Szczęściarz - Marcin Jamiołkowski - ebook + audiobook + książka

Szczęściarz ebook

Marcin Jamiołkowski

4,4

Opis

Order Virtuti Militari, potężny artefakt chroniący stolicę, został zniszczony, a przez miasto przetacza się fala ataków terrorystycznych. Służby, próbujące opanować sytuację wzywają Herberta Kruka, ale niezupełnie w charakterze pomocnika. Wygląda, że Herbert dobrze zna sprawców zamachów. Albo raczej… to sprawcy dobrze znają jego.

Ułatwia to sprawy i jednocześnie je komplikuje. Nadany mu przez Syrenkę tytuł Obrońcy Miasta jest źródłem mocy, ale i brzemieniem, które musi dźwigać.

Na szczęście Herbert nie jest sam i może liczyć na pomoc przyjaciół.

Kim jest i czego chce Lewiatan? Czy Dwór Złotej Pani upadnie? Czy Herbertowi uda się zaprzyjaźnić z Bazyliszkiem i przekonać do współpracy Istoty Założycielskie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (87 ocen)
47
29
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AsiekW

Dobrze spędzony czas

Kolejna świetna przygoda Herberta :) Dodatkowo na początku mamy nowelkę "Zaginiona".
00

Popularność




Marcin Jamiołkowski

SzczĘŚCIARZ

Spis treści

Zaginiona

Zaginiona”

– Jaką chcesz kawę? – zapytała Anna, unosząc głowę znad menu. – Bo ja nie mogę sięzdecydować.

Oderwałem wzrok od stolika, któremu przypatrywałem się bezmyślnie już od kilku minut, i przeniosłem spojrzenie na przyjaciółkę. Miała nową fryzurę – przycięte w jednej z wariacji pazia włosy opadały z prawej strony długim kosmykiem aż pod brodę, z lewej dla odmiany kończąc się tuż pod uchem. Po namyśle stwierdziłem, że wzmocniła też ich kolor – zwykle jasnobrązowe, teraz przywodziły na myśl świeżo opadły, jesienny kasztan: były ciemne, połyskujące, gładkie. Pasowały idealnie do oczu, które również miały brązowy odcień, Anna nazywała go „butelkowym”, według mnie bardzo niesprawiedliwie. Na moją uwagę, że „butelkowy” to odcień zielonego, odrzekła, że chodziło jej o brązowe butelki. Niech i tak będzie. Z kobietą nie kłóci się o kolory.

Znowu coś powiedziała, ale tym razem, zapatrzony w jej oczy, nie zrozumiałem anisłowa.

– Co? Co? – wymamrotałem niezbyt elokwentnie i od razu przygotowałem się na szpilkę, która w tej sytuacji musiała się pojawić.

Nie pomyliłem się. Anna zmrużyła oczy, osłoniła twarz ręką i obróciła siępółprofilem.

– Ach! – rzuciła, udając podekscytowanie. – Twój talent krasomówczy sprawił, że czuję się taka… onieśmielona! Poraziłeś mnie! Obezwładniłeś…

– Daj spokój – mruknąłem niewyraźnie. – Nie obudziłem sięjeszcze.

– Dlatego spytałam, copijesz.

Zajrzałem do karty, ale zamiast wybrać kawę, usiłowałem sobie przypomnieć, po jakie licho umówiłem się z Anną tak wcześnie. Byłem niewyspany. Czułem się jak zombie. Przekląłem w duchu Zezela, którego pośrednio obarczyłem winą za zarwanąnoc.

Pojawił się wczoraj wieczorem, w jednym ręku ściskając butelkę wina, w drugiej kilka płyt DVD, które wręczył mi tuż za drzwiami.

„Mam «Firefly»” – powiedział tonem, który zdaje się miał oznaczać, że właśnie przyniósł Świętego Graala kinematografii i właściwie powinienem paść na kolana, a potem zalać się łzami wdzięczności. Oczy błyszczały mu zza okularów jak dwa świetliki, nomen omen. Moje pokrętne wyjaśnienia, że nie oglądam żadnych seriali i nie wiem, czym jest to całe „Firefly”, naturalnie zignorował. „Jeszcze mi podziękujesz” – powiedziałtylko.

Zawaliliśmy praktycznie całą noc. A teraz mogłem mu faktycznie podziękować. Zezel, ty łachu! Byłemnieprzytomny!

Po co tak wcześnie umówiłem się z Anią? Ach, no tak! Rano, bo później miała do załatwienia jakieś służbowe sprawy. No to kolejne pytanie – po co w ogóle się umawiałem? Dlaczego w kawiarni, a nie zaprosiłem do domu? Aha, bo dziś jest Dzień Kobiet. I chciałem, żeby było ładnie i formalnie. I miałem jej wręczyć tulipana. Którego oczywiście zapomniałem kupić. Do kawiarni miałem blisko – wyszedłem z domu i poczłapałem do niej jak automat, ledwieprzytomny.

– To ja mocną – odezwałem sięnagle.

– Co? – Annadrgnęła.

– Pani detektyw mnie poraża – powiedziałem spokojnie – onieśmiela i obezwładnia…

Anna prychnęła, ale kącik jej ust drgnąłleciutko.

– I tak ma być. – Nagle obdarzyła mnie pełnym uśmiechem, a moje serce, nie wiedzieć czemu, postanowiło przyspieszyć rytm.

– Wezmę latte macchiato, podwójne. Muszę sięobudzić.

– Ja wezmęcappuccino.

– Świetnafryzura.

Anna rzuciła mi powłóczystespojrzenie.

– Czy ty mi się podlizujesz? Najwyraźniej czegośchcesz.

– Dasz mi potrzymać swojąspluwę?

– Nie. Musisz się lepiejpostarać.

Nabrałempowietrza.

– Świetniewyglądasz.

– Cieplej, cieplej. – Znowu sięuśmiechnęła.

– Nie mogę oderwaćwzroku.

– Dobrze ciidzie.

– A teraz dasz mispluwę?

– Za szybko. Jesteś zbytniecierpliwy.

Roześmialiśmy się.

– O co chodzi? – zapytała Anna, ale zanim zdążyłem odpowiedzieć, dodała: – Albo może poczekaj, aż wrócę. Pójdę zamówić kawę i wybiorę sobie jakieś ciastko. Chceszcoś?

Pokręciłem przecząco głową. Obserwowałem, jak wstaje i idzie w stronę lady. Kelnerka stojąca do tej pory przy kasie, jak na złość, odwróciła się i zniknęła za kuchennymi drzwiami. Anna przewróciła oczami i pokazała w stronę toalety. Zrobiła gest, jakby pudrowała twarz. Zrobiłem jej dziecięce pa, pa i przymknąłem oczy. W rzeczywistości gapiłem się nią przez całą drogę do łazienki. Jej chód był prawie męski, zdecydowany. W końcu była detektywem. I miała trzech starszych braci. Zamknąłem oczy do końca i trwałem w tym stanie, zawieszony pomiędzy jawą a snem, póki nie usłyszałem dźwięku odsuwanego krzesła. Spojrzałem przed siebie i zdziwiłem się. To nie była Anna. Miejsce naprzeciw mnie zajęła piętnastoletnia na okodziewczyna.

Jasne włosy zebrane miała w długi, koński ogon, który spływał jej na ramię. Chuda buzia i mały nos upodabniały ją do jakiegoś niewielkiego zwierzaczka. Łasicy? Tchórzofretki? A może to była wina tego uważnego, bacznego spojrzenia. Nie, nie była brzydka, raczej trochę zaniedbana. Trochę za duża granatowa bluza z kapturem nie poprawiała tegowrażenia.

Miałem nadzieję, że to jakaś pomyłka, że przysiadła się przypadkiem.

Rozejrzałem się dyskretnie. Pomimo wczesnej pory kilka stolików było już zajętych, ale mniej więcej tyle samo było wolnych. Westchnąłem w duchu. Na przypadek nie ma coliczyć.

Wolałbym na powrót zapaść w letarg, ale z doświadczenia wiedziałem, że ignorowane problemy nie znikają. „Z problemami jest jak z szambem – powiedział mi kiedyś mój znajomy, porucznik BOR-u – zaniedbane w końcu wybije”.

Trochę powątpiewałem w trafność tego porównania, ale mimo wszystko coś w tymbyło.

Dziewczyna siedząca przede mną obserwowała mnie czujnie, zmarszczyła czoło w skupieniu i wyglądało na to, że zbiera się do przemówienia. Przestraszyłem się, że zaraz usłyszę pytanie w stylu „kupisz mi dżinsy?” i spadnę z krzesła. Postanowiłem uderzyćpierwszy:

– Sprzedajesztulipany?

– Słucham? Nie! – Głos miała miły, chociaż lekkopiskliwy.

– Szkoda – mruknąłem zawiedziony i mimo wszystko zamknąłemoczy.

– Pan Kruk, prawda? – Usłyszałem.

Nie poruszyłem się, nie odpowiedziałem. Gdzie jest Anna? Na pomoc!

– Proszę nieudawać.

Otworzyłem jedno oko i powiedziałembezczelnie:

– Dobre wychowanie nakazuje się najpierwprzedstawić.

– Dobre wychowanie nakazuje mężczyźnie wstać, kiedy przysiada się kobieta – odcięłasię.

– Kobieta? Wcześnie zaczynacie w tychgimnazjach.

Zaczerwieniła się. Zamknąłem oko z powrotem.

– Nazywam się Magda Zielińska. Potrzebuję pomocy, panieKruk.

Otworzyłem oczy i wyprostowałem się na krześle.

– Skąd wiedziałaś, gdzie mnieznaleźć?

Zawahała sięchwilę.

– Wróble ćwierkają, że często pan tu zagląda. Więc postanowiłam zaczaić się od rana, a tu proszę, od razutrafienie.

– Wypełnij formularz zgłoszeniowy na mojej stronieinternetowej.

– Na stronie… – powtórzyła i urwała. – To był żart, prawda?

Uśmiechnąłem się porozumiewawczo, potwierdzając, że to ta chwila, kiedy powinna się śmiać. Oczywiście nie była nawetrozbawiona.

– Naprawdę potrzebuję panapomocy.

– Obawiam się, że jestem chwilowo niedostępny.

– A mówili, że jest pan miłymczłowiekiem…

– To pewnie sierotki. Zawsze odprowadzam do domu zaginione sierotki, dlatego mają o mnie dobrezdanie.

– Zaginęła moja koleżanka…

Dziewczyna nagle, zdecydowanym ruchem, wyciągnęła z kieszeni bluzy zdjęcie i położyła na stole. Przedstawiało młodą brunetkę, ładną, zdecydowanie starszą niż siedząca obok tchórzofretka. Chociaż może się myliłem. Mimo że wyglądała na pełnoletnią, ciągle widać było szczenięcą urodęnastolatki.

Przeniosłem wzrok ze zdjęcia na… jak jej było? Na Magdę.

– Ludzie często znikają, proszę się zgłosić na policję.

– Alepan…

– Ja nie jestem policjantem – przerwałem jej. – Proszę się do nichzgłosić.

– Pomoże mi pan albo… – Zacisnęłausta.

– Albo co? – zainteresowałem się. To mogło byćciekawe.

– Zacznę krzyczeć, że mnie pan dotykał. A jestemnieletnia.

Spojrzałem w lewo, na siedzącego trzy stoliki dalej biznesmena w garniturku czytającego gazetę. Na kobietę w popielatym żakiecie grzebiącą długą łyżką w swojej latte. Szybko odwróciłem się w prawo, gdzie jakaś para wcinała szarlotkę, obejrzałem się nawet do tyłu na poważną matronę, o włosach upiętych w staromodny kok, napychającą ustasernikiem.

– Tak sobie myślę – zacząłem powoli, zataczając ręką wokół – że zapewne oni wszyscy jakoś tam zwrócą na to uwagę i może się tym zainteresują. Na pewno nie przyjdą mi wręczyć Orderu Uśmiechu, co jest przykre ze względu na to, że lubię dzieci, ale tak, masz rację, na pewno przyjdą ci z pomocą.

Usta Magdy zacisnęły się w wąską kreskę. Nagle jednak wyprostowała się i otworzyła usta do krzyku. Zanim jednak wydała z siebie jakikolwiek głos, uniosłem w górę palec. Dziewczyna obserwowała mnie uważnie, nie wydając na razie żadnegodźwięku.

Wychyliłem się trochę w bok i spojrzałem za jej plecami, tam, gdzie chwilę temu usiadła Anna. Widziałem, jak wracała z toalety, zobaczyła, że mam gościa, i zajęła miejsce przy stoliku za dziewczyną. Przysłuchiwała się rozmowie już od dłuższego czasu. Teraz zaś pani detektyw wyciągnęła dyktafon, przysunęła go w stronę dziewczyny i włączyłaodtwarzanie.

„Zacznę krzyczeć, że mnie pan dotykał. A jestem nieletnia”. – Usłyszeliśmy.

Dziewczyna drgnęła wyraźnie zaskoczona i spojrzała do tyłu. Anna posłała jej promienny uśmiech.

– Więc może zróbmy tak, droga Magdo – przerwałem ciszę, która zapadła po tym małym psikusie. – Pójdziesz sobie do jakiegoś innego stolika, a może nawet wyjdziesz z kawiarni, zrobisz krótki spacer i wrócisz, kiedy skończę swoją kawę.

Dziewczyna była czerwona jak tulipan, którego zapomniałem ranonabyć.

– A wtedy, kiedy już wrócę do żywych, będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Co ty na to?

Magda pokiwała głową, wstała bez słowa i wyszła na zewnątrz.

Odprowadziliśmy ją wzrokiem. Anna przesiadła się i postawiła na stoliku moje macchiato, swoją kawę i kawałek szarlotki. Ja przyssałem się do kubka, a Anna zaczęła dłubać widelcem w ciastku.

– Co to było? – zapytała w końcu.

– Nie wiem do końca. Pewnie ma kłopoty i potrzebujepomocy.

– Zrobiłeś się ostatnio bardzo wrażliwy – zakpiła.

– Jakoś tak samo wyszło. – Coś w środku mnie zawstydziło się wcześniejszej opryskliwości w stosunku do dziewczyny. Wzruszyłem ramionami. Kawa płynęła do żołądka i już prawie czułem, jak łączy się z krwiobiegiem. – Nie obudziłem się jeszcze dobrze. Wróci, to siędowiem.

– A o czym chciałeśrozmawiać?

– No… – Skrzywiłem się i w końcu wyplułem z siebie: – Wszystkiego najlepszego z okazji DniaKobiet.

Anna popatrzyła na mnie z mieszaniną zaskoczenia i zaciekawienia.

– Ty jednak jesteś szurnięty. A gdzie maszkwiatek?

– Zapomniałem kupić – przyznałem zbolałymgłosem.

– Nie dziwię się, patrząc na ciebie wydaje się, że dopiero zastrzyk z kofeiny bezpośrednio w rdzeń kręgowy postawi cię na nogi.

– Przepraszam…

Przerwała mi ruchemręki.

– Doceniam jednak, że tu dotarłeś, pomimo zmęczenia i tak wczesnejpory.

Głos miała chłodny i opanowany, ale to były tylko pozory, bo jej oczy śmiały się serdecznie. Butelkowe – pomyślałem nie wiedziećczemu.

– Ale o czymś jednak zapomniałeś – dodałasurowo.

– O czym? – zaniepokoiłemsię.

Anna nachyliła się do mnie.

– Buziak, głąbie! Życzenia z okazji Dnia Kobiet bez buziaka nie mają żadnej mocy. Taki mag jak ty powinien o tymwiedzieć!

Zaśmiała się, kiedy cmoknąłem ją w policzek, pokręciła głową i podniosłasię.

– Dobra, muszę sięzbierać.

Sięgnęła po pieniądze, ale machnąłem ręką, powstrzymującją.

– Zapłacę. Leć, latawico. Wpadniesz wieczorem na kolację? U mnie znowu zalągł się Zezel, pewnie na dwa tygodnienajmarniej.

Anna pokiwała głową z uśmiechem.

– Dobra, będę. Kup jakieświno.

– Tak jest, panidetektyw.

– Jezu! Mówiłam, nie nadużywaj tegozwrotu.

– Tak jest… – Resztę słów zmełłem pod nosem.

– Opowiesz potem o tejdziewczynie.

Zakręciła się na pięcie, zdjęła z wieszaka skórzaną kurtkę, założyła na plecy i już jej niebyło.

Zamówiłem kolejną kawę i sącząc ją, czekałem, aż pojawi się moja nowa znajoma, nieletnia szantażystka MagdaZielińska.

Nieprzyszła.

Trzy dni później nie pamiętałem już o tym spotkaniu. Weekend minął spokojnie, acz zaskakująco szybko – trochę czasu spędziłem w towarzystwie Anny, nieco więcej z Zezelem. Odwiedziłem kilku znajomych, włóczyłem się bez celu po mieście i zastanawiałem, co ze sobą zrobić. Nagle okazało się, że praktykowana długo bezczynność, relaksujące siedzenie z igłą i nitką nad wykrojami, nie przynosi mi satysfakcji. Tak jakby moje dotychczasowe hobby już mnie zmęczyło. Potrzebowałem adrenaliny. Zanim jednak przypomniałem sobie sprawę Magdy, moją głowę zaprzątnął ktoinny.

Przydybał mnie w tej samej kawiarni, w poniedziałek, koło południa. Mężczyzna, około trzydziestoletni, przystojny, o ciemnych włosach i twardej linii szczęki. Wszedł do kawiarni i zatrzymał się w progu.

Był modnie ubrany – miał na sobie ciemną marynarkę, pod nią jasnozieloną koszulę, szyję okręcał mu luźno brązowy szalik, ale uwagę przykuwały buty – wysokie trzewiki, w papuzich kolorach. Czerwone, licowe noski, zielona cholewka, a boki niebieskie. Po chwili zorientowałem się, że buty są różne, jakby nie od pary. Miały te same kolory, ale jeden miał niebieską część cholewki tam, gdzie drugi miał zieloną i odwrotnie. Zastanowiłem się, czy to moda, czy ekstrawagancja. Ale może po prostu ja nie nadążałem za zmianami. Spojrzałem na swoje brązowe półbuty. Przy tamtych kolorowych moje wyglądały, jakby było imprzykro.

Mężczyzna rozejrzał się po sali, kogoś szukając. Przemknął wzrokiem po kilku gościach i w końcu zatrzymał się na mnie.

Nasze spojrzenia przecięły się na mniej niż sekundę i mężczyzna ruszył bez wahania w moją stronę. Usiadł przy moim stoliku, jakbym go co najmniej oczekiwał, skinął mi głową i rzucił olśniewający uśmiech do kelnerki, która – olśniona – przytuptała do stolikabłyskawicznie.

– Macchiato poproszę, z syropem orzechowym, średnie. – Znowu błysnął zębami.

Nie zaryzykowałbym twierdzenia, że wyglądał jak milion dolarów, ale pachniało grubszą forsą. Nie grubą. Takim dobrze napchanymportfelem.

– Pan Herbert Kruk – bardziej stwierdził, niż zapytał. – Nazywam się JacekKliszewski.

Wyciągnął do mnie rękę ponad stołem, uścisnęliśmy sobie dłonie. Jakiś cień, może niesmaku, zaburzył dotychczasowy uśmiech, wiedziałem, że to z powodu mojej rękawiczki, której nie zwykłem zdejmować w takich sytuacjach.

Skinąłem uprzejmie głową, ale nie odzywałem się. Facet miał sprawę, to zaraz powinien ją wyłuszczyć. Trochę dziwiło mnie, że wiedział, jak wyglądam i gdzie mnie znaleźć. Najwyraźniej zacząłem być sławny w mieście. A może niezupełnie sławny, ale rozpoznawalny. Na pewno – potrzebny.

Czekałem. Od strony kontuaru dobiegło syczenie ekspresu, kelnerka uwijała się przykawie.

Kliszewski nie speszył się moimmilczeniem.

– Mam sprawę. Myślę, że w sam raz dla pana – zaczął.

Przyszło mi na myśl, że może jakimś dziwnym trafem moja sława zaczęła ocierać się o zdolności detektywistyczne, a faceta wprowadzono w błąd. Ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby go wysłuchać, a w ostateczności – jeśli uznam, że to nie moja działka – będę mógł polecić mu Annę Mróz, licencjonowanegodetektywa.

– W takim razie słucham – powiedziałem.

Przerwała nam kelnerka, która zjawiła się przy stoliku i postawiła na nim zamówioną kawę, po czym uśmiechnęła się sympatycznie do Kliszewskiego. Poczułem uczucie zazdrości. Tak szybko nie zostałem tu obsłużony jeszczenigdy.

– No tak, do rzeczy. – Potarł ledwo widoczny zarost na brodzie. – Jestem dyrektorem kreatywnym w agencji interaktywnej Fidelio. Zajmujemy się reklamą i szeroko pojętym marketingiem zarówno w internecie, jak i w naszej bladej rzeczywistości. – Uśmiechnął się promiennie, jakby to osobiście dzięki niemu otaczający nas świat nabierał rumieńców, wyłaniając się z połaci szarzyzny i nijakości. – Ostatnio otrzymaliśmy zlecenie, dość nietypowe. Tak gwoli ścisłości, to tylko nam udało się spełnić wymagania formalne dotyczące przetargu… No mniejsza z tym. Otrzymaliśmypracę.

– Nietypową? – wtrąciłem.

– Tak, już tłumaczę. Otóż zwykle koncentrujemy się na akcjach reklamowych klasycznych firm, tym razem, chociaż nieco pośrednio, bierze w tym udział Wydział Promocji Miasta. W gruncie rzeczy Wydział Promocji jest jednym ze sponsorów projektu. Pomysłodawcą jest pewien artysta: zapaleniec, który wydeptał sobie ścieżki. Sam pomysł jest dość ciekawy i wzbudził nasze zainteresowanie, a i zapłata szykuje się godziwa. – Urwał i zamyślił się na moment.

Byłem oczywiście ciekawy, co to za projekt, ale postanowiłem faceta nie popędzać, niech mówi swoim tempem, kiedy będzie gotowy. Spojrzałem na stojący przede mną pusty kubek i przeniosłem wzrok na kelnerkę, ale odniosłem wrażenie, że robi wszystko, żeby na mnie przypadkiem nie spojrzeć. Zanim udało mi się przykuć jej uwagę, Kliszewski zaczął opowiadaćdalej:

– Projekt jest nietypowy, ale ciekawy. Ogólnie prawie wszystko dostaliśmy na tacy od pomysłodawcy, zajęliśmy się głównie technologiczną stroną przedsięwzięcia, choć mieliśmy kilka ciekawych koncepcji, które wdrożyliśmy. Sam projekt nosi roboczą nazwę „Dziurka od klucza”. O co chodzi? Autor pozazdrościł trochę Wrocławiowi. Był pan we Wrocławiu? – Nie czekając jednak na moją odpowiedź ciągnął: – Wrocław znany jest ze swoich krasnali. Wszędzie stoją figurki krasnoludków, w różnych miejscach, przeróżnych pozycjach. Jeszcze parę lat temu było ich kilkadziesiąt, można było je wszystkie obejrzeć w ciągu jednego dnia, teraz ich liczba wzrosła do prawie trzystu. Każda szanująca się firma chce mieć swojego krasnala, stawiają je na potęgę, gdzie się da. Nasz projekt jest trochę inny, nie da się powtórzyć sukcesu krasnali albo przeszczepić je do Warszawy. Ale planujemy zrobić coś viralowego, coś, o czym ludzie będą mówić, a może dzięki czemu wybiorą się na wycieczkę do naszych miejsc. – Przerwał na chwilę i wziął dwa łyki kawy. Spojrzał na kelnerkę, która – a jakże – od razu złapała jego wzrok i posłał jej czarujący uśmiech, samymi oczami. I tym razem kelnerka nie dała rady odwrócić głowy w moją stronę. – Nasz projekt to rozmieszczone w różnych częściach miasta, interaktywne „dziurki od klucza”. Ustawione w strategicznych częściach miasta instalacje, coś w rodzaju wolnostojących pudełek na „kurzej łapce”, jak nazywają to współpracownicy, lub montowanych we wnękach domów albo wmurowanych, z wziernikiem w kształcie przerośniętej trochę dziurki od klucza. Wewnątrz wyświetlane są zdjęcia z dawnych czasów, zrobione w odpowiednich lokalizacjach, wywiady ze starszymi ludźmi, pamiętającymi inne czasy, mający ciekawe historie dotyczące miasta. Udało się pozyskać nawet kilku znanych aktorów, choć nie bez trudności, przyznaję…

Prawie udało mi się złapać kelnerkę. Jakimś cudem udało jej się przeskoczyć moją osobę i poszła trzy stoliki dalej. Westchnąłemcicho.

– Dwa dni temu rozpoczęliśmy wdrożenie. Wykonaliśmy na razie trzy testowe instalacje, jedną oczywiście na Starym Mieście, niedaleko stąd, drugą na Nowym Świecie, a trzecią… – Zawiesił głos, zadumany, a ja nie przerywałem, bo nie miałem ku temu żadnego powodu. – Trzecią w Fotoplastikonie.

– Fotoplastikonie? – zdziwiłem się. – Cały Fotoplastikon to taka trochę seria dziurek odklucza.

– Tak, trochę nam to nie pasowało do koncepcji, ale miasto się uparło, żeby w ramach wzajemnej promocji postawić tam jedno z urządzeń.

– Noi?

– Otóż pojawił się pewien problem, zupełnie niebiznesowej natury. Widzi pan… nie wiem, jak to powiedzieć. Nasze dziurki to nic innego niż opakowane tablety. Do niektórych domontowane są zewnętrzne głośniki, żeby można było wysłuchać historii. To dość złożony projekt, bo każda „dziurka” ma własną opowieść, każdą trzeba reżyserować oddzielnie, przygotować, napisać, nagrać, zmontować. Do Fotoplastikonu też mieliśmy gotową. Pomimo to wygląda na to, że… – Głos zaczął mu sięrwać.

– Tak?

– Dziurka od klucza w Fotoplastikonie jest chyba nawiedzona – zakończył wreszcieniechętnie.

Wypuściłem powietrze. No bez przesady. Nagle zacząłem tracić zainteresowanie tym tematem. Nawiedzenia tobzdury!

Coś z tych myśli chyba odbiło się na mojej twarzy, bo Kliszewski skrzywił się jakby zezrozumieniem.

– Tak, miałem podobne odczucia, kiedy usłyszałem o tym po razpierwszy.

– A jak się objawia rzeczone nawiedzenie? – zapytałem z rezygnacją.

– Na tablecie, który tam zainstalowaliśmy, wyświetla się inny film, niż został wgrany. Na początku myśleliśmy, że to żart, potem, że to jakaś pomyłka, ale… Wie pan, mamy swoich informatyków, dobrych informatyków. Najpierw tak jak mówiłem, myśleliśmy, że to dowcip. Informatycy to dziwaczna menażeria, mają swoje specyficzne, często spaczone poczucie humoru. Ale jakoś żaden się nie przyznał. Zabrali się do tematu sami.

Znowu łyknął kawę, a ja postanowiłem w tym czasie pozwolić się zignorować po raz kolejnykelnerce.

– Wie pan, mam takiego zaufanego programistę, pracujemy od wielu lat razem, już w kilku firmach. Taka anegdotka… W poprzedniej pracy miał opinię tak zajebistego, że nakleili mu na drzwiach kartkę z napisem „Departament Rzeczy Niemożliwych”. Zdjął ją, bo stwierdził, że dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. A teraz się poddał. Pierwszy raz widzę, że jest coś, czego nie potrafi wyjaśnić. Próbowaliśmy wszystkiego. Najpierw sprawdzili tablet i jego pamięć, nie znaleźli tam żadnego dodatkowego nagrania. „Dziurka” przeniesiona w inne miejsce działała poprawnie. Wewnątrz Fotoplastikonu znowu wyświetlała ten dziwny film. Stwierdzili, że może film się aktywuje poprzez geolokalizację, więc wyłączyli mu GPS, wyjęli kartę SIM, ale niestety, dalej to samo. Na koniec zmienili tablet. I wie panco?

– Pewnie ciągle tosamo?

– Otóż to. – Sapnął. – Głupia rzecz, wzięliśmy speca z zewnątrz, też nic nie znalazł. Projekt zaczął się opóźniać, za kilka dni mamy zrobić prezentację z wdrożenia, takie demo, i oczywiście Fotoplastikon jest na pierwszym miejscu, a tukicha.

– Może ktoś z wewnątrz sabotujeprzedsięwzięcie?

– Myślałem i nad tym. Wdrożyliśmy specjalne procedury bezpieczeństwa i dostępu do urządzeń. Nic niepomaga.

– A co jest na tymfilmie?

– No więc to też jest dziwne. To był trochę punkt zaczepienia dla nas, ale i w tym przypadku utknęliśmy. Na filmie jest jedna z naszych modelek. Właściwie to… – zmieszał się minimalnie – to jedna z ładnych buzi, które zatrudniamy od czasu do czasu. Małolatka.

– Zatrudniona na czarno, jakzgaduję?

– To akurat z korzyścią dla obu stron. Niewielkie kwoty, płacone pod stołem, dla niej atrakcyjny zarobek, dla nas to nic, czego nie da się wyjąć z kieszeni.

Miałem wrażenie, że „dla nas” oznaczało w tym przypadku dokładnie „dla niego”. Płacił z własnej kieszeni, premie za projekt miał pewnie i takniebotyczne.

– I co ona tam robi? Na tymfilmie.

– Siedzi, coś mówi. Nic w sumie strasznego się nie dzieje, wszystko wygląda jak fragment rozmowy. Ciężko powiedzieć, obraz rozmazuje się miejscami. Nie ma dźwięku. Sama treść nagrania nie stanowi większego problemu, za to jego uporczywa obecność już zdecydowanietak.

– Z dziewczynąrozmawialiście?

– Zniknęła, nie mamy z nią kontaktu. Co gorsza, próbowaliśmy nagrać ten film kamerą, i wie pan co? Po odtworzeniu tego nagrania nie widać. Widać oryginalny film. Tak jakby tylko patrząc bezpośrednio, oczami, rozumie pan, można było zobaczyćnagranie.

Kliszewski wyciągnął z kieszeni komórkę z wielkim, pięciocalowym przynajmniej ekranem i wyświetlił zdjęcie. Zobaczyłem ładną czarnowłosą dziewczynę o długich nogach, leżącą w jakiejś wydumanej, artystycznej pozie. Przypatrzyłem się jej twarzy i serce załomotało mi gwałtownie. To była koleżanka ze zdjęcia Magdy Zielińskiej. Magdy, którą tak nieładniespławiłem.

– To jest ta dziewczyna. Nazywa się Wiktoria Kamińska – wyjaśnił Kliszewski. – Problem z nią jest taki, że nie możemy jej znaleźć. Ktoś ją kiedyś polecił do pracy, ale teraz nikt nie wie, gdzie jest, no wie pan, nie rozliczamy jej PIT-em, trochę taki wolny strzelec. Jej komórka jestwyłączona.

– Czy problemy z instalacją w Fotoplastikonie są odpoczątku?

– Właściwie to nie. – Spojrzał na mnie uważnie. – Wszystko działało poprawnie do zeszłegoponiedziałku.

– I podejrzewacie, że dziewczyna nieżyje?

– Tak. Skąd…?

– Nie bez przyczyny użył pan terminu „nawiedzenie”. – Uśmiechnąłem się ponuro. – A czego oczekuje pan odemnie?

Nie wahał siędługo.

– Zlikwidowania przyczyny tego nawiedzenia. Słyszałem, że jest pan czymś w rodzaju egzorcysty. Mamy maksymalnie trzy dni na wykonanieprezentacji.

Powstrzymałem się, żeby nie parsknąć. Nazwanie maga egzorcystą to tak, jakby czerwone ferrari mianować po prostu autem. Okropna pomyłka. Powstrzymałem jednak się od komentarza, chociaż urażona duma wierzgała jak złośliwa klacz na padoku.

A potem pomyślałem o nudnym weekendzie, o sezonie na Służewcu, który rozpocznie się dopiero za miesiąc, i o tym, że napiłbym się dobrego wina w niezłej restauracji. Pomyślałem też o ładnych, kolorowych butach z czerwonyminoskami.

– Jakie proponuje pan wynagrodzenie? – zapytałem poważnie, bez uśmiechu. – I jak przekaże mi pan tę walizkę z gotówką?

Dogadaliśmy się. Z walizką może przesadziłem, ale miałem coś wspólnego z zaginioną Wiktorią – też nie uznawałem rozliczeń ze skarbówką.

Umówiłem się z Kliszewskim, że pojawię się w Fotoplastikonie za dwie godziny i tam zostanie mi zademonstrowana problematyczna usterka techniczna czy też „nawiedzenie”, jak wolał to nazywać. Co do tego terminu byłem zdecydowanie sceptyczny. Nie wierzę w duchy. Żadnego do tej pory nie spotkałem, nigdy nie poczułem lodowatego dotyku na ręku czy zimnego podmuchu na karku. A jeśli już, to zwykle winny był człowiek. Albo magia.

Kiedy Kliszewski wyszedł, udało mi się w końcu przyciągnąć uwagę kelnerki i zamówić kolejną kawę – tym razem małą. Siedziałem nad nią i starałem się wymyślić, co może być przyczyną wadliwego działania „dziurki od klucza”. Szybko dopiłem kawę i rzuciłem pieniądze na blat. Wyszedłem, nie czekając na resztę, mimo że obsługa dziś nie zasłużyła na napiwek.

Ruszyłem z kawiarni i wciągnąłem głęboko powietrze. Zima powoli szła spać. Czułem liźnięcia wiosennego wiatru – jeszcze nie ciepłe, ale już nie lodowate. Postawiłem kołnierz kurtki – nie chciałem się przeziębić, w taką pogodę łatwo coś złapać.

Sięgnąłem do kieszeni, wyłuskałem z paczki papierosa i wsadziłem do ust. Pstryknąłem zapalniczką – zieloną jednorazówką. Nic. Drugi raz i trzeci. To samo. Dysza była zapchana. Wydłubałem ze środka jakiś paproch, który zatykał wylot gazu. Cholera, ciągle to samo! Gdzie wcięło mi mojeZippo?

Zapaliłem w końcu papierosa, zaciągnąłem się po raz pierwszy, głęboko i poczułem klepnięcie w ramię.

– Znowu palisz? – powiedziała Anna, stając obok. – Rzuć toświństwo.

Rozkasłałem się, łzy nabiegły mi do oczu.

– Widzisz – ciągnęła – trucizna.

Przecież nie przyznam się, że się zachłysnąłem, bo mnie przestraszyła. Dałem się zaskoczyć. Złapałem oddech i machnąłemręką.

– Teraz to palę już tylko po kawie.

– Jasne.

Chwyciła mnie pod rękę i pociągnęła w stronę domu.

– Opowiadaj.

– Co mam opowiadać? – Udałemzaskoczenie.

– Oczy ci błyszczą. Na coś wpadłeś. – Ścisnęła mnie za łokieć, jakby miało to pomóc mi ujawnićprawdę.

Westchnąłemciężko.

– Aż tak towidać?

– Czytam w tobie jak w książce. Dobrze oświetlonej, z dużymiliterami.

– No jest taka dziwnasprawa…

– I chciałeś ją przede mną utrzymać w tajemnicy?

– Co? Nie! – zaprzeczyłem, energicznie potrząsając głową. – Miałem cipowiedzieć.

– Aha!

Patrzyła na mnie podejrzliwie, z niedowierzaniem.

– Serio.

Anna roześmiała się dźwięcznie.

– No wierzę. Po prostu masz taki skołowany wyraz twarzy, kiedy się z tobądroczę.

– Wstydziłabyś się – powiedziałem z udawanym wyrzutem w głosie.

Cieszyłem się, że Anna się zjawiła, właściwie to dlatego opóźniłem swoją wizytę w Fotoplastikonie – chciałem do niej zadzwonić wcześniej, uprzedzić i ściągnąć na miejsce. Anna nie lubiła byćzaskakiwana.

Po drodze do domu opowiedziałem jej o spotkaniu z Kliszewskim, starając się nie pominąć żadnychszczegółów.

– Dziwne – skomentowała. – Naprawdę brzmi jaknawiedzenie.

W jej głosie słychać było niedowierzanie i jakbyrozbawienie.

– W takim razie to będzie pierwsze w mojejkarierze.

– I dziewczyna ze zdjęcia to naprawdę ta zaginiona koleżanka? Tej Magdy, z kawiarni?

– Tak. Bardzo charakterystyczna uroda młodejfoczki.

– Hm… Herbert, znowu to robisz. – Anna zamrugałagwałtownie.

– Co?

– Obezwładniasz mnie i onieśmielasz swoimwygadaniem.

– Cicho, babo!

Pociągnąłem ją za rękę i przyspieszyłem kroku, żeby wyjść z zasięgu jejłokcia.

Mieliśmy dużo czasu. Na tyle dużo, że zamiast skorzystać z komunikacji miejskiej, wybraliśmy się na spacer i około godziny czternastej stanęliśmy w Alejach Jerozolimskich, pod bramą prowadzącą do oficyny, gdzie znajdował sięFotoplastikon.

– Poczekaj chwilę – poprosiłem nagle Annę. Zostawiłem ją przy bramie, a sam podbiegłem do stojącego nieopodal niebieskiegoparkomatu.

Pogrzebałem w kieszeni i wyciągnąłem dwie pięciozłotówki. Wrzuciłem je do urządzenia, mrucząc pod nosem pytanie, a na koniec nacisnąłem przycisk „Akceptuj”. W brzuchu maszyny warknęło i z dyspensera wypadł karteluszek, który natychmiast złapałem. Przeczytałem odpowiedź i zacmokałem z zadowoleniem.

– Dzięki, stary – mruknąłem i odwróciłem się, prawie wpadając na Annę, która w tym czasie podeszła bliżej, przypatrując sięuważnie.

– Tak sobie myślę, że nie przyjechaliśmy samochodem. Ba! Ty nawet nie masz samochodu. To po czorta ci bilet parkingowy? Właśnie: po nic. Więc co tam czarujesz, doktorku?

Uśmiechnąłem się z zadowoleniem.

– Ha! Ta sprawa kradzieży samochodu, której się podjęłaś kilka dni temu. Postanowiłem cipomóc.

Trzy, może cztery dni temu trafiła do Anny jakaś bogata damulka, która nie chciała zgłosić kradzieży swojego mercedesa na policję, ale przeprowadzić własne poszukiwania. Anna zlecenie przyjęła, tylko do tej pory niewiele zdołałaustalić.

– Pomóc? Ach, więc uważasz, że nie jestem w stanie sobie poradzić? Że co? Że nie mam kontaktów? Że nie damrady?

Zrobiłem zasmuconąminę.

– Masz rację, pani detektyw. To byłaby dla ciebie obraza proponować ci dokładną lokalizację i planowany czas, hm… postoju – powiedziałem poważnym głosem, gapiąc się w wydruk. – Masz rację. Podrę to. Nie mogę w ciebie zwątpić. To byłoby tak, jakbym chciał zburzyć naszą przyjaźń. Zrujnować jąnieodwołalnie…

– Dawaj to! – Wyszarpnęła mi kartkę z ręki gwałtowanie, o mało nie przerywając jej na pół.

Zdążyłem wcześniej rzucić okiem na świstek, który wydrukował parkomat – adres i opłacony czas parkowania. Sieć parkomatów znała przecież położenie każdego auta w Warszawie. Wystarczyło zapytać. Miałem to zrobić już wcześniej, ale jakoś wyleciało mi z głowy.

– Ale… – W głosie Anny czaił się niepokój. – Czy to możliwe, żeby ktoś rozbijał się po mieście kradzionym samochodem? Raczej przypuszczałam, że już wyjechał z miasta. Aha, wiem!

Spojrzałem na nią i wzruszyłem ramionami. Złodzieje chyba nieczęsto myślą o konsekwencjach swoich czynów, może w tym przypadku trafił się taki, co nie myśli w ogóle.

– Jej mężulo – powiedziała. – To on musiał zabrać brykę, czekaj, zaraz to… – Wyciągnęła komórkę i wybrałanumer.

Odszedłem dwa kroki i wyłuskałem papierosa. Może teraz zdążę zapalić, zanim skończy gadać. Niestety zdążyłem wypalić ledwie połowę, kiedy Anna, trzymając ciągle telefon przy uchu, wyrwała mi go z ust i rzuciła na ziemię, po czym przydepnęłaobcasem.

– Aua – mruknąłem na widok miazgi na chodniku.

Postanowiłem nie czekać na Annę i wkroczyłem w bramę. Wyszedłem na szerokie podwórze, otaczające mnie wysoką studnią kilkupiętrowych kamienic. Anna szła za mną powoli, trzymając się kilka metrów z tyłu. Poczekałem, aż skończy rozmawiać, i dopiero wtedy zagłębiłem się w drugą bramę, po przeciwnej stronie podwórza. Drzwi Fotoplastikonu były zamknięte.

– W poniedziałki chyba mają nieczynne – błysnęła wiedzą Anna. Zmarszczyła nos na widok mojego spojrzenia. – Wybrałam się tu kiedyś z koleżanką i jej bratanicą – wyjaśniła.

Wyjąłem komórkę i wizytówkę Kliszewskiego, którą zostawił mi jeszcze w kawiarni. Wybrałem numer. Zgłosił się po drugimdzwonku.

– Słucham?

– Herbert. Jestem na miejscu, alezamknięte.

– Już po pana wychodzę – rzucił i rozłączyłsię.

Anna poruszyła brwiami, zadając niemepytanie.

– Idzie.

Dwuskrzydłowe, drewniane drzwi szczęknęły i uchyliły się. Z wnętrza wyszedł Kliszewski. Wyglądał na zmęczonego, przybitego, jakby właśnie uciekł mu pociąg mający zawieźć go na wymarzone wakacje. Chociaż w jego przypadku raczej chodziłoby o samolot.

Ale na widok Anny jego twarz zmieniła się, nagle ubyło mu kilka lat, dotychczasowe znużenie zniknęło w jakiś niepojęty sposób, a oczy zabłysły. Rozciągnął usta w pięknym, białym uśmiechu i zanim zdążyłem ich sobie przedstawić, już zamykał dłoń Anny w obuswoich.

– Jacek Kliszewski. – Byłem pewien, że za moment z jego ust ścieknie mi pod nogi gruba warstwa miodu. – Nie wiedziałem, że przyjdzie pan w towarzystwie tak czarującejprzyjaciółki.

Nawet na mnie nie spojrzał, mówiąc te słowa, faktem jednak było, że nie zostały skierowane domnie.

– Anna Mróz. – Detektyw uśmiechnęła sięchłodno.

Choć zazwyczaj tak natrętne awanse dziewczyna przyjmowała naprawdę ozięble, to tym razem pierwszy raz zobaczyłem, jak ktoś zrobił wyłom w lodówce jej powściągliwości. Uśmiech miała cieplejszy niż zwykle. W sercu poczułem cieniutki, lodowaty sopelzazdrości.

Kliszewski zaprosił nas szerokim gestem do środka i kiedy weszliśmy, zamknął drzwi na klucz.

– Tędy, proszę.

Powiódł nas krótkim korytarzem do głównej sali, której centralną część zajmował wielki cylinder, otoczony okrągłymi stołeczkami. Przed każdym stołeczkiem, na obwodzie cylindra, rozmieszczone były regularnie podobne do lornetkowych okulary, przez które goście obserwować mogli stereoskopowe zdjęcia dawnej Warszawy. Maszyna była wyłączona, zapewne dlatego – jak mówiła Anna – że poniedziałek był dniem wolnym od pracy.

Kliszewski pokazał coś z prawej strony, w kącie, i z przykrością odwróciłem wzrok od walca fotoplastykonu, posłusznie kierując go we wskazane miejsce. Stało tam coś, co z wcześniejszego opisu rozpoznałem jako „dziurkę do klucza”. Ciemnobrązowe pudełko o charakterystycznym otworze na frontowej ścianie. Stało na czterech nogach, a nie – jak mówił wcześniej Kliszewski – na „kurzej łapce”. Cóż, widać projekt ciągle ewoluował.

Obok urządzenia siedział młody mężczyzna o nieco pucołowatej twarzy, kartoflanym nosie i rozkwitającym dopiero zalążku drugiego podbródka. Na kolanach trzymał laptopa, który połączony był kablem z „dziurką od klucza”. Zapatrzony w monitor, nie zwrócił na nasuwagi.

– To jest Paweł Tauryn, mój magik. – Kliszewski wskazał go ze smutnym uśmiechem.

Zrozumiałem, że nadworny magik nie daje jednak rady naprawić sprzętu, ale usprawiedliwiłem go od razu – najpewniej nie był to probleminformatyczny.

Przedstawiliśmy się, a Paweł Tauryn machnął do nas ręką, nie podnosząc nawet głowy znadekranu.

– Jakieś zmiany w stanie pacjenta? – rzuciłembeztrosko.

Tauryn spojrzał na mnie pustym wzrokiem. Jak to kiedyś Zezel poetycko określił wzrok informatyków? „W oczach miał martwepiksele”.

– A nie, bez zmian. – Głos miał nadzwyczaj miły, niski. – To pan jest tymksiędzem?

Tym razem to w moich oczach coś umarło. Pewnie wiara w rozsądek ćwierkających w mieściewróbelków.

– Nie ksiądz, tylko egzorcysta – poprawił goKliszewski.

– A to nie to samo? – zapytałTauryn.

Spojrzałem na Annę. Dusiła się ze źle skrywanego śmiechu. A niech cię, tycholero!

– Prawie to samo – powiedziałem spokojnie. – Czy może pan mnie i siostrę Annę dopuścić doobiektu?

Z radością dostrzegłem, jak uśmiech Anny tężeje po tych słowach. Z mrozu powstałaś… – pomyślałem mściwie. Poczułem, jak lód w sercu topi mi się w ciepłą kałużę na widok paniki w oczachKliszewskiego.

Kiedy Tauryn, robiąc nam miejsce, odłączał laptopa i zwijał kable, spojrzeliśmy po sobie z Anną. Obojgu nam chciało sięśmiać.

Odwróciłem szybko głowę, żeby nie stracić reputacji; rechocący egzorcysta na pewno nie zrobiłby dobrego wrażenia. Zbliżyłem się dourządzenia.

– Jest włączone? – zapytałem.

– Tak.

Schyliłem się i przysunąłem oko do dziurki.

Ekran umieszczony w środku pokazywał dziewczynę ze zdjęcia, Wiktorię, siedzącą samotnie na łóżku. Łóżko było szerokie, równo posłane, reszta pokoju rozmywała się i była niewyraźna. Czasem w tle coś błysnęło zbitkiem kolorowych barw, jakby blask ekranu telewizora, albo gdzieś w innym miejscu ukazywał się fragment szafki lub teżkomódki.

Dziewczyna coś mówiła, ale nie było dźwięku. Wyłapywałem pojedyncze słowa, ale czasem patrzyła w inne miejsce, spuszczała głowę i wtedy jej usta znikały kompletnie z kadru. Wyglądała chwilami na senną, czasem zerkała całkiem przytomnie. Film trwał jakieś piętnaście sekund, a potem zaczynał się od nowa, w nieskończonej pętli. Obejrzałem go kilkukrotnie, zanim wyprostowałem się i dopuściłem do „dziurki” Annę.

Kiedy skończyła, spojrzała na mnie i otworzyła usta, zamierzając coś powiedzieć. Zmrużyłem szybko oczy. „Później” – powiedziałem bezdźwięcznie. Anna mrugnęła. Stałem plecami do Kliszewskiego i jego informatyka, więc nasza komunikacja nie zostałazauważona.

– Mogę? – rzuciłem i nie czekając na pozwolenie, przesunąłem „dziurkę” w stronę drzwi. Spojrzałem przez wizjer – Wiktoria. Przesunąłem dalej. Urządzenie nie miało żadnych kabli, więc mogłem z nim praktycznie wyjść na zewnątrz, ale dopiero kiedy wyniosłem sprzęt poza Fotoplastikon, na filmie zobaczyłem starszego mężczyznę, a z głośników wbudowanych na wysokości skroni dobiegł jegogłos:

– …pierwsze urządzenie, które można nazwać fotoplastykonem, zbudował Alois Polanecky, w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym szóstym. Miało dwadzieścia pięć stereoskopówrozmieszczonych…

Oderwałem oko od wizjera i wniosłem sprzęt z powrotem do budynku. Znowu Wiktoria.

– I jak, ojcze? – rzuciłTauryn.

Nie skomentowałem. Jakoś przestało mnie to śmieszyć. Cała sytuacja była zabawna jak nie przymierzając, toster w kąpieli. Według mnie dziewczyna została porwana. Albo zamordowana. A to był jej krzyk o pomoc. Tylkojak?

Najgorsze w tym wszystkim było to, że nikt najwyraźniej nie zauważał sedna problemu. Nie postrzegali tego jako dramatu zaginionej dziewczyny, ale jako usterkę, jakiś „glitch” – jak mawiał Zezel. Mieli do wykonania swój projekt, a ona była tylko przeszkodą na drodze do worka kasy, który miał przynieść w zębach sponsor. Do tej pory wszystko to, cała opowieść Kliszewskiego, wyglądała na jakiś durny żart. Ale czułem, że Wiktorii nie było dośmiechu.

– Kto widział jąostatnio?

– Od nas, z Fidelio? – Kliszewski zmarszczył brwi w zastanowieniu. – Nie jestempewny.

– Czy to jakiś problem, żebym porozmawiał z pracownikami? – pytałem dalej, a widząc, jak twarz wydłuża mu się w grymasie niezadowolenia, dodałem podstępnie: – Razem z Anią popytalibyśmydyskretnie…

Na dźwięk imienia pani detektyw Kliszewski rozpogodził się momentalnie. Nie był głupi, szybko zdał sobie sprawę, że nie jesteśmy funkcjonariuszami Kościoła, a myśl, że może uda mu się pobajerować dziewczynę gdzieś na osobności, pomogła mu podjąć decyzję, szybciej niż można wymówić słowa „dziurka odklucza”.

– Dziś wieczorem, w biurze, mamy imprezę – powiedział, pożerając Annę wzrokiem. – „Dziurki” co prawda nie są gotowe, ale udało nam się skończyć inny duży, równolegle prowadzony projekt dla naszego grubego klienta. I… jakby to powiedzieć… jest czas pracowania i czas resetowania. Wszyscy muszą zrzucić trochę spiny i nabraćenergii.

Patrzyłem bez słowa, czekając, aż wykrztusi z siebie to, na coczekałem.

– Oczywiście, czujcie się zaproszeni. Zaczynamy punktualnie o osiemnastej.

– W takim razie będziemy.

Spojrzałem na zegarek w telefonie, dochodziłatrzecia.

– A my chwilowo się pożegnamy – powiedziałem, dając znak Annie. – Widzimy się za trzygodziny.

Wyszliśmy z Fotoplastikonu.

– Widziałeś? – syknęłaAnna.

– Hotel?

– Tak.

Skinąłem głową. Pomieszczenie, w którym nakręcony był film z Wiktorią, to był pokój hotelowy. Wskazywał na to charakterystyczny, elegancki, acz odrobinę ascetyczny wystrój, szerokie, podwójne łóżko, kinkiety na ścianie. Na filmie niewiele szczegółów można było dostrzec, ale elementy, które widzieliśmy, pasowały. Anna potwierdziła mojeprzypuszczenia.

– To corobimy?

– Idziemy na imprezę.

– Czy mam wdziać habit, ojcze?

Wyobraziłem sobie Annę w stroju zakonnicy i ten obraz całkiem mi się spodobał. Humor miwracał.

– Wezmę pastorał. Czuję, że na tej imprezie będzie dużogrzeszników.

Nie pomyliłem sięzbytnio.

Szczęściarz

Copyright © Marcin Jamiołkowski

Copyright © Wydawnictwo Genius Creations

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover art by Alicja Sularz

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2018r.

druk ISBN 978-83-7995-208-3

epub ISBN 978-83-7995-209-0

mobi ISBN 978-83-7995-210-6

Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski

Redakcja: Bartosz Czarnecki

Korekta: Barbara Kaszubowska

Projekt okładki i adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski

Ilustracja na okładce: Alicja Sularz

Skład wersji elektronicznej: proAutor.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Kormoranów 126/31

85-453 Bydgoszcz

[email protected]

www.geniuscreations.pl

Książka najtaniej dostępna w księgarniachwww.MadBooks.pl

www.eBook.MadBooks.pl