Szczynściorz - Paweł Famus - ebook

Szczynściorz ebook

Famus Paweł

5,0

Opis

Młody mężczyzna, przypadkowo lub nie, trafia na artefakt przemienienia na rynku w Cieszynie. Z tą chwilą otrzymuje dar, a wraz z nim zadanie do wykonania. Na razie jest zbyt słaby, żeby cokolwiek przedsięwziąć. Wpierw musi poznać i zrozumieć nowego siebie, dotrzeć do sedna,  ukrytego w magicznym Krakowie. Wokół niego pojawiają się wrogowie żądni przejęcia jego mocy. Na szczęście równie szybko pojawiają się przyjaciele, którzy za wszelką cenę starają się mu pomóc.

Świat Szczynściorza dzieje się tuż obok świata ludzi niemagicznych – normalniaków. Magowie oraz istoty magiczne nie wchodzą ludziom w drogę. Nie oznacza to jednak, że sami nie borykają się z prozaicznymi problemami. W końcu oni również posiadają uczucia i marzenia.

 

Cykl Szczynściorza to urban fantasy z odrobiną swojskości. Wprawny czytelnik znajdzie tu także subtelne wpływy wszędobylskiej słowiańszczyzny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MWGHeser

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna ksiazka akcji fantazy, Krew, i trup ściele siw gęsto. Polecam i czekam na kolejny tom. Rewelacja
10

Popularność




Copyright © by Paweł Famus

Warszawa 2024

Autor: Paweł Famus

Beta readerzy: Jerzy Stępień, Hanna Biały

Redakcja: Julia Diduch-Stachura

Pierwsza korekta: Janusz Muzyczyszyn

Druga korekta: Karolina Mrozek

Trzecia korekta: Renata Nowak

Projekt okładki: Bartosz Letkiewicz

Ilustracje: Klaudia Świst – Ginger Graphix

Skład DTP i opracowanie e-wydania: Karolina Kaiser – mobisfera.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej żadna część nie może być przedrukowywana czy w jakikolwiek inny sposób reprodukowana lub powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Warszawa 2024

ISBN: 978-83-962876-7-0

Dzień pierwszy

Był słoneczny poranek. Wczorajszy deszcz użyczył mu nieco chłodu, ale jak na początek kwietnia dzień był ciepły. Zachariasz przychodził tu trzy razy w roku i patrzył. Na kogoś czekał. Jego nieczęste wizyty nigdy jednak nikogo nie zainteresowały. Kiedy Podróżnik pojawił się tu po raz ostatni w tysiąc osiemset dwunastym roku, Zachariasz się zawahał i wystąpiły problemy. Teraz było inaczej. Sługa czuł, że jego Pan – wróg Powracającego – jest już blisko. Tym razem nie pozwoli, aby Podróżnik przeżył to spotkanie i pokrzyżował drogi władcy chaosu.

Zachariasz wiedział, że więzy strzegące Pana, zwanego Wilkoziorem, bardzo osłabły. Sprawdzał ostatnio zaklęcie powstrzymujące Pana przed powrotem na ten świat oferujący wszystko, czego pragnie, czyli: cierpienia, łzy, ból, strach i rockową muzykę. Przygniatający Pana kamień zmurszał, a znaki na nim zwietrzały, pęta, które go więżą, lada chwila pękną. Ta kraina nie pamięta jego ostatniego panowania. Było to tuż po tym, jak zeszły z niej lodowce. To tutaj, w tych górach, skończyła się podróż Pana i musiał on stanąć do walki z wrogiem tak potężnym, że ostatecznie przegrał. Zwycięzca położył na władcy kamień i napisał znak, w który zaklął wieczną wartę i siłę. Teraz znak umiera, a Pan się odradza.

Zachary zamówił kawę. Uznał, że na piwo będzie jeszcze czas. Tak, napić się można po pracy, teraz musi sprawdzić, czy Podróżnik przyjdzie. Czy to dzisiaj, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku, odrodzi się Powracający? Czy dzisiaj stanie na rynku w Cieszynie, pierwszego kwietnia o jedenastej pięć na konkretnej kostce bruku i przejmie promień słońca, który go przywróci? Wtedy Zachariasz będzie musiał zgładzić chłopaka. Tak przynajmniej mu się wydawało. Zakładał, że będzie to chłopak, ale pamiętał, że legendy mówiły też o starcu, a nawet kobiecie. Na stoliku przed Zacharym pojawiła się filiżanka i przypomniała mu o obowiązkach. Ach, ci Słowianie, przyszli w te strony zaraz po odejściu Pana i panoszą się dotąd. Kawę to może robią dobrą, ale żeby stolik ustabilizować i wypoziomować to już ponad ich zdolności.

W tej chwili zegar na ratuszowej wieży wybił jedenastą, jeszcze pięć minut i będzie mógł spokojnie odejść. W pobliżu artefaktu kręciło się kilku miejscowych oraz turystów. Nawet jeśli Powracający byłby między nimi, to Zachary bez trudu sobie z nim poradzi. Powracający przez pewien krótki czas – kilka godzin, może dni – nie będzie mieć mocy, by pokonać Zacharego. Tymczasem on, sługa Pana, zacznie rosnąć w siłę wraz z powrotem władcy chaosu.

Ruch wokół kostki przeznaczenia zawsze był duży. Ludzie często nadeptywali ją nieświadomi jej mocy. Żeby jednak wskazać Podróżnika, trzeba było stanąć w tym miejscu dokładnie w tej minucie i przyjąć gwiezdny promień. Poza tym artefakt znajdował się na skrzyżowaniu kilku cieszyńskich szlaków, od Regera i Szersznika na Głęboką oraz z Matejki na plac Dominikański. Jakby tego było mało, obok znajdowały się: ratusz, hotel i fontanna Świętego Floriana – patrona strażaków.

Grupa turystów właśnie ustawiała się do zdjęcia. Na razie pozowali na tle ratusza, więc któryś z obcych na pewno dotykał kamienia. Zachary bez problemu odnajdzie Podróżnika, który zostanie naznaczony aurą – w końcu widział aury. Był ostatnio chyba jedyną istotą w Księstwie Cieszyńskim, która miała takie zdolności. Co innego aurę czuć, a co innego widzieć, a on je widział. Grupa turystów właśnie przesunęła się pod fontannę. Zachary odetchnął. Była jedenasta cztery i raczej nikt nie podchodził do świętego miejsca. Jakaś gruba kobieta weszła mu w pole widzenia. Wstał, żeby nie przepuścić teraz żadnej sekundy. Jego elektroniczny zegarek Casio zaczął wygrywać jakąś jankeską melodię. Jedenasta pięć. Podróżnik ma sześćdziesiąt sekund. Przez tę grubą babę nie widział dokładnie, ale kilka osób szło cieszyńskim szlakiem życia, w górę, w dół, w prawo, w lewo.

Od ulicy Szersznika wyszedł student, przed nim i za nim kroczyło kilka osób, od Regera oraz Głębokiej też szło paru ludzi. Wymijali się płynnie, grzecznie schodząc sobie z drogi i nie zawadzając wzajemnie. Jednak student śpieszył się i chciał wyminąć ich wszystkich za jednym zamachem. Według zegarka Zacharego było już siedem po jedenastej, kiedy student stanął na świętej kost­ce. Zatrzymał się, spojrzał na miejski zegar, potem na wieżę kościoła Świętej Trójcy i odwrócił się twarzą w stronę słońca.

Tak. Promień słońca zszedł na niego i otoczył go blaskiem. Zachary zmrużył oczy. Blask zejścia nie jest przyjemny dla istot złych, a dla reszty po prostu niewidzialny, chyba że dotknęła ich magia. Zachary szybko rozejrzał się po okolicy. Chciał wiedzieć, czy tylko on był świadkiem zjawiskowego fenomenu. Nie był pewny, chyba jeszcze jakaś kobieta patrzyła ze zdziwieniem na ów błysk.

Chłopak, wcześniej zdradzający oznaki pośpiechu, teraz stał zwrócony w stronę kościoła Świętej Trójcy. Zachary nie spuszczał go z oczu i uszu. Podróżnik jakby czegoś stamtąd wypatrywał. Tak, może sobie przypomina, w którą stronę odszedł lodowiec ponad dziesięć tysięcy lat temu. Łagodny wiatr odchylił mu gęste blond włosy, a spod grzywy odsłonił błękitne oczy. Czemu Powracający zawsze wygląda podobnie?

Nagle chłopak zwrócił się twarzą ku ogródkom. Zachary momentalnie usiadł, żeby uniknąć wykrycia. Podróżnik może i jest słaby, nadal jednak mógł być niebezpieczny. Obserwując chłopaka, Zachary spostrzegł, że jego aura wzmocniła się i już przeszła pierwszą przemianę. Niedobrze, może teraz Podróżnik będzie mógł widzieć aury, a aura Zacharego była mocna, przy tym cholernie czytelna i jednoznacznie zła.

Kryształowy talizman ochronny zaczął wibrować w kieszeni obserwatora. Niedobrze. W granicę Księstwa Cieszyńskiego weszło na raz kilka istot magicznych. W zasadzie żadna nie sprzyjała Zacharemu, chciał sam wykończyć Podróżnika, ale wydawało się, że znajdzie się paru chętnych o podobnych zamiarach. Będą przeszkadzać słudze Pana, to pewne.

Chłopak otrząsnął się i ruszył w kierunku ulicy Głębokiej. Zachary rzucił na stolik monetę pięciozłotową w nowych złotych polskich i poszedł arkadami za Podróżnikiem. Nie uszli jednak daleko, ponieważ student wszedł do księgarni. To nawet dobrze, sługa Pana będzie mógł się przyjrzeć ofierze przed wyrokiem. Zabicie Podróżnika to wielka nobilitacja w zastępach, a jeśli spojrzy mu wcześniej w oczy, to nagroda będzie nieporównywalnie większa. Może stanę się pierwszym sługą Pana – rozczulił się.

Wszedł za studentem do księgarni. Pyzowata dziewczyna, wyglądająca na trochę więcej niż dwadzieścia lat, spojrzała na Zacharego, ale po sekundzie odwróciła wzrok, jakby poczuła nagły ból. Drzwi zaskrzypiały, jednak mężczyzna ruchem kciuka uciszył je – nie musiały tak ostentacyjnie przypominać furtki do piekła.

Student wszedł na antresolę. Wisiały tam obrazy cieszyńskich mistrzów i mapy. Zachary podejrzewał jednak podstęp i postanowił, że będzie się przemieszczać pod balkonem w taki sposób, żeby chłopak go nie zobaczył. Wreszcie student zszedł z antre­soli. Sługa Pana schował się za półką z książkami dla dzieci. Może mógłby zobaczyć aurę oraz wyciągnąć Zacharego spomiędzy książek, ale musiałby wiedzieć, jak to zrobić. W końcu miał szansę przyjrzeć się nowej wersji Podróżnika. Nic ciekawego. Chłopak, jakich wielu.

Jeszcze przed jedenastą sześć pierwszego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku ten człowiek był pełen nadziei i pomysłów na otwierające się przed nim życie. Od paru minut ma jednak inne cele i im głębiej zacznie wchodzić w świadomość Powracającego, tym bardziej będzie ku tym celom dążyć. Zachary musi skrócić jego cierpienia.

Okazja trafiła się po chwili. Chłopak wyszedł z księgarni i ruszył Głęboką w dół, ale gdzieś w połowie drogi nagle skręcił w ulicę Kominiarską, która łączyła główny trakt handlowy miasta z placem, na którym stał Teatr im. Adama Mickiewicza.

Zachary postanowił zaatakować. Zaklęcie ostrza poszybowało w stronę ofiary, ale ta w ułamku sekundy wykonała gest dłonią, palcami, coś jakby odganiała się od wszędobylskich much, i pomiędzy agresorem a ofiarą pojawiła się membrana, która zmieniła ostrze w powiew wiatru. Zachary zasłonił się lustrem niewidzialności. Normalny mag przejrzy takie lustro, ale Podróżnik jest całkowicie świeży. Nie powinien nic widzieć. I nie widział, przystanął, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem szybko odwrócił się na pięcie i poszedł dalej. Zachary musiał poczekać na inną okazję.

Tymczasem kryształowy amulet pochodzący jeszcze z czasów przedlodowcowych dał znać, że nieoczekiwani i raczej nieproszeni goście dotarli już do miasta.

Obserwator wrócił na ulicę Głęboką i idąc koło muru oporowego, muskał go delikatnie opuszkami palców i ostrymi jak igły szponami. Łączył się z przyrodą i mias­tem, czytał je. Goście, choćby chcieli zasłonić się magią, nie mogli dorównać demonowi, słudze Pana, w namierzaniu istot magicznych i wszelakich innych.

Pierwszą wyczuł Szaloną Skazę, wiedźmę tak zdegenerowaną, że nawet on powinien zejść jej z drogi. Menda wcale się nie przejmowała, czy w mieście są magowie albo czy jest ono zabezpieczone czymś w rodzaju pieczęci lub talizmanu. Zmaterializowała się w butiku pod laubami. Wybrała sobie przyciągający wzrok kostium, a potem wmówiła sprzedawcy, że towar jest zapłacony. Człowiek miał szczęście, w końcu mógł już nie żyć.

Drugi do miasta przybył wysłannik loży magicznej z Krakowa, nadprzyrodzony policjant Jaro Dzida. Niezbyt lotny, ale wystarczająco pomysłowy, żeby przysporzyć kłopotów. Dziwne, że zdążył przed wysłannikiem loży z Pragi. Te dwie organizacje zawsze kłóciły się o prawa do Śląska. Jaro, zaraz po przybyciu przy pomocy drutów podających napięcie pociągom elektrycznym w rejon popadającego w ruinę cieszyńskiego dworca kolejowego, nałożył na miasto pieczęć bezpieczeństwa. Zachary wszystko to wyczuwał, dotykając murów kamienic i jednocześnie z wibracji krystalicznego amuletu. Zaczynało być ciekawie.

Zachary przestał obserwować Szaloną Skazę, ta zasłoniła się jakąś magią wyższego rzędu. Nie chciał łamać jej zaklęć, bo mógłby zwrócić zbyt wcześnie na siebie uwagę. Jaro Dzida na razie też nie złapał tropu. Pewnie pójdzie na rynek i będzie odprawiać magię wsteczną, żeby namierzyć i zobaczyć to, co się wydarzyło. Najważniejsze pytanie brzmiało: czy loża krakowska zechce chłopaka żywego, czy martwego. Ostatnio Podróżnik przeorał im miasto i wytrzebił zwolenników, ale to było dwieście lat temu. Z tym że oni są pamiętliwi.

Kryształowy amulet nadal wibrował. Do miasta zbliżali się następni ryzykanci, przynajmniej kilku. Sługa musi w jakiś sposób napuścić ich na siebie, licząc, że wyrżną się sami.

Teraz to poczuł. Wylądował kolejny policjant. Tym razem Czech z Pragi, wysłannik tamtejszej loży. Rozpoznał go jako Honze Potupila, ale pieczęć Jary obejmowała już podzielone granicą i rzeką miasto. Potupil wszedł zbyt pewny siebie i pułapka Jary zadziałała. Zaklęcie było wredne, a Honza za późno się zorientował. Magia pułapki wtargnęła mu głęboko w głowę.

Loża z Pragi nigdy nie posiadała czarów mocniejszych niż ta w Krakowie. Ludzkie bajania o tym, że Praga była mocna w czarno­księstwie, nie wytrzymywały konfrontacji z rzeczywistością. Już za ostatnich Piastów to Kraków był stolicą czarnej magii na starym kontynencie.

Honza wyszedł na pierwszy peron i zatrzymał się jak wielu pasażerów oczekujących na przyjazd rychlika. Nikt nie zwrócił uwagi na jego nieobecny wzrok – magiczna pułapka z diabelską precyzją zdejmowała z niego wszelkie zaklęcia ochronne, aż wreszcie stał się tylko człowiekiem. To wystarczyło, żeby zobaczył swoją niemoc, swój żałosny na tym świecie pobyt i ta właśnie rozpacz rzuciła go pod ciężkie stalowe koła pociągu kończącego bieg na peronie. Motorniczy nie był w stanie zatrzymać pojazdu i koła zmieliły resztki po wysłanniku z Pragi. Podprogowy huk, słyszalny tylko przez przyzwyczajone lub wrażliwe uszy, świadczył o tym, że jego magia pękła na zawsze. Prawdopodobnie w tym momencie w Pradze już wiedzą, że ich wysłannik zawiódł.

Zachariasz nie mógł prostą magią śledzić chłopaka. Musiał go zaskoczyć. Wtedy miałby szansę. Nie na darmo mówiło się o Powracającym Szczynściorz. Sługa Pana musiał sprokurować spotkanie tak, żeby o szczęściu nie mogło być mowy.

Nałożył bardzo delikatne zaklęcie na buty studenta, a kiedy się upewnił, że działa, postanowił przyczaić się trochę, bo Szalona Skaza chodziła po mieście i rozsiewała swoją podłą magię. Dłubała ludziom w głowach. Nie żeby Zachariasz tego nie robił, ale on rzadko zostawiał ślady czy rany. Wiedźma robiła to zawsze z przyjemnością. Samo pojawienie się jej sprawiało ludziom ból. Nie musiał jej śledzić, żeby zobaczyć, gdzie się aktualnie znajduje. Była na ulicy Głębokiej, szła po ich śladach, za chwilę się zorientuje, że Zachariasz bierze udział w grze, i zacznie go szukać.

Wypowiedział więc kantatę i ścisnął w dłoni kryształ tak mocno, jakby chciał wycisnąć z niego sok życia. Talizman przyjął prośbę Zachariasza i przez jakiś czas wiedźma nie zobaczy, co sługa Pana robi i gdzie się znajduje. Skierował się do tuneli pod miastem. Mógł wejść od strony rzekomo zamurowanych za czasów austriackich podziemi w rejonie cieszyńskiej Wenecji lub tych udających schron z peerelu, ale to byłoby zbyt prostackie. Kilka kamienic w mieście miało wejścia do podziemi, o których nie wiedzieli nawet ich właściciele. Pierwsza kamienica znajdowała się opodal. Zachary przyśpieszył, magia kryształu dużo lepiej sprawowała się pod ziemią, skąd pochodził. Zatrzasnął wrota labiryntu w ostatniej chwili, czuł bowiem, że wiedźma jest już blisko odnalezienia go. Była cholernie mocna, odkąd pamiętał, mieli z nią problemy, żadne bractwo jej nie przygarnęło i nie wyedukowało. Stała się potworem bez zahamowań, jej magia była okrutna, bo wiedźma dochodziła do niej samodzielnie.

Był już w środku, kiedy z przyzwyczajenia dotknął wrót ręką. Choć cofnął ją szybko, wyczuł, że Skaza znalazła ukryte wejście i napierała na wrota, te jednak się nie poddawały, zbyt potężne, żeby przejść przez nie tylko za pomocą magii. Jeśli już, trzeba by użyć finezji, a tej na pewno wiedźmie brakowało.

Kryształowy amulet zadrgał ponownie. Wzór, jakim teraz posłużył się magiczny przedmiot, zdziwił Zacharego. Wydawało się, że w granicach miasta pojawił się mag, który od wielu lat nie opuszczał swoich włości.

Mówili na niego Ataman Kozacki. Chodziły słuchy, że Kozak maczał palce dwieście lat temu w polowaniu na Szczynściorza, które zakończyło się pokonaniem wielkiego maga. Oczywiście Kozak był wtedy za młody, żeby zagrozić jednemu z najsilniejszych magów wszech czasów, ale teraz to co innego, mógł zniszczyć Powracającego, ponieważ ten jeszcze nie osiągnął maksimum mocy i wiedzy. Chwilowo miał szanse, ale w mieście znajduje się już troje poszukujących młodzieńca magów o niesprecyzowanych intencjach. Na szczęście nie wiedzą oni, że jest jeszcze Zachary. Tylko Skaza szukała go, nie mając pojęcia, z czym lub z kim ma do czynienia.

Kozak wszedł do Cieszyna wiejską drogą. Może miał szczęście, a może domyślał się, że ktoś mógł zapieczętować miasto. Magiczna membrana drgała, kiedy Kozak podchodził do niej. Wyciągnął z płóciennego woreczka jakieś zioła i zamaszystym ruchem posypał nimi przeźroczystą tarczę. Drobne okruszki przykleiły się do magicznej przeszkody. Ataman mógłby sobie nic nie robić z pieczęci krakowskiego policjanta magicznego, ale starał się nie popełniać błędów. Powinien nawet bez większych trudności zdjąć z siebie pieczęć, jednak mogła się ona uaktywnić w najmniej odpowiednim momencie. Zielone okruszki drżały na wietrze, magia pieczęci i magia ziół nie równoważyły się, ale jeśli uderzyć je srebrnym młotem, skruszeją.

Zdjął skórzany plecak z wypalonymi nań znakami, rytami Prasłowian, i odłożył go na starą, nieużywaną już ławkę na bańki z mlekiem. Rozsznurował parciany węzeł i wydobył z wnętrza srebrny młot. Zamachnął się i przyłożył z całej siły. Membrana odbiła młot. Nie przepuściła go na drugą stronę. Drobiny magii zaklętej w okruchach ziół pęczniały i twardniały. Kozak uśmiechnął się, kiedy zobaczył drobne pęknięcia na błękitnej poświacie magicznej błony. Schował młot i woreczek z ziołami, a potem podszedł do membrany i pstryknął ją palcami. Ta pokruszyła się wokoło i uleciała jak jesienne liście na wietrze. Wejście do miasta stało otworem, a pęknięcie w membranie będzie się poszerzać, aż w końcu po kilku dniach membrana zniknie całkowicie. Kozak mimowolnie uczynił też coś dobrego, pieczęć kierowała bowiem swoją agresywną naturę na wszystkie magiczne istoty.

Moc pieczęci została złamana nie tylko na wiejskiej drodze, pęk­ła także w dwóch innych miejscach, z których nadciągały magiczne istoty. Pierwsza z nich teleportowała się na cmentarzu żydowskim. Druga wlokła się sportowym wozem dziurawą drogą z Bielska. Obie tuż przed wejściem wypowiedziały inkantację z księgi pieczęci.

Zachariasz wygodnie rozsiadł się w fotelu, nad jego głową świeciło południowe słońce. To stara magia, która pozwalała świat­łu wpadać przez skały do tuneli. Każda rzeka, każde jezioro czy wręcz kałuża mogły służyć za coś podobnego do okna, nawet czuło się ciepło słońca i powiew wiatru.

Zaczął zliczać, ilu już magicznych posłańców znalazło się w mieś­cie. Wychodziło mu, że pięciu, ale gdy rzucał kostką, ta odpowiadała, że ośmiu. Oczywiście! Klepnął się otwartą ręką w udo. Byli przecież Szczynściorz i on sam, ale ósma osoba? Talizman musiał jej nie wykrywać, bo przebywała ona wcześniej w mieście. Teraz przypomniał sobie to tajemnicze uczucie na rynku w czasie odrodzenia. Wydawało mu się, że ktoś go obserwuje. Ten ktoś też czekał na Szczynściorza, pytanie jednak brzmi, czemu sługa Pana nie wyczuł osoby magicznej. Chyba się starzeje.

Przywołał zaklęcie rzucone na obuwie odnowionego maga. Student wrócił do domu i buty spoczęły w przeznaczonym do tego miejscu. Normalnie sługa Pana musiałby przerzucić czar na mapę miasta, ale mapę Cieszyna miał w głowie od lat. Skonfrontował lokalizacje i nałożył je na siebie. Domki jednorodzinne, spokojne miejsce odwiedzane co najwyżej przez lokalnych chuliganów z nowych dzielnic. Bardzo dobrze. Zabije odnowionego, a dom ulegnie „przypadkowemu” spaleniu.

Nagle kryształ zadrżał i zgasł. Zachary wziął go w ręce i otoczył magią, ale ten nie odpowiedział. Wystraszył się – nigdy wcześniej coś takiego mu się nie przydarzyło. Ktoś jakby zdalnie go złamał. Sługa miał nadzieję, że amulet zamarł jedynie, a nie wyzionął ducha. Odłożył go na biurko, a potem wstał i zaczął się zastanawiać. W końcu podszedł do apteczki, wyciągnął z niej dwa listki babki i przełożył kamieniem. Niech odpoczywa, w końcu babka była lekarska.

Ataman Kozacki, dopiero kiedy wszedł w gęstą zabudowę miejską, wyczuł obecność Szalonej Skazy. Znał ją tylko z opowiadań opisujących jej przygody z młodości. Już samo to wystarczyło, żeby jej nie lubić. Wiedział, na co stać szaloną czarownicę. Była mocna, ale nie dla niego. Oczywiście jej czar rozsiewał się magicznym ścierwem po całej okolicy, jakby wybuchowi uległ gnojo­wóz. Ataman przystanął, bo nie dało się wytrzymać magicznego smrodu Skazy. Wyjął swój wszechmocny woreczek z ziołami, coś w nim zamieszał, a na końcu wyciągnął jakiś listek i wsadził sobie do prawie bezzębnych ust. Przykry zapach po kilku sekundach zniknął, ale czarodziej wiedział, że nieznośna obecność wiedźmy będzie prześladować każde magiczne stworzenie w mieście. Postanowił, że chwilowo odpuści sobie polowanie na moce młodego odrodzeńca, a spróbuje pozbyć się Skazy. Albo ją zatłucze, albo zmusi do ucieczki. Co wybierze, to będzie miała.

Przeszedł obok szkoły podstawowej numer trzy i prostą drogą zmierzał do miasta. Kiedy jednak zobaczył Cieślarówkę, skręcił ku niej, bo od razu spodobało się mu, że jest w mieście miejsce z takim zasobem ziół wszelakich.

Zdziwił go obiekt pod płotem, z tyłu, jakiś kołowrót ze stalową splecioną liną. Może gdzieś tu jest kopalnia – pomyślał. W dolince stał wysoki budynek, obok niego komin. Zakład pracy czy co? Wnet pojął, że był to przytułek dla chorych, gdzie magia śmierci roznosiła się, siejąc smutną aurę przemijania.

Nie zniechęciło go to do przeczesywania wysokiej trawy w poszukiwaniu ciekawych ziół. Kilka już znalazł, ale zamiast wsadzić je do skórzanej sakwy, wrzucił je do przewiewnego płóciennego woreczka. Musiały zostać poddane obróbce, nim trafią na swoje miejsce.

Nagle znowu poczuł napór magii Skazy. Węszyła za nim, szukała go, ale stary nie miał zamiaru dać się sprowokować, a zresztą tu, na ziołowisku, nie miałaby żadnych szans.

Wreszcie się pojawiła. Płynęła zjawiskowo od strony miasta, a nad nią krążyły gawrony, co znaczyło, że przywołała własne duchy walki, bo o tej porze tak daleko na południu gawrony nie występowały. W ręku trzymała stalowy pałasz, z którego jeszcze skapywały ostatnie krople zielonej krwi.

Ataman Kozacki poznał, jakie zwierzę ostatnio ubiła, i zrobiło mu się smutno. To musiał być płoszak, stworzenie nieszkodliwe, bardzo użyteczne i wręcz uświęcone. Podobne do jelenia, lecz bardziej włochate i, jak widać, zbyt ufne. Niegdyś służyło do transportu dla magów i istot magicznych. Żal było zabijać takie zwierzę.

Skaza już przygotowywała się do rzucenia pierwszego zaklęcia, ale Ataman niezwykle szybko jak na swój wiek wycofał się w górne partie Cieślarówki. Niby, że ucieka, niby, że oddaje pole. Tak naprawdę wciągał ją jak na pole minowe. Szalona albo nie zauważyła podstępu, albo czuła się zbyt pewnie.

W tym czasie czarnoksiężnik wyciągnął ze skórzanego wora swój srebrny młot i rzucił pierwszą kantatę, aby wzmocnić oręż. Skaza była dużo niżej, ale zdecydowała się zacząć pojedynek, posyłając do boju swoje gawrony.

Poszybowały ku niemu, zamieniwszy się w stalowe włócznie z nożami zamiast piór. Błękitna tarcza ochronna wskazywała, że Ataman nie jest do końca złym człowiekiem, lecz takim, który się zagubił. Jasnożółta kula ognia wystrzeliła z młota i pognała ku trzem ptakom równocześnie. Zmieniły się w jarzący się bielą metal i upadły w wysoką trawę, wzniecając pożar. Pojedynkujący się nie zwrócili jednak na to najmniejszej uwagi.

Skaza domyślała się, że gawrony mogą być zbyt słabym orężem na starego, lecz dzięki nim odwróciła jego uwagę. Postanowiła uśpić jego czujność, rzucając zaklęcie mylące, ale błękitna membrana Kozaka jeszcze działała i zaklęcie rozbiło się niczym jajko na patelni i zagotowało. Ataman się uśmiechnął. Skaza chciała go wyeliminować, ale zapomniała o własnej osłonie. Rzucił czar splątania, który mimo jej uniku i uderzenia pałaszem nie uległ zniszczeniu, a tylko rozdzieleniu. Przykleił się najpierw do jej kipiącej czerwienią sukienki, żeby sekundę później wniknąć głębiej w okolicach lewego kolana. Druga część czaru wpadła jej we włosy i początkowo nie przyniosła reperkusji. Potyczka magiczną bronią przyjęła dla niej bardzo niekorzystny obrót. Srebrny młot w rękach Atamana był szybszy i silniejszy niż pałasz Skazy. Lewe kolano złamało się i tylko siłą magii utrzymywała jeszcze postawę oraz nie traciła przytomności. Tymczasem czar we włosach zdjął z niej zaklęcie piękna i obnażył jej prawdziwą obrzydliwą postać. Tym samym straciła poczucie własnej wartości i siły. Jej włosy wyglądały niczym oblepione smarem i brudem. Rzuciła dwa zaklęcia i jedną przeciwkantatę, ale wynik starcia był już przesądzony. Stary Kozak okazał się dla niej zbyt silny. Złamane kolano doskwierało mocno, zaczynała myśleć o ucieczce. Ataman chyba to wyczuwał, bo uderzał młotem coraz silniej. Wreszcie wiedźma wykonała wykrok, a potem piruet, podczas którego specjalnie skaleczyła się własnym pałaszem, żeby krew zabitego przez nią płoszaka dodała jej sił.

Teleportowała się, co z perspektywy istot niemagicznych brzmiało jak huk gromu. Zmieniła się w kulę energii i odskoczyła na kilkadziesiąt kilometrów, rozdzierając przy okazji jeszcze bardziej pieczęć Jary Dzidy.

Kozak Ataman rozejrzał się po okolicy. Większość wysokiej trawy paliła się, wytwarzając spore ilości dymu. Od strony miasta zbliżał się tajemniczy sygnał, który ludzie uważają za niosący ratunek od pożaru. Czego ci ludzie nie wymyślą? Czerwone wozy w końcu podjechały od górnej krawędzi Cieślarówki. Któryś ze strażaków mimo dymu wypatrzył Atamana. Tak się czasem zdarza, że ktoś, nawet o tym nie wiedząc, ma jakieś zdolności. Strażak próbował wyciągnąć starca z ognia, ale ten ostatecznie uczynił się niewidzialnym i ruszył w stronę, z której przyszła Szalona Skaza.

Zachary obserwował zdarzenia poprzez wibrację miasta. Ucieszył się, że Skaza odeszła, ale to wskazywało, że Ataman jest silniejszy, niż się wydawał na początku. Pocieszenie było takie, że Kozak nie miał wygórowanych ambicji i nie będzie szukać sługi Pana. Przy okazji zauważył, że kryształ drgnął, jakby próbował się obudzić, jednak na razie leżał i odpoczywał. Jedna rzecz na pewno ucieszyła Zacharego – tak jak się spodziewał, magicy zaczęli się wybijać bez jego udziału.

Nagle, jak dzwoneczek z tyłu głowy, przypomniał mu się czar rzucony na trampki Powracającego. Student gdzieś się wybierał, a mógł siedzieć w domu. Tam nie byłoby tak łatwo go pokonać.

Zachary zaczął się rozglądać po stropie, a potem przesuwać sufitową mapę miasta obejmującą wszystkie wodne plamy. Podróżnik mieszkał na jakimś nierównym terenie, o co w Cieszynie nie było trudno, ponieważ nie utrzymała się tam żadna kałuża ani źródełko lub mierny ciek wodny. Zachary, nie mogąc przyjrzeć się sytuacji, będzie musiał wyjść z ukrycia na poszukiwania. Jednocześnie należało uważać na pozostałych magicznych, ponieważ ci uwielbiali się nawzajem wykańczać. Może to wpływ możliwości, jakie daje pojmane światło zabitego Szczynściorza, albo – co bardziej możliwe – rychłe pojawienie się Pana.

Czerwona mazda 121 wjechała zawadiacko pod motel Orbis na Pastwiskach. Podstarzały boy hotelowy nie ruszyłby się z miejsca, gdyby nie zauważył wysiadającego młokosa o ostrych rysach, wyraźnie emanującego nadmiarem gotówki. A może chodziło tylko o czar przywołania sługi? Boy pomógł zanieść bagaże młodemu nieznajomemu, a potem przeparkował jego auto, za co otrzymał dwie srebrne monety, po czym skłonił się i odszedł.

Instruktor Wodny nie był rozrzutnym młokosem, a adeptem sztuki magii z Gdańska. Do Cieszyna wybrał się kilka dni wcześ­niej, ale musiał zajrzeć, jadąc drogą państwową numer jeden, do Chełmna, Torunia, Piotrkowa Trybunalskiego, Radomska, Częstochowy i Pszczyny. Jechał więc cały tydzień, korzystając z gościnności zaprzyjaźnionych domów żywiołów. Domy te nigdy nie trwoniły pieniędzy na luksusy, a że należały do magii średniej klasy, nie lubiły się zbytnio afiszować, toteż boy hotelowy, kiedy zejdzie z niego mgła zapomnienia, znajdzie w swojej kieszeni dwa otoczaki zebrane w strumieniu kiedyś przynoszącym złoto i srebro. Jednak tym razem będą to tylko kamienie.

Zanim zaczął poszukiwania, postanowił połączyć się z domem żywiołów. Podszedł do aparatu podającego wodę w łazience i odkręcił kurek z zimną wodą. Dotknął jej i natychmiast szpetnie zaklął. Nie sprawdził mapy, a Cieszyn, mimo bliskości Wisły, należy do działu wodnego Odry. Dzwonić przez Szczecin i naokoło wybrzeża nie miało najmniejszego sensu. Zamówił więc rozmowę, jak to mówią ludzie, telefoniczną. Połączenie, pomimo trudności technicznych w kraju podczas przemian ustrojowych, nastąpiło wyjątkowo szybko. Na szczęście mistrz domu był jeszcze w pracy.

– Oczyszczalnia ścieków Gdańsk ulica Benzynowa – usłyszał w słuchawce.

– Z mistrzem poproszę – odpowiedział na znajomy głos miłej Trytonki, a serce zagrało mu mocniej.

Położenie stacji oczyszczania ścieków, przepompowni i jeszcze paru innych istotnych dla funkcjonowania miasta instytucji przy ulicy Benzynowej może kojarzyć się niezbyt dobrze, albowiem benzyna i woda razem nie stanowią ekologicznego połączenia. Cały zabieg usytuowania domu został jednak przez mistrza przemyślany i zastosowany perfekcyjnie. Dom musiał znajdować się poza podejrzeniami normalniaków.

– Instruktor Wodny, jestem w Cieszynie.

– Zrozumiałem. Czemu dzwonisz po drucie?

– Cholerny dział wodny – wyjaśnił Instruktor.

– Nie przeklinaj, teraz rozumiem. – Do Instruktora dotarło, że sam mistrz nie dostrzegł podziału, kiedy go wysyłał na misję. – Najbliższy dom żywiołu jest w Katowicach, ale to dom ognia. – Dalsze tłumaczenie nie miało sensu. Domy ognia i wody nie są może w stanie wojny, ale do kordialnej przyjaźni było jeszcze daleko. – Bliżej jest tylko chata żywiołu ziemi w Koniakowie, ale oni tam działają sezonowo i teraz chyba nikogo nie ma. Może być jeszcze dom czasu w Bielsku, ale oni są uprzedzeni do innych domów i nawet nie wiem, czy istnieją, bo nie są zarejestrowani w gildii. Uważaj na siebie, nie rzucaj się w oczy, może tam się pojawić dużo rozmaitych istot magicznych, które będą chciały albo zabić Odrodzonego, albo przejąć inaczej jego moc. Mało kto zechce pomóc. I większość może być mocniejsza w magii od nas.

– Tak, wiem, mistrzu, omawialiśmy to przed wyjazdem.

Instruktor Wodny usiadł na łóżku i zaczął się zastanawiać. Jak wyjść cało z zadanej mu próby? Jego laurem zwycięstwa miała być ręka owej Trytonki. Obawiał się, że kiedy zawiedzie, dostanie rzeczywiście rękę, tylko że umieszczoną w zaprawie octowej, a reszta ukochanej zniknie gdzieś w morskich głębinach. Starszyzna potrafiła być czasami bardzo wymagająca i jeszcze bardziej złośliwa, a ponadto nieprzewidywalna. I do tego ten cholerny dział wodny. Z europejskich rzek Odra należała do najbardziej kapryś­nych pod względem żywiołu wody. Nie mogła to być Wisła, którą lubił, a która lubiła jego, jedna z najpotężniejszych magicznie rzek starego świata?

– Szlag! – Wstał i poszedł do toalety w inny sposób połączyć się z Odrą.

***

Pejsaty nie miał wcale pejsów. Ktoś ze znajomych na magicznym kursie Kraft Magii nadał mu ten dowcipny przydomek i tak już pozostało. Po kilku latach zaczęto o nim mówić z szacunkiem i godnością. Zwłaszcza po ukatrupieniu wicewezyra Konstantynopola, później samozwańczego faraona górnego Egiptu oraz niedawno po doprowadzenia do rozejmu z Demonem Głodu w Mezopotamii. Teraz dostał zadanie przejęcia magii od Odrodzonego. Nie musiał go zabijać, ale mógł. Miał przejąć światło mocy Szczynściorza. Zastanawiał się tylko, dlaczego firma wysyła go po to, żeby znowu coś ukradł lub zabił.

Jonas zjawił się w parku w bardzo estetyczny sposób, przysługujący wysoko wyuczonym czarnoksiężnikom. W parku na Liburni, tam, gdzie kiedyś leżeli pobożni żydzi, pojawiła się pomarańczowa kulka światła, a sekundę później w tym samym miejscu stał postawny facet z zakrzywionym nosem. Rozejrzał się. Bywał w różnych miejscach, na różnych zadupiach, ale to należało do największych. Jeśli to jest okolica, w której odradza się ów słynny Szczynściorz, to wiara w złotego cielca nie miała większego sensu. Po krótkim zastanowieniu cofnął pierwszą ocenę. Może nie będzie tak źle.

Baba Jona

Siedziała sobie spokojnie ogródek dalej od Zacharego i tak jak on śledziła sytuację wokół kamienia przywrócenia, nie zapominając o doglądaniu samego sługi demona, którego nie uważała za bóstwo. Zachary na szczęście nie był w stanie bądź nie chciał odnaleźć innych magicznych istot w pobliżu. W ogóle Zachary był zadufany w sobie, więc byle inkantacja zakrycia aury powodowała, że nie widział innych magicznych istot, a że był nie lada dupkiem, wszyscy magiczni w okolicy skutecznie chowali się przed jego wzrokiem. To przykre, że taki uzdolniony i doświadczony stwór magiczny sam wpędził się w ślepą uliczkę.

Jona westchnęła. Z czyjejś niewiedzy też mogą być profity – tak ją uczyła jej promotorka, Baba Jagna. Baby żyją na ogół długo, ale Jona pojawiła się w życiu Jagny późno. Miała czternaście lat, kiedy poznała Jagnę. Ta wyglądała wtedy na trzydzieści i właśnie powoli umierała, ponieważ rzeczywiście miała lat sto pięćdziesiąt. Dwa lata później zeszła z tego świata, niestety trochę za wcześnie jak na Babę. Natura odebrała jej ducha i przekazała wszechświatu. Na szczęście zdążyła nauczyć młodą wszystkiego, co sama umiała. Jona, jako że była jak na swój durny wiek wyjątkowo pojętna, bystra i pracowita, zrozumiała, co się do niej mówiło. Na wszelki wypadek Jagna zapisała wszystko, co umiała, w atomach liścia mlecza i nakazała Jonie nosić go pod sercem. Konkretnie w staniku „B-minus”. Liść całkiem przypadkowo otrzymał zaklęcie zrozumienia i stał się talizmanem pobudzającym największy atut Bab, czyli inteligencję.

Grupa turystów w ogóle jej nie interesowała, była pewna, że wśród tych gamoni nie ma Odrodzonego. Taki musiał spełniać kilka kryteriów, a z tej grupy nie spełniał ich żaden.

Jej wzrok szybko wypatrzył studenta, może dlatego, że siedziała dokładnie na wprost ulicy Regera, skąd, jak się spodziewała, powinien nadejść.

Początkowo student szedł nie tą trajektorią, co powinien, ale pojawili się przed nim inni ludzie i zmusili do zmiany kierunku marszu. Wtedy zwrócił się ku świętemu artefaktowi, jakim był kamień powrotu. Jeszcze miał czas, mimo że była jedenasta siedem. Zresztą czas standardowy jest wyznaczany dla środka strefy czasowej, a nie dla dowolnego punktu. Jona o tym wiedziała i dlatego była bardzo spokojna. Cieszyn znajdował się blisko środka strefy, ale nie idealnie w centrum, więc na przykład dwunasta w południe na zegarku nie oznaczała, że słońce stało w najwyższym punkcie. Bardzo proste obliczenie połączone z kilkudniową obserwacją słońca, powtórzone jeszcze kilka razy, dawało dokładność do jednej sekundy. A to już wystarczyło do ustalenia wszystkich zaklęć związanych z położeniem oraz propagacją słońca, księżyca i całej reszty. Tak czy siak, student miał czas. To nie nieziemska moc, a legenda i zbiorowa histeria na temat jego zdolności zrobiły z niego superczarodzieja.

Kiedy zszedł na niego promień odrodzenia, miała czas, żeby mu się przyjrzeć dokładniej. Blondyn o gęstych, długich włosach i błękitnych oczach, niewysoki. Nawet się jej spodobał.

Może uda mi się podejść do niego, może się mną zainteresuje? – pomyślała.

W tym czasie Zachary wstał i skierował się na ulicę Głęboką, nazywaną jeszcze niedawno imieniem Armii Czerwonej, jakby ta miała coś wspólnego z wyzwoleniem miasta. Niemcy po trzech miesiącach obrony pod Pruchną po prostu się wycofali, a Cieszyn został „wyzwolony” później, niż Berlin zdobyty. Potem przyjechało tu całe to komunistyczne ścierwo, ukryte pomiędzy wieloma uczciwymi ludźmi, które dotąd trzyma miasto mocno za mordę. Najpierw służyli komunie i Jona odczuwała to na swojej skórze, a teraz okradają to wszystko, co komuna zdołała wytworzyć. Nazywają to planem reform Balcerowicza, ale jak się temu z boku przyjrzeć, to była zwykła kradzież.

– Pierdolić komunę – rzuciła cicho przekleństwem. Czary nie musiały być wykrzyczane, żeby zadziałać.

Następnie ruszyła za studentem oraz Zacharym. Wyczuła, że Zachary lada moment spróbuje zaatakować Odrodzonego. Może skorzystać z okazji, nie robiąc sobie kłopotów z normalniakami.

Student skręcił w ulicę Kominiarską i nie wiedzieć czemu, poszedł łącznikiem między główną handlową ulicą miasta a wąskim przejściem do teatru. Było pewne, że Zachary coś knuje, więc rzuciła mu zza pleców zaklęcie rozpraszające oraz tarczę, zazwyczaj skuteczną, broniącą Szczynściorza. Magiczne ­sztylety, rzucone przez sługę Pana, nie przebiły się przez membranę, ich magia rozproszyła się jako powiew powietrza. Dob­rze, że nie przybrała postaci stada motyli, bo Zachary mógłby się zorientować, że czar rzucił ktoś inny niż Odrodzony. Zachary zawrócił i ukrył się za pomocą czaru lustra. Za to Jona stanęła tyłem i pudrowała buźkę, ale widziała odbicie sługi Pana, który z niesmakiem wrócił na ulicę Głęboką i ruszył w górę, w stronę rynku.

Jona postanowiła pójść za chłopakiem. To jej własne zabezpieczenie, więc membrana powinna się rozpaść, kiedy będzie chciała przez nią przejść. Jednak kiedy znajdowała się wystarczająco blisko, uderzyła się w głowę.

To niemożliwe – pomyślała – przecież to moja magia.Co musiało się stać, że ta cały czas na mnie oddziałuje?

To mógł być tylko Szczynściorz, a to by oznaczało, że już jest silny, sprytny i – co najważniejsze – ma szczęście.

Wypowiedziała inkantację zdjęcia przeszkody i membrana pokruszyła się niby szklana tafla, po czym z wielkim hukiem upadła na chodnik. Jona wreszcie mogła ruszyć na poszukiwanie studenta. Wychodziło na to, że się teleportował, nie mogła bowiem go namierzyć. Wyszła przed teatr, ale nigdzie go nie było. Postanowiła wrócić na ulicę Kominiarską i wtedy on wyszedł zza zakrętu. Wpadli na siebie i gdyby nie to, że chłopak złapał ją za ramiona, straciłaby równowagę i upadła. Przestraszyła się, mimo że się do niej uśmiechał.

– Nic się nie stało? Nie bój się. – Jego głos zjeżył wszystkie drobne włoski na jej ciele, nie spodziewała się takiej głębi.

– Przepraszam – odpowiedziała, patrząc mu prosto w oczy, które wyrażały spokój. Wzdrygnęła się i wróciła do rzeczywistości. Właściwie to on powinien podziękować jej, kilka minut temu uratowała mu życie. – Dziękuję, nic się nie stało. – Czyżby łobuz czytał jej w myś­lach?

– Skoro tak, to jeśli masz czas, może pójdziemy na kremówkę? – zaproponował, a ona nie miała siły mu odmówić. Przecież Odrodzony powinien iść teraz jak najszybciej do domu, ponieważ tam będzie mieć największe szanse przetrwania.

Ostatecznie postanowiła się nim zaopiekować, więc poszli na ciastko, ale nie wrócili na rynek, tylko udali się na Górę Zamkową. Tam była kawiarnia, a w zasadzie restauracja, w której podawali dobre ciastka. Poza tym było blisko, a Góra Zamkowa dostarczała bardzo przyjemnych magicznych doznań.

Kiedyś była siedliskiem zła i rozlewu krwi, teraz stała się azylem magicznych stworzeń, a park z wieżą i Rotundą Świętego Mikołaja – połączeniem wszelkich pozytywnych energii kosmosu oraz czymś znacznie więcej. Wprawdzie nie siedzieli w parku, ale w rezydencji, która do niego przylegała, więc można uznać, że wpływ parku sięgał aż tutaj. Restauracja była stylizowana na średniowieczną i mimo że miała bardziej niż toporny wystrój, rozmowa od razu zaczęła się kleić. Student wyraźnie pragnął towarzystwa i dało się odczuć, że był sam. Nadarzyła się więc naturalna okazja do zapoznania i nie należało mu przeszkadzać. Pod koniec zamówił dla siebie prostego drinka z kolą i zapytał, czy Jona chce wino lub coś innego z alkoholem, ale odmówiła. Nie było na to reguły, ale alkohol najczęściej przeszkadzał w uprawianiu magii. Kiedy ich palce zupełnie przypadkowo się zetknęły, nikt nie zaśpiewał inkantacji miłości, a jednak iskierka przeskoczyła między nimi. Uśmiechnęli się do siebie, ale tylko ona wiedziała, co to oznacza – on jeszcze nie był świadom. Mimo że odrodzony Szczynściorz siedział obok niej, nie czuła się pewnie od kilku minut. Odebrała podprogową wiadomość, że w mieście zaczęli pojawiać się łowcy i w większości chcą śmierci Powracającego.

– Jesteś w niebezpieczeństwie – postanowiła zagrać va banque.

– Miłość to niezwykła pułapka. – On dalej żartował.

– Głuptasie, możesz zginąć.

Po tych słowach spojrzał jej głęboko w oczy i odpowiedział:

– Ludzkie życie może zakończyć się w jednej chwili, na przykład na przejściu dla pieszych. Dziękuję, że się o mnie martwisz.

– Nie o to mi chodzi – odparła, ale po chwili zrozumiała, że jest jeszcze zbyt świeży na całą tę magiczną wiedzę.

Później odprowadził ją na dworzec. Kiedy się rozstawali, kazała mu iść prosto do domu. Przytaknął, chociaż miał inne plany.

Instruktor Wodny

Około osiemnastej Instruktor Wodny zamówił posiłek w restauracji hotelowej. Wykwintne danie miało go zdopingować do pracy. Kiedy więc wylądowały przed nim dwa duże półmiski, przyjął je jako wróżbę zwycięstwa. Nie nacieszył się nimi długo. Ledwie wziął do ust parę kęsów, a już przypałętało się do niego dwóch umundurowanych strażników granicznych.

– Dzień dobry, porucznik Pietrucha – przedstawił się pierwszy.

– Chorąży Rzymski – zakończył procedurę przedstawienia drugi.

– Poprosimy dokumenty do kontroli – kontynuował Pietrucha.

– Nie mogliście panowie poczekać, aż skończę? – zapytał Instruktor, który znał funkcjonariuszy i zwyczaje Straży Granicznej dzięki bliskiemu położeniu oczyszczalni ścieków i portu w Gdańsku.

Tutaj jednak Morski Oddział Straży Granicznej nie sięgał, a zielone ludziki bywały mocno upierdliwe.

– Grzecznie pana poprosiłem. – Pietrucha zaczynał być wkurzający.

– Panie poruczniku – zaczął Instruktor, chociaż Pietrucha był tylko dwukropkiem – dokumenty mam w pokoju, musicie panowie poczekać: to raz, a dwa: proszę podać podstawę prawną do legitymowania.

– Wolelibyśmy dokumenty zobaczyć teraz, a podstawą jest przebywanie w strefie nadgranicznej – odpowiedział Pietrucha i spojrzał na kolegę wymownym wzrokiem.

– To nie jest podstawa prawna, ale skoro chcecie panowie przerwać mi posiłek, który kosztuje połowę waszej pensji, i pokryć jego koszty, to zapraszam do pokoju. – Instruktor wiedział, że się zgodzą, ponieważ przy okazji pobieżnie zlustrują jego lokum.

Pokój hotelowy nie był duży i jak na standardy europejskie nieco przestarzały, ale zmieścili się w nim wszyscy. Instruktor podszedł do neseseru, ale widział, jak nerwowi zrobili się strażnicy.

– Mogę wyjąć? – Wskazał na neseser i wystające z niego dokumenty.

– Bardzo proszę. Czekamy. – Pietrucha rządził, jednak zaklęcie rzucone przeciw niemu już zaczynało działać. Magia wody była powolna, ale nieubłagana.

Instruktor wyjął dokument – książeczkowy, zielony dowód osobisty. Strażnik wziął go do ręki i przeglądnął, a potem usiadł przy stoliku, otworzył kapownik zatytułowany „Dziennik służby” i zaczął zapisywać dane z dowodu.

– O, pan z Gdańska. Co pana do nas sprowadza? – Porucznik pytał służbowo, ale widać, że miał z tego frajdę.

– Muszę znaleźć jednego maga i nie pozwolić go zabić – odpowiedział zgodnie z prawdą Instruktor, ale strażnicy zaczęli się śmiać. – Proszę się nie krępować, ja wracam do posiłku. – Ukłonił się, a wychodząc, uruchomił czar delikatnym ruchem ręki.

– Jak się mamy nie krępować, to ja się wyluzuję – westchnął chorąży i nalał sobie dużą drinkówkę wody. Wypił ją niemal jednym haustem, potem nalał drugą i zrobił to samo. Z trzecią poszło mu najsłabiej, ale zdziwił się, że trzy drinkówki opróżniły dwulitrową butelkę.

Pietrucha bez zastanowienia wypił całą zawartość kwadratowej butelki koli. Beknął i ledwo trzymając się na nogach, zwrócił się do chorążego:

– Jak na ciebie patrzę, to chce mi się lać. Czekaj przed wejściem do hotelu. – Podporucznik wybiegł, trzaskając drzwiami, i skierował się do toalety obok wejścia głównego, w której chwilę później zatrzasnął się w kibelku.

Rzymskiemu zaczęło się kręcić w głowie, jakby ktoś włączył program „helikopter”. Wyszedł do głównego holu, ale zamiast skręcić na prawo, do recepcji, poszedł w lewo.

– Ale od pana żołnierza jedzie wódą – usłyszał niepokojącą zaczepkę ze strony starszej pani.

– Uuu, spierdalaj, kurwo! – krzyknął.

Dobrze jej powiedziałem – pomyślał.

Ruszył ku oknu, które jawiło mu się reflektorem w tunelu. Z początku ciążyła mu raportówka. Odrzucił ją zamaszystym gestem, tak nieszczęśliwym, że zawiesiła się na staromodnym kinkiecie i po kilku wahadłowych ruchach zastygła.

Rzymski podążał niczym zombie ku światłu. Teraz przyszedł mu do głowy pomysł, że pistolet jest przedmiotem, który również zdecydowanie za dużo waży. Mógł go wyjąć z kabury, ale niepomiernie lepiej byłoby, gdyby zdjął cały pas. Kiedy go odpiął, spad­ły mu spodnie, ponieważ obciążone były nie tylko pistoletem, lecz także kajdankami, radiem i czymś tam jeszcze.

Gdy spodnie zsunęły mu się do kostek, Rzymski nie mógł utrzymać pionu i uderzył twarzą w chodnik. Dziwne – zauważył – powinno zaboleć, ale nie zabolało. Przez to, że miał buty, nie mógł pozbyć się spodni, a te znowu zabraniały mu iść w stronę światła. Buty należało zdjąć. Zrobił to dosyć sprawnie, odkopując i wierzgając w spazmatycznych ruchach, które oglądało kilku tureckich gości robiących biznesy na Śląsku. Zdjęcia z tego przedstawienia były nie lada gratką. Chorąży miał to gdzieś, nie robiły na nim wrażenia światła fleszy, tylko koniec tunelu, którym wydostanie się na świat i odetchnie świeżym powietrzem. Udało mu się wstać, jeszcze kopnął zamaszyście spodnie, a te zawisły na zielonym krzaczku. Uznał, że świetnie się tam prezentują i wrócił na ścieżkę życia.

Do okienka nie było daleko, poczuł, że się dusi. To ten wredny służbowy krawat. Wyszarpał go, a potem odrzucił. Następnie zajął się mundurem i koszulą. Kiedy stanął w oknie, miał na sobie tylko czapkę, której akurat nie chciał się pozbyć, i różowe majtki. Okno niestety było zamknięte i nawet uderzanie z otwartej ręki czy pięścią nie spowodowało, że się otworzyło.

Hotel Orbis od momentu wybudowania widział różne dziwne rzeczy – chamskie, ordynarne, głupie i obrzydliwe. Ochroniarze, widząc, co robi chorąży, którego bardzo dobrze znali, z początku chcieli mu pomóc i zatuszować sprawę, żeby nie wyszło, że wypił na służbie. Rzymski jednak darł się pod oknem na końcu korytarza i chciał wyrwać je razem z ramą. Wyglądał groteskowo w różowych majtkach i wojskowej czapce z jasnozielonym otokiem. Gdyby chociaż tego gadżetu się pozbył, może nikt by go nie rozpoznał. Jednak jakiś gość zadzwonił na policję, a potem do prokuratury przy Sądzie Rejonowym dla miasta Cieszyna i sprawy nie dało się zataić. Ochroniarze chcieli chorążego pojmać i schować w jakimś wolnym pokoju lub przynajmniej w schowku na szmaty. Nie te numery z chorążym. Przejrzał ich plan, kiedy podchodzili, skłonił się w pas, a ich ręce trafiły w próżnię. Wywinął się i pognał ku recepcji, na własne nieszczęście cały czas lewą ręką trzymając czapkę na głowie.

Instruktor już od paru chwil spokojnie spożywał obiad, kiedy przez otwarte drzwi od strony recepcji wpadł na wpół nagi chorąży. Za nim wbiegli dwaj ochroniarze, ale mieli problem, żeby pijanego zbiega dogonić, bo ten był gibki niby nastolatek. Czary wody działały perfekcyjnie – ocenił Instruktor, nie przerywając sobie smakowitego posiłku.

Nagle padł strzał. Ochroniarze zdębieli. W jednym momencie przestali interesować się Rzymskim i wybiegli do recepcji. Potem skierowali się do toalety, gdzie porucznik Pietrucha, widząc węża boa zjadającego mu stopę, oddał strzał w jego kierunku. Wąż nie odpuszczał, więc kiedy ochroniarze wbiegli do toalety i zobaczyli, że Pietrucha wywijał pistoletem, przytomnie rzucili się do ucieczki, zamykając za sobą tekturowe drzwi.

Wąż owinął się wokół drugiej nogi porucznika i miażdżył mu kolano. Pietrucha nie czekał na dalszy ciąg walki. Ustrzelił wężowi głowę, ale strasznie rozbolała go prawa noga i upadł, nie mogąc złapać równowagi. Drugi strzał przeraził obu ochroniarzy. Krzyczeli od drzwi w kierunku recepcji, żeby obsługa zadzwoniła na most graniczny w Cieszynie-Boguszowicach z prośbą o przysłanie kilku uzbrojonych do obezwładnienia szaleńca.

Chwila przerwy w szamotaniu dodała ochroniarzom odwagi. Postanowili zajrzeć, co się dzieje w toalecie. Uchylili drzwi. Porucznik leżał na podłodze i krwawił z obu nóg, lecz na szczęście niezbyt obficie. W tym czasie wąż boa postanowił zaatakować ponownie. Tym razem sunął od strony drzwi i podnosił wysoko łeb. Syczał głośno i wyszczerzał długie, ostre kły. Porucznik Pietrucha wycelował swoją P-83 i wystrzelił. Pocisk 9 mm Makarow przeleciał przez wyimaginowany łeb węża i pokonał drzwi, o centymetry mijając głowę jednego z ochroniarzy. Ten, wzięty przypadkowo na cel, popuścił w spodnie. Pocisk przeleciał przez hol i rozbił stojący na postumencie, udający chińską ceramikę wazon. Przy okazji kilka osób zaczęło w panice chaotycznie biegać w różne strony. Sekundę po zatrzaśnięciu drzwi padł następny strzał, który wyrwał kolejną dużą dziurę w drzwiach. Wreszcie Pietrucha zemdlał.

Obaj oszalali funkcjonariusze zostali zwolnieni ze służby w ciągu trzech dni. Nie pomogły tłumaczenia i wstawienie się za nimi miejscowej gwiazdy palestry. W następnym tygodniu trafili do szpitalnej izby psychiatrycznej.

Jonas Pejsaty

Mag z Jerozolimy udał się na piechotę do centrum miasta. Ludzie przyglądali się mu z ciekawością, ale na razie postanowił nie interweniować. Przeszedł przez most na Bobrówce i, w swoim mniemaniu, znalazł się w mieście.

Wczorajszy deszcz podniósł poziom rzeczki oraz ściągnął z pól uprawnych syf, który teraz uderzał w nozdrza. To go zmyliło, ale tylko na chwilę. Wyczuł czarną magię związaną z niewykształconą czarownicą. Polubił ją, ale nie dlatego, że był do niej podobny czy tak samo mroczny, lecz dlatego, że była naturszczykiem jak on.

Skierował się do centrum ulicą Michejdy, a przy okazji przyglądał upadającemu miastu. Zamykano zakłady pracy, a ludzie lądowali na bruku. Kapitalizm, którego tak chcieli Polacy, nie przynosił im nic dobrego.

Wreszcie odczuł tętno ziemi, był blisko gruntów poświęconych przez przodków. Naprzeciwko przedszkola numer jeden skręcił do góry po schodach i znalazł się na przedłużeniu ulicy Bóżniczej, gdzie stare zabudowania żydowskiej diaspory ulegały drastycznej degradacji. Kamienica po prawej powoli niszczała. Nie zamierzał wchodzić do środka, ale musiał zrobić pewną rzecz. Przełożył rękę na stronę ogródka i zagarnął troszkę świętej ziemi. Wstał i drugą ręką wyjął z tylnej kieszeni miniaturowych rozmiarów magiczną Torę. Otworzył na pierwszej lepszej stronie i sypnął w nią zagarniętą glebą, po czym energicznie ją zatrzasnął. Momentalnie poczuł przypływ mocy.

Grzmot, który rozniósł się po mieście szerokim echem, z początku wysłannikowi Jerozolimy niczego nie uświadomił. Minęło kilka sekund, nim dotarło do niego, że był to wynik pojedynku czarnoksiężników. W duchu zaśpiewał zaklęcie. Po chwili zrozumiał, że to czarownica przegrała, ale na szczęście zdołała uciec. Zaśpiewał kolejne zaklęcie, domyślał się, że w mieście może być więcej magów i może z ich strony spotkać go przykra niespodzianka. Pokonana czarownica była mocna, ale ktoś, kto ją zwyciężył, musiał być po prostu silniejszy, co źle wróżyło na przyszłość. Nim Jonas dotrze do Odrodzonego, może czekać go magiczny pojedynek.

Nie znał specyfiki słowiańskiej magii, unikał tego rejonu jak większość jego pobratymców. W Europie mieli nikłe szanse na zwycięstwo. Tutejsza magia była prosta i jednocześnie wysublimowana, a zasadzała się równomiernie na sile i delikatności. Tak rozbieżne pojęcia nie dawały się objąć podejściem uniwersalnym. Każdy przypadek był zgoła inny. Czyste szaleństwo.

Dlatego postanowił się wyręczyć. Okazja nadarzyła się moment później. Podążał dalej ulicą Bóżniczą, kiedy naprzeciwko niego, jak spod ziemi, wyrosło trzech dryblasów. Od razu poznał, że to strażnicy starej bożnicy. Bez magii miałby szansę co najwyżej z jednym z nich. Zaśpiewał magię zapomnienia – wszystko, co się teraz wydarzy w tej części miasteczka, zginie w pamięci mieszkańców. Golemy poczuły, że sytuacja się zmieniła, że weszły w jakąś nieznaną im wcześniej interakcję magiczną, a przeciwnik robi coś, czego nigdy nie było w scenariuszu.

– Jestem po waszej stronie – zagadnął wreszcie, ale nie spodziewał się, że go zrozumieją.

– Pierdolisz, człowieku.

Akurat tego mógł się spodziewać.

– Przychodzę z Jerozolimy. – Pomyślał, że to coś może zmienić.

– A przychodź, skąd chcesz. Wziąłeś naszą ziemię i użyłeś wobec niej magii. Teraz zginiesz.

– Takie macie plany – odpowiedział, ale tamtych to już nie interesowało.

Pierwszy cios minął go dosłownie o centymetry. Uchylił się przed następnym i wyciągnął pałki samobije. Mimo że magiczni to cieleśni, kiedy ich trafić, sypały się z nich grudki ziemi. To potwierdzało, że miał do czynienia z Golemami. Musiałby je tak obić, żeby wydostać z nich kamień życia i służby. Ten z reguły znajduje się gdzieś w okolicach mostka. Może byłoby to proste, ale Golemy nie chciały oddać swoich kamieni. Uderzał coraz szybciej, a w okolicznych domach zaczęły pękać szyby w oknach i lustra. Pałki robiły swoje, prawie w ogóle nie musiał się zastanawiać, same zorientowały się w sytuacji i zaplanowały taktykę.

Pejsaty śpiewał w duchu oraz całym ciałem kolejne inkantacje spowalniające, oszukujące, a nawet zmiękczające. Golemy zaczęły przegrywać. Po paru minutach pierwszy kamień znalazł się w magicznej Torze. Zatrzaśnięty stracił moc i wolę walki.

Jonas uderzał bez przerwy. Niecelnie trafiony Golem miał siłę się odradzać, więc przy dwóch przeciwnikach liczyła się precyzja. Jonas, nie wiadomo skąd, wyczarował ciężarówkę. Ta uderzyła w Golema, który akurat zbierał się do ponownego połączenia z kończynami. Na szczęście ciężarówka przerwała ten proces.

Mag z Jerozolimy wskoczył na zderzak i dał się podwieźć do truchła potrąconego Golema.

Przy okazji tak uderzył ostatniego z trójki, że odpadła mu głowa. To był jednak marny trud – Golem bez głowy to nadal sprawny Golem. Kamień drugiego przeciwnika znalazł się w Torze, a ta uspokoiła go dokładnie tak samo, jak zrobiła to z poprzednim.

Na polu walki pozostał ostatni, bezgłowy Golem, biegnący już ulicą Menniczą na spotkanie z ich niszczycielem. Ten także się rozpędził. Już miało dojść do zderzenia, kiedy Jonas wszedł ślizgiem pod nadbiegającego przeciwnika. Mag uderzył zaskoczonego Golema w krocze, lecz nie przyniosło to żadnego efektu. Golem natychmiast się obrócił, chcąc złapać maga jeszcze w pozycji leżącej, ale Jonas nie po to się szkolił, żeby dać się łatwo złapać. Kiedy Golem się obracał, mag wbił mu z całej siły popartej zaklęciem obie pałki głęboko w mostek. Choć początkowo wydawało mu się, że poczuł krew spływającą na dłonie, był to typowy trik mający odwrócić jego uwagę. Jednak nie z Jonasem te sztuczki. Wyczuł kamień i złapał go z całych sił, a następnie wyrwał i zatrzasnął w Torze. W tej sekundzie proch Golema spłynął na bruk, gdzie usypał małą pryzmę. Jonas odskoczył i zakończył trwanie czaru zapomnienia.

Ulicą Menniczą, od strony rynku, jechało autko w kolorze czerwonym. Kiedy czar opadł, tuż przed pojazdem pojawiła się spora kupa ziemi. Samochód próbował zahamować, ale uderzył w przeszkodę i z hukiem złamał dolny spoiler.

Kierowca wyszedł z pojazdu i zaczął się nerwowo rozglądać, aby zrozumieć, cóż to się wydarzyło.

– Widział pan, skąd to się tu wzięło? – zapytał Jonasa kierowca.

– Proszę pana, to leżało tutaj cały czas. Właśnie się dziwię, że pan w to uderzył – zełgał Jonas, a używał przy tym książkowej polszczyzny i z przyjemnością patrzył na zdziwienie rysujące się na twarzy kierowcy.

Ten zaczął się rozglądać za innymi świadkami zdarzenia, ale najprawdopodobniej bitwa magiczna spowodowała, że w tej okolicy ludzie zaczęli się gorzej czuć i wszystkich gdzieś wymiotło.

Jonas pożegnał się z kierowcą i przeszedł w stronę rynku. Chciał zobaczyć święty kamień zejścia i spróbować czarami wspomnień zajrzeć, co się tam wydarzyło o jedenastej i trochę później. Liczył na to, że jeśli nikt nie będzie mu przeszkadzać, zdoła zobaczyć twarz Odrodzonego.

Na zegarze ratuszowym widniała osiemnasta dziesięć. Minęło zatem siedem godzin i mag nie był pewny, czy zdoła osiągnąć wizualizację wsteczną sprzed tylu godzin, ale musiał przynajmniej spróbować. Szczynściorz mógł zechcieć wyrównać rachunki z gildią w Jerozolimie, skoro już parę razy zaszli mu za skórę. Jeśli chowa urazę, to będą kłopoty.

Kamień znalazł bez problemu, widział na nim błyszczące ryty, starsze niż pięć tysięcy siedemset lat, w jego mniemaniu plugawe. Stanął na nim i niepostrzeżenie narysował nogą heksagram. W duchu wypowiedział zaklęcie przywrócenia widzenia i chwilę poczekał. Pojawiła się nad nim błękitna kula, podobna do tej, która go tu, do Cieszyna, sprowadziła. Wreszcie ukazał się obraz.

Jonasa otoczyła właśnie wycieczka robiąca sobie zdjęcia na tle zabytkowego ratusza. Mag miał nadzieję, że aparat nie będzie złośliwy i nie uwieczni go na zdjęciu.

Po paru minutach podszedł do tego miejsca blondyn, niższy od Jonasa i słabiej zbudowany. Promień, jaki oświetlił chłopaka, wyrzucił Pejsatego z heksagramu.

Wysłannik z Jerozolimy miał dużo szczęścia, jeszcze chwila, a mógłby stracić wzrok. Stał zgarbiony w samym centrum ruchu pieszych, którzy jak nic gdzieś się śpieszyli. Były to czasy, kiedy jeszcze nie tak dużo ludzi wyjechało za chlebem na Zachód, a włodarze miasta, będący patologicznymi nieudacznikami, nie zdążyli jeszcze spowodować exodusu.

– Czy coś się panu stało? Jakoś pomóc? – usłyszał pytanie, którego się nie spodziewał.

– Nie, dziękuję. Wspominam stare dzieje. – W zasadzie tylko nieznacznie minął się z prawdą.

Starsza pani, usłyszawszy satysfakcjonującą odpowiedź, ruszyła w kierunku ulicy Głębokiej, a Jonasowi nie pozostało nic innego, jak wyjąć wilgotny pergamin i położyć go na Torze. Mokrą kartkę przycisnął ręką i mocno się skupił. Po chwili na jasnobeżowej stronicy pojawiła się podobizna młodzieńca, którego zobaczył w wizji.

Mag poszedł do stojącego obok hotelu i zamówił połączenie faksowe, którym wysłał pod wskazany adres magiczne zdjęcie studenta. Na miejscu wiedzieli, co to znaczy i co mają dalej z tym zrobić.

Zamówił pokój i postanowił się przespać – chciał zebrać siły przed niechybnie zbliżającymi się magicznymi pojedynkami.

***

Zachariasz przejrzał mapę miasta. Ataman Kozacki pojedynkował się z Szaloną Skazą w niewielkiej odległości od domu Odrodzonego. Nie wyczuł tego i chyba nikt inny niczego nie zauważył. Otwarte okna widzenia, zaczarowane na taflach wody i wyświet­lone na suficie podmiejskiej pieczary, od czasu do czasu pokazywały miejsca pobytu czarowników. Zachariasz ze zdziwieniem stwierdził, że nie może dojrzeć klucza, jakim posłużyli się ci, którzy skierowali tu swoich posłańców. Skazę i Atamana rozgryzł, to samotne wilki działające na własny rachunek. Ich celem było pozyskanie jeszcze więcej magii oraz splendor po pokonaniu Odrodzonego. Cała reszta nie pasowała do układanki, a już na pewno nie Instruktor Wodny i Jonas Pejsaty.

Rozumiał pojawienie się wysłanników z Krakowa lub Pragi. Loża krakowska należała do najsilniejszych w Europie, prowadziła własny Uniwersytet Wiedzy Magicznej, a liczba jej zwolenników sięgała może nawet kilku tysięcy rozsianych po całym świecie. Jaro Dzida nie należał do najmocniejszych w hierarchii, ale bezsprzecznie był członkiem zarządu i sił szybkiego reagowania.

Cieszyn należał do miejsc magicznych, jednak ostatnio wyczuwalnie zmniejszyło się tu natężenie magii. Zachariasz nie zdawał sobie sprawy z tego, że to on przyczynił się do tego stanu rzeczy. Co oczywiście nie znaczyło, że na tym terenie było niewiele postaci magicznych, wręcz przeciwnie, ale blokowane aury uszły uwadze jego oraz samej loży.

Można by się zastanawiać, dlaczego przybyli do miasta magicy nie mogli dostrzec lokalnych pobratymców. Sprawa była dosyć prosta – z okazji ciepłej wiosny i długiego weekendu większość wybrała się w pobliskie góry lub udała na urlopy. Poza tym wszyscy wiedzieli, że Zachariasz będzie kręcić się w okolicach rynku, oczekując, jak zawsze trzy razy w roku, na pojawienie się Szczynściorza. Ryzyko spotkania sługi Pana było dużo wyższe niż szansa na pojawienie się Odrodzonego. Wiedźmy, czarnoksiężnicy, białoksiężnicy i cała niemała czereda istot wyjechali z miasta.

Z tego powodu przyjezdni poczuli się tu jak na magicznej pustyni. Oczywiście obecność miejscowych magów nie pozostała bez śladu. Chociażby Golemy. Ktoś musiał ich doglądać, bo bez nadzorcy czy opiekuna dziczały i mogły po kilku latach samotności doprowadzić miasto do ruiny. Stwory magiczne też się musiały gdzieś pomieścić i nie zawsze radziły sobie z ludźmi. Magicy opiekowali się nimi i doglądali je w rezerwatach, a tych było na terenie samego miasta kilka. Już samo to, że istniały rezerwaty, musiało dać dużo do myślenia przybyszom. Jak na razie zagadka odmagicznionego miasta nie została rozwiązana.

Zachariasz ignorował te znaki, a przecież je widział. Może działo się tak dlatego, że jego magia była znacząco inna niż pozostałych istot magicznych, a może dlatego, że pragnąc powrotu Pana, uległ degeneracji i nie potrafił odróżnić świata rzeczywistego od oczekiwanego. Taki stan rzeczy nie był więc efektem zabiegów magicznych, ale raczej przejawem zwykłego szaleństwa.