Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
yć może niniejszy tom powinien mieć tytuł Małe pisma, zgodnie z przewidywaniem autora, który dedykując wiersz Kobra kuzynce Dziudzi, dodał z właściwą sobie autoironią, że wiersz pochodzi z Małych pism (Kleineren Schrifften) będących częścią Dzieł pośmiertnych (Œuvres posthumes).
Tom zawiera „małe pisma”, które nie znalazły się w wydanych dotąd dwudziestu trzech tomach Dzieł zebranych. Zebrano je w czterech działach + Appendix.
W pierwszym dziale pomieszczono dwa reportaże (z podróży odbytej z Bronisławem Malinowskim do Australii oraz opisujący pierwszy lot samolotem z Katowic do Warszawy), dwa felietony o specyficznej atmosferze Zakopanego oraz anons Witkacego o zamiarze założenia własnego pisma artystyczno-krytycznego.
Dział drugi obejmuje osiem utworów poetyckich i Wierszykiz rysunków.
Lata 1925–1927 to krótki okres powodzenia scenicznego dramatów Witkiewicza. Rezultatem zainteresowania twórczością Witkiewicza było sześć udzielonych przezeń wywiadów prasowych oraz odpowiedź na ankietę zgromadzonych w dziale trzecim.
Dział czwarty to przede wszystkim jednodniówka Papierek lakmusowy (1921) podana bez żadnych ingerencji i poprawek, a także pseudofachowy artykuł Polepszenie na rynku dykt i fornierów wydrukowany pod kryptonimem (kr) w „Codziennej Gazecie Handlowej” oraz zabawny Projekt pogodzenia się p. Bagińskiej z S.I. Witkiewiczem w celu wznowienia normalnych stosunków towarzysko telefonicznych.
Appendix zawiera pełny tekst rozprawy filozoficznej Ogólna podstawa krytyki poglądów Koła Wiedeńskiego i pokrewnych (Zarzut błędnego koła).
Tom wzbogacają ilustracje, m.in. znakomite rysunki Witkacego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
Z PODRÓŻY DO TROPIKÓW[1]
I
Morze Czerwone w czasie czerwcowych upałów, kiedy słońce dochodzi do zwrotnika Raka, staje się piekłem nie do opisania[2].
Minąwszy żółte i pomarańczowe piaski, poprzerzynane zatokami mieniącymi się wszystkimi odcieniami zieleni i błękitu, od tonów jasnoseledynowych i turkusowych aż do granatów i ciemnych fioletów, zagłębiliśmy się w pustynię wodną, z obu stron której dwie pustynie skał i piasków zioną, jak dwa olbrzymie piece, potwornym suchym żarem.
Wkrótce po zniknięciu za horyzontem ostatnich zębów gór półwyspu Synaj, gór zrobionych jakby z przeźroczystego ametystu, niebo zmienia swą barwę i z błękitnego przechodzi w kolor białej kawy. Przyczynia się do tego prawdopodobnie wielka ilość pyłu, który z dwu pustyń podnoszą wiejące w tym czasie południowe wichry. Słońce staje się zielonkawosrebrne i odbija się zimnym, metalicznym blaskiem w lekko sfalowanym morzu, przypominającym powyginaną, rozżarzoną miedzianą blachę. Upał straszliwy dosięga szczytu. Nawet w nocy temperatura nie spada niżej 40° Réaumura.
Zostaje za nami samotna, wulkaniczna wyspa Dżebel Sukur, złożona z czarnych i białych skał. Budowa jej, splątana i wykręcona, robi wrażenie, że jakieś straszne konwulsje wydźwignęły ją z dna morza. Szczytów skał czepiają się chmurki błękitnego koloru, które na tle kawowej barwy wyglądają jak błękitne przeziory w jednolitej masie obłoków, jaką się zdaje pogodne niebo[3].
W nocy mijamy Perim, port na brzegu arabskim, którego latarnia ściga nas jeszcze dłuższy czas niespokojnymi błyskami, przeszywającymi czarne, jakby rozpalone ciemności. Z powodu upału noc spędza się na pokładzie. Lewa strona zarezerwowana dla mężczyzn, prawa dla kobiet.
Nad ranem „steward” spędza podróżnych z pokładu, oświadczając, że za chwilę fala może zacząć go zalewać. Zbliżamy się bowiem do sfery wichru wiejącego w lecie z południo-zachodu, tzw. South-West Monsoonu. W porannej mgle widać niewyraźne zarysy przylądka Guardafui: skała kilkusetmetrowa, poza którą na prawo wznosi się wzgórze jaskrawożółtego koloru. Z powodu oparu nie można rozpoznać, co jest powodem tego zabarwienia. Ocean rozhuśtany, gdzieś aż do Madagaskaru, faluje coraz bardziej, mimo że wiatr jest stosunkowo dość słaby. Zaledwie jednak minęliśmy przylądek, zasłaniający horyzont od południa, zadął Monsoon i chwyciły nas wielkie fale Oceanu Indyjskiego[4].
Posuwamy się wzdłuż wyspy Sokotra, której sylweta majaczy w zamglonym powietrzu. Na tle bladobłękitnego nieba pędzą poszarpane obłoki. Grzbiety fal pokrywają się śnieżną, oślepiająco błyszczącą pianą. Syk piany i huk fali, spotykającej się z falą odbitą przez okręt, łączy się z wyciem wichru w linkowaniu masztów i wśród niedostępnych dla pasażerów II klasy górnych częściach statku, gdzie stoją buchające kłębami czarnego, gęstego dymu kominy i szczerzą się olbrzymie paszcze wentylatorów.
Co chwila z grzbietów fal unoszą się tłumy latających rybek i zapadają znowu w wodne otchłanie. Fale uderzają z prawego boku. Najmniej pięcio-, sześciometrowe góry złożone z całej masy drobnych wzgórz. Nasz dwunastotonowy olbrzym zaczyna wspinać się na góry i zapadać w doliny, chwiejąc się przy tym to na lewo, to na prawo: najgorszy gatunek kołysania, tzw. „rolling”, który uniemożliwia znalezienie jakiegoś choćby względnie spokojniejszego miejsca. Po chwili czyni to zachwyt nad wzburzonym morzem prawie niemożliwym z powodów łatwo zrozumiałych. Twarze stają się blade, wzrok błędny i po krótkiej walce następuje zupełne poddanie się przeznaczeniu.
Po dwóch dniach takiej jazdy, podczas której ratuje od ostatecznej rozpaczy jedynie czarne piwo, wiatr słabnie trochę i morze daje się znowu podziwiać, nie wymagając ofiar zbyt ciężkich.
Kiedy mijamy ukryte za horyzontem Indie, ocean z niebieskiego staje się ciemnozielony, a w powietrzu rozchodzi się jodowy zapach alg, oznaczający bliskość lądu. Piątej nocy od przepłynięcia cieśniny Bab el-Mandeb, około dwunastej rozdziera ciemność błysk latarni morskiej, zwiastując kres najbliższy podróży: stolicę Cejlonu, Colombo[5].
Oprócz różnokolorowych, sygnałowych świateł okrętów bliżej stojących i szeregu nadbrzeżnych latarni nie można nic więcej zobaczyć. Chciałoby się wzrokiem przebić ciemności i ujrzeć nareszcie nieznany, tropikalny krajobraz. Niezaspokojona ciekawość nie daje zasnąć i we śnie nawet męczy niepokojącymi wizjami.
Pierwsze wrażenie nad wyraz przykre. Mimo wczesnego ranka żar wprost piekielny, spotęgowany przesyceniem powietrza wilgocią. Przez rozedrgany w słońcu opar widać brzeg niski, pokryty palmami i czerwonawe domy wśród nieprzyjemnie jadowitej zieleni. Ani śladu tropikalnego uroku. Obcość przykra, a nie dziwaczna: jakby jakiś nudny, a złowrogi sen.
Na pokładzie roi się od ludzi. Wśród europejskich białych lub koloru „khaki” strojów widać już tropikalne hełmy, chroniące od słonecznego udaru. Widok ten zdaje się powiększać jeszcze potworne gorąco. Są też i krajowcy: Syngalezi, przeważnie hotelowi portierzy i tragarze. Słychać gwar nieznanej mowy, przypominającej chwilami włoski, neapolitański dialekt. Błyszczą w słońcu nagie ciała wszystkich kolorów, od czarnego brązu do czerwonej czekolady. Ten ostatni kolor robi przykre wrażenie: zdaje się, że ciało to cierpi w nieludzki sposób, a przy dotknięciu palić musi jakimś obrzydliwym żarem.
Mnóstwo łódek tłoczy się naokoło okrętu, a wioślarze ryczą jak wściekli o pasażerów.
II
Na wprost debarkaderu mały placyk z pomnikiem królowej Wiktorii, otoczony potwornymi, czerwono-pomarańczowymi domami w stylu indyjsko-bungalowowo-tropikalno-magazynowo-stacyjnym.
Uwija się mnóstwo „rikszów”, tj. Syngalezów ciągnących małe, jednoosobowe powoziki na dwóch kołach. Przejeżdżają ekwipaże z lokajami i woźnicami w czerwonych lub białych turbanach. Uboższa ludność jeździ małymi, dwukolnymi bryczkami, zaprzęgniętymi w garbate, małe woły, które robią wrażenie przedwcześnie dojrzałych, zdegenerowanych cieląt.
Na drugiej stronie przylądka, przy którym leży port, rozciąga się wielka plaża, odgrodzona murem bez poręczy od drogi biegnącej wzdłuż morza. Żółto zabarwione, wzburzone przez Monsoon morze rozbija się z ponurym sykiem na czerwonym piasku.
Dalej ciągną się nadbrzeżne lasy palmowe, srebrzystozielonkawe, o sylwecie rozwianej, pierzastej, zatopione w oparze rozpylonej piany morskiej.
W cieniu małej budki siedzi potworna postać o łagodnych oczach i twarzy pokrytej wysypką: Syngalez studiujący swoją własną religię w angielskim przekładzie.
Dalszy ciąg nieprzyjemnego snu przedłuża się. Więc to jest ów wymarzony tropik?
1. Port w Colombo
Rozczarowanie to jest oczywiście nierozsądne, ale po oczekiwaniu jakichś niepojętych cudów pierwsze wrażenia stoją z wyobraźnią w rażącej sprzeczności.
Bierzemy „rikszów” w celu zwiedzenia odległego parku Victoria. Z początku używanie człowieka jako zwierzęcia pociągowego sprawia pewną przykrość. Ale „rikszowie” z taką lekkością wymachują cienkimi, brązowymi łydkami i z taką nonszalancją ciągną swoje bidki, wyrzucając przy tym ramiona w górę, że po chwili uważa się to za rzecz całkiem naturalną.
Jedziemy rozległymi ulicami wśród rozrzuconych domków ukrytych w laskach palm i gąszczu kwiecistych krzewów. Każdy ogród otoczony niewielkim murem, pokrytym przeważnie różnokolorowymi pleśniami.
Spotykamy muzułmański pogrzeb. Trumna pokryta kolorowymi szmatami, uczestnicy w szatach jaskrawych wszystkich możliwych kolorów. Na czele idzie poszkodowany z twarzą wykrzywioną bólem. Wszyscy zawodzą jęczącymi głosami jakąś ciągnącą się pieśń bez początku i końca.
Słońce rozżarzone oślepia; wszędzie unoszą się stada kruków zapamiętale kraczących. Nie tępią ich tu z powodu ich działalności publicznej, jako zbieraczy odpadków i śmieci.
W parku Victoria następuje pierwsze zetknięcie się z prawdziwą tropikalną roślinnością. Wrażenie wprost straszne. Ten nadmiar życia, rozwydrzenie form i kolorów działa przygnębiająco. Jest w tym jakiś dziki bezsens, zbytek i rozrzutność, niepokojąca siła i namiętność granicząca z szałem. Doznaje się poczucia własnej słabości i jakby niedołęstwa w jakiś dziwnie nieprzyjemny sposób. Potęguje to wrażenie obezwładniający upał i wilgotna duszność: powietrze mokre i rozpalone szczypie w nos przy oddychaniu, jak para w łaźni rzymskiej.
Słońce, które u nas rzadko się ukazując i łagodnie grzejąc, zdaje się dobroczynnym bóstwem, tu zmienia się w straszliwego, morderczego potwora, który czyha na zgubę swoich ofiar z Północy.
Oślepiający blask trawy przypomina blask kwietniowego śniegu u nas, podczas gdy cienie, czarne jak bezdenne otchłanie, zieją straszliwym upałem. Ogólne wrażenie jasnego tropikalnego dnia jest ponure i groźne. Zdaje się, że to jakiś męczący, gorączkowy koszmar, w którym wszystko staje się olbrzymie, piękne w swej potworności i złowrogie i przytłacza nieszczęsnego, chorego człowieka. Ciemnozielone krzewy pokryte ogromnymi purpurowymi kwiatami z długimi, żółto-pomarańczowymi pylnikami; drzewa olbrzymie o pniach białych, jakby oplecione lianami o szerokich łopatkowatych liściach, kępy potężnych, kilkunastometrowych bambusów, dziwnie trzaskających i skrzeczących przez ocieranie się pni za podmuchem wiatru.
Monsoon dmie z siłą może 8–9 m na sekundę, ale robi to wrażenie, że z olbrzymiego pieca dmą jakieś potworne miechy. Żar od rozpalonej ziemi pali od dołu, jak od rozżarzonej blachy. Pędy młodych bambusów, grube jak telegraficzne słupy, wydzierają się z ziemi z jakimś złowrogim zapamiętaniem; pokryte przylegającymi liśćmi jak łuską; każdy liść zakończony kolcem i porysowany małymi włoskami w dziwne desenie stanowi oddzielną dekoracyjną kompozycję w kolorach od fioletu aż do żółtozielonej ochry.
Każde źdźbło, każda trawka inna niż u nas. Trawa składa się z białawozielonych, wycinanych w ząbki listków. Unoszą się motyle ogromne jak ptaszki, przeważnie w czarno-granatowych kolorach z seledynowymi deseniami. Latają duże jak pudełka zapałek żuki o złotozielonych pokrywach, które łapią mali Syngalezi i sprzedają jako talizmany.
Wracając, zwiedzamy małą, niezbyt starą świątynię buddyjską. Oprowadza nas kapłan z ogoloną głową, ubrany w żółtą, wypłowiałą szatę.
W głębi świątyni leży kilkumetrowy Budda, wylakierowany na żółto, o ustach purpurowych i głupkowato zamyślonym, zmysłowym wyrazie twarzy. Wejścia bronią wypukło rzeźbione lwy, stojące na dwóch łapach, z podniesionymi ogonami, a oczy ich ze szklanych gałek świecą jakby fosforycznie.
Freski nie prymitywne, ale niedbale rysowane, w kolorach jaskrawych i nieharmonijnych, przetrząśnięte ogólnoeuropejskim tandetnym stylem.
W dzielnicach krajowców małe domki, przeważnie parterowe, stoją gęsto. Na pozór robi to wrażenie małego żydowskiego miasteczka. Tylko ludzie jak z jakiegoś potwornego snu. Kobiet bardzo mało na ulicach. Czasem przewinie się jakaś twarz młoda i ładna, trochę w typie naszych dziewcząt z Podola. Ale mężczyźni wprost okropni. Starcy o białkach ócz żółtych lub szafranowych, o twarzach pełnych okrucieństwa i zbrodniczych chęci. Być może, że są to najlepsi ludzie, ale odrębność rysów i koloru działa na fantazję w ten sposób, że psychikę ich wyobrażać sobie trzeba na podstawie tych danych w szczególnie okropny sposób.
Dziwne i nieznane działa zawsze z współczynnikiem grozy; cóż dopiero dziwność potworna. Młodzi ludzie o wyrazach chytrych lub smutnych, ale nawet w smutku wstrętnych. Coś nieszczerego, psio-uległego i podstępnego jest we wszystkich twarzach. Rzadko widzi się twarz poczciwą albo szczerze wesołą, rzadko też wyraz siły i zawziętości. Na ogół wrażenie ponure i męczące.
2. Pociąg do Kandy
3. Kandy z widokiem na jezioro
4. Świątynia Świętego Zęba
5. Wnętrze Świątyni Świętego Zęba
Uczesania najróżnorodniejsze. Kapłani ubrani w długie, żółte szaty z jednej sztuki noszą głowy golone zupełnie. Mężczyźni cywilni mają wszystkie możliwe stopnie uwłosienia głowy. Przeważnie noszą długie włosy albo rozpuszczone, co przy brodzie i wąsach wygląda obrzydliwie, albo zawiązane w węzeł z tyłu głowy. We włosy zaś mają wpięty okrągły, żółty grzebień, którego ostro zakończone końce sterczą z przodu i w słońcu robią wrażenie płomykowatych rożków. Niektórzy ogoleni zupełnie zachowują w środku głowy mały „osełedec”; inni mają zwykłe, tylko z murzyńska kędzierzawe czupryny. Przeważnie tylko starcy chodzą w turbanach. Większa część mężczyzn ma głowy gołe i podziwiać trzeba tych, co ogoleni chodzą bez nakrycia w upale, który w parę minut zabija Europejczyka mającego odwagę zdjąć korkowy hełm z głowy.
Niektórzy do połowy nadzy, inni w kolorowych, przewieszonych przez plecy szalach; wszyscy prawie w kolorowych spódniczkach. Barwy ubrań najróżniejsze: od niebieskich do pomarańczowych, od purpurowych do zielonoszmaragdowych.
Żółty kolor, zarezerwowany wyłącznie dla bonzów, spotyka się dość rzadko. Niektóre kobiety noszą szaty granatowe, obramowane szerokim, żółtym szlakiem. Mężczyźni mają ruchy tak miękkie i kobiece, że wskutek braku wielkich różnic w uczesaniu trudno ich czasem od kobiet odróżnić. Bardziej dystyngowane damy noszą krótkie, białe staniczki, obszyte koronkami, z dużym dekoltem i krótkimi rękawami.
Żebracy leżą przeważnie na rogach ulic, przykryci z głowami szarymi płachtami, wystawiając jedynie spod nich drapieżne, chude, czarne łapy z dzbankami lub miseczkami na pieniądze i wydając spod płacht stłumione ryki i jęki.
Na tle bezustannego krakania niezliczonych kruków i gwaru rozmów słychać dzwonki „rikszów” i niecierpliwe, jakby pełne oburzenia nawoływania woźniców na woły, ciągnące powoli bidy pokryte półokrągłymi, plecionymi z liści palmowych budami. Aa! Aa! rozlega się wszędzie i zdaje się co chwila, jakby gdzieś komuś ząb znienacka wyrywano.
Główna ulica wychodzi nad rzekę Kelani, może jakie dwieście kroków szeroką. Mętne, burożółte wody, jak wszędzie zresztą na Cejlonie, zdają się nie płynąć wcale i odbijają w leniwych wirach olbrzymi, różowy od zachodzącego słońca obłok.
Na drugim brzegu las palmowy i ukryte w nim domki, w których zaczynają się ukazywać zaraz po zachodzie światła w oknach. Wąska, tuż nad horyzontem trzymająca się zorza trwa minutę lub dwie zaledwie i mrok zapada szybko i znienacka, zdając się jeszcze czarniejszym wobec tylko co znikłego, rażącego blasku dnia. Przeprawiamy się na drugi brzeg promem, pełnym Syngalezów, koszów z owocami i innych towarów.
Droga idzie wśród palm wysokich, potrząsających pióropuszami w powiewie wieczornym. Blisko brzegu kąpie się w błotnistej wodzie mnóstwo ludzi. Dziwnie wyglądają ich czarne, chude sylwety na tle szybko gasnącego, wieczornego nieba. Pokazują się pierwsze gwiazdy: α i ß Centauri, które z nad miarę osławionym Krzyżem Południowym stanowią jedyną ozdobę południowego nieba w tej porze roku o wczesnych godzinach. Dużo później dopiero wstaje olbrzymi Canopus, największa gwiazda po Syriuszu na obu półkulach. Wielki Wóz, wywrócony tuż nad horyzontem, wskazuje na niewidzialną we mgle Gwiazdę Polarną. Pas równikowy z Arkturem, Spicą i Antaresem[6] przesuwa się przez sam zenit.
III
Wracamy późnym wieczorem w kierunku portu. Słychać dźwięki piekielnej muzyki bez początku i końca, bez żadnego określonego tematu. Piszczałki dmą bez tchu; na tym tle bęben wyprawia dziwne, nieregularne skoki. To wesele w bogatym domu tamilskim.
Muzykanci siedzą na ziemi w przedpokoju, a przechodnie z ulicy obserwują przez otwarte drzwi tajemnicze praktyki ślubne. Dalej świątynia brahmańska, w której odbywa się wieczorne nabożeństwo, stanowi dziwny kontrast z gwarem tamilskiego wesela. Nie wpuszczają nas do środka mimo obietnicy zdjęcia pantofli. Stoimy we drzwiach, przejęci do głębi tajemniczym nastrojem wnętrza. Palą się lampy wiszące w kształcie mis szklanych, umocowanych w mosiężnych, rzeźbionych oprawach. W głębi, na końcu małego korytarzyka, ołtarz z posągiem Wisznu. Na stole oświetlonym kagankami, trzymanymi przez rzeźbione mosiężne czy złote postacie, stoją naczynia. Kapłan odprawia nad nimi modlitwy czy zaklęcia i daje coś do wypicia czy zjedzenia jednemu z wiernych. Po kolei przechodzą przez tę praktykę wszyscy obecni. Z głębi słychać monotonnie śpiewane modlitwy, trochę przypominające katolickie majowe nabożeństwo. Wzruszony naszym pobożnym zachowaniem się kapłan daje nam białe kwiaty o zmięszanym zapachu jaśminu i tuberozy, nanizane na nitkę. Składamy drobną ofiarę i opuszczamy świątynię.
Fronton jej pokryty wypukłymi rzeźbami, przedstawiającymi stylizowane słonie i fantastyczne potwory. Na dachu ginącym w ciemności roi się od mnóstwa większych i mniejszych pomięszanych ze sobą postaci. Mimo to panuje w tym wszystkim dziwna miara stylu dojrzałego przez wieki i wielość postaci nie sprawia wrażenia przeładowania. Wśród obcości ulicznego życia świątynia ta robi wrażenie jakiejś spokojnej oazy. Wobec wielkiej Tajemnicy Istnienia wyrażonej we wszystkich religiach zatraca się nawet odległość rasowa.
Noc w syngaleskim hotelu niezbyt przyjemna. Na łóżkach moskitiery, pomimo których moskity, dostawszy się przez jakąś niedostrzegalną dziurkę, tną bez litości. Od g[odziny] czwartej z rana zaś zaczyna się straszliwy wrzask tysięcy kruków. Niewyspani i zmęczeni, wyjeżdżamy o g[odzinie] siódmej rano ze stacji Maradana w kierunku Kandy[7], dawnej stolicy niezależnych królów Cejlonu[8].
Kolej żelazna do Kandy idzie z początku wśród płaszczyzn porosłych palmowym i mięszanym lasem, tak zwaną mokrą, czyli wysoką, „dżunglą”, przerywaną przez jaskrawo żółto-zielone, tarasami spadające ku torowi, pola ryżowe. W miarę posuwania się w głąb kraju roślinność staje się coraz bardziej rozmaita w formach i kolorach.
Od stacji Polgahavella pociąg zaczyna z trudem piąć się pod górę po serpentynach wiszących nad głębokimi przepaściami. Na horyzoncie ukazują się skaliste szczyty: Angalla Peak w kształcie olbrzymiej głowy cukru i inny, stanowiący poziomo u góry ściętą w kształcie fortecy krzesanicę. Największe toną w mgłach szarofioletowych, z których na odległe, u stóp ich położone wzgórza, podobne do olbrzymich kęp mchu, zaciąga się co chwila szara zasłona ulewnego deszczu. Niższe i bliższe szczyty wskutek doszczętnego pokrycia ich wybujałą roślinnością mają sylwety pierzaste i zdają się być zrobione z jakiejś miękkiej, puszystej materii.
Na tle granatowej dali rysują się niebywałe kształty drzew przydrożnej dżungli. Palmy olbrzymie z wachlarzowatymi liśćmi i gronami pomarańczowych, ogromnych owoców albo małe, krępe, rozłożone jak bukiety. Inne cienkie, wysokie, z małą kępką liści na szczycie i jakby ogromnym ptasim gniazdem pod miejscem, skąd wychodzą liście. Drzewa o kolosalnych, lśniących, ciemnozielonych liściach, karbowanych jak liście dębu i jasnozielonych, kulistych owocach. Inne szarozielone, podobne do olbrzymich wystrzępionych trzepaczek, z gronami owoców zwieszających się w postaci ogromnych ośmiornic o członkowanych ramionach. Drzewa o małych listkach, pokryte pomarańczowymi kielichami kwiatów, krzewy, których szczyty stanowi zbita masa kit oślepiająco różowo-fioletowych. U spodu krzaki mięty, pokryte kwiateczkami przechodzącymi w swym rozwoju od pączka do kwiatu wszystkie kolory, od fioletowej purpury do jaskrawego oranżu. Inne mniejsze, z jasnofioletowym kwiatem, przyczepionym w połowie wężowato skręconej łodygi.
Co chwila na zakrętach widok odsłania się na szczyty i przepaście skalne, na dnie których leżą pola ryżowe, porysowane w dziwne desenie tarasami służącymi do utrzymania wody. Naga ziemia przeważnie koloru ciemnoczerwonej cegły. Na niej plantacje małych, okrągłych, ciemnozielonych drzewek herbaty albo wysmukłych, o białawej korze, drzew gumowych, z ukośnymi spiralnymi nacięciami i przywiązanymi do nich miseczkami z kokosowych orzechów, do których ścieka biały sok świeżej gumy. Na wzgórzach opuszczone plantacje kawy, zarosłe olbrzymią, jasnozieloną, falującą na wietrze trawą.
Na stacjach tłum w ubraniach różnokolorowych aż do obłędu. Wszystkie barwy trzymane jakby w ramach jednostajnym w stosunku do ich różnorodności czarno-brązowym kolorem nagich ciał krajowców. Nawet biskup katolicki ubrany odpowiednio do rozszalałych barw natury i strojów: ma fioletowe pończochy, białą szatę i jaskrawozielone pompony na kapeluszu i sznury opasujące go w połowie ciała.
Upał wzmaga się i zaczyna nam dokuczać pragnienie. Jadący z nami cywilizowany i po europejsku ubrany plantator Syngalez radzi nam kupić pomarańczowy owoc pewnej odmiany palmy kokosowej. Kupujemy na najbliższej stacji. Sprzedający chłopiec, wyglądający na małego diabełka, wycina nożem kwadrat w węższym końcu owocu. Spomiędzy niebieskawobiałych ścian wytryska sok wodnisty. Próbujemy pić, ale jest to ciepła woda o słodkim smaku, przypominającym świeżo złamaną gałązkę wierzby. Na wszystkie pytania co do nazw drzew spotykanych plantator odpowiada z pogardą: „to są dzikie drzewa”, a oczy mu płoną i udziela fachowych informacji na widok jakichkolwiek roślin użytkowych.
Doliną płynie rzeka żółtobrązowego koloru wśród olbrzymich, okrągłych, utoczonych przez wodę głazów. Wśród drzew miga szczyt świątyni, zakończonej stożkowatą „dagobą”, i widać, jak krajowcy kąpią święte słonie, które polewają się wodą przy pomocy swych trąb.
Ze stoków gór spadają potoki o wodzie ceglastego koloru, a na przygotowanych pod uprawę ryżu polach orzą w szare woły, staplani po pas w bagnistej ziemi, prawie całkiem nadzy krajowcy. Roztwiera się dolina wśród wzgórz pokrytych „dżunglą”. W dolinie nad ogromnym jeziorem roztacza się miasto Kandy z najsławniejszą pagodą na Cejlonie, tzw. Świątynią Świętego Zęba[9].
19 lipca 1914
DEMONIZM ZAKOPANEGO
I
Używając terminu „demonizm”, musimy go choćby ogólnikowo zdefiniować. (Iluż nieporozumień nie byłoby wcale, gdyby ludzie piszący zadawali sobie trud definiowania pojęć, którymi się posługują). Demoniczną potęgą nazywamy taką, która włada lub chce władać nami, działając na drapieżne, okrutne i podłe instynkty, które w nas drzemią i czekają tylko sposobności, aby się objawić.
Czasem jednak pojęcie to musimy rozszerzyć, ogarniając wypadki bardziej skomplikowane. Teoretycznie nie ma indywiduum, które by postawione w pewne okoliczności nie było zdolne do popełnienia rzeczy najgorszych. Chodzi tylko o znalezienie takiej kombinacji zdarzeń, która by odpowiadała danemu charakterowi danej konstrukcji psychicznej.
Dla obiektywnej atoli oceny demonizmu danej rzeczy, miejscowości lub osobnika nie mamy żadnego stałego kryterium. Podobnie jak w sferze sztuki, panuje tu zupełny subiektywizm i wszystko, co będzie tu wypowiedziane, musi z założenia cechować zupełna względność. Co do wartości „elementów” demonicznych, zupełnie inaczej będziemy je sądzić ze stanowiska społecznego, a inaczej z punktu widzenia „interesującości” osobistych przeżyć, inaczej, jeśli chodzi o krótkie dystanse życiowe, a inaczej, jeśli o dalekie, nawet jeśli rozpatrywać będziemy jednego i tego samego osobnika, względnie nas samych. Możliwym jest, że demoniczne miejscowości, demoniczne kobiety, demoniczne zwierzęta wreszcie (tygrys, węże itp.) są szkodliwe, ale z drugiej strony, czyż życie nie byłoby bez nich piekielnie nudne i bezbarwne. Zależy to oczywiście od tego, czy patrzymy na wszystko ze stanowiska poczciwego matoła, czy też lubiącego niebezpieczeństwa, pełnego siły człowieka.
Dla ludzi słabych Zakopane jest prawie tak zabójcze (oczywiście w czasie dostatecznie długim), jak spotkanie z prawdziwie demoniczną kobietą. Dla rzeczywistych Tytanów Ducha (o ile tacy w ogóle jeszcze istnieją) jest ono miejscem, w którym kondensuje się ich istota, roztwierają się nowe dla nich horyzonty i twórczość artystyczna, społeczna czy naukowa stwarza nowe formy i buduje nowe wartości.
Nie mówimy tu oczywiście o tak zwanych ludziach zwykłych. Ci zawsze są jednacy, czy w Zakopanem, czy w tropikach, czy w Laponii. Oni przystosowują się do każdych warunków, wszędzie znajdują odpowiedni „business” i wszędzie mogą wypompować mniejszą lub większą ilość pieniędzy.
Zakopane jednak ma swoje niebezpieczeństwa, których mogą nie uniknąć nawet ludzie silni, niebezpieczeństwa, które powstają na tle trudno zrazu dających się zaobserwować zmian w układach psychicznych. Zmiany te początkowo nieznaczne, i tym właśnie groźne, zachodzą w poglądach dla danego osobnika najistotniejszych i posiadają jedną wspólną cechę niezależnie od tego, z jakim systemem idei będziemy mieli do czynienia. Można te zmiany określić jako przesunięcie wartości w kierunku stanów przyjemności, powstających jako uboczny skutek dokonania czegokolwiek, bądź na niekorzyść oceny obiektywnego wyniku danej pracy. Na ogół zadowolenie z dokonanego czynu lub dzieła jest wprost proporcjonalne do oceny jego przez dokonujące indywiduum według kryteriów przez nie posiadanych.
Oczywiście, że mamy tu do czynienia z całą skalą obiektywności kryteriów, zależnie od tego, czy rozpatrujemy twórczość artystyczną, naukową czy praktyczną. W innych wypadkach może rozstrzygać dana grupa lub klasa ludzi, względnie cały naród lub społeczeństwo, czyli że w pewnych razach zadowolenie tworzącej jednostki jest proporcjonalne do zadowolenia lub niezadowolenia (o ile ono było celem) innych osobników lub całych grup ludzi.
Mimo że zwykle jest związek stały między zadowoleniem a obiektywnym wynikiem, mogą zajść przypadki zupełnego rozdźwięku między wartością dzieła lub czynu a stanem twórcy (szczególniej w sferze twórczości artystycznej i społecznej) i artysta, pieniąc się z metafizycznej rozkoszy, tworzy rzecz nędzną, która w nikim metafizycznych uczuć nie wzbudzi, a mąż stanu, pijany od zamiaru uszczęśliwienia ludzkości, będzie potem skopany i wyśmiany. W tych ostatnich wypadkach rozstrzyga zwykle czas, to wielkie sito dla wszelkich ludzkich wartości. Nie mówiąc dalej o tych rzeczach z powodu zasadniczego wstrętu do truizmów, przejdziemy do kwestii kryteriów indywidualnych. Tu w całej pełni objawia się zakopiański demonizm. Wskutek dłuższego przebywania w tej zaklętej miejscowości ludzie (z wyjątkiem mieszkańców stałych i autochtonów oddających się realnej pracy) tracą zupełnie względnie obiektywne kryteria, którymi mogą ocenić wartość dzieł stworzonych; oczywiście na krótki dystans czasu. Raczej kryteria ulegają nieznacznej a zasadniczej ewolucji i po pewnym czasie stan zadowolenia staje się celem sam w sobie niezależnie od głosu daimoniona, który w chwilach jasnowidzenia coraz słabszych i krótszych ostrzega nieszczęsnego zakopiańczyka o błędności drogi, na którą zabrnął.
6. Jan Kochanowski, Stanisław Ignacy Witkiewicz i Roman Jasiński, Warszawa 1932
W atmosferze Zakopanego, tak zabójczej dla tuberkulicznych bakcyli, tak pełnej wściekłego dopingu dla ospałych fagocytów, unosi się subtelny narkotyk, stokroć gorszy od dymów opium i haszyszowej marmelady, narkotyk, którym omamieni twórcy wszelkich dziedzin pogrążają się w zupełny omphalopsychizm, czyli nieokiełzaną kontemplację swych metafizycznych pępków, bez żadnej uwagi na to, że dzieła ich, coraz słabsze i coraz mniej mające wspólności z rzeczywistością tętniącego dookoła życia, stają się tylko okazami mogącymi zainteresować jedynie psychopatologów lub też ludzi świadomie oddających się perwersji w wszelkich odmianach. Są bowiem ludzie, którzy programowo niszcząc najistotniejsze swoje wartości, przeżywają siebie najpełniej i najdokładniej. Typ ten, rozpowszechniony dawniej wszędzie równomiernie, ginie dziś prawie całkiem na Zachodzie, a prosperuje z iście tropikalnym wyuzdaniem w Rosji, a u nas znajduje się w stanie kryzysu, z którego już pewno nigdy podnieść się nie zdoła ku zadowoleniu wszystkich odcieni społeczników.
Trzeba jednak przyznać, że w tym to typie ludzi przynajmniej u nas znajdujemy często prawdziwych twórców w sferze sztuki, jak również (choć rzadziej) w sferze myśli, do której nie zawsze można stosować prawa logiki formalnej. Dla tego typu ludzi Zakopane jest prawdziwym rajem, straszliwą oranżerią, w której rozrastają się oni jak potworne rośliny, psując się przy tym od środka, a czasem i od powierzchni z wzrastającą szybkością. Można zatrzymać proces ten, przenosząc osobnika takiego rodzaju w inne warunki: na odległą wieś polską, do Ameryki lub Australii. Ale nie na długo to się przydać może. Narkotyk działa dalej w postaci tzw. „zjawisk abstynencji” (Abstinenzerscheinungen) i czy prędzej, czy później osobnik taki wrócić musi, ciągniony nieprzepartą siłą przyzwyczajenia, i dokonać nieuniknionego procesu samozniszczenia.
II
Tu nasuwa się pewien problemat, a mianowicie kwestia wartości przeżyć indywidualnych w stosunku do ich realnych wyników. Czy można powiedzieć, że przeżycia indyjskiego mędrca, który pokonawszy wolę do życia, stapia się w rozmyślaniu z wszechistnieniem, mniej są warte od przeżyć tego rodzaju działacza społecznego, co Lenin np. lub Napoleon I. (Każdego, który w jakikolwiek sposób bezpośrednią swą działalnością transformuje masy ludzkie, nazywamy działaczem społecznym). Wszystko jest względnym i jeśli nie bierzemy jako kryterium użyteczności ogólnej, nie możemy przeprowadzić żadnego wartościowania.
W pewnych jednak granicach obowiązuje następujące twierdzenie, które musimy na razie przynajmniej podać jako dogmat, nie siląc się na jego uzasadnienie, a mianowicie, że każda rzecz stworzona i czyn dokonany wzbogacają przeżycia wewnętrzne, nie mówiąc już o tym, że ułatwiają lub nawet wprost powodują stworzenie lub dokonanie czegoś nowego, podczas gdy jakiekolwiek niewykonane zamiary zatruwają dusze specjalnym gatunkiem psychicznych ptomain, powstałych z rozkładu niezużytkowanej siły. Z tego punktu widzenia, o ile jest się już przeznaczonym, aby działać, a nie zatracać swoją osobowość w bezczynnym rozmyślaniu, wszystko niespełnione staje się jedną z najgorszych wewnętrznych zbrodni przeciw swemu przeznaczeniu spełnienia swojej myśli na naszej planecie.
Dłuższe oddziaływanie atmosfery zakopiańskiej (zaczynając od paru miesięcy aż do lat kilku, zależnie od współczynnika odporności danego indywiduum) przekształca nawet dość stosunkowo silnych ludzi czynu w pseudokontemplatorów, zajętych jedynie obserwacją zmian zachodzących w ich zepsutych i zatrutych mózgach. O ile ludzie zatracający się w życiu przeżywają siebie w tej atmosferze w sposób istotny, o tyle dla natur silnych, dotkniętych zakopiańską psychozą, życie staje się tragedią, w którą brną one nieświadomie, a nie wiedząc, że w początkach choroby zmiana miejsca mogłaby ich radykalnie uleczyć.
Ale jak walczyć z czymś, o czym się nie wie? Dlatego właśnie podjęliśmy się sformułowania tego poglądu, aby tym, którzy jeszcze uratowani być mogą, dać broń do ręki dla walki z potwornym narkotykiem.
Podobnie jak malarię leczy się przez opuszczenie okolicy, w której się jej dostało, tak zakopiański narkotyk można jeszcze pokonać, o ile dość wcześnie rozpocznie się z nim walkę.
Jest pewien typ zakopiańczyków tzw. nieuleczalnych. Ci z uśmiechem pogardy przeczytają pewno te słowa, tak jak palacz opium z pogardą będzie słuchał tego, który by go namawiał do porzucenia zgubnego narkotyku. Czymże bowiem jest nędzne, realne życie wobec potwornej rozkoszy wizji, mającej wszelkie pozory rzeczywistości, wizji, w której człowiek nie budzi się, ale przechodzi w sposób ciągły do szarej nudy codziennej. Czymże jest życie pełne gorączki i realnej twórczości tam, na dolinach, wobec urojonej, a jednocześnie tak rzeczywistej, jak uderzenie pałką po łbie, szatańskiej przyjemności przeżywania siebie – prawdziwego zakopiańczyka w uniezależnieniu od wszystkich norm, na tle jedynej w swoim rodzaju dekoracji gór groźnych i potężnych i romantycznych dolin i wąwozów.
Nic bowiem nie jest w stanie zniszczyć wspomnień piękności tej piekielnej zaiste krainy, tak jak nic nie jest w stanie zatrzeć skutków demonicznej miłości w duszy prawdziwego erotomana. Ani pełne melancholii jeziora Litwy, ukryte wśród wzgórz porosłych sosnowym i brzozowym lasem, ani tropikalne puszcze Indii, ani czerwone jak cegła pustynie Australii nie mogą zniszczyć wizji zakopiańskiej zimy, która ma w sobie żar tropików, zakopiańskiej wiosny, w której wszystko zdaje się nie rodzić, lecz umierać w strasznym, beznadziejnym smutku, ani lata we wnętrzu gór wśród granitowych kolosów, odbijających [się] w zielonobłękitnych jeziorach, ani jesieni, w której cała zakopiańska natura zdaje się istotnie rozkwitać w zniszczeniu i zepsuciu, rodzącym najcudowniejsze barwy.
Bo przecież demonicznie nie wpływa na dusze spotworniałe i wciąż jeszcze potworniejące małe miasteczko, co u stóp gór jak pleśń jakaś ohydna się rozpełzło, ani kawiarnie Tatrzańska, Karpowicza, ani samego nawet Trzaski[1], nie pensjonaty i sanatoria, nie alkohol i nikotyna, bo te przecież zawsze są te same. Nie – to działa sama natura, to zagłębienie, zapadnięcie się, to zakopanie się wreszcie w górach, zagradzających swą narkotyczną pięknością drogę do życia, zakopanie się fizyczne, które doprowadza do stokroć gorszego zakopania się w samym sobie, do tej Dementia praecox zakopianiensis, co do której prognoza jest przeważnie mętna, jeśli nie beznadziejna.
Przynajmniej ostatnie wyniki psychoanalizy Freuda, tej ostatniej deski ratunku dla mniej szkodliwych wariatów, nie są wcale pocieszające. „Was ist doch mit diesen polnischen Frauen? Zakopane, immer Zakopane”[2] – mruczał podobno kiedyś pod nosem jakiś wielki specjalista od histerii w Wiedniu. Tak więc, używając terminologii psychoanalityków, kompleks zakopiański na razie przynajmniej jest nie do rozwiązania. Nawet ci, którzy nie zostali notorycznymi nieuleczalnymi zakopiańczykami, muszą przyznać, że co najistotniejsze w ich życiu, stało się w Zakopanem właśnie, a jeśli nie zaszło, to w takim razie zajść mogło, a w innej miejscowości nie zajdzie już na pewno nigdy.
Nazywano niegdyś Zakopane „duchową stolicą Polski”. My nazwalibyśmy je inaczej: generalna wytwórnia specyficznego, zresztą czysto polskiego narkotyku, zakopianiny, której skład psychiczno-chemiczny staramy się tu zdaje się po raz pierwszy w ogóle zanalizować. Człowiek mający tzw. „zakopiańskie problemy” staje się niezrozumiałym dla psychicznego „cepra” z dolin. On traci dawnych przyjaciół, nie uznaje kobiet z „tamtej strony liny” – jak by powiedział nieodżałowany Tadeusz Szymberski[3]; najpiękniejsza kobieta staje się dlań niezrozumiała w swych erotycznych przejawach, z chwilą kiedy nie przeszła przez zakopiańską tresurę. Czymże bowiem jest najdziksza nawet perwersja bez dodania do niej czysto zakopiańskiego erotyzmu, bez paru silnych dawek zakopianiny?
Miłość staje się tutaj wzajemnym zagnębianiem się dwojga istot w nieistniejącej komplikacji uczuć, łączeniem się w rozdwojeniu, rozdwajaniem się w jedności, upoczwornianiem się w niedopasowaniu porozumień, nieporozumieniem w absolutnej zgodzie o nieskończonowościowym wykładniku bezdennej zawiłości. „O, jak się dziwnie wykrzywiają chwile” – szeptała przed laty pewna dama, konająca od chronicznego zatrucia zakopianiną. I miała rację: chwile nie tylko się wykrzywiają, one się przekrzywiają zupełnie na tę drugą stronę, po której słowa takie jak miłość, nienawiść, zazdrość lub pożądanie tracą sens wszelki i wzbudzają tylko uśmiech pogardy na twarzach (o ile je twarzami w ogóle nazwać można) prawdziwych zakopiańczyków i zakopiańczyczek (w odróżnieniu od zwykłych zakopianek, nieróżniących się bardzo od ogólnego typu polskich kobiet). Jak można mówić o czymś tak tajemniczym i potwornym, co łączy w Zakopanem dwie dusze, a nawet ciała, w terminach tak wulgarnych jak miłość np.? Jak można profanować tak szalone misterium, jakim jest połączenie się dwojga istot w zakopiańskich wymiarach?
Istnieje bowiem zakopiański wymiar psychiczny, tak niedostępny dla duchowego „cepra”, jak niedostępnym jest wymiar siódmy dla istoty w sześciu tylko wymiarach żyjącej.
III
Może ludzie niedotknięci zakopiańską chorobą będą nas pomawiać o nadawanie jakiejś wyższej wartości zwykłemu próżniactwu i niezdolności do czynu, pod pozorami jakiegoś urojonego zakopianizmu. Tych poprosimy tylko o dłuższe „poprzebywanie” w tym zaklętym świecie. Jesteśmy pewni, że eksperyment się uda i ujrzymy ich wkrótce ze specjalnymi odznakami psychozy zakopiańskiej na twarzach, błądzących bez określonego celu, pełnych klasycznie zakopiańskich problemów (Zakopianische Problemen, Problèmes zacopanes, zakopianical problems, Problemi zacopianici). Jakie są to symptomy, dość trudno określić. Zasadniczym jednak dla różniczkowej diagnozy jest to, że wzrok prawdziwego zakopiańczyka (nawet gdy załatwia codzienne sprawy życia) ma w sobie coś dośrodkowego (pępko-centrycznego), podczas gdy wzrok zwykłego człowieka czasem tylko przybiera ten charakter. Postawa również ma pewien rodzaj skręcenia się samego w sobie, jakby wszystkie członki posiadały jakiś punkt specjalny wspólnej grawitacji. Poza tym mówią oni o rzeczach dla cepra kompletnie niepojętych, które mogą być jednak sprowadzone do pojęć takich, jak: ogólna kompozycja życia, przeżycie dzisiejszego wieczoru, zatrzymanie w swym biegu przeżywania bezpośredniego, usprawiedliwienie artystyczne upadków, samo pojęcie upadku (ze specjalnie zaakcentowanym dodatkiem: „wewnętrznego”), metafizyka bilardu lub szachów, sprzeczność uczuć najprostszych, np. głód przy jednoczesnym apetycie, i to zarówno fizycznym, jak duchowym.
Pojęcia te jednak, wyrażając w zwykłej formie izolowane systemy duszy zakopiańczyka, nie mogą jeszcze dać wyobrażenia o jej całokształcie. Scałkowanie zaś tych elementów możliwe jest jedynie wtedy, gdy się już jest zakopiańczykiem, a wtedy wszystko przepadło, oprócz honoru.
7. Stanisław Ignacy Witkiewicz przed pensjonatem „Zośka”, Zakopane, ok. 1929
Honor jednak nie ulega transformacji pod wpływem zabójczej atmosfery lokalnej, ale kwestia ta wymagałaby osobnego głębokiego studium. Weźmy parę przykładów. Don Juan zakopiański np. traci poczucie tego, kogo i dlaczego uwodzi – to poczucie, które stanowi o wartości jego przeżyć, nie tylko dla niego samego. On nie uwodzi tej właśnie osoby rano, przypuśćmy (w Zakopanem wszystko jest możliwe), dlatego że to jest jego koniecznością, że mu się ona podoba, że zadowolni swój snobizm – gdy ona jest utytułowana lub pragnie być taka – albo że odświeży swoje serce, o ile jest kobietą zwykłą. Nie – zakopiański Don Juan uwodzi o jedenastej z rana, aby wieczór, zakopiański wieczór, miał dla niego pewien specjalny charakter; aby mógł mieć on pewne myśli uboczne, z uwiedzeniem samym nic niemające wspólnego, a których bez uwiedzenia tej właśnie osoby mieć by tego wieczoru nie mógł. Nie chodzi o sam fakt, tylko o tzw. „produits secondaires”, które dla prawdziwego Don Juana są czymś znikomo małym. Czyż człowieka takiego można nazwać prawdziwym Don Juanem?
To samo, tylko na odwrót, jest z paniami. Nie mówimy o kobietach zwykłych, bo te nie poddają się działaniu zakopianiny zupełnie.
Dalej weźmy zakopiańskiego adwokata np. Czy chodzi mu o to naprawdę, aby pognębić paskarza albo uszczęśliwić jakąś sierotę rozwodem lub spadkiem? Bynajmniej, on myśli o tygodniu pracy jak człowiek, który z kartą w ręku układa „menu” swojego obiadu. Fakty same przez się nie obchodzą go wcale – obchodzą go kombinacje faktów, łączące się w artystyczne całości.
Tu doszliśmy do jądra sprawy: życie zamienia się na sztukę, komponuje się wypadki, aby tworzyły kompleksy mające charakter abstrakcyjnego piękna.
Jest to według pogardliwego wyrażenia prof. Bronisława Malinowskiego „artystyczne przeżywanie”[4] par excellence, a przypomina sposoby pewnego pana, który faute de mieux zwiedzając pewne, w niektórych państwach zupełnie uprawnione instytucje, miał pewne przekonanie, że jest poligamicznym wschodnim księciem, władającym urozmaiconym haremem.
Oczywiście, życie narzuca pewne fakty. Adwokat musi bronić dziś sieroty panny X., chociaż miałby wielką ochotę na „lustmördera” np. albo na nałogowego koniokrada. Chodzi wtedy o to, aby fakt dany włączyć par force w kompozycję całości, aby uczynić go taką artystyczną koniecznością, jak dany temat w danej symfonii np. Dzieje się to przy pomocy tzw. „wolt psychicznych”, w których przede wszystkim celuje każdy prawdziwy zakopiańczyk.
„Wyższością jednego człowieka nad drugim nie jest zdolność tworzenia wyższych rzeczywistości, tylko zdolność doskonalszego teoretyzowania rzeczywistości już stworzonych”, jeśli możemy pozwolić sobie na zacytowanie jednego z naszych dzieł pośmiertnych. „Mon verre n’est pas pur, mais je pisse dans mon verre”, można by powiedzieć, trawestując znane powiedzenie Alfreda de Musset[5].
Lecz jeśli życie tworzy się jak sztukę, cóż dzieje się z samą Wielką Panią Sztuką w tej atmosferze przewartościowania wszystkiego. Sztuka kąsa sama siebie w ogon, jest szczytem perwersji i odwrotności wszystkiego, co za sztukę uważanym było; jest ostatnim zaprzeczeniem samej siebie, powiedzieliby znawcy. My przemilczymy ten problemat z powodów łatwo zrozumiałych. Tak więc wszystko sprowadza się do tego, aby w rozmowie z sobowtórem, z przyjacielem lub z Nią (przez wielkie N) tak przeinaczyć rzeczywistość, aby stała się ona godną być częścią wielkiej zakopiańskiej symfonii życiowej.
A więc, powiedzą nam wszyscy poszukiwacze życiowej prawdy, jest to najordynarniejsze kłamstwo i wmawianie w siebie rzeczy nieistniejących. My nie bronimy tutaj niczegokolwiek, stwierdzamy tylko fakty, starając się ukryć możliwie najgłębiej istotny pogląd osobisty, jak prawdziwy krytyk sztuki. Czy lepsze jest przeżywanie wszystkiego, tak jak Bóg dał, czy też systematyczne okłamywanie siebie, nie da się bezwzględnie określić. Gdzie jest miara między kłamstwem a prawdą, którą trzeba w życiu stosować, jest tajemnicą ludzi umiejących żyć naprawdę, tzw. „King of life’ów”.
Z jednej strony mamy osobniki niczym nieróżniące się od bydląt, z drugiej, blagierów zrozpaczonych, że nie tylko innych, ale i siebie nawet oblagować nie potrafią. Gdzieś w pośrodku znajduje się ta elita, której zaszczyt stanowią w Polsce (przynajmniej w ich własnym mniemaniu) prawdziwi zakopiańczycy, tj. ci, którzy potrafią pochłaniać maksymalne dawki zakopianiny, zachowując przy tym choć pozory godności ludzkiej, tj. będąc mogołami, „wielkimi Mogołami” lub też „mogoł-aspirantami”[6] w hierarchii ludzi tworzących istotne życie swego narodu.
Nie wyłączamy tu nikogo, bierzemy i artystów, i ludzi nauki, i bolszewików nawet, o ile tacy w Zakopanem się znajdują. Przypuszczalnie nawet i bolszewik zakopiański powinien być typem, któremu by Lenin ręki podać nie mógł i który z tego powodu mógłby być nawet przez najjadowitszą burżuazję zupełnie swobodnie tolerowanym. Bowiem najkrwawsze nawet instynkty mogą przybrać zupełnie inne formy w tym, co nazwaliśmy artystycznym przeżywaniem.
Tak więc na końcu doszliśmy do zupełnie innej definicji demonizmu niż tej, którą postawiliśmy na początku. Nawet demonizm zakopiański jest innym niż wszędzie gdzie indziej. Możliwym jest, że żyjąc w tej zaklętej krainie (którą w tak skondensowany sposób opisał Tadeusz Miciński w Nietocie[7]), staczamy się w otchłań.
Ale jest to piekielnie przyjemne w swojej męczarni (jak każda zresztą perwersja), że możemy tylko błogosławić siły, które polski organizm obdarzyły takim wyrostkiem robaczkowym (kiszki ślepej), jakim jest Zakopane. A można mieć nadzieję, że przy dalszym zdrowieniu polskiego organizmu i nam nie grozi żaden apendicitis i mimo całej pozornej nieużyteczności Zakopane trwać będzie dalej i wytwarzać coraz to nowe formy psychopatów polskich.
Jak by wyglądało to ostre zapalenie pozornie niezbyt niebezpiecznej miejscowości, nawet bolszewik zakopiański nie mógłby podać w przybliżeniu, tak nieobliczalną jest w swym wyniku zbiorowa psychika miejscowości zaludnionej przez osobniki wyżej opisanego typu.
POŚWIĘCONE TYMONOWI NIESIOŁOWSKIEMU[8]
O DANDYZMIE ZAKOPIAŃSKIM
Ubłagany przez Naczelnego i Odpowiedzialnego Redaktora, obejmującego niniejszy artykuł organu[1], zdecydowałem się anonsować długo trzymaną przeze mnie w tajemnicy definicję zakopiańskiego dandyzmu.
Dla umysłu wyćwiczonego tak bardzo w czystej dialektyce jak mój umysł, a nawet dla umysłów względnie ciemnych, definicja ta nie przedstawia żadnych poważniejszych trudności. Jeżeli dotychczas nie podałem jej do wiadomości ogółu, to nie z powodu trudności właśnie, tylko dla pewnych względów ogólniejszych, o których na razie przemilczę z powodów łatwo zrozumiałych. „Jestem człowiek zgodny i nie lubię się kłócić”, rzekł kiedyś Izrael Hands i celnym strzałem w ucho położył O’Briena na miejscu[2].