Szaleństwa panny Ewy - Kornel Makuszyński - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Szaleństwa panny Ewy ebook i audiobook

Kornel Makuszyński

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pełna fantazji, humoru i wzruszeń powieść Kornela Makuszyńskiego należy do kanonu polskiej literatury młodzieżowej. Ojciec szesnastoletniej panny Ewy umieszcza swoją córkę na rok w domu państwa Szymbartów. Bohaterka powieści nie staje się jednak przykładną pensjonariuszką. Zuchwałe szaleństwa przysparzają jej wielu przygód i niecodziennych spotkań, zaś czytelnikowi – uroczych wrażeń i licznych przemyśleń. Ta niezwykle lubiana i ceniona powieść Makuszyńskiego doczekała się ekranizacji w postaci filmu kinowego i serialu telewizyjnego.

Lektura dla klasy V

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 22 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Wojciech Malajkat

Oceny
4,7 (50 ocen)
41
5
2
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kapetka

Nie oderwiesz się od lektury

Przesłuchane z sentymentu 😀
10
Izabelka14

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna. Czytana przeze mnie dziesięć razy w młodości i cały czas uroczo się jej słuchało. Czemu dzisiaj nikt tak pięknie nie pisze. Szczerze polecam.
00
gaga1405

Nie oderwiesz się od lektury

Powrót do przeszłości. Świetna książka i piękny głos P. Wojciecha Malajkata
00
Ebook23

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna panna Ewa potrafi wzruszyć i rozbawić nawet w najbardziej pochmurny dzień.
00



Pro­jekt okładki Ar­tur Pią­tek
Re­dak­cja Mi­ko­łaj Mi­cha­łow­ski
Ko­rekta Agnieszka Bel­lon
Skład Bar­bara Wie­czo­rek
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wa­nyw ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
© Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg, Wro­cław 2025
ISBN 978-83-8279-503-5
Księ­gar­nia in­ter­ne­towa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Roz­dział pierw­szy, w któ­rym au­tor jest zdu­miony i prze­ra­żony, al­bo­wiem stał się wspól­ni­kiem nie­zli­czo­nych zbrodni

Ja, Kor­nel Ma­ku­szyń­ski, nie­szczę­sny au­tor „Panny z mo­krą głową” i po­sępny au­tor „Awan­tury o Ba­się”, sie­dzia­łem spo­koj­nie w za­cisz­nej kom­na­cie, roz­my­śla­jąc nad jedną jesz­cze po­wie­ścią dla „do­ra­sta­ją­cych pa­nie­nek”. Jest to sprawa wy­ma­ga­jąca nie­zmier­nego wy­siłku du­cha. Uczeni wie­dzą, co się dzieje na Mar­sie, ja­kie mi­ne­rały znaj­dują się na księ­życu, jaka jest tem­pe­ra­tura słońca i ile waży zie­mia. Wie­dzą fi­lo­zo­fo­wie, co się od­bywa w ludz­kiej du­szy i dla­czego czło­wie­kowi śni się wła­śnie ko­bieta z długą brodą, a nie piec gra­jący na har­fie. Naj­więk­szy jed­nak uczony, naj­słyn­niej­szy na­wet fi­lo­zof ni­gdy nie wi­dział, nie wie i nie bę­dzie wie­dzieć do skoń­cze­nia świata, co się dzieje w ko­lo­ro­wej du­szy „do­ra­sta­ją­cej panny”. Jest to nie­zgłę­biona ta­jem­nica.

Mia­łem przeto głowę w chmu­rach za­du­many i od czasu do czasu wy­da­wa­łem sied­mio­zgło­skowe wes­tchnie­nia. Na biurku le­żały białe, nie­za­pi­sane karty pa­pieru, a po­tężny ka­ła­marz, na­lany po brzegi, cze­kał cier­pli­wie i czar­nym okiem spo­glą­dał, czy pióro jak bo­cian za­nu­rzy w nim dziób. Cze­ka­łem na tę wspa­niałą chwilę, w któ­rej z udrę­czo­nej mo­jej głowy wy­sko­czy „do­ra­sta­jąca pa­nienka”, jak Pal­las Atena z do­stoj­nej, kę­dzie­rza­wej i bro­da­tej głowy Zeusa.

Za­miast „do­ra­sta­ją­cej pa­nienki” wto­czyła się do mo­jej kom­naty nie­wia­sta słu­żebna, no­sząca prze­dziw­nie wonne imię Nar­cyza. Po­wie­dzia­łem „wto­czyła się” i nie cofnę tego słowa. Nar­cyza tym tylko róż­niła się od ar­maty, że sama za­jeż­dżała na po­zy­cję, bez po­mocy trzech par tę­gich ar­ty­le­ryj­skich ru­ma­ków. Poza tym miała wy­gląd bu­rzą­cego działa, głos po­tęż­nej ko­lu­bryny i jej strasz­liwe zwy­czaje. Na jej wi­dok ule­ciały my­śli, krą­żące nad moją biedną głową jak złote psz­czoły, a ci­sza sku­liła się w ką­cie jak prze­ra­żony pies. Ni­gdy imię, zło­żone z pię­ciu śnie­ży­stych płat­ków i zło­tego oka, nie zo­stało nadane z więk­szą lek­ko­myśl­no­ścią. Ko­bieta ta po­winna była no­sić imię wul­kanu, a nie kwiatka.

Spoj­rzała na mnie z wy­soka i rze­kła gło­sem tak czar­nym, że smoła ka­pała z niego cięż­kimi kro­plami na pra­wie per­ski dy­wan:

– Przy­szła ja­kaś taka i ta­kie coś...

Każdy inny, nie zna­jący prze­dziw­nych oby­cza­jów tej ar­maty, nie­cier­pli­wymi py­ta­niami otwo­rzyłby bramę pie­kła i wy­zwo­liłby naj­mniej sied­miu ogni­stych sza­ta­nów. Z tą lubą istotą na­le­żało po­stę­po­wać oględ­nie, ze wznio­słem spo­ko­jem, z bez­na­miętną cier­pli­wo­ścią i z wy­ro­zu­mia­ło­ścią mę­drca, al­bo­wiem luba istota cze­kała po­żą­dli­wie oka­zji do pie­kiel­nej awan­tury. Na­leży wie­dzieć o tym, że jej wroga i zu­chwała po­stawa wo­bec świata i wszyst­kiego, co żywe, po­cho­dziła z bo­le­snej udręki i cięż­kiego za­wodu. Od owego dnia gniewu i klę­ski, w któ­rym wierna przy­ja­ciółka „od­biła” jej na­rze­czo­nego, du­sza rzew­nej i tkli­wej Nar­cyzy ob­ro­sła kol­cami jako jeż. Szcze­gólną nie­na­wiść po­częła ży­wić do wszel­kiego stwo­rze­nia ro­dzaju żeń­skiego. Zna­jąc te pie­kielne ta­jem­nice wio­dłem z nią dia­log nie jak z ciężką ar­matą, lecz jak z nie­win­nym ptasz­kiem. Usły­szaw­szy przeto prze­dziwną czarną i nie­chętną wieść o tym, że „przy­szła ja­kaś taka z ta­kim czymś!”– po­ją­łem w lot, iż mowa jest o ro­dzaju żeń­skim. Pan Bóg – na szczę­ście – nie od­mó­wił mi by­stro­ści.

– Ach! – rze­kłem do­bro­tli­wie. – Ja­kaś taka?...

– Prze­cie mó­wię po pol­sku! – od­rze­kła hardo ar­mata i spoj­rzała na mnie po­sęp­nie.

– Tak, tak, ro­zu­miem... Ja­kaś pani?

Osobą, którą w nie­zro­zu­mia­łym sza­leń­stwie na­zwano Nar­cyzą, wzru­szyła ra­mio­nami, da­jąc mi tym ru­chem po­gar­dli­wie do po­zna­nia, że by­strość moja nie­wiele się różni od zdu­mie­wa­ją­cej by­stro­ści pieca albo szafy.

– Aha, więc nie pani – mó­wi­łem szybko, ze słod­kim ak­cen­tem po­jed­na­nia. – Któż to mógł przyjść? Skoro nie pani...

– Pan­nica! – za­wo­łała ona gło­sem roz­dzie­ra­ją­cym.

– Pa­trz­cie, pa­trz­cie! – mó­wi­łem w wy­bor­nie uda­nym zdu­mie­niu.

Mąż nie­cier­pliwy i nie zna­jący za­wi­łych za­ga­dek ży­cia byłby chwy­cił strzelbę i dwoma strza­łami za­ka­tru­pił lubą Nar­cyzę, tym by się to jed­nakże skoń­czyło, że le­d­wie kule od­bi­łyby się od niej jak od hi­po­po­tama, ona zaś za­bi­łaby nie­do­świad­czo­nego czło­wieka jed­nym po­tęż­nym spoj­rze­niem.

Rze­kłem przeto z uśmie­chem na­le­ży­cie tkli­wym:

– Nar­cyza była ła­skawa wspo­mnieć coś o tym, że ta panna przy­szła z kimś jesz­cze...

– Z ni­kim nie przy­szła – od­rze­kła po­nuro.

– Ej, a mnie się coś zdaje, we­dle tego co sły­sza­łem, że z tą panną ktoś przy­szedł...

– Bo przy­szedł!

Wznio­słem spoj­rze­nie ku niebu i we­zwa­łem je na świadka mo­jej nie­win­nej mę­czarni. Zda­wało mi się, że uj­rza­łem anioła, da­ją­cego mi roz­pacz­liwe znaki, abym cier­piał, bo je­śli wdam się w bój z Nar­cyzą, sam przed wy­zna­czo­nym mi cza­sem znajdę się po­śród anio­łów. Za­zgrzy­ta­łem przeto ła­god­nie zę­bami, lecz roz­trop­nie uci­szy­łem serce, które chciało za­wyć roz­sro­żo­nym gło­sem ty­grysa.

– Więc któż to przy­szedł? – za­py­ta­łem ta­kim gło­sem, któ­rym pła­cze wio­lon­czela. – Ja­kiś pan?

– Ża­den pan! – za­krzyk­nęła ar­mata.

Coś w niej jed­nak mu­siało ze­lżeć albo też moja nie­prze­brana sło­dycz mu­snęła jej twarde i za­pie­kłe serce, bo w prze­pa­ści­stych oczach tej rzew­nej ko­biety doj­rza­łem cień cie­nia li­to­ści. Py­ta­łem przeto czym prę­dzej:

– Skoro nie pan, więc kto?

– Pies! – od­rze­kła mi z nie­zmierną męką. I aby mnie nie włó­czyć wśród mgieł nie­pew­no­ści, do­dała ze śmier­telną po­wagą: – Pan­nica czu­pi­ra­dło, a pies po­kraka!

Wi­dać, że jej ulżył co­kol­wiek ten okrzyk, ale nie na długo.

Od­wa­ży­łem się na ci­che py­ta­nie:

– Czy Nar­cyza nie wie przy­pad­kiem, czego chce ta pa­nienka z psem?

Ona spoj­rzała na mnie z po­li­to­wa­niem i za­grzmiała głu­cho:

– A skąd ja mam o tym wie­dzieć?!

Tak ude­rzyła w słówko „ja”, jak wła­śnie pio­run w uschłe drzewo.

– Do­brze, już do­brze! – po­wie­dzia­łem szybko. – Istot­nie, skąd Nar­cyza mo­głaby o tym wie­dzieć... Lu­dzie sami cza­sem nie wie­dzą, po co przy­cho­dzą. A gdzież jest ta pa­nienka?

– Sie­dzi w przed­po­koju i gwiż­dże! – ogło­siła Nar­cyza z bo­le­ścią.

– Gwiż­dże? Dla­cze­góż ona gwiż­dże?

– Te­raz wszyst­kie ta­kie! – rze­kła ona gło­sem zwę­glo­nym. – Co z nią zro­bić? Może by tak na łeb ze scho­dów!...

– Ależ, Nar­cyzo! Jak­żeż można?! Do­wiemy się, czego chce...

Po­wie­dzia­łem z sza­tań­ską chy­tro­ścią, że „do­wiemy się”, nie­bez­piecz­nie bo­wiem by­łoby uży­cie liczby po­je­dyn­czej. Strasz­liwa ryba po­łknęła przy­nętę z wro­dzo­nej cie­ka­wo­ści, którą i tak zresztą za­spo­koi w spo­sób na­le­żyty, gdyż bę­dzie pod­słu­chi­wała z czujną wprawą.

Po­wie­działa jed­nak z re­zy­gna­cją:

– Jak pan chce! Ja bym z taką osobą nie ga­dała...

Ob­ró­ciła się na osi i po­woli zje­chała z po­zy­cji. Przed nią szła groza, za nią szło prze­ra­że­nie. Moja kom­nata stała się po jej wyj­ściu ob­szer­niej­sza i bar­dziej widna.

Z przed­po­koju sły­chać było dwa splą­tane głosy: je­den cienki jak je­dwabna nitka i drugi gruby jak lina okrę­towa. Je­den był śpie­wa­niem sło­wika, drugi głu­chym po­mru­kiem roz­sro­żo­nego wul­kanu. Po­tem drzwi otwarły się gwał­tow­nie i obłą­ka­nym pę­dem wpadł przez nie pies. Nie, to zbyt wiele po­wie­dziane! To nie był pies... Można było za Sło­wac­kim i Odyń­cem za­krzyk­nąć w zdu­mie­niu: „Czy to pies, czy to bies!”. Był to prze­dziwny stwór przy­rody, któ­rej coś mu­siało ude­rzyć na ro­zum w chwili stwa­rza­nia tej kre­atury. Miał on cztery krót­kie, krzywe łapy i ha­nieb­nie ko­smaty ogon, z czego można było są­dzić, że to jed­nak pies. Gdyby po­sia­dał urzę­dowy ro­do­wód, na­pi­sano by w nim: „syn jam­nika i ka­napy”. Kre­atura po­kryta była ostrą i długą sier­ścią do­brze uro­dzi­wej kozy, a oczy jej – mą­dre, sprytne, małe i we­sołe – po­ży­czone były od świni. Po­sia­dała tylko jedno ucho całe i ob­wi­słe, dru­gie bo­wiem było marną po­zo­sta­ło­ścią po ja­kiejś krwa­wej walce. Zwie­rzak ten na pierw­sze spoj­rze­nie, po­mimo swej dia­bel­skiej urody, wy­glą­dał sym­pa­tycz­nie. Długi, ni­ski, śmiesz­nie ko­smaty, a tak za­bło­cony, jak gdyby brzu­chem czy­ścił ulice, śmi­gnął przez drzwi, obiegł po­kój i zwin­nym su­sem wsko­czył na fo­tel. Wy­brał oczy­wi­ście stary sty­lowy fo­tel, prze­pięk­nym po­kryty ma­te­ria­łem. Gwał­towne obu­rze­nie tak mną za­trzę­sło, jak cza­sem urwi­po­łeć trzę­sie ja­bło­nią ob­sy­paną jabł­kami. Chwy­ci­łem no­żyk do roz­ci­na­nia kar­tek i gro­żąc nim zu­chwa­łemu psu, krzyk­ną­łem z na­le­żytą pa­sją:

– Kun­dlu, precz z mego fo­tela!

Kun­del ani drgnął, łyp­nął je­dy­nie le­wym świń­skim okiem i wy­raź­nie był uba­wiony. Rów­no­cze­śnie ozwał się cienki, ostry, gnie­wem po­wle­czony głos:

– Czemu się pan znęca nad moim psem?

Mor­der­cze na­rzę­dzie wy­pa­dło z mo­jej ręki. Po­mię­dzy moim słusz­nym gnie­wem i tą li­chą imi­ta­cją psa sta­nęła osoba ro­dzaju żeń­skiego i roz­krzy­żo­wała żeń­skie ra­miona. Miała pięt­na­ście albo szes­na­ście lat, płowe włosy, roz­iskrzone oczy, po któ­rych la­tały złote bły­ski, i za­darty no­sek, po któ­rym nic nie la­tało. Ani brzydka, ani ładna, ale smu­kła, gibka, zgrabna i za­pewne silna. Na go­łych no­gach, tak opa­lo­nych, jak gdyby były po­sma­ro­wane cze­ko­ladą, wid­niały liczne ślady za­dra­pań i stłu­czeń. Prze­bie­gła mi przez zdu­mioną głowę myśl, że ta pan­nica cho­dzi po ziemi je­dy­nie w nie­dzielę i wiel­kie święta, w dnie zaś po­wsze­dnie łazi po drze­wach albo prze­dziera się przez cier­nie. Nie mo­głem zaj­rzeć jej do ust, mógł­bym jed­nak przy­siąc, że jej brak kilku zę­bów wy­bi­tych w na­głym ze­tknię­ciu się z ja­kimś pło­tem. By­naj­mniej by mnie nie zdzi­wiło, gdyby ta osoba wje­chała była do mo­jego domu konno, sie­dząc na oklep. Jaki pies, taka pani... Do­brana para... Pan­nica zu­chwała, a pies opry­szek. A nad tym psem – ja się znę­cam!

Po­wie­dzia­łem twardo:

– Niech pani po­wie swo­jemu psu, aby na­tych­miast zlazł z fo­tela!

– Do­brze, do­brze, pro­szę pana! – od­rze­kła ona we­soło. – Nic się ta­kiego nie stało. Rolly! Bądź ła­skawy zejść...

Kre­atura zo­wie się Rolly!

Kre­atura zsu­nęła się nie­chęt­nie i wrogo na mnie spoj­rzaw­szy, uło­żyła się na dy­wa­nie.

Sprawa z psem była jako tako za­ła­twiona, cze­kało mnie jed­nak gor­sze przej­ście z „za­dar­tym no­sem”. Je­stem czło­wie­kiem nie­po­spo­li­cie spo­koj­nym i opa­no­wa­nym, jak gdyby mnie w mło­do­ści trzy­mano na lo­dzie, z trwogą przeto my­śla­łem o tym, że zo­sta­łem osa­czony i że będę się mu­siał bro­nić jak dzik w le­śnym ostę­pie. Spoj­rza­łem na pa­nienkę spode łba i w tejże chwili po­czu­łem gniew: pa­nienka pa­trzyła na tra­giczną moją do­stoj­ność ze ślicz­nym uśmie­chem, który wy­ra­stał z dwóch do­łecz­ków na zu­chwa­łym jej ob­li­czu. Pan­nica ra­czej brzydka, a uśmiech na­prawdę prze­śliczny i ja­kiś taki miękki, tkliwy i czuły, ja­kim się po­ranne wio­senne uśmie­cha słońce. Nie­mą­dre moje serce już się chciało uśmiech­nąć do tego uśmie­chu, lecz w sam czas po­wstrzy­ma­łem je groź­nym na­po­mnie­niem. Ja nie dam się oszu­kać tak ła­two... Za stary je­stem wró­bel na ta­kie zło­ci­ste plewy! Nie, moja pa­nienko! Znam te zgoła dia­bel­skie sztuczki, któ­rymi osoba ro­dzaju żeń­skiego, ma­jąca na­wet lat szes­na­ście (i psa), umie zwieść na­wet mę­drca. Za ta­kim uśmie­chem kryć się może prze­myślny pod­stęp i mi­sterne szal­bier­stwo. Cy­gan nie ocy­gani tak Cy­gana, jak to snad­nie i bez naj­mniej­szego trudu może uczy­nić fi­glarna osoba, ma­jąca w twa­rzy dwa do­łeczki.

Na­je­ży­łem się jak jeż i rze­kłem gło­sem su­chym jak pieprz:

– Czemu się pani śmieje?

– Bo mi bar­dzo we­soło, pro­szę pana! – od­rzekł „za­darty nos”.

Na­wet w gnie­wie nie mo­głem od­mó­wić słusz­no­ści tym sło­wom, z któ­rych każde było ra­do­snym wy­krzyk­ni­kiem. Po­sta­no­wi­łem jed­nak, że będę nie­ustę­pliwy i zmie­nię każde moje słowo w ostry so­pel lodu. Za­nim jed­nak zdo­ła­łem je za­mro­zić, pa­nienka z nie­by­wałą i po­dej­rzaną zręcz­no­ścią zmie­niła to­na­cję i po­wló­kł­szy głos war­stwą smutku, po­wie­działa, pa­trząc mi pro­sto w oczy:

– Czy pan się na mnie gniewa?

Za­czą­łem się za­sta­na­wiać, czy się gnie­wam.

– Bo je­śli się pan gniewa, to ja so­bie pójdę. Ale przed­tem się roz­pła­czę! A skoro ja beknę, to się tu zleci cały dom.

– Niech pani nie pła­cze! – krzyk­ną­łem. – Wcale się nie gnie­wam... Tro­chę mnie ten pies wy­pro­wa­dził z rów­no­wagi, ale już prze­szło...

Otóż to! Nie mo­gła uśmie­chem, po­ko­nała mnie groźbą łez, a ludz­ko­ści wia­domo prze­cie, co w tym za­kre­sie po­trafi szes­na­sto­let­nia dama, która ma za­darty nos (i psa). Tego jesz­cze tylko po­trzeba, aby ten kun­del po­mógł jej w kon­cer­cie. Pod­da­łem się – o, bo­le­ści! – i pra­gnąc za­cho­wać po­zory, rze­kłem niby nie­fra­so­bli­wie:

– Jak się ta psina na­zywa? Rolly? Czemu tak z an­giel­ska?

Pa­nienka wy­żło­biła od razu dwa do­łeczki, bły­snęła oczami zło­ci­ście i po­wiada:

– Ten ogo­nia­sty na­zywa się Rolly tylko na wi­zy­cie. Na co dzień zwie się Rol­mops. Czy pan wie, co to ta­kiego? Jest to śledź zwi­nięty w kłę­bek, na­dziany ce­bulą i prze­kłuty pa­tycz­kiem, aby się nie roz­wi­nął. Ogo­nia­sty, gdy śpi, bar­dzo jest po­dobny do rol­mopsa. Niech pan spoj­rzy!

Ogo­nia­sty zwi­nął się w kłę­bek i za­padł w sen, cza­sem tylko usły­szaw­szy swoje fał­szywe imię, łyp­nął świń­skim okiem.

Wy­zna­nie to obu­dziło na nowo moją za­sy­pia­jącą czuj­ność. Nie po­do­bało mi się to nie­winne na po­zór szal­bier­stwo z imie­niem ko­sma­tego in­dy­wi­duum. Wpraw­dzie pa­nienki mają prze­dziwny zwy­czaj prze­krę­ca­nia wła­snych imion, wsku­tek czego Pe­tro­nela w me­tryce zo­wie się na uży­tek do­mowy Ka­zia, a Mag­da­lena – Dolly, jed­nakże nie­po­jęty ten pro­ce­der nie był ni­gdy do­tąd za­ży­wany wo­bec psiego po­ko­le­nia. Uczci­wemu psu wy­star­czało jedno nie­wzru­szone psie imię.

Prze­nio­słem baczne spoj­rze­nie z psa na pa­nienkę, która zdo­łała już za­po­mnieć o ga­da­niu na te­mat swo­jego nie­wy­da­rzo­nego kun­dla i z ży­wot­no­ścią mu­chy prze­nio­sła się na inny te­mat.

– Jak tu u pana ład­nie! – rze­kła, pa­trząc na ściany za­wie­szone na­tło­kiem ob­ra­zów.

– Tak so­bie – bąk­ną­łem.

– Wcale nie „tak so­bie”! – za­wo­łał z prze­ko­na­niem „za­darty nos”. – Ślicz­nie jest u pana!

Na­gle ją coś po­de­rwało. Zbli­żyła się szybko do ściany, na któ­rej zło­cił się i czer­wie­nił, i go­rzał żywą pur­purą ob­ra­zek ma­la­rza, który sam był pło­mie­niem go­re­ją­cym i zda­wało się, że ma­lo­wał pło­mie­niem. Ma­larz ten od dawna już ma­lo­wał świty i za­chody na nie­bie, bo od dnia jego śmierci niebo było świet­niej niż za­zwy­czaj ko­lo­rowe i grało ko­lo­rami. Ob­raz nie był pod­pi­sany, pa­nienka zaś wy­mó­wiła na­zwi­sko ma­la­rza gło­sem, w któ­rym drżało wzru­sze­nie i tkli­wość.

Zdu­miało mnie to co­kol­wiek.

– Wi­działa pani kiedy jego ob­razy?

– Tak. Wi­dzia­łam dwa, a ten jest trzeci. To był cu­downy ma­larz!

– Mój przy­ja­ciel – rze­kłem ci­cho – Umarł młodo...

– Ja wiem...

– Skąd pani o tym wie?

– O, ja wiem bar­dzo wiele o ma­la­rzach.

Wszystko panu opo­wiem, ale nie tak od razu. A ten ob­ra­zek... Boże miły! Prze­cie to Za­widzki...

– Tak, to Za­widzki. Ładny, prawda?

– Śliczny, a nie ładny. Prze­pra­szam pana... Czy pan ku­pił ten ob­raz?

– Nie­stety, nie. Do­sta­łem go od ma­la­rza.

„Za­darty nos” spoj­rzał na mnie jak gdyby z wy­rzu­tem i rzekł niby do sie­bie:

– Po­tem się lu­dzie dzi­wią, że ma­la­rze cho­dzą bez bu­tów! Niech się pan nie gniewa – do­dała gło­śniej – ja wła­ści­wie nie do pana to mó­wię. Ma­larz i li­te­rat to jedna ro­dzina, więc so­bie ro­bią po­da­runki, cho­ciaż ża­den ma­larz jesz­cze w ży­ciu swoim nie prze­czy­tał książki, którą do­stał od li­te­rata. Cza­sem nią tylko pali w piecu albo rzuci za psem... Ale in­nych to bym utłu­kła w moź­dzie­rzu...

– Kogo na ten przy­kład?

– Tych wszyst­kich, co umieją od nie­mą­drego ma­la­rza wy­cy­ga­niać za darmo ob­raz. Pro­szę pana! Pan nie ma po­ję­cia o tym, ile Za­widzki roz­dał ob­ra­zów!

– Czy być może!

– Może być, skoro ja panu o tym mó­wię.

– Pani go zna oso­bi­ście?

Pa­nienka rzu­ciw­szy klą­twę na wszyst­kich oprysz­ków krzyw­dzą­cych ma­la­rzy, roz­po­go­dziła się nie­spo­dzia­nie, uśmiech­nęła lekko, po­tem ciężko usia­dła w fo­telu.

– Czy ja go znam?! Pan skona ze śmie­chu, skoro się pan do­wie, jak ja go do­brze znam.

– Dla­cze­góż mam od razu sko­nać? – rze­kłem ciem­nym gło­sem. – Czy nie mógł­bym się o tym wszyst­kim do­wie­dzieć za mniej­szą cenę?

– Bar­dzo pana prze­pra­szam, ale mi się tylko tak wy­rwało. Ja mam gębę, że nie daj Pa­nie Boże! Ale panu prze­cie też nic nie bra­kuje, są­dząc po tym, co pan wy­pi­suje.

Czy mnie słuch nie myli? Po­nura Nar­cyza nie­zbyt się po­my­liła, oznaj­mia­jąc przyj­ście „pan­nicy”. Zu­chwa­łość „za­dar­tego nosa” za­czy­nała prze­kra­czać wszel­kie gra­nice przy­zwo­ito­ści. „Za­darty nos” ob­ra­żał mnie na moim wła­snym te­ry­to­rium, jed­nym tchem przy­pi­su­jąc mi swoje wła­sne py­skate wła­ści­wo­ści. Do stu ty­sięcy ko­sma­tych Rol­mop­sów, mam tego dość! Za­dzwo­nię na Nar­cyzę, dam jej nie­wi­doczny znak, a „za­darty nos” wraz ze swym pa­skud­nym kun­dlem roz­wieje się we mgle, w cza­sie i prze­strzeni. Strasz­liwa ta myśl mu­siała się od­bić w moim spoj­rze­niu, pa­nienka bo­wiem – znowu z nie­wy­po­wie­dzianą zu­chwałą od­wagą! – po­gła­skała nie­spo­dzie­wa­nie moją rękę i nie po­wie­działa, lecz za­kwi­liła ci­chutko:

– O, pan się znowu gniewa!

– Bo chciał­bym wresz­cie wie­dzieć... – za­czą­łem twardo i nie­uprzej­mie, ale nie mia­łem czasu, aby skoń­czyć.

Oczy pa­nienki zwil­got­niały, po­cią­gnęła za­dar­tym no­sem trzy razy, a po chwili, jak gdyby przy­po­mniaw­szy so­bie, że trzeba to uczy­nić do pary – po raz czwarty, zła­pała się ręką za zu­chwałą głowę i za­wio­dła smęt­nie, na­wet z ża­ło­ścią:

– O, ja nie­szczę­śliwa... Co­kol­wiek zro­bię – wszystko źle, co­kol­wiek po­wiem – jesz­cze go­rzej... Ja się chyba za­biję... Niech się pan nade mną nie li­tuje! Ja je­stem prze­klęta przez los i Pan Bóg mnie się wy­rzekł...

– Ależ, pro­szę pani...

– Nie, nie, niech mnie pan nie po­cie­sza. Ja chcę umrzeć!

– Nie tu! – krzyk­ną­łem prze­ra­żony.

– A gdzie mam umrzeć? – rze­kła ona roz­dzie­ra­ją­cym gło­sem. – Nie mam ani domu, ani ni­kogo.

– O, biedne dziecko!

Tak naj­pierw za­krzyk­nęło moje nie­mą­dre serce, a po­tem do­piero ja, co się ra­zem splą­tało w okrzyk tak ża­ło­sny i rzewny, że pa­nienka z wdzięcz­no­ści za współ­czu­cie po­ło­żyła głowę na mo­jej piersi i cienko po­chli­py­wała. Ko­smaty kun­del, zwie­dziony tym ru­chem i prze­ko­nany, że mam za­miar udu­sze­nia jego umi­ło­wa­nej pani, po­czął uja­dać ja­zgo­tli­wie, co mu­siało z ko­lei wy­wo­łać wilka z lasu, czuj­nym uchem zło­wi­łem bo­wiem groźne po­mruki Nar­cyzy za drzwiami.

W go­rącz­ko­wym po­śpie­chu szu­ka­łem rady w by­strym moim ro­zu­mie, lecz ro­zum nie wie­dział, co mi czy­nić na­leży. Za­py­ta­łem serca – serce było pełne prze­ra­żeń. Gdy­bym za­wo­łał prze­ni­kli­wie mą­drą Nar­cyzę i ją za­py­tał o radę, rze­kłaby nie­wąt­pli­wie: „Ją niech pan za­bije, a psa niech pan za­strzeli!”.

Trwa­łem przeto w bez­ru­chu i mimo woli gła­dzi­łem ręką głowę tej dziew­czyny, która spa­dła na mój spo­kój tak wła­śnie, jak cza­sem da­chówka spada z da­chu na nie­winną głowę prze­chod­nia. Trwa­łem jak po­sąg w ka­mien­nym, nie­wzru­szo­nym spo­koju i bez­gło­śnie przy­się­ga­łem niebu i ziemi, przy­ro­dzie i ży­wio­łom, że póki ży­cia – nie po­zwolę wpu­ścić pa­nienki, która ma ko­sma­tego psa; ani pa­nienki która się zna na ob­ra­zach; ani ta­kiej, która ma zna­jo­mego ma­la­rza. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że ma­larz po­trafi zwich­nąć ro­zum naj­bar­dziej sprawny i po­tężny, jak­żeż tedy ła­two mógł przy­pra­wić o utratę mi­zer­nej i pią­tej klepki nie­roz­ważną dziew­czynę! Zna­łem do­brze tego Za­widz­kiego, świsz­czy­pałę i lek­ko­du­cha, i wie­dzia­łem, że do­bry Pan Bóg nie­je­den raz za­kry­wał ręką twarz, nie mo­gąc pa­trzeć na jego sza­leń­stwa. Skoro Za­widzki zna­lazł się w ja­kiś nie znany mi spo­sób na dro­dze tego dziew­czę­cia, z wszelką pew­no­ścią nikt inny, tylko on po­mie­szał jej ro­zum i wo­bec tego dziew­czę godne jest li­to­ści. My­śląc o tym, ser­decz­niej gła­dzi­łem jej głowę, co ją znacz­nie uspo­ko­iło, spoj­rzała bo­wiem na mnie po chwili spoj­rze­niem wy­my­tym we łzach i rze­kła ci­chutko:

– O, jaki pan jest do­bry, a ty, Rolly, uspo­kój się, ciężki idioto!

Je­den wy­krzyk­nik wy­rósł jak cy­prys rów­no­cze­śnie nade mną i nad kun­dlem, ale już mi było wszystko jedno. Po­częła mnie ogar­niać miła i cie­pła ra­dość, że pa­nienka u mnie nie wy­zio­nie du­cha z bo­le­ści i nie zo­stawi mi w spadku kun­dla, który by mnie ści­gał przez całe ży­cie jak szcze­ka­jąca klą­twa. Zdo­ła­łem już po­jąć, że pa­nienka ła­two i bez głęb­szego na­my­słu prze­rzuca się z na­stroju w na­strój, od uśmie­chu do łez i z po­wro­tem, co jest nie­zmier­nie zaj­mu­jące w te­atrze, ni­gdy w domu; zro­zu­mia­łem, że nic mnie już przed nią nie uchroni i będę mu­siał wy­trwać do epi­logu tra­gi­farsy; wie­dzia­łem nie­zbi­cie, że po­stę­pu­jąc ła­god­nie, ustę­pli­wie i z nie­fra­so­bliwą na po­zór po­godą – jest to me­toda z po­wo­dze­niem sto­so­wana wo­bec wa­ria­tów – do­wiem się wresz­cie, dla­czego da­chówka spada mi na głowę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki