Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Nie ma na świecie istoty bardziej zakłamanej na temat swego stanowiska i znaczenia w czasoprzestrzennym kontinuum świata jak przeciętny Polak” — diagnozuje autor Niemytych dusz.
Z troską pochylając się następnie się nad tym problemem, który przynosi katastrofalne skutki dla kraju, Stanisław Ignacy Witkiewicz zalecał (z głębi serca, sam przeszedłszy proces ten w 1912 roku w Zakopanem) analizę metodą Freuda. To właśnie: psychoterapia wszystkich Polaków — byłoby zbawiennym, nieodzownym dla higieny szorowaniem dusz, które pozwoliłoby odetchnąć nowym tchnieniem i ruszyć w przyszłość nowym krokiem. Niemal sto lat minęło od napisania tego tekstu: ostatnie akapity datowane są na 5 lipca 1936. I choć Witkacy nie zachowuje śmiertelnej powagi, pozwala sobie na zabawy słowne i figlarne dygresje we właściwym sobie stylu, Niemyte dusze stanowią rodzaj testamentu pisarza, a zalecenia dla rodaków pozostają aktualne.
Niemyte dusze Witkacego to tekst niezwykle serio, silnie zaangażowany w aktualne, istotne społecznie sprawy. Znajdują tu wyraz jak najbardziej wprost ideały i poglądy autora Szewców: na rewolucję, stanowisko Rosji w Europie, rolę Piłsudskiego w dziejach Polski czy ocenę działań ruchu faszystowskiego. Najpilniejszą jednak dla Witkiewicza sprawą nie jest przekonanie kogokolwiek do jakichś racji czy koncepcji politycznych, ale alarmująco pilna potrzeba zmiany stanu świadomości społeczeństwa polskiego.
Witkacy kreśli niezwykle nowoczesną, poniekąd zbieżną z dzisiejszą narracją historii społecznej charakterystykę zbiorowości polskiej: „(…) pewne właściwości wrodzone narodowi polskiemu, połączone z jego potęgującą się w swych charakterystycznych rysach strukturą szlachecko-demokratyczną, będącą do pewnego stopnia też ich funkcją, wytworzyły z Polaków naród ludzi niezadowolonych ze swego losu, tzw. z rosyjska »nieudaczników«, którzy jako jedyny ratunek przeciw niespełnionym ambicjom musieli widzieć w sztucznym napuszaniu się do nieosiągniętej realnie wielkości: pić, bić się i puszyć się do ostatecznych granic możliwości — to był jedyny ratunek na nieprzyjemny podświadomy podkład poczucia własnej małości”.
Autoanaliza, przywrócenie rzeczywistych proporcji rzeczom i sprawom, rozpoznanie wrodzonych skłonności i sprzyjenie im, zamiast ich łamania — to proces dający szansę na uwolnienie niezwykłych zasobów marnowanej dotąd energii, harmonijny rozwój i możliwość samorealizacji jednostek i zbiorowości.
Dodawszy do ogólnej oceny sytuacji nieco rad praktycznych, czy też scenariuszy, jak szorować dusze bliźnich w życiu codziennym, Witkacy konkluduje: „Może ta książka, która mi ani sympatii ogółu, ani popularności (za którą nigdy zresztą nie goniłem, uważając, że jest to nagminną wadą literatów polskich wojennych i powojennych) nie przyniesie na pewno, przyczyni się do tego, że każdy jej uczciwy (a jak mało naprawdę intelektualnie uczciwych ludzi jest u nas!) czytelnik zrobi sobie mały rachunek sumienia i zastanowi się na chwilę, w wolnej właśnie chwili od kart, radia, dancingu i kina (no i pracy zawodowej oczywiście) — kim jest, czym jest jego otoczenie, w jakich czasach żyje i co on ma właśnie przed sobą do zrobienia. To już będzie wiele. Mam wrażenie, że w innych krajach ludzie myślą na te tematy i nie marnują się tam przez to tak kolosalne ilości energii indywidualnej i społecznej na próżno”.
Pamiętać jednak należy, że na swej drodze możemy spotkać osobniki nieskłonne do współpracy i niezainteresowane przemianą polskich dusz. Cóż, i to przewidział maestro Witkacy i dla pokrzepienia pozostawił nam przesłanie:
„A z draniami nie należy się zadawać, choćby byli nie wiem jak przepełnieni tajemniczym urokiem życia — tę radę daję wam znad grobu ostatnim wysiłkiem stygnących ust. Do widzenia”.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Stanisław Ignacy Witkiewicz
Niemyte dusze
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Esej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury.
ISBN-978-83-288-7081-9
Wszelako dziwne jest w tej książce materii pomięszanie.
Praca niniejsza nie będzie żadnym systematycznym wykładem teoretycznym, tylko raczej streszczeniem paru, nie własnych zresztą, teorii i wyliczeniem szeregu obserwacji psychologicznych, dokonanych nad samym sobą i otoczeniem, a następnie próbą ich historycznego wyjaśnienia w silnym oparciu o teorie Freuda, ze szczególnym uwzględnieniem kompleksu („węzłowiska” — węzeł i wężowisko razem) niższości (Minderwertigkeitsgefühlkomplex, inferiority complex).
Zaznajomienie się z metodą Freuda, tzw. psychoanalizą, zawdzięczam przyjacielowi moich Rodziców (i poniekąd mojemu, wziąwszy pod uwagę dużą różnicę wieku), doktorowi Karolowi de Beaurain2, którego pamięci z uczuciem głębokiej wdzięczności, szacunku, podziwu i sympatii pracę tę poświęcam. Lata całe nie doceniałem tego, co ów pierwszy nieomal pionier freudowskich idei u nas pośrednio dla mnie uczynił. Zainteresowany moimi snami zaproponował mi w r. 1912 systematyczny „kurs praktyczny” psychoanalizy, na co się z radością jako na pewną „nowalię” zgodziłem; ale przystąpiłem do tego eksperymentu nie bez pewnej lekkiej nieufności i krytycznego nastawienia. Nie będę opisywał tu szczegółów przebiegu „kuracji”, która zresztą z niczego konkretnego wyleczyć mnie nie miała, gdyż, wbrew opinii Rity Sacchetto (pierwszej żony Augusta Zamoyskiego, rzeźbiarza), która o mnie nigdy inaczej nie mówiła jak: „dieser geisteskranke W.3”, jestem człowiekiem względnie normalnym.
Dla dr. de Beaurain poza osobistą sympatią, którą, jak sądzę, dla mnie „żywił”, byłem jeszcze interesującą „eksperymentalną świnką morską” (ein Versuchskaninchen) — dobrze, że nie lądową — prócz tego, że wyjątkowy ten i niedoceniony u nas człowiek chciał mi dać coś z siebie, ze swojej głębokiej wiedzy o ludziach i życiu, ustokrotnionej potężnym aparatem teorii Freuda4, tego również nie wszędzie należycie docenionego, jednego z największych geniuszy i dobroczyńców ludzkości naszej epoki5. Dr de Beaurain chciał mnie uratować w pewnym sensie od samego siebie. Możliwe jest, że dobrze się dla mnie stało, iż tego w zupełności nie dokonał, ponieważ prawdopodobnie musiałbym wtedy, mając „rozwiązane” (jak to się u nich, psychoanalityków, mówi) wszystkie węzłowiska (kompleksy), wyrzec się pracy w moich zawodach, tzn. w literaturze, malarstwie i filozofii6, a przynajmniej zmienić zasadniczo jej charakter; przestać do pewnego stopnia być sobą. A stwierdzić muszę, że mimo wszelkich ujemnych o niej sądów, ta właśnie ostatnia praca dała mnie osobiście niezmiernie wiele (niezależnie od tego, co mogła lub może dać innym i samej nauce), i że bez niej, mimo dość dziwnych przygód i braku nudy, uważałbym moje życie, którego — przynajmniej dotąd — nie zamieniłbym z żadnym innym (nawet z życiem cesarza Pu-Ji7), za jałową pustynię. Mówię tu specjalnie nie tyle o sztuce i literaturze, ile o filozofii: powtarzam: dotąd, bo na myśl o torturach, których tyle razy szczęśliwie uniknąłem, a na które nigdy zresztą nie zasłużyłem, robi mi się stale chłodno i gdyby takowe miały się w moim życiu spełnić (oby nigdy to nie nastąpiło!), nie wiem, co i jak bym zaśpiewał.
Bo (wracając do poprzedniego) mówią, że wszelka praca tzw. górnolotnie „twórcza” z węzłowisk nierozplątanych pochodzi i wraz z ich rozwiązaniem ginie, jak potok wysychający latem w górskim korycie. Czy tak jest, trzeba by z wszelką pewnością stwierdzić; a ponieważ skomplikowany niezmiernie eksperyment nie może być powtórzony w tych samych warunkach (przerobienie czyjegoś życia z psychoanalizą i bez), więc rozstrzygnięcie nie będzie tu nigdy zupełnie pewne. Możemy mówić z pewną dokładnością o usunięciu u kogoś jakiegoś kompleksu na tle wielu podobnych wypadków, ale o czymś tak kapryśnym jak twórczość, artystyczna specjalnie, nic na pewno, mimo niezliczonych doświadczeń, powiedzieć się nie da. W każdym razie, o ile nawet w rzadkich wypadkach usunięcie węzłowiska (kompleksu) chorobowego — pojęcie to wyjaśnię zaraz dokładniej na przykładzie — może przynieść uszczerbek tzw. twórczości, to w większej ilości wypadków, u ludzi tzw. „zwykłych”, nieoddających się jakiejś specjalnej, szczególnie artystycznej, twórczości, może mieć skutki tylko dodatnie. Oczywiście stosowana na większą skalę przez dyletantów psychoanaliza może przybrać znaczenie fatalne i doprowadzić do poważnych nerwowych zaburzeń. Nie sztuka jest bowiem kogoś psychicznie rozbabrać, ale sztuką jest załagodzenie jego cierpień i odpowiednie zsyntetyzowanie uprzedniej analitycznej roboty. Tego stadium właśnie nie przeszedłem z dr. de Beaurain do końca z przyczyn od nas obu niezależnych i dlatego może psychoanaliza ta (na razie) nie miała na mnie wpływu tak dodatniego, jak to po niej zasadniczo można by się spodziewać, co ujawniło się w pewnych bezpośrednio po niej zaszłych zdarzeniach mojego życia, które też na długie lata odwróciły moją uwagę od tej sfery; a gdy do niej myślowo wróciłem, to raczej w sposób jakby trochę ironiczny, co objawiło się bezpośrednio nawet w pewnych sztukach teatralnych. Ale nieprawdą jest, abym kiedykolwiek zupełnie psychoanalizę deprecjonował, jak mi to imputowano razem z antysemityzmem i czort wie czym jeszcze. Oczywiście są to rzeczy mało ważne, ale ponieważ mam zamiar napisać wielkie pochwały dla tej nauki, a u nas ze zmiany istotnej przekonań robi się często jakieś dziwne dowody czyjejś interesowności, a nawet nieuczciwości, więc uważałem za stosowne dodać tych parę wyjaśnień z dalekiej przeszłości.
Faktem jest, że mimo iż posługiwałem się do pewnego stopnia w introspekcji i badaniu innych osobników psychoanalizą, w najgrubszej zresztą postaci, i używałem nawet jej terminologii, sfera ta była u mnie jakby w stanie uśpienia przez długie lata — wszystko to, mimo pozornego stosowania, było martwe, jakby skamieniałe. Książką, która dokonała we mnie formalnej rewolucji i zasadniczo zmieniła mój stosunek do samego siebie i innych ludzi, otwierając mi (jako leptosomowi-schizotymikowi, w tej chwili mogę powiedzieć nieomal: „byłemu” — tak bowiem od tych czasów spykniczałem) nieprzeczuwane horyzonty, było dzieło Ernsta Kretschmera8Körperbau und Charakter, wydane u Springera w Berlinie. Nie będę tu wchodził w szczegóły teorii tego genialnego psychologa i psychiatry, którego to właśnie wymienione dzieło powinno być znane bezwarunkowo wszystkim ludziom względnie inteligentnym, ale w szczególności tym, których zadaniem życia jest przewodzenie masom, a materiałem ich twórczości żywy, stający się człowiek, czyli zadanie wychowywania w najszerszym znaczeniu tego słowa — od nauczycieli szkoły ludowej do szczytów władzy państwowej. Aby zachęcić tych, którzy będą w stanie zrozumieć doniosłość dzieła Kretschmera i zaznajomić się z nim osobiście, podam tu tylko krótkie streszczenie9.
Zasadniczą tezą Kretschmera jest, że charakter budowy organizmów ludzkich związany jest z określonym charakterem ich psychiki.
Musi tak być, ponieważ: a) prawdopodobnie pierwotna świadomość jest tylko świadomością ciała, plus tegoż ciała bezpośrednie wspomnienia; b) że my jesteśmy po prostu samoczującymi się ciałami; c) że to samoczucie się „zindywidualizowanej materii żywej” (innej jak zindywidualizowanej nie ma) jest faktem pierwotnym; d) że cały tak zwany „duch” daje się zbudować (przy założeniu istnienia wspomnień i wyobrażeń jako koniecznych elementów jedności i ciągłości świadomości) z czuć pierwotnych i „luksusowych”, w których to czuciach pierwotnych (dotyk zewnętrzny i wewnętrzny — czucia powierzchni ciała, czucia organów, stawów, ścięgien i mięśni u nas) nie różnimy się prawdopodobnie od pierwotnych stworów. Za „luksusowe” uważam czucia, które nie są konieczne do założenia istnienia najpierwotniejszego żywego stworu (jak są nimi dotyk wewnętrzny i zewnętrzny), a więc np. czucia słuchu, wzroku, powonienia itp.; e) że myślenie daje się skonstruować bez przyjmowania dlań specjalnego rodzaju świadomości, również z następstw czuć (byłych i wyobrażonych też) z przyporządkowanymi im następstwami innych czuć aktualnych lub możliwych10.
Ciało z „duchem” stanowią zupełną jedność. „Duch” jest to ciało odczuwane od środka samo w sobie — tym właśnie jesteśmy sami w sobie i dla siebie.
Możemy następnie rozpatrywać nasze ciało, pierwszy „przedmiot” sam w sobie i dla siebie istniejący, jako jedno z wielu otaczających nas ciał i przedmiotów właściwych, czyli raczej rzeczy. Wtedy przedstawia się nam ono jako złożony z organów, prawidłowo w pewnych granicach funkcjonujący organizm, żywa konstrukcja, w przeciwieństwie do przedmiotów martwych, na które podzielona przedstawia się nam otaczająca materia.
Możemy do pewnego stopnia interpretować fizykalnie ten organizm według zasad fizyki, opisującej w terminach drobnych rozciągłości w ruchu i stosunków ilościowych (powstałych na tle pomiarów) świat materii martwej. Ale całkowicie go w tych terminach wyrazić nie będziemy w stanie nigdy, jako żywego właśnie, jak również i naszych wewnętrznych przeżyć i stanów psychologicznie analizowalnych w kompleksy (zespoły) czuć prostych: dotyków (wewnętrznych i zewnętrznych), barw, dźwięków, smaków, zapachów itd.
Tu kończę tę moją „wstawkę”, nie wyprowadzając z myśli tu zawartych ostatecznych konsekwencji filozoficznych: za daleko by nas to zaprowadziło. Pragnę tylko zachęcić szerszą publiczność do wgłębienia się w te zagadnienia, które mogą następnie naprowadzić na problemy filozoficzne. Zajęcie się tymi ostatnimi uważam za coś najcenniejszego, nawet dla tych, którzy twórczo na tym polu pracować nie mogą. Ciekawy jest fakt, że większość ludzi mogących sobie na to pozwolić broni się przeciw temu zaciekle, ulegając fałszywym nastawieniom, przesądom, a także namowom różnych fałszywych proroków, którzy za zawód swój, z którego żyją, uznali pozbawianie swych tzw. „bliźnich” jednego z najcenniejszych skarbów, jakimi nas obdarzyła natura, dając nam w przeciwieństwie do innych stworów ten drogocenny kawałek kory mózgowej, przy pomocy którego stworzyliśmy naszą bajeczną pod wieloma względami, a tak jeszcze społecznie niedoskonałą kulturę.
Wracając po tej dygresji do teorii Kretschmera, która na tle zrozumienia jedności „ducha” z ciałem powinna stać się nam jaśniejsza i pozbawiona wszelkiej w złym znaczeniu „metafizyki”, znajdujemy u niego pewien podział rodzajów struktur cielesnych i odpowiadających im struktur psychicznych, który nie jest bynajmniej sztuczny i dowolny: nie wynika z żadnych z góry powziętych idei, tylko jest wnioskiem doświadczalnym, dostarczonym przez obserwację ludzkiej rzeczywistości.
Oczywiście, aby niesłychaną komplikację struktur psychofizycznych (raczej psychobiologicznych — odwieczna pomyłka wszelkich paralelistycznych teorii, że mówią o jakimś „psychicznym” i „fizycznym”, a nie o „psychicznym” i „organicznym” — o ile już tak się wyrażamy — stanowiącym jedność od środka i od zewnątrz widzianą, i o „materii martwej” z drugiej strony, fizykalnie dalej według poglądu fizykalnego interpretowanej) ująć w tak prostą klasyfikację jak Kretschmer, na to trzeba było być geniuszem wysokiej miary. Było przed nim mnóstwo prób tego ujęcia — charakterologia organiczna jest stara nieomal jak kultura, ale żadna nie może dorównać Kretschmerowskiej pod względem jasności i precyzji, a nade wszystko prostoty.
Niektórzy zarzucają mu lekkomyślnie, że klasyfikacja jego nie jest absolutną, że są wyjątki przeczące tezie zasadniczej, że podział jest przybliżony, że nie obejmuje wszystkich możliwości itp. To, że są wyjątki, Kretschmer przyznaje sam, ale przecie teoria jego nie jest jakimś „systemem dedukcyjnym”, który wywala najmniejsza nawet sprzeczność, tylko teorią empiryczną, opartą na badaniach statystycznych, które ją jednak właśnie en gros11 potwierdzają. Oczywiście wobec morza komplikacji podział jest przybliżony. Ale stworzyć w tym chaosie, jaki przedstawia ludzkość, podział tak prosty, a tak konsekwentny i tyle typów obejmujący, jest właśnie dziełem wielkim. Można go ulepszać, tworząc podtypy, klasyfikacje bardziej zróżniczkowane, ale zasadniczo trwa on jak mur w porównaniu do opisywanej przezeń rzeczywistości, która mieści się w nim prawie bez reszty, a wszelkie typy pośrednie wchodzą weń jako kombinacje dwóch typów psychicznych głównych (ze swymi dwoistymi biegunowościami) z odpowiadającymi im trzema typami struktur organicznych: głównymi i jednym dodatkowym, mieszczącym w sobie drobne grupy, ukonstytuowane w związku z ich stosunkiem do kwestii patologii gruczołów dokrewnych.
A więc mamy przede wszystkim typ leptosomiczny (leptos — wąski po grecku), którą to nazwą zastępuje Kretschmer używaną dotąd nazwę: „asteniczny”, zarezerwowaną obecnie dla rodzaju leptosomów obdarzonych wyjątkową słabością i wątłością budowy, co sama nazwa sugestionowała niesłusznie dla całego zespołu leptosomów, między którymi mogą być i typy bynajmniej fizycznie nie chorobliwe12.
Zasadnicze charakterystyczne cechy fizyczne tego typu są następujące: ogólnie są to ludzie o budowie wysmukłej, często wątłej. Brzuch mało wydatny, często wpadnięty — zapas tłuszczu skąpy. Klatka piersiowa deskowata lub nawet wpadnięta. Ramiona względnie szerokie, ale nie zanadto. Kończyny długie, o grubych stosunkowo kościach. Wiązania stawowe również grube. Same ręce i stopy duże, o długich palcach i również grubych wiązaniach. Głowa osadzona wysoko na łodygowatej, cienkiej szyi. Profil trójkątny, tzn. nos względnie wystający i duży, a broda i czoło cofnięte.
Drugi typ — atletyczny, jest tak banalny, że w skrócie takim niewiele o nim powiedzieć można, bo każdy wie, co to jest atleta. Średniego wzrostu ludzie, doskonale zbudowani. Szeroka klatka piersiowa, szerokie bary. Kości doskonale rozwinięte. Muskulatura rozwinięta nieomal do przesady, szczególniej w górnej partii ciała. Głowa osadzona prosto, profil raczej trójkątny, silnie rozwinięte szczęki. Duże stopy i ręce jak u leptosomów. Kości i wiązania grube.
Tym dwóm typom somatycznym odpowiada według rozległej statystyki typ psychiczny schizoidalny. Tu musimy przed scharakteryzowaniem tego typu wspomnieć coś o stosunku zdrowych psychicznie ludzi do chorych, według rozważanej tu teorii.
Zasadniczym twierdzeniem Kretschmera jest to, że szpital wariatów jest powiększającym szkłem, przez które patrzymy na zdrowe społeczeństwo. Mamy tam wszystkie typy normalnie w życiu funkcjonujące wyolbrzymione, spotęgowane, a nawet skarykaturowane. Właściwości, które czynią z normalnego człowieka doskonałego pracownika o czystym jedynie charakterze typologicznym, przesadzone w pewnym, stałym zresztą dla danej choroby, kierunku stwarzają z niego prawdziwe monstrum. Przeciągnięte do ostatnich granic linie konsekwencji charakteru jakiegoś doskonałego działacza czy organizatora, „natychającego” optymizmem całe otoczenie, robią zeń maniaka o fantastycznych pomysłach, wiecznie podnieconego do wielkich czynów, a nie tworzącego nic wartościowego. Utrzymany na pewnej granicy typ, już tuż koło niebezpiecznego punktu przekroczenia, jest podziwianym przez wszystkich geniuszem, dającym ludzkości nowe wartości — o parę linijek dalej czai się złowrogi potwór, niezmiernie blisko temu geniuszowi pokrewny, którego trzymać trzeba w zamknięciu jako typ niesłychanie społecznie szkodliwy. Nie ma tej przepaści między psychicznie chorymi a zdrowymi, którą ustanawiała, zdaje się, dawna psychiatria. Ten sam zasadniczy podział obejmuje zdrowe społeczeństwo, jak i wydzielony z niego, jakby jakiś okropny wrzód, szpital wariatów, gdzie pokutują za nie spełnione lub nie swoje winy ci najnieszczęśliwsi z nieszczęśliwych, którym, jak to mówią, „Bóg odebrał rozum” — jako kara nie ma chyba nic straszliwszego. Iluż, nie wiedząc, jak ze sobą postępować, odbiera ten rozum samym sobie, aby potem długie lata gnić w obłędzie, dawno już po istotnej śmierci, i męczyć się bezpłodnie, mogąc to jedyne życie przeżyć na szczytach własnych możliwości. Broń przeciw wszelkim złym potęgom wewnętrznym, przeciw tym najstraszliwszym wrogom, którzy siedzą przede wszystkim w nas samych, daje poznanie siebie i drugich poprzez Kretschmerowskie ujęcie charakterów. Drugą taką bronią jest freudyzm. Żeby mi nie wiem, co kto mówił, że ten stopień poznania można osiągnąć przez samą autoanalizę i obserwację, jak to zwykli mówić „oporowcy” — nie uwierzę. Może dawniej, gdy życie nie było tak skomplikowane, można było się obejść bez tych teorii — jako też obchodziła się bez nich na swoje nieszczęście ludzkość; ale dziś człowiek, który ich nie zna, jest nieszczęsnym kaleką, pełzakiem wobec chodzących prosto „uświadomionych”.
Oczywiście i charakterologia, i autoanaliza (i nawet metody prawie że freudowskie) były przed Freudem i Kretschmerem. Ale ci wielcy jasnowidzący ujęli pierwotne, niedołężne majaczenia ludzkie na te niesłychanej życiowej wagi tematy w jasne, dostępne dla każdego, zastosowalne w pewnym stopniu dla zupełnych laików systemy myśli, przerażające wprost swą prostotą i logiką. Wobec takich przedziwnych w swej prostocie tworów geniuszu dziwimy się tylko, że dotąd nikt tego od samego zarania myśli nie widział, że my sami po prostu tego dawno nie wynaleźliśmy, że tak długich wieków trzeba było, aby tak rzecz pozornie oczywistą wyprodukować. Tę właściwość mają właśnie prawdziwe arcydzieła sztuki i rozumu — po tym nieomal poznać można ich bezcenną wartość; są wcieleniami jakby odwiecznie bytujących form i prawd: pierwsze w swej jedyności absolutnej i powszechności wyrażanej metafizycznej treści, drugie w swej absolutnej prawdzie najwyższej ogólności, obejmującej w prostych formułach pojęciowych pozornie beznadziejnie chaotyczne splątowiska częściowej lub całej rzeczywistości.
Wracając do schizoidów: są to typy milczące, zamknięte w sobie, raczej ponure. Zmiany nastrojów następują u nich gwałtownie, pozornie bez powodu. W ciągu jednej sekundy z ostatecznej ponurości mogą przejść do (ich względnej) wesołości, z gniewu do zupełnej pogody. Tak samo u zdeklarowanych szaleńców tej grupy objawy zmieniają się z przerażającą gwałtownością. Sam ostry wybuch choroby może nastąpić nagle i nieoczekiwanie w ciągu paru sekund. Jest to podobno w związku z tym, że nerwy schizoidów są prawie pozbawione lipoidalnych (coś w rodzaju tłuszczu) obsłonek izolacyjnych, które posiadają (za to) pyknicy-cyklotymicy. Procesy nerwowe przebiegają u schizoidów szybko; są to jakieś gwałtowne krótkie spięcia, połączone z wielkimi wydatkami energii, po których następuje szybko depresja i zmęczenie.
Uczucia schizoida (słowo pochodzące od greckiego słowa oznaczającego rozszczepienie) to — według pięknego wyrażenia Kretschmera (który w swych opisach różnych psychik osiąga nieomal artystyczne wyżyny) — „ogień płonący wewnątrz bryły lodowej”, na zawsze w niej uwięziony. Może schizoid przeżywać wewnątrz tej lodowej powłoki straszliwe tragedie i wstrząsy (straszliwe dla niego, dla przeciętnego pyknika — typ przeciwny — byłyby to widmowe fosforescencje jakiegoś urojonego świata) — żaden adekwatny wyraz ich nie stanie się własnością otoczenia. Niepoznawalny nawet sam dla siebie, często przez siebie do końca niepoznany, przechodzi schizoid nieraz przez życie jak tajemnicze widmo, unosząc do grobu swe bezużyteczne skarby, męcząc się ich bezpłodnością i martwotą.
To zamknięcie się w sobie, w swoim własnym świecie myśli i wyobrażeń, we własnej, nieporównywalnej z żadną inną, wizji rzeczywistości, nie wyklucza zupełnie braku chęci ze strony schizoida oddziaływania na tę nienawistną mu rzeczywistość. Są schizoidzi specjalnego typu, którzy właśnie chcą ją zmienić według ich własnej koncepcji, narzucić jej tę swoją wizję wewnętrzną, która ich „obseduje” (potworne słowo!), zgwałcić ją i przetransformować: są to wielcy sekciarze, fanatycy wiar, reformatorzy społeczni, prorocy nowych obyczajów. Bo trzeba zauważyć, że tak jak pyknicy, tak i leptosomy posiadają dwa przeciwne sobie bieguny, mieszczące się w obrębie ogólnej ich charakterystyki: bieguny schizoidalne; są hiperestetycy (nadczułki) i anestetycy (nieczuje). Do pierwszych należą typy „arystokratyczne” (duchowo), smakosze życia, używający wymyślnych przypraw psychologicznych i estetycznych, drżący od najlżejszego mrożącego powiewu, wiecznie otuleni w jakąś duchową watę, unikający hałaśliwej dobroduszności i wylewności uczuć pykników. Najmniejsza złośliwość czy zadraśnięcie ich ambicji jest dla nich krzywdą nie do przebaczenia; długo ją pamiętają i nie wracają nigdy do środowisk, które ich nieodpowiednio, bez należytych ostrożności, przyjęły. Drugi typ to zimnych pedantów (do tych należą fanatycy idei, wymienieni poprzednio), którzy by wszystko załadować chcieli do swych abstrakcyjnie, bez związku z życiem, skonstruowanych duchowych szufladek, choćby rzeczywistość miała wyjść po tej dobroczynnej przemianie ze zwichniętym kręgosłupem i połamanymi członkami. Odważni na zimno do szaleństwa, nieczuli na ból swój własny i innych, zawzięci do okrucieństwa, charaktery nieugięte, wpatrzone w dal fantastycznych lub też z precyzją obliczonych planów, idą przez życie jak jakieś dziwaczne maszyny, spełniające, zda się, czyjąś wolę, będące niby narzędziami zaświatowych, działających przez nich potęg. Jedno gorsze niby od drugiego — ale czy bez takich typów ruszyłaby z miejsca leniwa masa ludzka ku jakimkolwiek celom przekraczającym potrzeby codziennego dnia: możliwego żarcia i byle daszku nad głową? Bardzo wątpliwe. Są oni (raczej byli dotąd) produkowani, aby „coś się z ludzkością działo”, aby w ogóle ludzkość jako taka powstała. Możliwe, że w dalszym jej rozwoju, po samouświadomieniu się masy i wobec możliwości jej samorządzenia się, i to faktycznego, a nie rządzenia przez zdegenerowanych w potwory, to jest w przedstawicieli kapitału-nowotwora, dawnych prawdziwych władców — typ schizoidalny będzie musiał zaginąć na równi z religią, sztuką, a może i filozofią (po co to: może — na pewno tak13), które to dziedziny w swych najistotniejszych przejawach też przeważnie dziełem leptosomów-schizoidów były. Możliwe, że pyknicy (a dalej kobiety — kto wie?) zwyciężą w miarę dalszego uspołecznienia się ludzkości. (O tych problemach będzie jeszcze mowa później.) Ważnym jeszcze dla psychiki schizoida jest to, że są to typy zasadniczo rozdwojone — właściwie rozszczepione (skąd nazwa: „schizo”), bo o podwójnej w ścisłym znaczeniu osobie psychicznej nie ma tam mowy: przeciwieństwa mieszczą się w jednej osobowości jednocześnie — to jest najciekawsze. Schizoid jednocześnie potrafi kochać i nienawidzić, pożądać i czuć wstręt, uwielbiać i pogardzać. Nazywamy to systemem podwójnego wartościowania (ambiwalencja), wprowadzającym do życia całe morza komplikacji. Doprowadzony stan ten do ostatnich konsekwencji daje dwie psychiki w obrębie jednej osobowości, niewiedzące jakby nic wzajemnie o sobie.
Typem „rozwiniętego” aż do nienormalności schizoida normalnego i życiowo, a nawet społecznie pożytecznego — jest schizofrenik, skończony wariat, typ zamknięty w sobie aż do zupełnego odcięcia od świata w kompletnym bezruchu zewnętrznym i wewnętrznym, graniczącym z ogłupieniem (hebefrenia) i kompletnym idiotyzmem. Sam widziałem typy takie, zwiedzając szpitale wariatów — wrażenie jest wprost przerażające. Żywy trup o absolutnie bezmyślnym, nieobecnym spojrzeniu, zwinięty kunsztownie w pozycji, której by niejeden fakir nie wytrzymał, trwa w niej miesiące, a czasem lata. Niektóre typy takie metodą ciągłego kołatania do zamkniętej ich „duszy” udało się Jungowi14 powrócić do pewnego stopnia do życia. Pewien osobnik, który trzydzieści lat zawzięcie milczał, odpowiedział wreszcie ponuro na pytanie „czemu”, zadane po niesłychanych wysiłkach zdobycia jego wewnętrznej fortecy, w której się zamknął ze wstrętu do życia i ludzi: „aby oszczędzać choć trochę niemiecki język” — brzmiała niesamowita odpowiedź. Drugi typ schizoidalny: nadczułków, daje w odpowiednim spotęgowaniu furiatów, o byle co dostających ataku szału.
Przechodząc do pykników konstatujemy za Kretschmerem, że będą to ludzie o budowie raczej krępej i niskiej. Beczkowata klatka piersiowa przy stosunkowo wąskich ramionach, krótkie kończyny, drobne stopy i ręce i delikatne wiązania w przegubach charakteryzują ten typ, zasadniczo fizycznie i duchowo poprzedniemu przeciwny. Głowa osadzona na krótkiej szyi, z lekka ku przodowi przesunięta. Profil „dobrze wyrobiony”, na jednej mniej więcej linii prostopadłej, bez wielkich odchyleń.
Do tego typu należy psychika cyklotymiczna, stanowiąca zupełne przeciwieństwo duchowego typu schizoidalnego leptosomów. U pyknika wszystkie procesy przebiegają wielkimi falami, w przeciwieństwie do gwałtownych uskoków i „szubów” schizotymika. Ale nie znaczy to, aby tłamsił on w sobie długo jakieś urazy czy gniewy — nie — on wyładowuje wszystko od razu i potem jest spokój i pogoda. Jest to psychika odkryta, nałażąca na ludzi, żądna kontaktu z rzeczywistością. „Dusza na raspaszku15” — jak mówią Rosjanie.
Pyknik też w pewien sposób narzuca się otaczającemu światu, ale nie jako prorok, gwałciciel i transformator, tylko raczej jako pośrednik, uzgadniający już istniejące stosunki, tzw. „rzeczywistość zastaną”; on wszystko, co jest, urządza, uzgadniając przeciwności, organizuje, kituje, zalepia dziury, stwarza całości z rozstrzelonych elementów, buduje nie niszcząc, w przeciwieństwie znów do schizoida, lubiącego tworzyć swe sztuczne konstrukcje na zrównanych z ziemią miejscach, gdzie ślad żaden nie przypomina tego, co było. Oczywiście to stosuje się do pyknika „podmaniakalnego” (hipomaniaka), czynnego, pogodnego i wesołego. To jest jeden biegun, drugi — to w ostatecznym rozwinięciu tzw. typ ciężko krwistego (schwerblütig) cyklotymika; ciężka, periodycznie potęgująca się melancholia.
Cyklotymika charakteryzuje szeroka rozlewność jego życiowej fali, nastroje nie mają linii granicznych szarpanych, tylko przelewają się jedne w drugie potężnymi oleistymi falami ciężkiej, dalekiej burzy. Wielkie radości i wielkie smutki są jego udziałem, wielkie w stosunku do drobnoziarnistej struktury obojętnego czy nadwrażliwego leptosoma, bo co tam ostatecznie bezwzględnie wielkiego jest w człowieczych, psich czy kocich, a nawet pluskwich uczuciach — wielkie naprawdę mogą być tylko myśli, ogarniające wielkie filozoficzne problemy lub losy całej ludzkości — oczywiście zależy jeszcze od tego, jak wielkie może być „uczucie metafizyczne”: poczucie dziwności bytu na tle przeciwstawienia się jednostki całości świata, nieskończonej i niepojętej, tak zresztą niepojętej w istocie swej, jak i ta sama jednostkowość Istnienia Poszczególnego (IP), czyli — po prostu żywego stworu, a w dodatku stworu myślącego (w znaczeniu podanym wyżej — nominalistycznym), ale nie uczucia wzajemne istot szukających w nich, na tle pierwotnych instynktów, ratunku przed potworną, metafizyczną samotnością każdego (IP) w nieskończonym w Czasie i Przestrzeni Istnieniu.
Nieporządna szarpanina schizotymika jest u pykników zastąpiona systematycznym falowaniem, mającym czasem, szczególniej w wypadkach wyraźnie chorobowych, zupełnie regularną periodyczność. Jeśli chodzi o wszelką twórczość, jest ona — w przeciwieństwie do formalności dochodzącej czasem do beztreściowej formalistyki leptosomów — bardziej realistyczna, tak pod względem uczuciowym (na głęboko lub na wesoło) w sztukach dionizyjskich, jak realistyczno-przedmiotowa, z przywiązaniem do materii jako takiej, w sztukach apolińskich16. Brak wszelkich tzw. „nerwów”; po wyładowaniu uczuciowym — pogoda lub cicha melancholia, zależnie od biegunowego podtypu (podmaniakalnego czy depresyjnego), ale w każdym razie dalekie to wszystko od drżączkowego, kapryśnego w liniach przebiegu zdenerwowania długonosych. Forma obłędowa występuje w dwóch typach psychozy cyrkularnej, bardziej maniakalno-podnieconym i melancholijnym.
Taka byłaby ogólna charakterystyka typów zasadniczych, krańcowych, pomiędzy którymi rozciąga się cała skala typów mieszanych o różnych proporcjach dwóch (po dwa jeszcze, zależnie od biegunów) składników podstawowych. Do tych rodzajów dochodzą jeszcze typy niezupełnie określone, dysplastyczne, którymi tu zajmować się nie będziemy.
Na mocy naturalnej zasady mieszania się typów można w schemat ten wpakować zasadniczo całą ludzkość, z jej pozornie nieuporządkowaną i niedającą się w żadne normy ująć różnorodnością.
Znajomość17 teorii Kretschmera18, połączona z możnością odgadywania według dość rzucających się w oczy cech zewnętrznych całej skomplikowanej psychiki danego osobnika, a choćby jego rysów zasadniczych, może oddać w życiu każdego absolutnie człowieka nieocenione usługi, usunąć wiele nieporozumień ze samym sobą i z innymi, zatłamsić w zarodku całe masy tragedii lub możliwych długotrwałych cierpień z powodu nieuzasadnionych pretensji do siebie i otoczenia. Banalnym jest powiedzenie o trudności poznania siebie — jeszcze trudniej zrozumieć, do jakiego gatunku należymy społecznie, poza przesądami przypadkowego urodzenia w danej sferze. Przypadkowego — mówię — w stosunku do czasów obecnych, gdzie kultura duchowa rozlana jest w pewnej wysokości mniej więcej równomiernie. Do niedawna było to decydujące w kwestii kształtowania się charakteru i umysłu i całego uczuciowego i światopoglądowego nastawienia do rzeczywistości. Do tej pierwszej orientacji w sobie i w innych daje od razu klucz teoria Kretschmera. Weźmy parę przykładów — będą one wymyślone, więc może trochę przejaskrawione lub zbyt schematyczne, ale może lepiej przez to uzmysłowią to, o co mi chodzi.
Na przykład: 1. Matka — długonosa schizoidka, wyrafinowana i subtelna intelektualistka ma syna pyknika, podobnego do ojca, którego już znienawidziła za jego przeciwny jej, jowialny, otwarty, trochę „rubaszny” (ohydne słowo, ale trudno) charakter. Chciałaby za wszelką cenę, aby syn, który jest fizycznie wykapany papa — z lekką komponentą (składową całości) schizoidalną, pozwalającą mu trochę (ale nie bardzo) rozumieć matkę od środka — chociaż „moralnie” nie był taki jak jego twórca. Nie rozumie, biedaczka, że profil i tzw. „dusza” to jedna i ta sama rzecz, oglądana raz od „środka”, a drugi raz z „boku”, i dalejże huzia na nieszczęsnego pykniczeńkę, który w innych rękach stałby się byczym snardzem (to słowo proponuję zamiast ohydnego dość słowa „facet”; na zarzut, że zanadto do smardza podobne, odpowiadam: a facet do taceta podobny był i nic mu się nie stało). I mały, który jest realistą i komikiem, dalekim od zimnej schizoidalnej estetyki uczuć i formalnych wyrafinowań, dostaje codziennie porcję jakiejś „dressirowki19” od długonosej mamy-despotki, że mu oko systematycznie bieleje, bieleje, aż wychodzi wreszcie do szkoły i tam odnajduje siebie wśród podobnych mu typków, a dom staje się dla niego zamiast przystanią — ponurą zmorą przeszłości.
Gdyby mama owa wiedziała, że są pewne niezmienne psychiczne typy, których żadna tresura na coś diametralnie przeciwnego nie urobi, zostawiłaby może pewną swobodę ducha nieszczęśnikowi i traktowała go raczej jako okaz do swojej kolekcji typów, i pokochałaby go w jego inności zamiast łamać mu duchowy kręgosłup w formie, do której on nie pasuje.
2. Weźmy przykład odwrotny: matka pykniczka, syn zakręcony w sobie, zalękniony przed rzeczywistością schizoid. Jeszcze gorzej się wiedzie biednemu „schyziowi” — wychowańcowi w takiej kombinacji. O ile poprzedni typek był trochę brutalnym życiowcem i mógł sobie dać radę z dysharmoniami codziennego życia i wtłaczaniem mu nieodpowiedniej maski, o tyle los młodego leptosoma jest po prostu straszny. Znane są w szerokich kołach mętów literackich stolicy piosenki niezmiernie dowcipne (pod wpływem Boya i Słonimskiego z wielkim nakładem pracy i humoru stworzone), ilustrujące dobitnie ten stan rzeczy:
Albo:
Na wszelkie ataki pyknizmu reaguje bubek ów bolesnym skurczeniem się lub wyniosłym zamknięciem się w sobie, które powiększają tylko wściekłość otaczających go wrogich elementów pyknicznych. Kompleksy freudowskie na tle zahamowań rosną jak na drożdżach — młody snardz odcina się od świata powoli, ku coraz gorszemu oburzeniu rodziny (bo jeśli ojciec jest też pyknikiem, a on wdał się w „przemendlowaną”20 babkę, to wszyscy i ewentualnie pykniczne rodzeństwo są przeciw niemu) — a wtedy koniec: zamęczą zdechlaka ze szczętem. I może jakiś możliwy geniusz schizoidalny, filozof lub artysta prawdziwy, tj. formalny, zginie w jakimś urzędzie czy przy warsztacie jak niepyszny, bo nie jest pyknikiem: to była jego jedyna wina; chciano od niego pogody, życiowego realizmu, określonych uczuć, otwartości i dobroduszności, a ten „drań” był skryty, subtelny esteta, wyrafinowany tzw. arystokrata ducha, intelektualista i trochę dumny pyszałek. I ta ostatnia wada sprowadziła nań nienawiść klanu pospolitych pykniczeńków.
Wszystkie te pretensje niczym nieuzasadnione, które zatłamszają — przez niezrozumienie głęboko sięgających, niewykorzenialnych struktur duchowych — tyle wartościowych indywiduów lub co najmniej wykoszlawiają tyle charakterów i egzystencji, mogłyby ustać, gdyby ludzie rozumieli się trochę lepiej wzajemnie. Strach pomyśleć, ile wartościowej energii indywidualnej i pośrednio społecznej idzie na marne wskutek tarć wśród rodzin, a następnie w szkołach, a dalej w swobodnym życiu.
Nie można łamać w ludziach rzeczy nieprzełamalnych; tylko wtedy może być spełniony klasyczny ideał: harmonijnego rozwoju wszystkich dodatnich elementów osobowości. (Oczywiście mówię o indywiduach — społecznie rzecz biorąc możliwości są wprost nieogarnione.) Co to są za elementy dodatnie, wszyscy mniej więcej wiedzą. Ale rzecz główna, aby każdy był sobą, a nie udawał kogoś, kim nie jest, nie grał całe życie często wstrętnej mu, narzuconej przez wychowanie i tradycję, niepasującej doń roli. Takie uświadomienie ogólnikowe i doraźne co do istoty danego osobnika może dać tylko teoria Kretschmera, wpajana w ludzi od pierwszej klasy gimnazjalnej.
Jeszcze pyknicy zawsze jakoś dadzą sobie radę i przebiją się nawet przez mury schizoidalnych fortec wokół nich na wolny świat ich własnych form życiowej twórczości, ale los schizoidów jest fatalny i oni też na stanowiskach wychowawczych lub władczych, począwszy od nauczycieli szkół ludowych, prócz mnóstwa dobra najwięcej złego przynieść mogą; sam byłem kiedyś, we wczesnej młodości, typowym schizoidem i wiem dobrze, co to znaczy. Bo pyknik ma zasadniczy instynkt życia wśród ludzi, ma intuicję psychologiczną, umie stosunkowo więcej różniczkować typy wokół siebie. Ale normalny schyzio przekonany jest, że wszyscy są absolutnie podobni do niego i że innych typów w ogóle nie ma; trwa ciągła introjekcja własnej psychiki w otaczających go nieszczęśników, którzy cierpią męki, będąc deformowanymi na żywo i posądzanymi o rzeczy, o których im się nigdy nie śniło. Jeszcze jeśli taki człowiek zna przynajmniej choć trochę Freuda, może go to trochę złagodzić w jego niezrozumieniu drugich i despotyzmie, ale taka „czysta”, tj. nieuświadomiona zupełnie „niemyta dusza”, tj. snardz (ewentualnie snardzka, snardzetka, snardzica) niesfreudyzowany i nieskretschmeryzowany, przy dzisiejszej komplikacji życia i psychiki ludzkiej, to rzecz wprost i wręcz potworna.
Przypomnijmy sobie wszystkie dręczenia uczniów i w ogóle podwładnych przez profesorów i przełożonych. Oczywiście nie zwracam się tu do uświadomionych złoczyńców, którzy chcą być świniami, a tych są legiony całe. Chodzi mi tu o tych, którzy chcą być dobrzy w najwyższym, a nie flakowatym i rozmiękczonym znaczeniu tego słowa, a nie mogą, bo: 1. nie znają zupełnie siebie i nie widzą, kim(i) są oni sami i otaczający ich ludzie, a nade wszystko nie wiedzą, kim(i) być mogą, a kim(i), choćby pękli na czworo, nie mogą; 2. nie znają swych kompleksów freudowskich i myśląc, że postępują swobodnie i według programu, staczają się po niewidocznych pochyłostkach w zupełnie nieoczekiwane sytuacje, z których wygrzebać się potem bez pomocy innych nie mogą — ale o tym później.
Wróćmy na razie do kwestii typów konstytucjonalnych i z nieznajomości tychże wynikających nieporozumień. Jeśli takie rzeczy zachodzą w stosunkach między rodzicami i dziećmi, to cóż za zwały potwornych kolizji oczekiwać nas będą przy rozpatrywaniu stosunków erotycznych, gdzie uczucia są daleko gwałtowniejsze, gdzie poczucie własności gra o tyle większą jeszcze rolę i bezwzględniej daleko przemawia z samej głębi ludzko-bydlęcych bebechów niż między dwoma pokoleniami: między wytwórcami i ich płodami. Tam stwarzają się istne piekła (Inferno Domestico), przykryte często takimi festonami, girlandami, wisiorami, lambrekinami, firankami i parawanami kłamstw, że powierzchowny obserwator może być zupełnie w błąd wprowadzony i uważać takie piekło za gniazdko szczęścia do pozazdroszczenia lub też zupełnie mylić się co do ról i gnębicieli brać za pognębionych i odwrotnie. Przy zrozumieniu pewnym nieodwołalności charakterów, takiej samej prawie jak nieodwołalność kształtów nosów i kolorów ócz, całe masy nieporozumień odpadłyby od razu same przez się, oczywiście przy założeniu dobrej woli ze stron obu, której ilość jednak w miarę uspołeczniania musi wzrastać z każdą chwilą; jest pewna entropia21 zła na świecie na mocy nieodwracalności zjawisk społecznych, która jak byk jasno wychodzi przy powierzchownym nawet wglądnięciu w historię. Ale o tym później, a propos kompleksu niższości. Sądzę, że ta krótka wzmianka zachęci do przestudiowania dzieła głównego (główniaka) Kretschmera, które niedługo powinno się ukazać w przekładzie polskim22.