Szczęście wilka - Paolo Cognetti - ebook + książka

Szczęście wilka ebook

Paolo Cognetti

4,5

Opis

Oczyszczająca, głęboka opowieść o bezkresie gór, nieuniknionej samotności i kojącym spotkaniu. Po rozstaniu z wieloletnią partnerką Fausto szuka schronienia wśród górskich ścieżek, którymi chadzał w dzieciństwie. W Fontana Fredda spotyka Babette, która wiele lat wcześniej również uciekła z dużego miasta w góry, ona zaś proponuje mu pracę kucharza w małej restauracji dla narciarzy i pracowników wyciągu. Pracuje w niej również Silvia, wciąż niepewna, czy góry są dla niej zimową kryjówką, czy spełnieniem marzeń. Okaże się, czy odnajdzie swoją drogę i własne tempo, i czy jest gotowa przejść nią razem z Faustem. I jest jeszcze Santorso, który za dużo widzi, za dużo pije, i zaprzyjaźnia się z tym obcym kucharzem, umiejącym chodzić w milczeniu jak górale. A Fausto, gotując posiłki dla kierowców ratraków i drwali, na nowo odkrywa smaki życia, rozkoszuje się pragnieniami ciała i swobodą. Czuje, że jest dokładnie tam, gdzie być powinien. Paolo Cognetti swoim jasnym spojrzeniem przygląda się relacjom międzyludzkim w nieprzerwanym dialogu z naturą, w lasach modrzewiowych na wysokości dwóch tysięcy metrów oraz w skale i lodzie na wysokości trzech tysięcy. Jego poranieni i niespokojni bohaterowie są jak przyjaciele, których znamy od zawsze. I być może dlatego, wertując strony tej oczyszczającej książki, mamy wrażenie, że przemierzamy nie pory roku, ale całe ludzkie życie. Ta książka jest zamknięta w milczeniu. Oddech, poezja, góry, cisza: w tych słowach można podsumować najnowszą książkę Cognettiego. „Avvenire"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (11 ocen)
6
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




La felicità del lupo

© 2021 Giulio Einaudi editore

This edition published in agreement with the Proprietor

through MalaTesta Literary Agency, Milan

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2023 for the Polish translation by Tomasz Kwiecień

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: © Roberta Roberto

Redakcja: Katarzyna Łopaciuk

Korekta: Marta Chmarzyńska, Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-538-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-book 2023

1.Jadłodajnia

Fausto miał czterdzieści lat, gdy schronił się w Fontana Fredda w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby zacząć od nowa. Znał tutejsze góry od dziecka i z dala od nich czuł się nieszczęśliwy, co było jedną z przyczyn, może nawet jedyną, problemów z kobietą, która nieomal została jego żoną. Po rozstaniu wynajął tam kwaterę i cały wrzesień, październik oraz listopad wędrował po górskich ścieżkach, zbierał drewno w lesie, zjadał kolację przy piecyku, smakował sól wolności i przeżuwał gorycz samotności. Oraz pisał, a przynajmniej próbował. Całą jesień patrzył, jak stada opuszczają alpejskie pastwiska, a igły modrzewi żółkną i opadają. Żył tak aż do pierwszych śniegów, kiedy to – mimo że ograniczył wydatki do minimum – skończyły mu się odłożone pieniądze. Zima wystawiała mu rachunek za trudny rok. Co prawda miał kogo poprosić o pracę w Mediolanie, ale musiałby zejść z gór, chwycić za telefon i załatwić niedokończone sprawy z byłą. Pewnego wieczoru, gdy był już bliski rezygnacji, pozwolił sobie na wylanie żalów przy lampce wina w jedynym miejscu spotkań, jakim dysponowała Fontana Fredda.

U stojącej po drugiej stronie kontuaru Babette znalazł pełne zrozumienie. Ona też przybyła tu z dużego miasta, zachowała jego akcent i swego rodzaju elegancję, choć nie wiadomo, kiedy i jakimi drogami tu dotarła. W jakimś momencie przejęła restaurację, w której między sezonami jedynymi klientami byli murarze i hodowcy bydła, i nazwała ją Uczta Babette. Od tamtej pory wszyscy mówili na właścicielkę Babette, nikt już nie pamiętał jej prawdziwego imienia. Fausto zaprzyjaźnił się z nią, bo znał twórczość Karen Blixen i uległ sugestii: Babette z opowiadania duńskiej pisarki była rewolucjonistką, która po klęsce Komuny Paryskiej trafiła jako kucharka do małej norweskiej wioski prostych ludzi. Tutejsza Babette nie serwowała zupy żółwiowej, ale miała skłonność do adoptowania życiowych rozbitków i szukania praktycznych rozwiązań dla egzystencjalnych problemów. Wysłuchawszy go, zapytała: Umiesz gotować?

I tak oto w Boże Narodzenie wciąż tu był, stukając garnkami i patelniami wśród kuchennych oparów. Fontana Fredda miała też stok narciarski, każdego lata mówiło się o jego zamknięciu, a każdej zimy jakimś cudem go znów otwierano. Znak na rozwidleniu dróg i trochę sztucznego śniegu wystrzelonego z armatek na pastwiska przyciągały rzesze narciarzy i na trzy miesiące w roku przekształcały górali w operatorów wyciągów krzesełkowych i armatek śnieżnych, kierowców ratraków i ratowników. Teraz i on stał się uczestnikiem tego zbiorowego przekwalifikowania. Druga kucharka była już weteranką i w ciągu kilku dni nauczyła go, jak odtłuszczać kilogramy kiełbasy, hartować makaron, rozcieńczać olej we frytownicy i że wielogodzinne mieszanie polenty to zbędny wysiłek, wystarczy zostawić ją na wolnym ogniu, a sama dojdzie.

Fausto lubił przebywać w kuchni, ale coś innego zaczęło przyciągać jego uwagę. Przez okienko służące do wydawania potraw obserwował, jak Silvia, nowa kelnerka, przyjmuje zamówienia i podaje do stołów. Nie wiadomo, skąd Babette ją wytrzasnęła. To nie był typ dziewczyny, której można się spodziewać wśród górali: młoda, wesoła, z aurą globtroterki, gdy niosła polentę i kiełbaski, wydawała się takim samym znakiem czasu jak kwiaty poza sezonem czy wilki, które ponoć wróciły do lasów. Między Bożym Narodzeniem a Trzema Królami pracowali bez przerwy, dwanaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu, i kokietowali się nawzajem, ona przywieszając na korkowej tablicy karteczki z zamówieniami, on dzwoniąc dzwonkiem, gdy dania były gotowe. Przekomarzali się. Dwa razy fettuccine alfredo, chef, mówiła. Fettuccine alfredo nie ma w menu, odpowiadał. Zamówienia wychodziły z kuchni, narciarze przychodzili i znikali, a wszystko w takim tempie, że Fausto dopiero przy skrobaniu patelni orientował się, że na zewnątrz jest ciemno. Wtedy przystawał na chwilę i wracał myślami do szczytów: zastanawiał się, czy tam wysoko wiało tego dnia, czy śnieżyło, jakie było światło na wielkich słonecznych płaskowzgórzach ponad lasem i czy jeziora wyglądały teraz jak tafle lodu, czy jak miękkie, zaśnieżone zagłębienia. A u niego, na wysokości tysiąca ośmiuset metrów, panowała dziwna wczesna zima, padał mokry śnieg, a poranny deszcz roztapiał nocne opady.

Pewnego wieczoru po świętach, gdy podłoga została przetarta na mokro, a naczynia wysuszone i ułożone w stosy, ściągnął fartuch i poszedł się napić. O tej godzinie bar wchodził w fazę cichego, spokojnego samozarządzania. Babette puszczała muzykę, zostawiała butelkę grappy na ladzie, a kierowcy ratraków przychodzili szukać tu towarzystwa między jednym a drugim okrążeniem stoku, kiedy to niwelowali dziury i nierówności po przejazdach narciarzy, przesuwali do góry zwały zepchniętego śniegu, mielili go tam, gdzie był zmrożony, żeby znów stał się ziarnisty: w górę i w dół na gąsienicach przez długie, ciemne godziny. Silvia zajmowała mały pokój nad kuchnią; koło jedenastej wieczorem Fausto zobaczył, jak schodzi z ręcznikiem na głowie, stawia krzesło obok piecyka i siada w cieple, by czytać grubą książkę. Uderzyła go myśl, że właśnie wyszła spod prysznica.

Jednocześnie przysłuchiwał się kierowcy ratraka, na którego wszyscy wołali Santorso, od imienia Świętego Ursusa, patrona Aosty, tudzież nazwy lokalnej destylarni. Santorso opowiadał mu o polowaniu na cietrzewie i o śniegu. O śniegu, który tego roku się spóźniał, śniegu tak cennym, bo chroniącym zwierzęce kryjówki od mrozu, i o problemach, jakie sprawiała pardwom i cietrzewiom bezśnieżna zima, a Fausto lubił dowiadywać się nowych rzeczy, ale też nie chciał nawet na chwilę stracić z oczu swojej kelnerki. W pewnym momencie Silvia zdjęła z głowy ręcznik i zaczęła przeczesywać włosy palcami, przybliżając kosmyki do piecyka. Były czarne, długie i proste jak u Azjatki, i było coś intymnie zmysłowego w tym, jak je czesała. Aż poczuła, że jest obserwowana, podniosła wzrok znad książki i wplątując palce we włosy, uśmiechnęła się do niego. Grappa zaczęła palić Fausta w gardle jak chłopaka, który pierwszy raz się napił. Chwilę później kierowcy ratraków wrócili do pracy, a Babette pożegnała się z kucharzem i kelnerką, przypominając obojgu, żeby wcześnie rano wstawili rogaliki do piekarnika, po czym zabrała worki ze śmieciami i poszła do domu. Cieszyła się, że może zostawić klucze, alkohol i muzykę i że jej restauracja sprzyja przyjaźniom także podczas jej nieobecności, niczym mała Komuna Paryska wśród lodów Norwegii.

2.Kochankowie

Tego wieczoru to ona wzięła go na górę. Gdyby on miał zrobić pierwszy krok, wcześniej nadeszłyby roztopy. Pokój Silvii ogrzewało tylko ciepło idące z kuchni, więc rytuał zrzucania ubrań trwał nieco krócej, ale dla Fausta wejście nago do łóżka obok tak samo nagiej i drżącej dziewczyny było czymś poruszającym i cudownym. Przez dziesięć lat był z tą samą kobietą, a od sześciu miesięcy przebywał tylko we własnym, mało atrakcyjnym towarzystwie. Badanie jej ciała przypominało mu przyjmowanie gościa, pierwszego od dawna: odkrył, że na dole było mocne i masywne, o solidnych udach i gładkiej, napiętej skórze; i że wyżej stawało się kościste i kanciaste, o małych piersiach i ostrych żebrach, obojczykach, łokciach; jeszcze wyżej kości policzkowe i zęby, z którymi się zderzał, gdy namiętność Silvii stawała się gwałtowniejsza. Nie pamiętał już, ile cierpliwości potrzeba, by zrozumieć upodobania drugiej osoby i sprawić, by ona zrozumiała jego. Ręce miał szorstkie od płynu do naczyń, pełne oparzeń, skaleczeń i ran od przeklętej krajalnicy, których się nabawił jako żółtodziób w kuchni. W końcu na zasadzie analogii zrozumiał, jak pieścić jej ciało, by było mu uległe.

Tak ładnie pachniesz, powiedział. Pachniesz piecykiem.

A ty pachniesz grappą.

To ci przeszkadza?

Nie, lubię ten zapach. Grappą i żywicą. Co to jest?

Szyszki. Wrzucamy je do grappy.

Wrzucacie szyszki do grappy?

Tak, z limby. Zbiera się je w lipcu.

A więc pachniesz lipcem.

Fausta to ucieszyło, lipiec był jego ulubionym miesiącem. Gęsty, cienisty las, zapach siana na polach, szemrzące strumienie i ostatni śnieg wysoko w górze, ponad piargami. Złożył na pięknym wystającym obojczyku lipcowy pocałunek.

Podobają mi się twoje kości.

Cieszę się. Noszę je od dwudziestu siedmiu lat.

Dwudziestu siedmiu? Dużo podróżowały.

Fakt, trochę się powałęsałyśmy.

No to posłuchajmy, gdzie były twoje kości, powiedzmy, w dziewiętnastym roku życia?

Kiedy miałam dziewiętnaście lat, mieszkałam w Bolonii, studiowałam sztuki piękne.

Jesteś artystką?

Nie. Przynajmniej tyle zrozumiałam. W sensie, że nie jestem artystką. Lepsza byłam w imprezowaniu.

Skoro w Bolonii, to się wcale nie dziwię. Jesteś głodna?

Troszkę.

Coś ci przynieść?

Tak, ale tylko jeśli się pospieszysz, bo już mi zimno.

Lecę.

Fausto zszedł do kuchni, przeszukał lodówki, przeszedł obok niewielkiego okna na zapleczu i zobaczył, że armatki wystrzeliwują śnieg na zbocze. Każda armatka miała swój reflektor; w ich świetle rozpylona woda, zamarzająca w kontakcie z powietrzem i opadająca na stok, przypominała fajerwerki. Pomyślał o Santorsie, który w mroku nocy wygładzał muldy sztucznego śniegu. Wrócił do pokoju z chlebem, serem i pastą z oliwek, wsunął się pod kołdrę, a Silvia natychmiast przylgnęła do niego. Zmarzły jej nogi.

No to dalej, powiedział. Co robi Silvia w wieku dwudziestu dwóch lat?

W wieku dwudziestu dwóch lat pracowałam w księgarni.

W Bolonii?

Nie, w Trydencie. Mam tam przyjaciółkę, Lilli. Wróciła z Bolonii w rodzinne strony, aby otworzyć własne miejsce, a ja zawsze lubiłam książki i rozstałam się już z uniwersytetem. Kiedy mnie zaprosiła, nie zastanawiałam się długo.

A więc byłaś księgarką.

Tak, przez jakiś czas. Ale to był dobry czas, wiesz? To tam odkryłam góry. Dolomity Brenty.

Fausto odkroił kromkę chleba, posmarował ją pastą z oliwek i położył na wierzch kawałek sera toma. Zapytał się w duchu, jakie to uczucie, „odkrywać” góry. Zbliżył kąsek do jej ust, ale w połowie drogi zatrzymał rękę.

No to powiedz, co robisz tutaj, pod Monte Rosa?

Szukam miejsca dla siebie.

Ty też?

Chciałabym pracować w schronisku pod lodowcem. W lecie, ma się rozumieć. Znasz jakieś?

Tak, kilka znam.

To mogę dostać ten ser?

Fausto przysunął jej kromkę chleba z tomą, Silvia otworzyła usta i odgryzła kawałek. On wsunął nos w jej włosy i wciągnął powietrze.

Schronisko pod lodowcem, powiedział.

Myślisz, że je znajdę?

Czemu nie. Można spróbować.

Przestaniesz mnie obwąchiwać?

Pachniesz styczniem.

Silvia się roześmiała. A czym pachnie styczeń?

Czym pachniał styczeń? Dymem z piecyka. Wyschłymi i zmrożonymi łąkami czekającymi na śnieg. Nagim ciałem dziewczyny przerywającym długą samotność. Pachniał cudem.

3.Gliniarz

Santorso lubił nie tylko wieczory, kiedy pił, ale także poranki po piciu. Nie za dużym, nie takim, żeby było mu niedobrze, ale wystarczającym, żeby przebudzić się jeszcze na lekkim rauszu. Zdarzało mu się wstawać wcześnie i wychodzić na spacer, a gdy się przechadzał, jego zmysły były z jednej strony przytępione, a z drugiej wyostrzone, jak gdyby w ogólnej nieprzejrzystości świata niektóre detale stawały się bardziej żywe. Pierwszym z nich była woda z ujęcia na zewnątrz: po wyjściu z domu obmył w niej twarz i upił zimny łyk. Takich ujęć w Fontana Fredda było wiele, wszystkie ongiś służyły za poidła dla zwierząt, latem i zimą płynęła w nich woda o takiej samej temperaturze, docierała z lodowców tajemniczymi podziemnymi drogami. Miejscowość położona jest na szerokim tarasie, który kończy się nagle i opada pięćsetmetrowym zalesionym zboczem, natomiast z przeciwległej strony wznosi się łagodnie i przechodzi w pasma letnich pastwisk. Teraz królowała na nich cisza, obory były puste, poprzewracane wanny leżały na łąkach. Pod jednolicie szarą warstwą chmur Santorso widział w zacienionych miejscach skorupy śniegu, a na nich odciśnięte znaki nocnych wędrówek. Ślady zająca wśród jodeł i lisa myszkującego wokół zamkniętych obór. Kopyta jeleni, które z lasu zapuściły się aż do asfaltowej szosy, gdzie zwabiła je sól rozsypana przez służby drogowe. Na razie ani śladu wilków. Jesienią widziano je zaledwie dwie doliny stąd, więc było pewne, że przybędą, a może nawet już przybyły, tylko trzymały się na dystans i badały sytuację. Tam, gdzie znikał śnieg, kończyły się też opowieści, tak jak sprawy, które znał tylko po części. Zawsze starał się przestrzegać zasady swojego ojca – nigdy nie wracać z lasu z pustymi rękami – więc tego ranka zebrał jagody jałowca i napełnił nimi kieszeń swojej myśliwskiej kurtki.

Była środa i na stokach nie przewidywano zbyt wielu narciarzy. Wpadł do restauracji, ale Babette jeszcze nie przyszła. Zastał tylko kucharza, a raczej tego kucharza, który nie był kucharzem. Pracował w milczeniu. Gdy usłyszał otwierające się drzwi, podszedł do baru i przywitał gościa.

Kawy? – zapytał.

Ty jesteś Fausto, powiedział Santorso. Nie, ty jesteś Faus.

Faus?

Fałszywy kucharz.

Kucharz roześmiał się radośnie. Napełnił filtr kawą, chwycił za kolbę i powiedział: Jak dla mnie, brzmi doskonale.

Coś czuję, że będzie śnieg, Faus.

Czas najwyższy.

Weszła Babette z workiem chleba i gazetami. Prasę zostawiła na barze, a chleb zaniosła do kuchni. Po niej wszedł stary gospodarz, który mieszkał w domu niżej. To była piękna godzina, między ósmą a dziewiątą, narciarze jeszcze nie zjechali, a staruszkowie z Fontana Fredda wpadali do Babette i rozmawiało się o sianie i mleku, o zapasach drewna i śniegu w dawnych czasach, kiedy sięgał balkonów na piętrze. Fausto zaparzył kawę także dla siebie, a Babette zastąpiła go przy barze. Santorso zerknął na nią i porozumiewawczo uniósł podbródek. Ona sarknęła, chwyciła butelkę brandy i wlała mu kroplę do filiżanki.

To co, przyszły wilki? – zapytał gospodarz.

A niech przychodzą, powiedział Santorso. My tu wszystkich przyjmujemy.

Ostrzegam cię, wystarczy, że dotkną mi jednego bydlęcia i wychodzę ze strzelbą.

Brawo ty.

Myślisz, że żartuję.

Nie, wierzę ci.

I co wtedy zrobisz, aresztujesz mnie?

Ja? Jestem w stanie spoczynku, nikogo już nie aresztuję.

Zeszła też dziewczyna, nowa kelnerka. Wyciągnęła spod lady fartuch i zawiązała go wokół talii. Nalała sobie szklankę wody z kranu i wypiła ją duszkiem, potem nalała sobie drugą. Naprawdę jesteś spragniona, pomyślał Santorso.

Fausto zapytał: W stanie spoczynku? To znaczy?

Wcześniej byłem strażnikiem leśnym.

Strażnikiem leśnym? A to ty nie jesteś myśliwym?

Jedno nie wyklucza drugiego.

No popatrz.

Dziewczyna zapełniła tacę szklankami i poszła nakrywać stoły. Gdy przechodziła, dotknęła lekko dłoni Fausta, a Santorso wolałby tego nie zauważyć. Nie lubił ludzkich spraw. Wolał sprawy wilków, lisów i cietrzewi.

Nastawię polentę, powiedział Fausto.

Dobrze się ukryłeś, idź.

Ty to powiedziałeś.

Au revoir.

Santorso dopił kawę, zostawił monetę na ladzie, pożegnał się z Babette, zajętą już czymś innym. Na starego gospodarza nie zmarnował nawet skinienia. Na zewnątrz odetchnął i pomyślał: ktoś tu się bzykał minionej nocy. A potem: ale tu pięknie pachnie, gdy spadnie śnieg. Czuł jeszcze smak kawy i brandy w ustach, gdy zapalał papierosa, i w tym momencie zaczął się zastanawiać, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym porankiem.

4.Lawiny

I rzeczywiście przyszedł śnieg. W ciągu kilku dni biel pokryła warzywniki, drewutnie, sterty obornika i kurniki. Śnieg był gęsty i mokry, ani trochę nie przypominał styczniowego cukru, a do tego pojawił się wraz z wiatrem, który rozsiewał go na boki, obsypywał nim pnie drzew i stoliki wystawione na zewnątrz. Ponieważ było mało zamówień, przy drzwiach restauracji pojawiła się łopata. W niedzielę o trzeciej po południu Silvia przypomniała sobie o niej, wyszła i zaczęła odśnieżać niewielki taras.

Uderzyła ją przemiana, jaka zaszła w Fontana Fredda. Krajobraz, który zastała w grudniu, może tylko bardziej surowy i lesisty niż typowo wiejski, w ciągu jednej nocy zmienił się w borealny pejzaż. Spojrzała na drogę, gdzie samochody wyjeżdżały z parkingów, niezgrabnie manewrując małymi ślizgami. Na ludzi idących sztywnym krokiem z nartami na ramionach. Tam, gdzie Silvia dorastała, nie padało zbyt wiele śniegu i zastanawiała się, czy jej matka kiedykolwiek widziała to co ona i czyby jej się to podobało czy nie, czy czułaby się tu bezpieczna czy zagrożona. Patrzyła, jak pług odśnieża drogę aż do zakrętu za restauracją, tworząc tam kilkumetrową zaspę. Potem pług zawrócił i Silvia zrozumiała, że ta bariera to zimowa granica cywilizacji: na białą połać za nią wchodziło się na własne ryzyko i naszła ją ochota, by pójść i zobaczyć, jak tam jest. Bardziej niż stok narciarski przyciągał ją nieutwardzony śnieg.

W barze była właśnie pora przekąsek i gorącej czekolady według receptury Babette. Przypominała jej trochę matkę: miała talent do podawania napoju i całkowity brak zainteresowania zbieraniem brudnych filiżanek. Silvia obeszła stoły, ominęła narciarzy i ich dzieci, zapełniła tacę i załadowała zmywarkę. Po umyciu odstawiła filiżanki do wyschnięcia na ekspresie do kawy.

Jak jest na zewnątrz? – zapytała ją Babette, potrząsając na próżno pojemnikiem po bitej śmietanie.

Już nie pada. Oczyścili drogę.

Lubisz śnieg?

Jeszcze nie wiem. A ty?

A kto by go oglądał? Jest śnieg, jest praca. Matko Boska, posłuchaj, jak ja mówię.

Skończyła ci się śmietana?

Na to wygląda.

Przyniosę nową.

Weszła do kuchni, gdzie jedyne małe okno było zaparowane. Kucharka stała przy patelni do naleśników, Fausto ładował do zmywarki naczynia z obiadu. Uśmiechnął się do niej z czołem lśniącym od potu; otoczony oparami z maszyny, pośród stosów brudnych naczyń, zdołał zachować tę swoją szlachetną nietutejszość, jakby dopiero co zszedł z gór i zatrzymał się tylko po to, by pomóc.

Gorąco, chef?

Jak w saunie.

Masz ochotę na piwo?

Czemu nie.

Silvia zaniosła do baru bitą śmietanę i wróciła z zimnym piwem. Fausto uruchomił zmywarkę, wziął od niej kufel i pociągnął spory łyk. Miał jeszcze pianę na wąsach, gdy do kuchni dobiegł huk i łoskot zagłuszający odgłosy z baru.

Co to? Burza w styczniu?

Nie, lawina.

Takie są głośne?

Niekiedy. Jeśli śnieg pada przez dwa czy trzy dni, jak tylko gdzieś zrobi się trochę cieplej, zaczynają schodzić.

Silvia