Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Kontynuacja Folwarku zwierzęcego Georga Orwella napisana przez Johna Reeda.
Historia zaczyna się od śmierci Napoleona. Niepokojące się o swą przyszłość zwierzęta dowiadują się, że wygnany niegdyś Snowball żyje i ma się dobrze. Gotów jest też wrócić na farmę. Wraz z nim pojawia się kapitalizm i indywidualizm.
Książka z humorem ukazuje zadziwiające perypetie kolejnych zmian w małej zwierzęcej społeczności, w której pojawiają się i rozwijają nowe idee.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 169
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 4 godz. 45 min
Lektor: Bartosz Głogowski
Szansa Snowballa, intrygująca trawestacja Folwarku zwierzęcego, znów przywodzi mi na myśl osobę Orwella. Dziś byle stronica z niemal jego każdego utworu wywołuje u mnie dreszcz antypatii, choć gdy byłem nastolatkiem często nosiłem w kieszeni wybór jego esejów w wydaniu Penguina. Jednak już w Hetherdown, mojej szkole średniej, zacząłem nie cierpieć Folwarku zwierzęcego, ponieważ wszelkie argumenty na rzecz socjalizmu moi tamtejsi koledzy kwitowali porykiwaniem „a niektóre są od nich równiejsze”.
Są pisarze, którzy podziwiani w wieku młodzieńczym pozostają już z człowiekiem do końca jego ziemskiej wędrówki, działając nań pokrzepiająco i podnosząc na duchu: że wymienię tu choćby czterech, których książki, idealne do czytania podczas kąpieli, chętnie widziałbym w każdej łazience, są to P.G. Wodehouse, Stanley Weyman, H.L. Mencken i Flann O’Brien. A zatem dlaczego nie przestaję zachwycać się Menckenem, podczas gdy już sam widok bodaj stronicy Orwella przywołuje mi na pamięć wspomnienia Anglii i brytyjskości w całym ich negatywnym wymiarze: filisterstwa, wulgarności, agresywności, hurrapatriotyzmu?
Być może odpowiedź na to pytanie łączy się właśnie z tym hurrapatriotyzmem. Mencken ma na sumieniu straszliwe pomyłki w ocenach politycznych. Podobnie jak Orwell mógł być osobnikiem nieokrzesanym. Jego proza, tak jak i proza Orwella zawsze inspirowała straszliwych naśladowców. Lecz Mencken był prawdziwym outsiderem, co nie dotyczy jednak Orwella. W krainie Menckena kuszą tysiące wiodących w nieoczekiwane kierunki ścieżek, a pod stopami eksplodują petardy konceptu i dowcipu. Zadając kłam słynnej drwinie Thomasa Love Peacocka z ogrodników architektów krajobrazu, bodaj nawet kolejna, dwudziesta z rzędu, wyprawa do majątku ziemskiego Menckena przynosi niespodzianki. Niczego takiego jednak nie czuję, przedzierając się przez Krainę Orwella. Z każdą wizytą staje się ona coraz mniej powabna. To, co było niegdyś ożywcze i pobudzające teraz wydaje się prostackie. Jakże szybko zaczyna się w człowieku budzić awersja do sztuczności zwykłej surowej prostoty. Człowiek sumienia okazuje się mięczakiem, i oczywiście donosicielem, informatorem tajnej policji, łasicą – stałą rezydentką Folwarku Zwierzęcego.
Gdy kilka lat temu tajne denuncjacje Orwella przedostały się do publicznej wiadomości, wzbudziło to poruszenie średniej miary. Potem, wraz z ukazaniem się przygotowanych z maniacką dokładnością przez prof. Petera Davisona dwudziestotomowych dzieł zebranych Orwella, dyskusja na temat „Orwell jako donosiciel tajnej policji” znów rozgorzała; tym razem ludzie liberalnej lewicy zaczęli używać w obronie świętego George’a giętkich i zręcznych argumentów – do wtóru rycerzy zimnej wojny – sprowadzających się do tego, że skoro Orwell, wielki bohater niekomunistycznej lewicy kablował, zapewnia to osłonę moralną wszystkim idącym w jego ślady Kablującym.
Ludzie niekomunistycznej lewicy pośpieszyli, by podtrzymać reputację świętego George’a. Niektórzy przypominali, że Orwell darzył Celię Kirwan osobistym uczuciem. Facet się po prostu zakochał. Inni znów utrzymywali, że był on wtedy bliski śmierci, czyli w tradycyjnym czasie dokonywania spowiedzi. Inni zaś podkreślali, że w zasadzie Orwell nie kablował, a ponadto (jak napisał nieżyjący już Ian Hamilton w „London Review of Books”) „stale sporządzał jakieś listy” – choćby dziennik połowowy – albo dziennik, w którym zapisywał, ile jaj zniosły jego kury, więc czemu nie listę kapowniczą?
„Orwell nie kablował i nie ujawnił żadnych szczegółów identyfikacyjnych” – stwierdził Christopher Hitchens, jeden z jego najbardziej entuzjastycznych wielbicieli. Bezsprzecznie jednak autor Folwarku zwierzęcego ma na sumieniu jedno i drugie, czego przykładem może być jedna z notatek wchodzących w skład jego listy: „Parker Ralph. Ukryty członek i bliski partii TP [„towarzysz podróży1”?]. Przebywał w Moskwie. Prawdopodobnie karierowicz”
Apologeci Orwella sugerują niekiedy, że powyższa lista była tylko czymś w rodzaju salonowej gry prowadzonej przez Orwella i Reesa, komiczną bazgraniną, która ostatecznie zakończyła się na Kirwan. Fakty jednak przeczą temu. Orwell z rozmysłem i potajemnie przekazał Celii Kirwan, agentce IRD, czyli Information Research Department listę nazwisk osób ze środowisk lewicowych, które, jak uznał, przedstawiając potencjalne zagrożenie dla interesów Anglii, jak na przykład komunistów, czy „towarzyszy podróży”. IRD było komórką brytyjskiego Foreign Office, faktycznie jednak nadzorowały je służby Secret Intelligence Service, tajnego wywiadu wojskowego, znanego też jako MI6.
Kirwan, z którą Orwell miał wcześniej jakiś romans, odwiedziła go 29 marca 1949 r. w sanatorium w Cranham. Następnego dnia poinformowała IRD: „Bardzo dyskretnie omówiłam z nim niektóre aspekty naszej działalności; niezmiernie się ucieszył (że mógł się o nich dowiedzieć)”. Oficer prowadzący, podpułkownik Sheridan opatrzył tę notatkę adnotacją.
Tydzień później, dnia 6 kwietnia, Orwell „zapytał w liście Richarda Reesa, czy ten mógłby przysłać mu „notatnik w formacie ćwiartkowym w bladobłękitnej oprawie”. Notatnik ów zawierał „listę komunistów i towarzyszy podróży, którą chciałbym zaktualizować”. Rees dostarczył mu rzeczony notatnik, a 2 maja Orwell napisał do Kirwan co następuje: „Załączam listę zawierającą około 35 nazwisk”, dodając skromnie: „Nie sądzę, by Twoi przyjaciele znaleźli tam coś, o czym nie wiedzą”, jak również – iż choć według niego IRD trzyma stale na oku tych ludzi, to jednak „nie jest złym pomysłem, żeby powstał wykaz osób, którzy są prawdopodobnie niepewne”.
Omawiając powyższy tekst w „London Review of Books” na początku roku 2000, Perry Anderson wskazał na kilka jego istotnych aspektów. Orwell, jego zdaniem, wiedział, dokąd trafi sporządzona przezeń lista i „bardzo mu zależało na jej utajnieniu”. Tak też się stało. Albowiem choć 99 nazwisk z notatnika znalazło się w tomie XX Dzieł zebranych Orwella, to wydawca nie dopuścił do ujawnienia trzydziestu sześciu powodowany obawą odpowiedzialności za pomówienie, zaś nazwiska trzydziestu pięciu osób pozostają po dziś dzień zamknięte w archiwach Foreign Office objęte klauzulą tajemnicy państwowej.
Przekazanie tych tajnych ostrzeżeń pracownicy IRD miało swoje następstwa. Bo też i czarne listy zwykle nimi owocują. Nie ulega bowiem wątpliwości, że lista Orwella została przekazana w jakiejś formie amerykańskiemu wywiadowi, który umieścił w swoich rejestrach osoby uznane za „towarzyszy podróży” i spowodował, że objęto je represjami na mocy ustawy McCarrana
Hitchens wspominał tkliwie „słabość” Orwella do Kirwan, zupełnie jakby poczynaniami pisarza powodowała miłość, a nie lojalność. Wbrew jakże oczywistym faktom, twierdził, że Orwell „nie był zainteresowany demaskowaniem herezji, czy doprowadzaniem do zwalniania kogokolwiek z pracy, czy wreszcie do tego, by ludzie zostawali zmuszani do składania deklaracji lojalności”. Choć kłóciło się to z czułą słabością jaką żywił do tajnej agentki Kirwan, on sam „darzył zaciekłą pogardą komunistów, którzy już wcześniej zdradzili swoją sprawę oraz swój kraj i mogli uczynić to raz jeszcze”.
W tym miejscu on sam na pewno pokiwałby energicznie głową. Jego obrońcy wprawdzie utrzymują, że starał się jedynie zapobiec, by u niewłaściwych osób Foreign Office nie zamawiało esejów o brytyjskim stylu życia. Jednak wyraźnie poinformował IRD, że identyfikował ludzi „niepewnych”, którzy, wchodząc do brytyjskiej Partii Pracy jako zorganizowana grupa „mogliby wyrządzić ogromne szkody”. Chodziło bowiem o lojalność, a z jego listy niedwuznacznie wynika, iż uważał, że Żydzi, Murzyni i homoseksualiści mają wrodzoną predylekcję do zdradzania wartości strzeżonych przez koalicję patriotów, do której należeli również on sam i IRD. Na przykład G.D.H. Cole’a tak oto scharakteryzował: „płytki umysł”, „tylko sympatyzuje”, ponadto jest to „cukrzyk”.
Najwyraźniej wśród wielbicieli Orwella, czy to z lewicy czy z prawicy istnieje konsensus odnoszący się do dobrotliwego ignorowania nieufności jaką przejawiał wobec Żydów, homoseksualistów i Murzynów, jak również ogromna ignorancja wydźwięku jego ocen, przywodzących na myśl teczki służb policyjnych na całym świecie. Oto jego opinia dotycząca Paula Robesona: „Nastawiony bardzo przeciw Białym. Wspiera Wallace’a”. Tylko ktoś, kto podświadomie uważał, że wszyscy Czarni są nastawieni przeciw Białym mógł napisać taką głupotę. Jedną z niekwestionowanych cech charakteru Robesona, konsekwentnego w swoich intelektualnych inklinacjach, jak również w utrzymywaniu powiązań z komunistami, było to, że zdecydowanie nie był „nastawiony bardzo przeciw Białym”. Można by o to zapytać walijskich górników, na których rzecz prowadził kampanię.
Gdyby nagle okazało się, że jakikolwiek inny powojenny intelektualista napisał takie minidiatryby na temat Murzynów, homoseksualistów i Żydów, możemy być stuprocentowo pewni, że komentarze nie byłyby pobłażliwe. Mencken na pewno nie doczekał się przebaczenia. Ale z Orwellem jest inaczej. „Deutscher [polski Żyd]”, „Driberg Tom [angielski Żyd]”, „Chaplin, Charles [Żyd?]”. Zwykle wrażliwy na takie sprawy Norman Podhoretz milczał.
Ilekroć ktoś zostaje świętym, zbiera się wszelkie świadectwa na rzecz tej świętości. Ma to odniesienie do „św. George’a” i jego listy. Tak oto, w roku 1998, kiedy to rzeczona lista stała się problemem, znów mieliśmy do czynienia z promowaniem wszystkich zimnowojennych konstrukcji ideologicznych, ukształtowanych w latach tużpowojennych, kiedy to koalicja zimnej wojny – od lewicy do prawicy – znalazła się pod sztandarem fanatycznego antykomunizmu.
Folwark zwierzęcy Orwella jest bajką o potężnej sile oddziaływania, choć z mojego doświadczenia wynika, że przesłaniem tego utworu jest w głównej mierze wykpienie utopijności. Orwell jako łasica jest także bajką o równie o równie wielkiej sile oddziaływania, dorównuje pod tym względem straszliwej sadze zdrady, której odtwórcą był inny „święty” zimnej wojny Ignazio Silone. Opowiastka łasicy jest utworem ku przestrodze, zwłaszcza obrońcom postępowania Orwella. Jeśli uznali oni, że to, co zrobił było okay, a nawet czymś lepszym niż okay, może jakimś aktem wzniosłego bohaterstwa, czy w takim razie należałoby uznać, że w ich mniemaniu kablowanie na Zdrajców Zachodu jest również moralnym obowiązkiem? Zostaliśmy ostrzeżeni. Szansa Snowballa, parodia pióra Johna Reeda pokazuje nam również, jak strona antykomunistyczna, by ująć rzecz przenośnią, pogrywa ni mniej ni więcej, tylko na boisku samego Orwella.
Alexander Cockburn Petrolia, Kalifornia, lipiec 2002
1. (rus.) попутчик – pojęcie stworzone przez Anatolija Łunaczarskiego i rozpowszechnione w znaczeniu pejoratywnym przez Lwa Trockiego, służące do określenia rosyjskich pisarzy inteligenckich z lat 20., którzy poparli rewolucję październikową (przyp. red.). [wróć]
Stare świnie wymierały. Pierwszym był Dominicus – drugorzędny funkcjonariusz, który poświęcił się bez reszty kluczowemu zadaniu jakim było analizowanie oraz przedstawianie w postaci wykresów danych statystycznych. Nosił okulary w czarnych oprawkach i pracując przy biurku lubił nucić kawałki z oper – aż wreszcie pewnego dżdżystego popołudnia, opadł ciężko ryjem w półmisek z pokrojonym camembertem. Jednogłośną decyzją kierownictwa Folwarku został post mortem uhonorowany Orderem Bohatera Zwierzęcego Pierwszej Klasy. Po nim na tamten świat przeniósł się sam Napoleon. Wielki knur rasy Berkshire. Ojciec wszystkich zwierząt. Chorąży walki o równość, wolność i niezawisłość. Zgasł jak przystało na jego pozycję i stanowisko – we śnie, w łożu wysłanym pościelą z egipskiej bawełny (o wyjątkowo gęstym splocie).
W ramach pośmiertnego hołdu wzniesiono wysoki na cztery metry jego posąg – stanął on opodal stodoły, tam, gdzie niegdyś znajdowała się, przytwierdzona do słupa ogrodowego, czaszka starego Majora, wieprza, od którego wszystko się zaczęło – już tylko nieliczne zwierzęta kojarzyły jego i tamte, jakże dawne wydarzenia.
Posąg odlano z brązu – Napoleon przedstawiony został w czarnym płaszczu i skórzanych sztylpach. Stał wyprostowany na zadnich nogach, ćmił fajkę i spoglądał w dal. Z tyłu, napisane białymi literami na smołowanej ścianie stodoły, widniało jedno już tylko Przykazanie – WIĘKSZOŚĆ ZWIERZĄT JEST RÓWNAWA. Po lewej stronie, także podobnymi białymi literami, napisano rymowany utwór Ojciec Założyciel Napoleon. Autorem tego wiersza poświęconego zmarłemu przywódcy był Minimus, uchodzący za świnię o poetyckiej duszy.
Napoleon wyuczył nas czytania.
On dawcą karmy, trawy, siana.
Od niego plony rok za rokiem,
Pod świńskim kierowniczym okiem.
Świnie – skarbnica wiedzy wszelkiej,
Zawsze uczynne, wiedzą najlepiej,
Że na Folwarku Dworskim – tak, właśnie tak!
Zwierzęta są super!
Niech to szlag!
Kwiczmy więc. krakajmy, piejmy i gdakajmy!
Piszczmy, ujadajmy, rżyjmy, rechotajmy!
Beczmy, miauczmy, gulgoczmy, piejmy i chrząkajmy!
Skrzeczmy, warczmy, gruchajmy, muczmy i świstajmy!
Hejże, nie szczędźmy gardeł! Wyjmy, porykujmy!
Napoleonie, tyś wielki, a my z Ciebie dumni!
Pod Twoją opiekę my się oddajemy!
Pod Twym światłym przewodem wszędzie pójdziemy!
By jeszcze lepiej upamiętnić czyny i osiągnięcia wielkiego Przywódcy, odnowiono ilustrujący owe strofy portret Napoleona. Sześć gołębi, przydając jego białemu profilowi kolorystyki, uplastyczniło go – ptaki te bowiem, wyszkolone przez świnie, opanowały sztukę figuratywną.
W kolejnych latach opuściło ziemski padół jeszcze kilkanaście świń weteranów. Jedna z nich utopiła się w wannie (choć zupełnie niechcący) gdy skonstatowała, że nie zdoła z niej wyleźć. Przyczyną śmierci innego weterana była marskość wątroby – wychylając ostatni kubek whiskey, cicho, spokojnie i bez rozgłosu przeniósł się na tamten świat. Kolejnego wieprza wykończył cichy zabójca zwany nowotworem – szczęśliwie jednak, ponieważ on sam już od dawna hołdował przejętemu od Napoleona zwyczajowi wypalania w ciągu godziny kilku fajek, osłodził sobie zacnie swe ostatnie miesiące. Wszystkich ich, zasłużonych dla minionej rebelii, mianowano pośmiertnie kawalerami Orderu Bohatera Zwierzęcego Pierwszej Klasy.
Młodsze świnie jak mogło się wydawać, naturalną koleją rzeczy, zajęły ich miejsca, choć były one, inaczej niż poprzedzające je pokolenie, bardziej powściągliwe i skryte – w słowach oraz w czynach, a być może były również bardziej pobłażliwe. Przewodził im Squealer, który przez wiele lat pełnił funkcję głównego doradcy Napoleona. Potrafił on kręcić ogonkiem – i w ogóle kręcić – tak przekonująco, że w końcu chyba nawet przekonał sam siebie, że on, Squealer, jest wybitną świnią wywodzącą się z animalnych mas. Choć on sam głosił od lat, że przydziały żywności nieustannie rosną, po raz pierwszy, odkąd ktokolwiek pamiętał (pomijając świnie, które zawsze trwały niewzruszenie na stanowisku, że wszystko wciąż ulega poprawie) wydawało się możliwe, że pakiet racji żywnościowych stał się jakby cokolwiek pełniejszy – i to zauważalnie. Squealer w chwili śmierci był tak spasiony, że fałdy tłuszczu niemal zasłaniały mu oczy. Przyczyną jego zgonu, jak ogłoszono, było przepracowanie.
Jednak po raz pierwszy (czy też przynajmniej po raz pierwszy, a przynajmniej również odkąd ktokolwiek pamiętał) to oświadczenie świń stało się obiektem jawnych szyderstw. Oto podczas ceremonii pośmiertnego przyznawania orderów (Bohater Zwierzęcy Pierwszej Klasy) znalazło się nawet kilku pokątnych gęgaczy – kłótników i judzicieli. Wprawdzie ze Squealerem dawało się żyć, warczeli, lecz do kogo jak do kogo, ale do świni, którą trzeba było u schyłku żywota wozić na taczkach, bo jej cielska nie mogły już utrzymać cztery nogi, nijak się miało to, co zawierał oficjalny komunikat, mianowicie, że „życie upłynęło mu na trudach i wysiłkach”. Doprawdy, chyba tylko ów dawny Squealer potrafiłby teraz przekonująco wyjaśnić, że składanie do grobu świni w pojemniku na fortepian zorganizowano bynajmniej nie dla śmiechu.
Ostatnią z dawnego garnituru świń, która przejęła rządy na Folwarku był Minimus. On sam, podobnie jak jego poprzednicy, uchodził za jednego z historycznych bohaterów powstania zwierząt. (Pomimo to jego wybór był dużym zaskoczeniem, ponieważ nikt nie mógł sobie przypomnieć, by poza ułożeniem kilku wierszy miał na koncie jakieś dokonania). Choć krzepki i żwawy, Minimus był już mocno posunięty w latach – stąd też, by dać odpór obawom, iż kolejna zmiana przywództwa będzie mieć burzliwy charakter, na nowo utworzone stanowisko Lidera Następcy mianowano Pinkeye’a, wieprzka młodszego pokolenia o najsilniejszej pozycji wśród świń, a trafem również powszechnie przez nie lubianego.
Tak więc, podczas gdy Minimus zarządzał folwarkiem, Pinkeye obcałowywał kaczątka i jagnięta. Minimus, preferujący model cichego przywództwa, był postacią nieodgadnioną: należało się go bać i szanować. Lojalność okazywały mu psy, jak również pozostałe świnie – zresztą tak jak to było zawsze w zwyczaju. A jednak na Folwarku nastały jakby nowe uspokojenie i cisza – jak nigdy przedtem – znamionujące być może już to lepszą przyszłość, już to – również być może – nadejście mrocznych czasów.
Pewnej nocy – była to zwykła noc majowa, taka jak inne w tym miesiącu – na folwarku zapanował jakiś niezwykły niepokój. Księżyc stał nisko nad horyzontem, a w jego świetle przy bramie ukazała się jakaś sylwetka. Był to ktoś obcy – w spodniach z zaszewkami i marynarce z szerokimi klapami. Zwierzę to (czy jednak na pewno zwierzę?) szło na obutych tylnych nogach, miało na głowie kapelusz z rondem, i trzymało teczkę. O kilka kroków od niego stał kozioł wyposażony w podobne atrybuty. (Byłże to kozioł? Tak, kozioł. Bez wątpliwości najbardziej elegancki kozioł na świecie).
Pies czuwający przy bramie zaczął wściekle ujadać na obcych – co prawda niewiele zwierząt poważniej to zaniepokoiło, ponieważ stróżujące tam psy były nadzwyczaj nerwowe; wiadome było, że pobudzały je do szczekania rzeczy zgoła tak nieszkodliwe jak księżycowe cienie czy rybiki. Tylko jedna z krów, niewątpliwie zachęcona anonimowością nocy, dała wyraz swej irytacji wywołanej nie pierwszym już tak brutalnym wyrwaniem ze snu.
– Moorda w kuuubeł! – ryknęła.
Tymczasem jednak scena rozgrywająca się przy bramie, wbrew temu, co mogła wyobrazić sobie krowa, była nad wyraz niecodzienna – choć bowiem przyczyną psiego rozdrażnienia byli nieznani przybysze, nie zaś rybik, po tym jak padło najwyraźniej nie więcej niż kilka odpowiednio dobranych słów, wilczur opadł na przednie łapy i jął wycofywać się, pełznąc na brzuchu. Pysk miał zamknięty, ślepia szeroko rozwarte – zniżył łeb i podwinął ogon pod siebie.
Obie wyposażone w teczki postacie, których sylwetki, pełne elegancji, a może też zwiastując coś złowieszczego, rysowały się na tle nieba barwy indygo, przeszły przez bramę bez dalszych dyskusji.
Kotka imieniem Norma, siedząca w swym legowisku usytuowanym na strychu stodoły i zajęta obserwowaniem księżyca przez szczeliny w ścianie, była jedynym zwierzęciem, które widziało epizod przy bramie. Podobnie jak większość kotów, absorbowała ją bardziej jej własna kocia natura, aniżeli życie na folwarku. Pomimo to była nadzwyczaj miła i przyjacielska – zawsze też skora do figli i zabawy. Wyjąwszy chwile, gdy leżała do góry brzuszkiem w cieniu, podczas gdy inne zwierzęta dyszały harując w spiekocie, była też powszechnie lubiana.
– Ssssssss! – syknęła w kierunku wybitej szyby, wyginając grzbiet w łuk, wysuwając pazurki i jeżąc sierść.
Jak można było oczekiwać, obudziło to natychmiast szczury, zawsze czujnie obserwujące kocie sąsiedztwo. Widząc, że Normy nie ma nigdzie w pobliżu ich gniazda (bywało bowiem, że nocą kocica, stając się ponad miarę czuła i przyjazna, wybierała sobie spośród nich jakiegoś pechowego nieszczęśnika, by zafiglować go na śmierć) pomknęły wzdłuż odbłysków świateł drogowych, by sprawdzić, co było przyczyną takiego niepokoju.
Ujrzały w końcu jak dwie postacie – kozła oraz (teraz można było już to rozpoznać) świni – kierujące się w stronę stodoły przez łączkę, uprawianą, by zbierać z niej siano.
Również rozbudzone owce spoglądały na zbliżających się. Zaniepokojone, zaczęły dreptać w kółko. – Ooooch – pojękiwały nerwowo. – Mamy się martwić? Mamy się martwić?
Zbudziło to starego osła Benjamina. Był najstarszym zwierzęciem na folwarku (według jednej z gęsi, tak starym jak miniony dzień). Opuszczając jedną z kończyn, jako że osły śpią, stojąc na trzech nogach, skierował łeb ku szczelinie w jego przegrodzie pozostałej po wyłamanej listwie. Z oczu, jak zawsze, wyzierał mu cynizm i smutek.
Jak mawiano, dawno temu Benjamin doznał jakiegoś wielkiego zawodu, podobno także stracił przyjaciela, czy może dwóch. Właśnie dlatego mało co się odzywał, wyjąwszy rzucane niekiedy słowa:
– Żadne z was nie widziało umierającego osła i żadne z was nigdy go nie ujrzy.
Słowa te tchnęły niezmierzonym żalem i udręką. Ilekroć Benjamin je wypowiadał, zwykł patrzeć na zwierzę, z którym rozmawiał w taki sposób, jakby szczegółowo znał jego dotychczasowe życie. A zwierzęta przejmował strach, albowiem każde z nich osobiście doświadczyło tej okrutnej konfrontacji – Benjamin wpatrywał się w ciebie, wiedząc, kiedy się urodziłeś, kiedy trafiłeś na folwark i przewidując, kiedy umrzesz. Po czym, odwracając się spokojnie od ciebie nawet nigdy nie zapłakał, tylko mówił:
– Życie nie jest łatwe. – I tylko tyle.
Jednak tej nocy, gdy osioł uniósł łeb, by spojrzeć przez szczelinę na dwie postacie idące teraz przez łączkę, na jego pysku odmalowało się, acz na krótką chwilę, ożywienie. W jego spojrzeniu zabłysła obawa, radość – a bodaj nawet i nadzieja. Wszystkie zwierzęta skupiły się wokół niego. – Kto to może być, Benjaminie? – Nawet trzem wierzchowcom – które, według owiec, były najgłupszymi zwierzętami na folwarku – najwyraźniej coś ruszyło się w głowach, bo patrzyły na osła pytająco.
– Co to takiego? Pamiętasz coś, Benjaminie? – zamuczały krowy.
Osioł, znający od dawna wiele z nich, bardzo rzadko pomagał im wydobywać z pamięci różne rzeczy. Teraz jednak, co było arcyrzadkim przypadkiem, po prostu wycofał się w milczeniu.
Niespodziewanie, i to znacznie bliżej niż szczekanie przy bramie, zwierzęta usłyszały mrożące krew w żyłach psie warczenie. Tuż przed drzwiami stodoły dwa owczarki niemieckie śmiało ruszyły ku obcym. Warczenie było tak przerażające, jakby otwarto komuś żyły i zwierzęta skuliły się ze strachu – wydawało się, że drżą, by nie rozlano ich własnej krwi.
Lecz oto usłyszano słowa przybyłej świni wypowiedziane znaczącym tonem, pełne groźby i pewności siebie.
– Widziałem już psy większe od was. Wąchałem je. Śmierdziały niedźwiedziem i pumą. Chwyciłyby was w paszcze, zawlokły do swych nor i rzuciły na pożarcie swym młodym. Tamte psy stały się moimi psami. A teraz wy też staniecie się moimi psami – albo strzępy z was zostaną.
Para owczarków, chwilę wcześniej tak zajadła, już sposobiła się, by znów wściekle zaszczekać, lecz z ich gardzieli wydobył się tylko żałosny skowyt.
– Siad! – rozkazała świnia. Psy posłusznie usiadły.
Tymczasem krowy, nie przepadające za psami, ponieważ ta ich agresywna zgraja zawsze plątała się im pod racicami, domyślając się, że ta świnia to jakaś znakomitość, zwróciły się do kotki:
– Otwórz wrota.
Norma zsunęła się po żerdzi wiodącej na strych, po czym dopóty drapała łapką drewniany rygielek, aż wrota szeroko się otwarły – a wtedy przyodziana w świetnie skrojony garnitur postać przekroczyła próg stodoły oświetlonej nikłym płomieniem lampy naftowej.
Wtedy rozległo się ochrypłe kraknięcie kruka Mojżesza usadowionego wysoko na jętce; żadne ze zwierząt nie miało pojęcia, że przebywa on wśród nich.
– Snowball!
Na dźwięk tego imienia oba owczarki zdołały jakoś przezwyciężyć strach – wyprostowały się i znów zaczęły warczeć. Jednak świnia uczyniła tylko krótki ruch głową, co wystarczyło, żeby ostudzić ich zapędy. Przykuliły się i zaskomlały:
– Jesteśmy tylko małymi psinkami. Maluchnymi…
Znów odezwał się kruk.
– To Snowball!
Na wielu zwierzętach imię to nie wywarło jednak takiego wrażenia, jakiego można było się spodziewać, ponieważ nie sięgały pamięcią aż tak daleko. Jednakże po kilku minutach ogólnego poszeptywania, większość obecnych w stodole miarkowała już z grubsza, kim jest ów Snowball – i jaką to nikczemną rolę ongiś odegrał.
Oto, na przykład, krowy dobrze zapamiętały, choć było to lata temu, że Snowball wkradał się za dnia na folwark, by dziurawić wiadra, zaś nocami – gdy spały, potajemnie je doić. Kurom także coś niecoś kołatało się w pamięci: na przykład to, że Snowball rozbijał jajka i kradł zboże. I nawet kilka owiec zachowało mgliste wspomnienia, że to Snowball zniszczył wiatrak.
Tymczasem wieprz wyciągnął ku nim racice.
– Mówiono wam, że to ja zadeptywałem wiosenne zasiewy. Że to ja obgryzałem korę z drzew w sadzie. Że to ja ukradłem klucz do spichlerza i wrzuciłem go do studni. Że to ja sadziłem chwasty, po to, żeby ich nasiona mieszać z nasionami warzyw. Że to ja wreszcie spiskowałem z wrogimi folwarkami Foxwood i Pinchfield!
Zwierzęta podniosły dziką wrzawę. Uniesione gniewem hurkotały wzajemnie do siebie i prychały – o tak, słyszały o tym zdrajcy Snowballu! O tym złoczyńcy Snowballu!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki