Szewcy - Stanisław Ignacy Witkiewicz - darmowy ebook + audiobook

Szewcy ebook i audiobook

Stanisław Ignacy Witkiewicz

3,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 54 min

Lektor: Stanis³aw Ignacy Witkiewicz
Oceny
3,2 (132 oceny)
28
32
27
28
17
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lawendowabielizniarnia

Nie oderwiesz się od lektury

super. Słuchajac posprzatałam cała łazienke😆
30
PrzemoD

Dobrze spędzony czas

Dobra. Warto przeczytać.
10
Kacper222777

Z braku laku…

ktos chyba mocno przedawkował
10
amelekprecelek

Nie polecam

słabe to było
11
_Zojka_

Z braku laku…

co to było.
00

Popularność




Sta­ni­sław Wit­kie­wicz

Szew­cy

Na­uko­wa sztu­ka ze „śpiew­ka­mi” w trzech ak­tach

1934

Szew­cy

Na­uko­wa sztu­ka ze „śpiew­ka­mi” w trzech ak­tach

1934

Po­świę­co­ne Ste­fa­no­wi Szu­ma­no­wi

OSO­BY

Sa­je­tan Tem­pe – maj­ster szew­ski; rzad­ka bród­ka „dzi­ka” i wą­sy. Blon­dyn si­wie­ją­cy. Ubra­ny w nor­mal­ny strój szew­ski z far­tu­chem. Oko­ło 60 lat.Cze­lad­ni­cy: I (Jó­zek) i II (Ję­drek). Bar­dzo przy­stoj­ne, mo­ro­we, mło­de szew­skie chło­py. Ubra­ne w nor­mal­ne szew­skie stro­je z far­tu­cha­mi. Lat oko­ło 20.Księż­na Iri­na Wsie­wo­ło­dow­na Zbe­reź­nic­ka-Pod­be­rez­ka – bar­dzo pięk­na sza­tyn­ka, nie­zwy­kle mi­ła i po­nęt­na. Lat 27-28.Pro­ku­ra­tor Ro­bert Scu­rvy – twarz sze­ro­ka, zro­bio­na jak­by z czer­wo­ne­go sal­ce­so­nu, w któ­rym tkwią in­kru­sto­wa­ne, błę­kit­ne jak gu­zi­ki od maj­tek oczy. Szczę­ki sze­ro­kie – po­gry­zły­by na pro­szek (zda­wa­ło­by się) ka­wa­łek gra­ni­tu. Strój ża­kie­to­wy, me­lo­nik. La­ska ze zło­tą gał­ką (très démo­dé[1]). Bia­ły halsz­tuk[2] za­wi­nię­ty i ogrom­na w nim per­ła.Lo­kaj Księż­nej, Fier­du­sień­ko – zro­bio­ny tro­chę na ma­ne­ki­na. Strój czer­wo­ny, ze zło­tym sza­me­ro­wa­niem[3]. Czer­wo­na kró­ciut­ka pe­le­ryn­ka. Ka­pe­lusz sto­so­wa­ny.Hi­per-Ro­bo­ciarz – ubra­ny w blu­zę i kasz­kiet[4]. Ogo­lo­ny, sze­ro­kie szczę­ki. W rę­ku ko­lo­sal­ny, mie­dzia­ny ter­mos.Dwóch dy­gni­ta­rzy – to­wa­rzysz Abra­mow­ski i to­wa­rzysz X. Wspa­nia­le ubra­ni cy­wi­le, wy­so­kiej in­te­li­gen­cji i w ogó­le pierw­szej mar­ki. X ogo­lo­ny – Abra­mow­ski z bro­dą i wą­sa­mi.Jó­zef Tem­pe – syn Sa­je­ta­na, lat 20.Chło­pi – sta­ry chłop, mło­dy chłop i dziw­ka. Stro­je kra­kow­skie.Straż­nicz­ka – mło­da ład­na dziew­czyn­ka. Far­tu­szek na mun­dur­ku.Cho­choł – z We­se­la Wy­spiań­skie­go.Straż­nik – nor­mal­ny by­czy chło­pak, mun­dur zie­lo­ny.Gnę­bon Pu­czy­mor­da i Dziar­scy chłop­cy

AKT PIERW­SZY

Sce­na przed­sta­wia warsz­tat szew­ski (mo­że być do­wol­nie fan­ta­stycz­nie urzą­dzo­ny) na nie­wiel­kiej prze­strze­ni pół­ko­li­stej. Na le­wo trój­kąt za­peł­nio­ny ko­ta­rą wi­śnio­we­go ko­lo­ru. W środ­ku trój­kąt ścia­ny sza­rej z okrą­gła­wym okien­kiem. Na pra­wo pień wy­schłe­go po­krę­co­ne­go drze­wa – mię­dzy nim a ścia­ną trój­kąt nie­ba. Da­lej na pra­wo da­le­ki kra­jo­braz z mia­stecz­ka­mi na płasz­czyź­nie. Warsz­tat umiesz­czo­ny jest wy­so­ko po­nad do­li­ną w głę­bi, jak­by na gó­rach wy­so­kich był po­sta­wio­ny. Sa­je­tan w środ­ku, dwaj Cze­lad­ni­cy po bo­kach, I na le­wo, II na pra­wo, pra­cu­ją przy warsz­ta­cie. Z da­le­ka do­cho­dzi huk sa­mo­cho­dów czy czort wie cze­go zresz­tą i ry­ki sy­ren fa­brycz­nych.

SA­JE­TAN

ku­jąc mło­tem ja­kieś bu­ty

Nie bę­dzie­my ga­dać nie­po­trzeb­nych rze­czy. Hej! Hej! Kuj po­de­szwy! Kuj po­de­szwy! Skrę­caj twar­dą skó­rę, łam so­bie pal­ce! A, do dia­bła – nie bę­dzie­my ga­dać nie­po­trzeb­nych rze­czy! Ksią­żę­ce bu­ci­ki! Tyl­ko ja, wiecz­ny tu­łacz, tym się tu­ła­ją­cy, że do miej­sca za­wsze przy­ku­ty. Hej! Kuj po­de­szwy dla tych ścierw! Nie bę­dzie­my ga­dać nie­po­trzeb­nych rze­czy – nie!

I CZE­LAD­NIK

prze­ry­wa mu

Czy wy by­ście mie­li od­wa­gę za­bić ją?

II Cze­lad­nik prze­sta­je kuć po­de­szwy i pil­nie na­słu­chu­je.

SA­JE­TAN

Daw­niej tak – te­raz nie! Hej!

Wy­wi­ja mło­tem.

II CZE­LAD­NIK

Nie mów­cie tak cią­gle „hej”, bo mnie to draż­ni.

SA­JE­TAN

Mnie go­rzej draż­ni, że bu­ty dla nich ro­bię. Ja, któ­ry mógł­bym być pre­zy­den­tem, kró­lem tłu­mu – choć chwi­lę, choć jed­ną ma­łą chwil­kę. Lam­pio­ny, gir­lan­dy i sło­wa wo­kół lam­pio­nów, głów, a ja, nędz­ny, brud­ny wszarz ze słoń­cem w pier­si, błysz­czą­cym jak tar­cza zło­ta He­lio­do­ra, jak sto Al­de­ba­ra­nów[5] i Weg[6] – ja nie umia­łem mó­wić. Hej!

Wy­wi­ja mło­tem.

I CZE­LAD­NIK

Cze­mu nie umie­cie?

SA­JE­TAN

Nie da­li. Hej! Ba­li się.

II CZE­LAD­NIK

Jesz­cze raz po­wie­cie „hej”, a pój­dem so­bie od ro­bo­ty precz. Nie ma­cie po­ję­cia, jak mnie to draż­ni. A pro­pos: a kto to He­lio­dor?

SA­JE­TAN

Ja­ka­si fik­cyj­na bę­dzie po­stać – a mo­że mój wy­mysł – już nie wiem nic. I tak bez koń­ca. Jed­na chwi­la… Nie wie­rzę już w żad­ną re­wo­lu­cję. Sa­mo sło­wo wstręt­ne jest jak ka­ra­luch abo i pru­sak czy wesz. Bo wszyst­ko ob­ra­ca się prze­ciw nam. Na­wóz je­ste­śmy, ja­ko ci daw­ni kró­lo­wie i in­te­li­gen­cja w sto­sun­ku do to­te­mo­we­go kla­nu – na­wóz!

II CZE­LAD­NIK

Do­brze, że­ście nie rze­kli „hej” – a to ubił­bym was. Na­wóz bo na­wóz, ale oni do­brze ży­li. Ich­nie dziw­ki nie śmier­dzia­ły tak jak na­sze, stur­ba ich su­ka ma­lo­wa­na, dziam­dzia ich szać za­prza­ła! O Je­zu!

SA­JE­TAN

Już wszyst­ko tak zbrzy­dło na tym świe­cie, że wię­cej o ni­czym ga­dać nie war­to. Ko­na ona ludz­kość pod gnio­tem ciel­ska gni­ją­ce­go, zło­śli­we­go no­wo­two­ra ka­pi­ta­łu, na któ­rym, ni­kiej pu­try­fak­cyj­ne[7] owe bą­ble, fa­szy­stow­skie rzą­dy po­wsta­ją i pę­ka­ją, pusz­cza­jąc smro­dli­we ga­zy za­gni­tej w so­bie, w so­sie wła­snym, bez­oso­bo­wej ciż­by ludz­kiej. Już nic ga­dać nie trze­ba. Wszyst­ko je wy­ga­da­ne do cna. Cze­kać trze­ba, aż się zro­bi i ro­bić, ile kto mo­że. Czy nie je­ste­śmy lu­dzie? Mo­że lu­dzie to tyl­ko oni – a my tyl­ko by­dlę­ce ścier­wa, z ta­ki­mi wi­cie, Pa­nie Świę­ty, epi­fe­no­me­na­mi[8], by się jesz­cze go­rzej mę­czyć i na ich ucie­chę sko­wy­tać. Hej! Hej! wa­li mło­tem w co po­pa­dło A oni my­ślą tak na pew­no, brzu­cha­cze za­cy­ga­rzo­ne, ocie­ka­ją­ce ta­kim śli­skim kok­tej­lem z ich­niej roz­ko­szy i na­szej smro­dli­wej, bez­na­dziej­nej w swej mę­ce. Hej! Hej!

II CZE­LAD­NIK

Ta­ke­ście to mą­drze rze­kli, że na­wet to wstręt­ne „hej” mnie nie ra­zi­ło. Prze­ba­czy­łem wam. Ale wię­cej te­go nie rób­cie – niech was rę­ka Bo­ska bro­ni.

SA­JE­TAN

nie zwra­ca­jąc na to uwa­gi

A to jest naj­gor­sze, że pra­ca ni­g­dy nie usta­nie, bo się nie cof­nie ta, psia­mać, ma­chi­na spo­łecz­na. Ta bę­dzie tyl­ko po­cie­cha, że wszy­scy ja­ko je­den wstręt­ny mąż, z za­pa­mię­ta­niem nie­przy­tom­nym orać bę­dą, że nie bę­dzie na­wet ta­kich próż­nia­ków…

I CZE­LAD­NIK

do­myśl­nie

Tych na na­czel­nych sta­no­wi­skach kon­tro­l­nych?

SA­JE­TAN

Toś ty to so­bie też my­ślał, bra­chu? Hej! Ale jak tu po­rów­nać dwa mó­zgi? Nie po­rów­nać – choć i to trud­no – ale zrów­nać. Otóż pra­co­wać bę­dą tak sa­mo – cho­dzi o tę nie­przy­jem­ność. Te­raz jesz­cze za du­żo fraj­dy ma­ją te dra­nie, bo jest twór­czość – hej! A i ja też mo­gę no­wy fa­son wy­my­ślić, cho­ciaż to już nie to – nie. Nie to! nie to!

Za­no­si się pła­czem.

I CZE­LAD­NIK

Bied­ny maj­ster! Chce mu się, aby ro­bo­ta by­ła rów­no­cze­śnie me­cha­nicz­na i że­by du­chem tę me­cha­ni­kę wy­oso­bli­wiać, jak te daw­ne mu­zy­kan­ty i ma­la­rze swo­je wy­dzie­li­ny, w uni­ka­ty oso­bo­we­go prze­ja­wu. Czy ja mó­wię bez sen­su?

II CZE­LAD­NIK

Nie – tyl­ko ob­co. Ja to bar­dziej swoj­sko wy­po­wiem. A mo­że nie war­to? pau­za; nikt go nie za­chę­ca; mó­wi jed­nak Przy­kra pau­za. Nikt mnie nie za­chę­ca. Ga­dać jed­nak bę­dę, bo mi się tak chce, że wy­trzy­mać nie zdo­len jez­dem, wi­cie. Przyj­dzie dziś pew­no tu księż­na ze swo­im pro­ku­ra­tor­skim psem i ga­dać bę­dzie też i wier­cić na­ma otwor­ki w me­ta­fi­zycz­nych pęp­kach, jak to uni, ci py­sni pa­no­wie na­zy­wa­ją w so­bie te cu­kier­ki, co u nas wrzo­da­mi swę­dzą­cy­mi są i zo­sta­ną. To się wy­ra­ża w sprzecz­no­ściach, któ­rych ni­jak osią­gnąć nie moż­na – to są te rze­czy, ta sa­kra ich su­ka, ślach­cic­kie od­pad­ki, co oni na­zy­wa­ją swy­mi me­ta­fi­zycz­ny­mi prze­ży­cia­mi. Łech­cą so­bie ni­mi spa­sio­ne brzu­chy, a każ­dy ta­ki łecht na­sy­co­ne­go by­dla­ka to nasz ból w kisz­kach. Chcia­łem mó­wić, wi­cie, i po­wiem: żyć i umrzeć, za­ci­snąć się w głów­kę od szpil­ki i roz­prze­strze­nić się na ca­ły świat; pu­szyć się i ta­rzać w pro­chu… na­gła pust­ka we łbie nie po­zwa­la mu mó­wić da­lej Nic wię­cej nie po­wiem, bo mi się na­gle pu­sto we łbie zro­bi­ło, jak w sto­do­le, jak w gum­nie.

I CZE­LAD­NIK

Tak – nie bar­dzo­ście się wy­si­li­li na ten spicz przez s, p, i „cze”. Ja, wi­cie, Ję­drek, znam Kret­sch­me­ra[9] z wy­kła­dów tej tam in­te­lek­tu­al­nej la­fi­ryn­dy Za­hor­skiej[10], w na­szej Wol­nej Wszech­ni­cy Ro­bot­ni­czej[11]. Oj, wol­na ona, wol­na – ra­czej roz­wol­nio­na jest ta na­sza Wszech­ni­ca. Sa­mi się czę­stu­ją twar­dą wie­dzą, a na nas to tę bie­gun­kę umy­sło­wą pusz­cza­ją, aby nas jesz­cze go­rzej za­tu­ma­nić, niż to chcia­ły wszel­kie re­li­gian­ty na usłu­gach feu­da­łów i cięż­kie­go się prze­my­słu wy­głu­pia­ją­ce. A wam mó­wię, Ję­drek, że to schi­zo­idal­na psy­cho­lo­gia. Nie wszy­scy są ta­cy. To ra­sa gi­ną­ca. Co­raz wię­cej jest na tym świe­cie pyk­ni­ków. Ma se ra­dio, ma se sty­lo, ma se ki­no, ma se dak­ty­lo, ma se brzu­cho i nie­śmier­dzą­ce, nie­ciek­ną­ce ucho, ma se syć­ko jak się pa­trzy – cze­go mu trza? A sam w so­bie jest ścier­wo pod­łe, gu­ano po­god­ne, prze­brzy­dłe. To je pyk­nik, wis? A ta­ki nie­za­do­wo­lo­ny ze sie­bie to ino mąt na świe­cie czy­ni, że­by sie­bie przy tym przed so­bą wy­wyż­szyć i sie­bie so­bie po­ka­zać lep­szym niż na­praw­dę jest – nie być, ino po­ka­zać, i nie lep­szym, ino ta­kim faj­niej­szym, wy­hyr­niej­szym. Tak ci to wy­hyr­ma przed so­bą.

po pau­zie

A ja to sam nie wiem, ja­ki je­stem: pyk­nik czy schi­zo­id?

SA­JE­TAN

twar­do; wa­li w ko­py­to, czy coś ta­kie­go

Hej! Hej! Ga­da­cie, a ży­cie ucie­ka. Ja bym chciał ich dziw­ki de­flo­ro­wać[12], de­wer­gon­do­wać[13], ni­mi się de­lek­to­wać, jus pri­mae noc­tis[14] nad ni­mi spra­wo­wać, w ich pie­rzy­nach spać, ich­nie żar­cie żreć aż do twar­de­go rzy­gu, a po­tem ich­nim du­chem od za­świa­tów się za­chły­snąć – ale nie pod­ra­biać to, co oni, tyl­ko lep­sze stwo­rzyć: i no­we re­li­gie na­wet – na po­śmie­wi­sko ino, i no­we ob­ra­zy, i sym­fo­nie, i po­ema­ty, i ma­szy­ny, i no­wą cał­kiem za­ist­ną, ślicz­ną jak mo­ja Ha­nia… prze­ry­wa E – nie bę­dę wy­ma­wiał – świę­to­kradz­two w ich­nim ję­zy­ku to się zwie. gwał­tow­nie A co ja mam? A co ja z te­go mam??

II CZE­LAD­NIK

Ci­choj­cie!…

SA­JE­TAN

Nie bę­dę ci­choł – te, fra­jer! Hej! Hej! Hej! Hej! Hej! wa­li mło­tem Syn przy­stał do tych tak zwa­nych wstręt­nie „Dziar­skich Chłop­ców”. Ni­by or­ga­ni­za­cja ta­kich, co chcie­li­by wszyst­ko od ra­zu; oni chcą zu­żyć in­te­li­gen­cję, chcą ni­ko­go nie mor­do­wać, chy­ba że już nie moż­na ina­czej. Hej!

Z pra­wa wcho­dzi pro­ku­ra­tor Scu­rvy. Cy­lin­der. Pa­ra­sol. Strój ża­kie­to­wy. W rę­kach, urę­ka­wicz­nio­nych na ja­sno, kwia­ty żół­te.

SCU­RVY

Jak­że by­ście to chcie­li: nie mor­do­wać, „chy­ba że już nie moż­na”. Ni­g­dy nie moż­na, za­wsze trze­ba – tak to jest. He­he.

II CZE­LAD­NIK

A ten „he­he” zno­wu. Je­den „hej”, a dru­gi „he­he” – wy­trzy­mać nie moż­na, ro­bi z wście­kło­ścią ol­brzy­mi, nie­na­tu­ral­nie wiel­ki but ofi­cer­ski, któ­ry wy­cią­gnął z ką­ta za­ru­pie­cio­ne­go na le­wo. Po chwi­li – Scu­rvy pa­trzy nań z wy­cze­ku­ją­cym uśmiesz­kiem – krzy­czy z roz­pa­czą Ja nie chcę pra­co­wać za ta­ką flo­tę! Ja nie bę­dę! Puść­cie mnie!

SCU­RVY

zim­no; uśmiech znikł jak zdmuch­nię­ty

He­he. Dro­ga wol­na. Mo­że­cie iść i zdech­nąć so­bie pod pło­tem. Wy­zwo­le­nie jest tyl­ko przez pra­cę.

SA­JE­TAN

Ale ty pra­cu­jesz sie­dząc w fo­te­lu, pa­ląc do­bre „pa­pi­ru­sy”, na­żar­ty czym chcesz. „Pra­cow­nik umy­sło­wy”. Ka­na­lia! A i zmy­sło­wy też – hej!

Śmie­je się dzi­ko.

SCU­RVY

Czy my­śli­cie, Sa­je­ta­nie, że kie­dyś bę­dzie ina­czej? Czy wy na­praw­dę my­śli­cie, że wszy­scy bę­dą mo­gli być zme­cha­ni­zo­wa­ni i ustan­da­ry­zo­wa­ni w pra­cy ręcz­nej? Nie – za­wsze bę­dą dy­rek­to­rzy i urzęd­ni­cy wy­żsi, któ­rzy bę­dą mu­sie­li na­wet co in­ne­go jeść niż maj­strzy w fa­bry­kach, bo pra­ca umy­sło­wa wy­ma­ga in­nych skład­ni­ków mó­zgu – mó­zgu i je­dze­nia.

Cze­lad­nik II pła­cze.

SA­JE­TAN

Hej – ale bę­dą jeść od­po­wied­nie pre­pa­ra­ty bez sma­ku, a nie lan­gu­sty i wą­par­sje jak ty, pro­ku­ra­to­rze są­du naj­wyż­sze­go dla spo­łecz­nych nie­po­ro­zu­mień ka­pi­ta­łu z pra­cą. Ty eli­tycz­ny rze­zań­cze! W na­szych cza­sach, tych tam fa­szy­stow­skich syn­dy­ka­li­stów w ro­dza­ju me­go sy­na, ty mo­żesz jesz­cze żyć jak so­li­ter w ze­psu­tym bań­dzio­chu roz­kła­da­ją­cej się so­cje­ty. Ale jak praw­dzi­wi syn­dy­ka­li­ści zwa­lą pań­stwo w ogó­le, ta­kich jak ty nie bę­dzie trze­ba. Bę­dzie to­wa­rzysz-dy­rek­tor praw­dzi­wy, okar­mio­ny obrzy­dli­wy­mi pi­guł­ka­mi…

Pła­cze.

SCU­RVY

Ma­cie po pro­stu kom­pleks lan­gu­sty – wy i wam po­dob­ni. Nie, Sa­je­ta­nie, te­go nie bę­dzie ni­g­dy. Nie mo­że się tak zde­ge­ne­ro­wać nasz ga­tu­nek, że­by na­rzą­dy tra­wie­nia skur­czy­ły się i przy­sto­so­wa­ły do pa­ru pi­gu­łek. Wte­dy pro­por­cjo­nal­nie zde­ge­ne­ro­wa­ło­by się wszyst­ko tak, że w ogó­le żad­nych pro­ble­mów by nie by­ło: by­ła­by ku­pa do­ga­sa­ją­cych pier­wot­nia­ków, a nie spo­łe­czeń­stwo, cier­pią­ce nie­ule­czal­nie na za­leż­ność swych czę­ści jed­nych od dru­gich.

II CZE­LAD­NIK

Ja pa­nu coś po­wiem: do­bra by­ła­by każ­da praw­da, by­le nie ży­cie oso­bi­ste. Jak pan, pa­nie pro­ku­ra­to­rze, od­wa­li swo­ją pra­cę, to mo­że pan my­śleć o abs­trak­cjach w unie­za­leż­nie­niu od swe­go żo­łąd­ka i in­nych je­li­ta­lii…

SCU­RVY

No – to jest prze­sa­da…

II CZE­LAD­NIK

Ale nie gru­ba, z roz­pa­czą Mnie się chce ład­nych ko­biet i du­żo pi­wa. A mo­gę wy­pić tyl­ko dwa du­że i cią­gle z tą Kaś­ką, cią­gle z tą Kaś­ką – a niech to cho­le­ra!…

SCU­RVY

z nie­sma­kiem

Dość…

I CZE­LAD­NIK

pod­cho­dząc do nie­go z za­ci­śnię­ty­mi pię­ścia­mi, z iro­nią

Dość! Pa­nu pro­ku­ra­to­ro­wi naj­wyż­sze­go są­du kwa­śno w no­sie się ro­bi na myśl sa­mą, że on, Ję­drek, mu­si cią­gle z tą jed­ną Kaś­ką. A sam to on je teo­zof[15]. Bar­dzo pik­ne ma idej­ki. Ale dzi­wek ma, ile chce. Ale do te­go chciał­by tyl­ko z jed­ną, a z tą się nie da – hi, hi – wszę­dzie są te sa­me pro­ble­my, w sto­su­necz­kach rów­no­le­gle prze­su­nię­tych al­bo ko­li­ne­acyj­nie po­dob­nych – hi, hi!

SCU­RVY

zim­no

Milcz, sflą­dry­sy­nie, milcz, skur­czy­fla­ku.

I CZE­LAD­NIK

Cha, cha! Hej! Tra­fi­łem, jak mi Bóg mi­ły! Ona tu za­raz bę­dzie, ta sa­dyst­ka z twa­rzą anioł­ka, ta mo­ral­na bre­wi­lier­ka – ni­by mar­ki­za de Bri­nvil­lie­res. Dla niej mę­ki pa­na pro­ku­ra­to­ra, jak mu­si z in­ny­mi dziw­ka­mi my­śląc o jej „nie­do­szczy­głej” so­mie – tak, so­ma[16] to nic złe­go – otóż te mę­ki są tym sa­mym, co za­glą­da­nie do warsz­ta­tów, w któ­rych po­ci­my się i zdy­cha­my od pra­co­wi­tej śmier­dziącz­ki my, i wglą­da­nie do wię­zień, gdzie gni­ją w płcio­wej, ra­czej za­pł­cio­wej roz­pa­czy naj­tęż­sze sam­ce w roz­pa­dzie du­cho­wym i cie­le­snym…

SCU­RVY

On osza­lał, ale to je­go sza­leń­stwo z nie­moż­no­ści wy­trzy­ma­nia po pro­stu dzia­ła na mnie jak sza­lej. Ja wa­riu­ję! pa­da na szew­ski zy­del Ja ją tak do­brze ro­zu­miem, na­wet w jej naj­gor­szych ko­bie­cych świń­stew­kach du­cho­wych… i tak by by­ło do­brze… Cóż, kie­dy ona wo­li, aby nic – och, och! Mo­ja mę­ka na­sy­ca ją wię­cej, niż­by na­sy­cić zdo­łał naj­sza­leń­szy mój hi­per­gwałt ja­kiś.

SA­JE­TAN

O – wi­dzi­cie – roz­ło­żył się na ele­men­ty pro­ste – na­wet nie śmier­dzi już. Po­rób pan bu­ty – to pa­nu do­brze zro­bi – le­piej niż wi­dok ska­zań­ców o świ­cie.

SCU­RVY

łka­jąc

I to wie­cie na­wet, Sa­je­ta­nie?! Sa­je­ta­nie! Ja­kież to strasz­ne…

Wcho­dzi Księż­na, ubra­na w sza­ry ko­stium, ze wspa­nia­łym żół­tym bu­kie­tem. Da­je z nie­go kwia­ty wszyst­kim po ko­lei, nie wy­łą­cza­jąc Scu­rvy’ego, któ­ry nie wsta­jąc z zy­dla przyj­mu­je je z god­no­ścią i ta­jo­ną ob­ra­zą (jak to uwi­docz­nić na sce­nie? a?). Bu­kiet wsa­dza po­tem w ogrom­ny, tę­czo­wy fla­kon, któ­ry nie­sie za nią wy­ga­lo­wa­ny lo­kaj Fier­du­sień­ko. Fier­du­sień­ko rów­nież trzy­ma na smy­czy fok­sa, Te­ru­sia.

KSIĘŻ­NA

Dzień do­bry, Sa­je­ta­nie, dzień do­bry. Jak się ma­cie, jak się ma­cie? Dzień do­bry, pa­no­wie cze­lad­ni­cy. Ho, ho – ro­bo­ta wre, jak wi­dzę, ocho­czo, jak to daw­niej pi­sa­li przod­ko­wie du­cho­wi na­szych pi­sa­rzy z osiem­na­ste­go wie­ku. Ocho­czo – ślicz­ne sło­wo. Czy pan by po­tra­fił się ocho­czo ko­chać, pa­nie pro­ku­ra­to­rze? Te­ruś wą­cha Scu­rvy’ego. Te­ruś, fuj!

SCU­RVY

ję­cząc na zy­del­ku

Ja chcę zro­bić pa­rę bu­tów – choć jed­ną! Wte­dy bę­dę god­nym pa­ni, do­pie­ro wte­dy. Wte­dy po­tra­fię zro­bić, co ze­chcę, z ko­go ze­chcę. Na­wet z pa­ni, do­brą, do­mo­wą, ko­cha­ją­cą ko­bie­tę – po­two­rze naj­uko­chań­szy, je­dy­na!…

Za­ty­ka go.

SA­JE­TAN

z za­bo­bon­nym po­dzi­wem

Ci­choj­cie! Za­tka­ło go do cna – hej!

KSIĘŻ­NA

Bez­sil­ność pa­na, dok­to­rze Scu­rvy, pod­nie­ca mnie do zu­peł­ne­go wa­riac­twa. Chcia­ła­bym, aby pan pa­trzył na to, kie­dy ja – wie pan? – ten te­go – tyl­ko nie po­wiem z kim – jest ta­ki cud­ny po­rucz­nik błę­kit­nych hu­za­rów ży­cia, w do­dat­ku ktoś z mo­jej kla­sy czy sfe­ry, jest też pe­wien ar­ty­sta… Nie­pew­ność pań­ska jest dla mnie re­zer­wu­arem naj­wy­uz­dań­szej, płcio­wej, sa­micz­ko­wa­tej, be­be­cho­wa­to-owa­dziej roz­ko­szy – chcia­ła­bym jak sa­mi­ce mo­dlisz­ki, któ­re ku koń­co­wi zja­da­ją od gło­wy swo­ich part­ne­rów, któ­rzy mi­mo to nie prze­sta­ją te­go – wie pan, he­he!

II CZE­LAD­NIK

wy­ma­wia okrop­nie sło­wa fran­cu­skie jak pa­ni Mą­sior­ko­wa; trzy­ma ol­brzy­mi but ofi­cer­ski

Kel eks­pre­sją gro­tesk[17]!

Czuć pod­nie­ce­nie nie­sa­mo­wi­te u szew­ców.

SA­JE­TAN

Daj mu ten ofi­cjer­ski, ki­ra­sjer­ski[18], psia je­go flą­dra, but. Niech go skoń­czy za cie­bie. Je­mu ta­kie bu­ty są po­trzeb­ne – je­mu i tym pa­nom, dla któ­rych on wsa­dza bo­ha­te­rów przy­szłej ludz­ko­ści do pa­ła­ców swo­ich, pa­ła­ców je­go du­cha. Ho­ło­tę trzy­mać za mor­dę – oto ich naj­szczyt­niej­sze ha­sło. Hej! Hej! Hej!

I CZE­LAD­NIK

A on, wi­cie, jesz­cze jed­no, wi­cie, ma cier­pie­nie, to­wa­rzy­szu mi­strzu: on się ko­cha w na­szym tym per­wer­syj­nym anioł­ku tyl­ko te­mu, co ona jest księż­ną, a on jest zwy­kły bur­żuj z trze­cie­go sta­nu, a nie hra­bia. Ta­kich to hra­bio­wie bez­kar­nie po py­skach pra­li jesz­cze dwie­ście lat wstecz. To on cier­pi i sam się pła­wi w swo­im cier­pie­niu jesz­cze bar­dziej – bez te­go to go, ko­cie­go sy­na, nie cie­szy, jak pi­sał sam Boy[19].

SCU­RVY

zry­wa­jąc się; jed­no­cze­śnie II Cze­lad­nik wci­ska mu w ob­ję­cia ol­brzy­mi but ofi­cer­ski; Scu­rvy przy­ci­ska go do pier­si i ry­czy z em­fa­zą.

To jed­no nie – te­go jed­ne­go mi nie za­bie­raj­cie: je­stem praw­dzi­wym, li­be­ral­nym – w eko­no­micz­nym zna­cze­niu – de­mo­kra­tą.

SA­JE­TAN

Tra­fi­łeś go. Tak – on ża­łu­je, że nie li­znął te­go naj­par­szyw­sze­go ist­nie­nia, ja­kie być mo­że, ist­nie­nia w złu­dzie fik­cyj­nej war­to­ści hrab­skie­go by­tu w ostat­niej po­ło­wie dwu­dzie­ste­go wie­ku. On by nie wiem co dał, aby móc być cier­pią­cym hra­bią i ubrdać się na to ca­łe na­sze ist­nie­nie ta­ką, wi­cie, sub­tel­no­ścią wyż­szo­ści, co to, psia je­go su­ka – a nie wiem już co. Je­mu nie wy­star­cza, że on bę­dzie but ro­bił ja­ko dok­tor praw i pro­ku­ra­tor naj­wyż­szy nie­omal­że są­du osta­tecz­ne­go – a oto wska­zu­je Księż­nę ten anio­łek za­trą­bi mu na swych we­wnętrz­nych or­gan­kach.

KSIĘŻ­NA

do fok­sa, któ­re­go uspo­ka­ja Fier­du­sień­ko

Te­ruś, fuj! I wy „fuj”, Sa­je­ta­nie! Taż to tak nie moż­na – nie „lza”, jak mó­wi­li sło­wia­no­fil­scy dow­cip­ni­sie słów ni­ja­kich. To nie­smacz­ne i ko­niec. Za­wsze mie­li­ście ty­le tak­tu, a dziś?…

SA­JE­TAN

Be­de nie­smacz­ny – be­de! Dość sma­ku. Wy­wą­tro­bię wszyst­ko na smród i brud osta­tecz­ny. Niech śmier­dzi wszyst­ko, niech się na śmierć ten świat za­śmier­dzi i niech się het do cna wy­śmier­dzi, to mo­że po­tem za­pach­nie wresz­cie; bo w nim ta­kim, ja­kim jest, wy­trzy­mać wprost nie moż­na. Nie czu­ją, bied­ni lu­dzi­ska, że de­mo­kra­tycz­ne kłam­stwo śmier­dzi, a smród klo­ze­tu to czu­ją, psie pa­ry, hej! Otóż to je praw­da: on by dał wszyst­ko, aby choć je­den mo­ment hra­bią praw­dzi­wym być. Ale nie mo­że, bie­do­ta nie­szczę­sna, hej.

SCU­RVY

Li­to­ści! Przy­zna­ję się. Dziś ra­no wie­sza­li przy mnie prze­ze mnie ska­za­ne­go hra­bie­go Ko­ko­siń­skie­go – Ja­nu­sza, nie Edwar­da, mor­der­cę ulicz­ni­cy Ryf­ki Szczy­gie­łes, de­frau­dan­ta pań­stwo­we­go w Pe-Zet-Pe, biu­ro nu­mer 18. Przy­zna­ję się: ja za­zdro­ści­łem te­go, że go wie­sza­ją, je­go, praw­dzi­we­go ary­sto­kra­tę! Oczy­wi­ście, gdy­by przy­szło co do cze­go, po­wie­sić bym się za dzie­więć pa­łek nie dał – ale wte­dy: za­zdro­ści­łem! On mó­wił, ten hra­bia, a rzy­gał rów­no­cze­śnie ze stra­chu jak mops gli­sto­wa­ty: „Pa­trz­cie, jak ostat­ni raz de­go­bi­ju­je[20] praw­dzi­wy hra­bia.” Och – tak móc po­wie­dzieć raz i umrzeć.

KSIĘŻ­NA

do fok­sa

Te­ruś, fuj! Ja się roz­pły­wam wprost z nie­ludz­kiej roz­ko­szy!

śpie­wa – pierw­sza śpiew­ka
Ja je­stem z do­mu „von und zu”.  
A to tak im­po­nu­je mu,  
Pę­dzę jak an­ty­lo­pa gnu,  
Je­stem to tam, to tam – to tu!  

To mo­ja pierw­sza śpiew­ka dzi­siaj ra­no. Tor­na­do Baj­bel-Burg jest mo­je pa­nień­skie na­zwi­sko, pa­nie Ro­ber­cie. Nie ma pan po­ję­cia, co to za roz­kosz jest tak się na­zy­wać.

SCU­RVY

mdle­jąc

Ach – ona by­ła kie­dyś pan­ną! Ni­g­dy mi to na myśl nie przy­szło. Ona by­ła ma­lut­ką dziew­czy­necz­ką – có­recz­ką – bi­dul­ką! Ta nie­smacz­na w wy­so­kim stop­niu pio­sen­ka jej roz­czu­li­ła mnie do łez. Na mnie wię­cej dzia­ła­ją ta­kie oto rze­czy niż rze­czy­wi­ste cier­pie­nie. Ma­ła czy­jaś gaf­ka wsty­dli­wa roz­czu­la mnie do obłę­du, a na kisz­ki na wierz­chu mo­gę pa­trzeć bez drgnie­nia. Złot­ko mo­je je­dy­ne! Jak­że bez­mier­nie cię ko­cham. Strasz­ne jest, jak de­mo­nicz­ne po­żą­da­nie zej­dzie się w jed­nym punk­cie z naj­więk­szą tkli­wo­ścią. Wte­dy sa­miec jest go­tów – go­tiu.

Wy­wa­la się z zy­del­ka z bu­tem w ob­ję­ciach. Szew­cy go pod­trzy­mu­ją, nie wy­pusz­cza­jąc z rąk żół­tych bu­kie­tów, któ­re do­sta­li od Księż­nej. Ły­pią na sie­bie ocza­mi po­ro­zu­mie­waw­czo, chło­nąc ku­bła­mi wprost nie­zdro­wą rze­czy­wi­stość.

II CZE­LAD­NIK

wą­cha­jąc bu­kiet; Scu­rvy’ego zło­ży­li na zy­dlu w bar­dzo nie­wy­god­nej dlań po­zie – gło­wą na dół

Cier­pięt­nik! Chło­nę rze­czy­wi­stość brud­nym ku­błem od po­myj. Nie­zdro­wa bo jest jak Cam­pa­gna Ro­ma­na. Po­my­je mro­żo­ne pi­ję przez rur­kę jak ma­za­gran[21]. Po­twor­ne cier­pie­nie! Fla­ki mam ta­kie od­pa­rzo­ne, jak­by mi kto le­wa­ty­wę ze stę­żo­ne­go kwa­su sol­ne­go dał.

KSIĘŻ­NA

re­to­rycz­nie

To prze­sa­da.

II CZE­LAD­NIK

z upo­rem

Nie. Po­my­śl­cie tyl­ko: cze­muż je­stem tym, a nie in­nym? To nie­praw­da, że ja nie mo­głem o in­nym stwo­rze­niu po­wie­dzieć: „ja”. Mo­głem być cho­ciaż­by tym pa­dłem[22]wska­zu­je na Scu­rvy’ego, a je­stem ja­kimś lo­do­wa­tym nad­wsza­rzem czy czymś po­dob­nym – mó­wię w przy­bli­że­niu tyl­ko – na prze­łę­czy naj­dzik­sze­go z non­sen­sów: po­mie­sza­nia oso­bo­wo­ści z cia­ła­mi – ja sam nie wiem, wi­cie…

Milk­nie za­wsty­dzo­ny.

SA­JE­TAN

Nie wsty­daj się tak, Ję­drek! Nie­praw­da: ma­te­ria­lizm bio­lo­gicz­ny au­to­ra tej sztu­ki mó­wi ina­czej: jest to syn­te­za po­pra­wio­ne­go psy­cho­lo­gi­zmu Cor­ne­liu­sa[23] i po­pra­wio­nej mo­na­do­lo­gii Le­ib­ni­za[24]. Przez mi­liar­dy lat łą­czy­ły się i róż­nicz­ko­wa­ły ko­mór­ki, aby ta­kie ohyd­ne ścier­wo, jak ja, mo­gło o so­bie po­wie­dzieć wła­śnie: „ja”! Ta me­ta­fi­zycz­na ksią­żę­ca pro­sty­tu­ta – po co zdrab­niać? – psia­krew, psia ją mać, tę su­kę umi­trzo­ną…

KSIĘŻ­NA

z wy­mów­ką

Sa­je­ta­nie…

SA­JE­TAN

go­rącz­ko­wo

Iri­na Wsie­wo­ło­dow­na – wam Chwi­stek[25] za­bro­nił być w pol­skiej li­te­ra­tu­rze. I dla­te­go mu­si się pa­ni błą­kać po sztu­kach bez sen­su, sto­ją­cych po­za li­te­ra­tu­rą, sztu­kach, któ­rych nikt grać nie bę­dzie. On nie zno­si ro­syj­skich księż­nych, nie cier­pi, bie­da­czek. On chciał­by tyl­ko szwacz­ki, mun­dant­ki – czy ja wiem? Dla mnie to już za wie­le! Dla mnie, dla nas są śmier­dzą­ce dziw­ki i jesz­cze bar­dziej śmier­dzą­ce rynsz­to­ko­we, po­dwó­rzo­we ma­tro­ny: na­sze bab­ki, ciot­ki, wu­jen­ki… hej!

II CZE­LAD­NIK

Mi­strzu, to już jest sa­mo­bi­czo­wa­nie się kla­sy. Do­brze, że­ście ma­tek tu nie wy­mie­ni­li, a to­bym wam dał w pysk.

SCU­RVY

z dzi­kim, obłą­kań­czym uśmie­chem

Kla­sy klas! Cha, cha! Lo­gi­sty­ka w wal­ce klas. Wal­ka kla­sy klas sa­mej ze so­bą. Sam po­gar­dzam so­bą za ten nędz­ny „witz”[26], a na lep­szy mnie nie stać.

KSIĘŻ­NA

zim­no

To po co w ogó­le ro­bić „wit­ze”?

SCU­RVY

Zły przy­kład na­szych dow­cip­ni­siów w li­te­ra­tu­rze: dow­cip im daw­no zjeł­czał, a „wit­ze” ro­bią, ka­na­lie, wciąż. Ha – do­syć: kimś trze­ba być w tej mat­ni: trze­ba sta­nąć al­bo tu, al­bo tam. Ze stra­chu przed od­po­wie­dzial­no­ścią – me­go stra­chu – go­tów mi się wy­mknąć naj­przed­niej­szy ką­sek prze­zna­czo­ne­go mi ży­cia. Ja­ko hra­bia mógł­bym być ob­ser­wa­to­rem tyl­ko.

KSIĘŻ­NA

To tyl­ko w Pol­sce jest tak ostro po­sta­wio­ny pro­blem hra­bie­go ja­ko ta­ki. Od tej chwi­li nie wol­no o tym ga­dać – szlus[27], chło­pa­ki cud­ne mo­je!

Ca­łu­je się z Cze­lad­ni­ka­mi.

SCU­RVY

Jak moż­na tak mó­wić: „chło­pa­ki cud­ne” – brrr… otrzą­sa się ze wstrę­tu i mar­twie­je Taż to, pa­nie, szczyt nie­smacz­no­ści i mo­we­żan­ru[28]! Otrzą­sam się ze wstrę­tu i mar­twie­ję.

Wy­ko­ny­wa to.

II CZE­LAD­NIK

ob­cie­ra­jąc się

To ja za te bu­ci­ki księż­nej pa­ni nie chcę już flo­ty, tyl­ko ta­kich ca­łu­sów dzie­sięć ogni­stych, jak te­go Csi­ko­sa i pa­ni de Kor­po­nay z tej po­wie­ści Jo­ka­ja[29], co to czy­ta­łem w dzie­ciń­stwie.

KSIĘŻ­NA

kie­ru­jąc ku nie­mu ma­ły srebr­ny brow­ning

Wiem: „Bia­ła da­ma” – do­sta­niesz dzie­sięć kul, jak ten Csi­kos.

I CZE­LAD­NIK

zdu­mio­ny w naj­wyż­szym stop­niu

To ja­ko te pi­szą nie­uświa­do­mio­ne li­te­rat­ni­ki – te roz­ba­bry­wa­cze po­ję­cio­we­go po­rząd­ku, te nie­czy­ste mo­ni­sty, sa­kra ich plu­ga: „ży­cie sztu­ką, a sztu­ka ży­ciem”! Toż to ma­my to, wi­cie, tu na na­szej ma­łej szew­skiej scen­ce – to syć­ko, co te ba­ła­ga­nia­ste łby się wy­mą­drza­ją!

SCU­RVY

na­gle opa­no­wa­ny, pod­no­si się

He, he!

SA­JE­TAN

Pa­trz­cie: zno­wu se he­he-hu­je. Wy­na­lazł pew­ni­kiem coś no­we­go, czym się zno­wu nad na­mi wy­wyż­szy. To huś­taw­ka, a nie czło­wiek. On też nie jest ta­ki bar­dzo sy­ty – mó­wię wam: mę­czy się on wprost pie­kiel­nie, bie­da­czek, ja­ko mó­wił – nie­daw­no na Wa­we­lu, a nie na Skał­ce, ja­ko chcie­li in­ni, po­cho­wa­ny – Ka­rol Szy­ma­now­ski[30]. Skał­ka je dla lo­kal­nych sław, a nie dla praw­dzi­wych ge­niu­szy.

SCU­RVY

zę­ba­mi, na zim­no, rwąc kwia­ty

Ja chcę i bę­dę. Ja sta­nę na ich cze­le i wam po­ka­żę za­mek mo­jej du­szy, naj­więk­sze­go czło­wie­ka mo­jej sfe­ry, bied­nej, de­mo­kra­tycz­nej, nie­do­je­cha­nej do koń­ca bur­żu­azji. Ja mu­szę! Ja po­ko­nam pro­blem żo­łąd­ko­wy i po­sta­wię wa­sze za­gad­nie­nie na wyż­szej plat­for­mie du­cha. Bę­dzie­cie mnie jesz­cze po rę­kach ca­ło­wać, wy moi bra­cia w nę­dzy du­cho­wej.

SA­JE­TAN

Nikt cię nie pro­si, ty Ro­ber­cie Fra­ter­ni­té[31] je­den! My już nie po­trze­bu­je­my in­te­li­gen­tów – mi­nął wasz czas. Z wi­brio­nów po­wsta­li­śmy – w wi­brio­ny się ob­ró­ci­my. Ko­cham zwie­rzę­ta. Czu­ję się na­praw­dę ku­zy­nem ju­raj­skich ga­dów i try­lo­bi­tów sy­lur­skich, a tak­że świń i le­mu­rów – czu­ję zwią­zek z wszech­stwo­rze­niem – rzad­ko to by­wa, ale jest praw­dą! Hej, hej!

Wpa­da w eks­ta­zę.

KSIĘŻ­NA

z za­chwy­tem

Och, jak­że ko­cham was za to, Sa­je­ta­nie! Ta­kim was ko­cham, śmier­dzą­ce­go wsza­rza, ze słoń­cem wszech­mi­ło­ści ga­dziej w ser­cu sta­re­go szew­ca na­szej pla­ne­ty. Ja chy­ba bę­dę wa­szą kie­dyś – dla sa­mej for­my, dla fa­so­nu, dla szy­ku – że­by tyl­ko by­ło to raz.

SA­JE­TAN

śpie­wa na nu­tę ma­zur­ka
Róż­no­rod­ność prze­żyć ni­g­dy nie za­szko­dzi,  
Je­śli człek się przy tym nie bar­dzo za­smro­dzi,  
A gdy i to na­wet, i tak nic nie szko­dzi,  
Bo wła­ści­wie mó­wiąc, ko­go to ob­cho­dzi! Hej!  

KSIĘŻ­NA

sy­piąc na nie­go kwia­ty

Mnie ob­cho­dzi – mnie! Ale nie de­kla­muj­cie już wię­cej, bo­ście ta­cy wte­dy nie­smacz­ni, że aż strach. Mu­szę się was wsty­dzić. Ja to co in­sze­go – mo­gę so­bie na to po­zwo­lić, bom, wi­cie, po­pu­lar­nie mó­wiąc, księż­na – to trud­no. krzy­czy Hej! Hej! Wi­taj, po­spo­li­to­ści! Od­pocz­nę w to­bie za wszyst­kie mę­ki mo­je: mo­je i mo­ich przod­ków i ich za­dków. Na­wet ten bied­ny Scu­rvy nie wy­da­je mi się dziś tak ma­łym.

II CZE­LAD­NIK

W tej kwe­stii przod­ków coś jest! Ro­dzi­ce są czymś też – to nie in­ku­ba­tor – a więc i przod­ko­wie dal­si są czymś też, u dia­bła! Tyl­ko nie trze­ba do­pro­wa­dzać te­go do ab­sur­du ja­ko te ary­sto­kra­ty i te de­mi-ary­sto­ny. Tu jest isto­ta rze­czy: w tej jed­nej rze­czy za­le­cam umiar­ko­wa­nie. Bo naj­gor­sza rzecz na świe­cie to pol­ski ary­sto­kra­ta – gor­szy chy­ba od nie­go jest tyl­ko pol­ski pół­a­ry­sto­kra­ta, co się z ni­cze­go już wy­pu­sza. Ge­ny, wi­cie. Ale zno­wu prze­cie do­ber­ma­ny i aire­da­le-ter­rie­ry…

I CZE­LAD­NIK

prze­ry­wa mu

Spró­buj tu, bra­cie, cze­go w tym ży­ciu do ab­sur­du nie do­pro­wa­dzić, ja­ko że to ca­łe ist­nie­nie, świę­te i nie­po­ję­te, to je­den wiel­ki ab­surd – wal­ka po­two­rów i ty­le…

KSIĘŻ­NA

z żar­li­wo­ścią

Dla­te­go że w Bo­ga uwie­rzyć żar­li­wie nie… Sa­je­tan wa­li ją w pysk, tak że ca­ła krwią się za­le­wa (ba­lo­nik z fuk­sy­ną). Ona pa­da na ko­la­na. Zę­by mi wy­bił – mo­je zę­by jak pe­reł­ki! To praw­dzi­wy…

Sa­je­tan wa­li ją dru­gi raz, wte­dy ona milk­nie, tyl­ko klę­czy so­bie, po­pła­ku­jąc.

SCU­RVY

Iren­ko! Iren­ko! Te­raz już ni­g­dy nie wy­brnę z krę­gu twej księ­ży­co­wej du­szy.  
de­kla­mu­je
W sre­brzy­ste po­la chciał­bym z to­bą iść  
I ma­rzyć ci­cho o nie­zna­nym by­cie,  
W któ­rym byś by­ła mo­ją sa­mot­no­ścią,