10,40 zł
Starszy lejtenant Michaił Dewiatajew zadał hitlerowskiej Luftwaffe bolesny cios. 8 lutego 1945 roku udało mu się uprowadzić z lotniska w Peenemünde bombowiec Heinkel 111, należący do zespołu, którym dowodził oberleutnant Graudenz. Razem z dzielnym pilotem, który uczył się obsługi niemieckiego samolotu na podstawie części z rozbitych maszyn, które były składowane obok obozu, uciekła też grupa jeńców radzieckich. Po ucieczce komendant niemieckiego obozu został z rozkazu Göringa zdegradowany, a następnie rozstrzelany.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 97
Oberleutnant Karl-Heinz Graudenz, dowódca grupy szkoleniowo-doświadczalnej Luftwaffe w Peenemünde, patrzył w oczy siedzącego za biurkiem nadradcy sądu wojennego, który kierował śledztwem. Były nieruchome, nie zdawały się też mieć ani barwy, ani wyrazu. Ale Graudenz wiedział już, jaka w nich czai się groźba.
– Powiem panu coś – usłyszał naraz – czego właściwie mówić nie powinienem, zwłaszcza panu… Sprawa zdążyła już dotrzeć do marszałka Rzeszy. Jego reakcję może pan sobie wyobrazić. Tak… No więc marszałek Göring polecił mi osobiście wyszukać winnego, i to za wszelką cenę. Pan wie, czego żąda? Po prostu jego głowy. Ten człowiek ma wisieć.
Natłok myśli przygniótł Graudenza tak, iż nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Stał się oto uczestnikiem wydarzenia, na którego przebieg nie mógł mieć wpływu, czego usiłował dowodzić tutaj już od godziny, a które, zdało się, wstrząsnęło całym lotnictwem Rzeszy. Hermann Göring?… Tak, oczywiście, jedno jego słówko nabierało mocy prawa, od którego nie było apelacji. Wyrok został wydany, nim jeszcze w ogóle pomyślano o składzie sądu.
Z nieruchomych oczu starego prawnika wojskowego spojrzała na Oberleutnanta sama śmierć.
Był 8 lutego 1945 roku. Zaledwie kilka godzin temu z lotniska w Peenemünde wystartował nad Bałtyk samotny bombowiec typu Heinkel 111, należący do zespołu, którym dowodził Oberleutnant Graudenz. Rzecz polegała na tym, iż za sterami tej maszyny, na której skrzydłach i kadłubie widniały czarne krzyże Luftwaffe, nie znajdował się żaden niemiecki pilot. A samolot tego dnia niósł w dal aż dziesięciu ludzi.
Ku wolności.
Generał lotnictwa Ritter von Greim nie potrzebował zbyt długo przyglądać się mapie, aby dojść do nieodpartego wniosku, że zdobyta z takim trudem jaka taka równowaga na froncie należała już do przeszłości. Przyszedł mu na myśl nie tak dawny jeszcze, bo marcowy rozkaz Hitlera o zmianie dowódców i… nazw dwóch Grup Armii: Grupy „Süd” – Południe, i Grupy „A”. Hitler usuwał dotychczasowych dowódców, feldmarszałków Mannsteina i Kleista, za nieumiejętność powstrzymania nieprzyjaciela, i na ich miejsce naznaczał generałów Modela i Schoernera, obu wystarczająco brutalnych nie tylko w postępowaniu z ludnością, ale i własnymi żołnierzami, aby mogli zdobyć szybko uznanie Führera. Model wkrótce też został feldmarszałkiem, a w przyszłości miał nim zostać i Schoerner. Niełaska jednych i kariery innych nie dziwiły wszakże już nikogo wśród sztabowców Wehrmachtu; „tasowanie” feldmarszałków i generałów przez Hitlera stało się tak zwykłym objawem, iż nie było dowodzącego, który by po objęciu nowego stanowiska rozpakował wszystkie swoje walizki. Tak więc odejście Mannsteina i Kleista nie wzruszyło nikogo, natomiast nieoczekiwanie oficjalne nazwanie Grupy Armii „Południe” Grupą Armii „Północna Ukraina” i Grupy Armii „A” Grupą Armii „Południowa Ukraina” wywołało sporo komentarzy. Nawet szef sztabu wojsk lądowych, generał Zeitzler, wytrzeszczył ze zdziwienia oczy. Nie rozumiejąc zupełnie, w czym rzecz, połączył się z marszałkiem Keitlem, a ten wyjaśnił, że decyzja Führera jest więcej niż celowa, bowiem obie grupy armii mają nie tylko obronić Ukrainę, ale i zdobyć ją na powrót w całości.
Wyglądało to na jakiś ogromny nonsens, gdyż Grupa „A”, czyli „Południowa Ukraina”, znalazła się akurat w tak błyskawicznym odwrocie, że poszatkowana na kawałki zatrzymała się w połowie kwietnia za Dniestrem. „Północna Ukraina” również wycofała się kilkaset kilometrów na wschód, poza Tarnopol i Kołomyję, a więc w sumie z całej Ukrainy pozostały w niemieckich rękach jej zachodnie skrawki.
Wiosna 1944 roku przyniosła Wehrmachtowi nowe potężne klęski od Finlandii do Morza Czarnego. Czerniachowski, Bagramian, Rokossowski, Zacharow czy Koniew uderzali raz po raz, siejąc wśród najbardziej zaprawionych w bojach hitlerowskich żołnierzy popłoch wprost straszliwy. Na drogach odwrotu zdarzały się rzeczy nie do pomyślenia ongiś w Wehrmachcie: kawalerowie rycerskich krzyży, sam kwiat armii, na widok radzieckich czołgów umykali co sił.
„Co będzie teraz?…” – myślał Ritter von Greim, spoglądając na strzępiącą się znów linię frontu. Grupa „Południowa Ukraina” znalazła się już za Karpatami, ale ona go nie obchodziła. 28 czerwca Hitler usunął dowódcę najważniejszej bodaj, bo utrzymującej centrum frontu, Grupy Armii „Środek”, feldmarszałka Buscha, i na jego miejsce naznaczył swego faworyta Modela. W ten sposób Model stał się dowódcą dwóch grup armii, którym właśnie on, generał von Greim, miał zabezpieczyć jako dowódca floty lotniczej pełne wsparcie powietrzne.
Formalnie biorąc, von Greim, zajmując stanowisko dowodzącego generała Luftwaffe, nie podlegał dowódcom wojsk lądowych i jego rozkazodawcą był dowódca Luftwaffe, Göring, względnie szef sztabu lotnictwa, generał Korten. W rzeczywistości jednak samodzielność Luftwaffe na wschodnim froncie dawno już stała się fikcją. Jednostki lotnictwa musiały współdziałać bezpośrednio z wojskami lądowymi na ich rzecz. Zmuszała do tego prosta konieczność, poza tym zaś Greim nie miał żadnych szans w dyskusji z Modelem i musiał spełniać wszystkie jego żądania, aby nie wejść w konflikt z naczelnym dowództwem Wehrmachtu, to znaczy z Keitlem i – Hitlerem. Nie trzeba było być prorokiem, aby przewidzieć efekty takiego starcia.
Choć więc von Greim nie podzielał często zdania Modela, nie oponował nigdy zbyt energicznie. Zresztą teraz zgadzał się z feldmarszałkiem całkowicie, iż kolejne uderzenie radzieckie będzie miało na celu wyważenie bramy ku środkowej Wiśle.
Model długo zastanawiał się, skąd to uderzenie weźmie początek, i doszedł do wniosku, że jego przeciwnik, radziecki marszałek Iwan Koniew, pójdzie drogą najprostszą, uderzając jednym silnym ciosem. W grę wchodził przede wszystkim rejon Włodzimierza, leżący na styku wojsk marszałka Rokossowskiego, które atakowały już od czerwca. Stała tam wyborowa niemiecka 4 Armia pancerna, o którą feldmarszałek był raczej spokojny. Von Greim zapewnił jej zresztą i „parasol” myśliwski, i wsparcie uderzeniowe w postaci bombowców. Podobnie zabezpieczył także sąsiadującą z 4 Armią na południu 1 Armię Pancerną.
Z początkiem drugiej dekady lipca na biegnącej do Karpat linii frontu dało się odczuć charakterystyczne napięcie. Przeciwnicy byli już gotowi do walki. Model, uważając nadal Włodzimierz za najbardziej apetyczny dla nieprzyjaciela kąsek, wzmocnił tam obronę. Ale feldmarszałek nie zamierzał się tylko bronić. Wziąwszy sobie do serca słowa Hitlera, który w trakcie kolejnej narady znów począł majaczyć o odzyskaniu Ukrainy, postanowił uderzyć, skoro tylko wojska radzieckie runą do natarcia. Na rejon koncentracji głównych sił, mających wykonać ten manewr, wyznaczył odcinek Brody–Zborów. Stąd kilkanaście dywizji pancernych i zmotoryzowanych miało werżnąć się z boku w rozwinięte w natarciu wojska radzieckie. Model gotów był przysięgać, że jeśli Koniew straci głowę, a jednocześnie nie pomoże mu jego północny sąsiad, Rokossowski, wtedy front przesunie się nie na linię Bugu, ale na linię Bohu.
O ile jednak Model bliski był już niemal entuzjazmu, o tyle generał Ritter von Greim inaczej patrzył w przyszłość.
Generał Greim zbyt długo już walczył na radzieckim froncie, aby nie zdobyć wielu cennych doświadczeń. Zastanawiał się tylko, w jakim stopniu mogą mu się one przydać w przypadku, gdy nieprzyjaciel będzie miał przewagę w powietrzu. Przewaga ta ciągle wzrastała; radzieckie jednostki lotnicze musiały mieć rosnący nieustannie napływ sił, przy czym największym bodaj niebezpieczeństwem był już nie sam ich wzrost liczebny, ale coraz widoczniejsza poprawa jakości sprzętu. Samoloty radzieckie nie tylko dorównywały już najnowszym maszynom niemieckim, ale je przewyższały, przede wszystkim zwrotnością.
Największą jednak troskę stanowił brak samolotów do walki z czołgami, o co głównie chodziło Modelowi. Minęły już piękne dni, kiedy to Stukasy spadały na pancerne wozy jak jastrzębie na kury i kiedy Hitler nagradzał za to majora Rudela, wieszając mu na szyi brylanty. Dla obecnego myśliwca radzieckiego Stukas był powolną, niezdarną maszyną, dla której wystarczała jedna seria, aby ją posłać ku ziemi. Używano ich więc coraz mniej, stawiając na ich miejsce myśliwsko-bombowe Focke-Wulfy. A że na jednego takiego Focke-Wulfa przypadały dwa radzieckie myśliwce – wynik walki musiał być z góry przesądzony.
Generał von Greim skierował wzrok ku zaznaczonym czerwono na mapie lotniskom przyfrontowym. Trzeba było radzić sobie znów metodą „koczowania”, aby stworzyć wystarczająco silne lotnicze grupy uderzeniowe. Innego wyjścia przy aktualnym stanie floty powietrznej nie było.
Opinię Greima z entuzjazmem podchwycił stojący obok podpułkownik Plocher. Ten młody sztabowiec, udekorowany już krzyżem rycerskim za swe doskonałe pomysły w zakresie taktyki lotniczej, znał się dobrze na rzeczy.
– Skrócimy linię węzłów lotniskowych – proponował – w trójkącie Włodzimierz–Lwów–Stanisławów do 250 kilometrów. W ten sposób zwiększymy i siłę, i operatywność.
– Na Włodzimierz musimy zwrócić szczególną uwagę – przypomniał von Greim. – Model sądzi, że z tamtego rejonu wyjdzie główne uderzenie.
Plocher poprawił okulary.
– Gdyby nawet Rosjanie ruszyli z innego miejsca, wystarczy nam czasu na przerzucenie grup. Główna rzecz: zastopować czołówki pancerne. Rozumiem, panie generale. Myślę, że to się nam uda.
Plocher w delikatny sposób przypomniał generałowi liczebność sił. Greim słuchał go w roztargnieniu. Zrobił, co do niego należało, lecz mimo wszystko miał niedobre przeczucia. Pomyślał w pewnej chwili, że jeśli Rosjanie przygotowują uderzenie, to zawsze robią to solidnie. Zastanowił się: czyżby to miało być jego najbardziej przekonywające doświadczenie w kampanii rosyjskiej?
– Proszę wezwać kogoś z Ic1 – przerwał Plocherowi. – Spróbujemy się dowiedzieć czegoś o naszych bolszewikach.
Oficer wywiadu niewiele mógł powiedzieć nowego poza tym, że lotnictwo radzieckie zajęło pas przyfrontowych lotnisk. Liczba tych lotnisk, tym bardziej liczba samolotów, nie była możliwa do ustalenia. Samoloty rozpoznawcze mimo wszystko latały bez przerwy.
– Czy Rosjanie im przeszkadzają? – zapytał von Greim.
– Niewiele.
Generał pokręcił głową. Zachowanie nieprzyjaciela mogło z powodzeniem oznaczać zakończenie koncentracji wojsk.
Von Greim nie mylił się wiele. 12 lipca wszystkie radzieckie dywizje lotnicze w pasie działania 1 i 4 Frontu Ukraińskiego znalazły się w pełnym pogotowiu bojowym. Między innymi gotowa do działania była dywizja dowodzona przez pułkownika Pokryszkina, jednego z asów myśliwskich radzieckiego lotnictwa. Przypadek zrządził, że w tym właśnie czasie, w którym niemieccy sztabowcy głowili się nad rozszyfrowaniem radzieckich zamiarów i znalezieniem sposobów przeciwdziałania mającemu nastąpić uderzeniu, Pokryszkin obserwował gołym okiem stanowiska niemieckie. Nie byłoby w tym może nic specjalnie dziwnego, bo również lotnik znaleźć się może na pierwszej linii frontu, gdyby nie fakt, iż pułkownik oglądał Niemców z polowego lotniska, na którym rozlokowały się dwa pułki myśliwskie i jeden szturmowy. Od niemieckich stanowisk dzieliło radzieckich lotników nie więcej niż dwa kilometry. Lotnisko jednak zamaskowane było tak dobrze, iż nie padł na nie dotąd ani jeden pocisk.
Przed wieczorem Pokryszkin zwołał odprawę dowódców pułków i eskadr. Wśród obecnych panował nastrój podniecenia. Dla nikogo nie było już tajemnicą, że operacja rozpocznie się lada chwila.
Dywizja miała wziąć udział w powietrznym natarciu potężnej armii lotniczej, wspierającej zgrupowanie uderzeniowe wojsk 1 Frontu Ukraińskiego. Jej zadanie główne polegało na stworzeniu „parasola” nad własnymi oddziałami atakującymi, zwłaszcza zaś nad grupami pancernymi generałów Rybałki i Leluszenki, mającymi przeciąć front na odcinku Jezierna–Kotłów w kierunku na Lwów i dalej, na Przemyśl i Drohobycz.
Marszałek Koniew przygotował bowiem inny plan operacji, niż przewidywał Model. Feldmarszałka zresztą w jego przypuszczeniach umocniły dane wywiadu, które niedwuznacznie wskazywały Włodzimierz jako kierunek natarcia. Trudno było dowództwu niemieckiemu przewidzieć, że dane te opierały się z jednej strony na pozorowanych ruchach niektórych oddziałów radzieckich, mających na celu właśnie wprowadzenie w błąd Niemców, z drugiej zaś na fałszywych materiałach, podsuniętych w porę agentom niemieckim. Tak już dzieje się na wojnie, że nim zagrają działa, zacięta walka toczy się już przedtem na cichym, niewidzialnym froncie.
Niemieckie rozpoznanie naziemne i powietrzne pracowało już przeszło od miesiąca, starając się za wszelką cenę odkryć przede wszystkim miejsca radzieckich zgrupowań pancernych. W końcu Model, nie bez sugestii pułkownika Hansena, który niedawno objął kierownictwo wywiadu wojskowego, zdecydował się na krok co prawda ryzykowny ale dający duże szanse: postanowiono zrzucić na radzieckie tereny przyfrontowe grupy spadochronowe, wyposażone w radiostacje.
Ritter von Greim wyekspediował spadochroniarzy; z operacji nie powrócił tylko jeden samolot. Teraz oczekiwano wiadomości.
Po paru dopiero dniach odezwały się dwie radiostacje: meldowały o trudnościach. Później raz jeszcze odezwała się jedna z nich. Agent informował o koncentracji czołgów na zachód od Łucka. W zakończeniu dodał, że dywersanci tropieni są przez żołnierzy radzieckich. Od tej pory wszelki słuch o spadochroniarzach zaginął. Model jeszcze bardziej utwierdził się w swych przekonaniach i nadal myślał o Włodzimierzu Wołyńskim.
13 lipca tysiące dział bluznęło ogniem – natarcie radzieckie rozpoczęło się. Do kwatery feldmarszałka nadeszły pierwsze meldunki: nawałę ogniową zanotowano w pięciu rejonach, w tym również i w rejonie Włodzimierza Wołyńskiego. Model zatarł ręce.
Tymczasem Koniew zdecydował się nie na jedno, lecz na pięć jednoczesnych uderzeń. Dwa z nich były zasadnicze i ujmowały niemieckie zgrupowanie w rejonie Brodów w tak potężne kleszcze, że mowy nie było, aby wydarł się z nich choć jeden pluton żołnierzy. Z północy okrążały Niemców czołgi generała Kadukowa, z południa generała Rybałki.
Trzy pozostałe uderzenia – na Włodzimierz, Stryj i Stanisławów – miały charakter pomocniczy, choć i one z powodzeniem przerwały linie obrony Niemców.
Już następnego dnia Model mógł mówić o klęsce, choć wojska radzieckie nie zakończyły jeszcze przełamywania głębokiej obrony nieprzyjaciela. Feldmarszałek zażądał zdecydowanego wsparcia powietrznego, tylko lotnictwo bowiem mogło zatrzymać radzieckie kliny pancerne i uratować wyborowe dywizje z kotła pod Brodami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Ic – określenie oddziału wywiadu w sztabach armii niemieckiej. [wróć]