Szkieletowa załoga - Stephen King - ebook + audiobook + książka

Szkieletowa załoga ebook

Stephen King

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

O tym, że Stephen King jest mistrzem długich, rozbudowanych powieści o wielu przeplatających się wątkach, wszyscy wiedzą od dawna. Utwory zamieszczone w niniejszym zbiorze dobitnie przeczą tezie, jakoby doskonały powieściopisarz nie mógł być również znakomitym twórcą krótkich form literackich. Lektura tych doskonale skonstruowanych, opartych na zaskakujących, oryginalnych pomysłach i oczywiście wspaniale napisanych opowiadań daje miłośnikom prozy Stephena Kinga co najmniej tyle satysfakcji co najobszerniejsze z jego powieści.

Stephen King (ur. 21.09.1947, Portland) - autor powieści, zbiorów opowiadań, komiksów i scenariuszy filmowych. Sławę przyniosły mu już pierwsze książki: „Carrie”, „Miasteczko Salem” i „Lśnienie”. King zręcznie wiąże w swoich historiach elementy grozy, literatury science fiction, baśni i sensacji. Prawie każda z jego ponad 60 książek została zekranizowana, a łącznie uzyskały one jeden z największych nakładów na świecie. Autor uchodzi dziś za niekoronowanego króla literatury z gatunku horroru. Mieszka wraz żoną Tabithą w Bangor, w stanie Maine.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 897

Oceny
4,0 (154 oceny)
62
44
35
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kora_338

Dobrze spędzony czas

Zależało mi tylko na opowiadaniu ,,Mgła".Oglądalam 2 razy film na podstawie tej ksiązki i postanowiłam ją przeczytać i uważam,że film jest lepszy np. bardziej podoba mi się zakończenie w firmie niż w noweli. Nawet dokładnie jest odtwożona książka w filmie. Nie podobała mi się zdrada glównego bohatera. Jest to bardzo dobra książka jeśli chodzi o trzymanie napięcia i czytelnika w domysłach.
00
DagmaraLorek

Całkiem niezła

Szkieletowa załoga to trzeci zbiór opowiadań od Kinga, który przeczytałam i jak dotąd najmniej mi się podobał. Nadal uważam, że King potrafi w krótkie formy, ale w tym przypadku po prostu coś nie zagrało. Najlepsze opowiadania, według mnie, z tego zbioru to : Mgła(chociaż filmowe zakończenie jest o wiele lepsze! :)), Jaunting i Szkoła przetrwania. Reszta nie szczególnie utkwiła mi w pamięci.
00
paulinka2

Dobrze spędzony czas

Podoba mi się!
00
Azrael1012

Dobrze spędzony czas

Była to całkiem niezła lektura z wyjątkiem opowiadania pod tytułem Szkoła przetrwania - zdecydowanie dla ludzi o mocnych nerwach
00
viollaesz

Całkiem niezła

Jak to z opowiadaniami bywa, jedno gorsze drugie lepsze. Bardzo zróżnicowane gatunkowo, mamy tutaj m.in. horror i obyczajówkę.
00

Popularność




Tytuł oryginału:

SKELETON CREW

Copyright © 1985 by Stephen King.

All rights reserved.

Projekt okładki: Ewa Wójcik

Ilustracja na okładce: Copyright © All rights reserved.

Redaktor serii: Katarzyna Rudzka

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Jadwiga Piller

Barbara Pigłowska-Stawowa

ISBN 978-83-8097-735-8

Warszawa 2012

Wydawca:

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Ta książka jest dla Arthura i Joyce Greenów

Ja jestem grajkiem twym,

Tym właśnie jestem ja,

Zjawiłem się tu po to,

By zrobić, co się da...

K.C. and The Sunshine Band

Kochasz?

Wstęp

Zaczekaj chwilę... Chcę z tobą porozmawiać... a potem cię pocałuję. Zaczekaj...

1

Oto jeszcze trochę opowiadań, jeśli chcecie. Obejmują spory szmat mojego życia. Najstarsze, „Wizerunek Kosiarza”, napisałem w wieku osiemnastu lat, w ostatnie wakacje przed początkiem nauki w college’u. Nawiasem mówiąc, pomysł przyszedł mi do głowy na podwórzu za naszym domem w West Durham w stanie Maine, podczas gry w koszykówkę z braćmi; kiedy teraz czytam je ponownie, robi mi się trochę żal tych dawnych czasów. Najnowsze, „Ballada o celnym strzale”, ukończyłem w listopadzie 1983 roku. Różnica wynosi siedemnaście lat – raczej niewiele w porównaniu z długimi i obfitującymi w wydarzenia karierami tak rozmaitych autorów, jak Graham Greene, Somerset Maugham, Mark Twain i Eudora Welty, ale równocześnie jest to więcej, niż było dane Stephenowi Crane’owi, oraz mniej więcej tyle samo, ile trwała pisarska kariera H.P. Lovecrafta.

Pewien przyjaciel zapytał mnie rok albo dwa lata temu, dlaczego wciąż pisuję opowiadania. Jego zdaniem na powieściach zarabiam mnóstwo pieniędzy, opowiadania natomiast przynoszą mi wyłącznie straty.

– Skąd wiesz? – zapytałem.

Postukał palcem w najnowszy numer „Playboya”, od którego zaczęła się dyskusja. Było tam moje opowiadanie („Edytor tekstu”, znajdziecie je gdzieś tutaj); pokazałem mu je z dumą – jak mi się wydawało, uzasadnioną.

– Zaraz ci to wyliczę – odparł – oczywiście, jeżeli zechcesz mi powiedzieć, ile dostałeś za ten kawałek.

– Zechcę – powiedziałem. – Zapłacili mi dwa tysiące dolarów. Wydaje mi się, Wyatt, że to całkiem niezła forsa.

(W rzeczywistości wcale nie nazywa się Wyatt, ale nie chcę stawiać go w głupiej sytuacji).

– Wcale nie dostałeś dwóch tysięcy – odrzekł Wyatt.

– Czyżby? Sprawdzałeś wyciąg z mojego konta?

– Jasne, że nie, ale wiem, że dostałeś tylko tysiąc osiemset, bo twój agent bierze dziesięć procent.

– Racja – przyznałem. – Zapracował na nie. Wepchnął mnie do „Playboya”. Zawsze chciałem wydrukować jakieś opowiadanie w „Playboyu”. A więc nie dwa tysiące, tylko tysiąc osiemset. Wielka mi różnica.

– Nieprawda. Tysiąc siedemset dziesięć.

– Słucham?

– Sam mi kiedyś mówiłeś, że twój księgowy bierze pięć procent od dochodu netto...

– Zgoda. Tysiąc osiemset minus dziewięćdziesiąt. Mimo to nadal uważam, że tysiąc siedemset dziesięć dolarów to całkiem nieźle jak na...

– Ale to wcale nie było tysiąc siedemset dziesięć dolarów – wpadł mi w słowo ten sadysta. – W rzeczywistości zarobiłeś nędzne osiemset pięćdziesiąt pięć dolców.

– Że co, proszę?

– Chyba nie będziesz usiłował mi wmówić, że nie łapiesz się do najwyższej grupy podatkowej?

Nic nie odpowiedziałem, bo doskonale znał prawdę.

– To jeszcze nie koniec – dodał nieco łagodniejszym tonem. – Tak naprawdę zostało ci z tego jakieś siedemset sześćdziesiąt dziewięć pięćdziesiąt, prawda?

Z ociąganiem skinąłem głową. W Maine obowiązuje podatek stanowy – dla obywateli o dochodach takich jak moje wynosi on dziesięć procent podatku federalnego. Dziesięć procent od ośmiuset pięćdziesięciu pięciu to osiemdziesiąt pięć pięćdziesiąt.

– Ile czasu zabrało ci napisanie tego opowiadania? – parł dalej Wyatt.

– Około tygodnia – powiedziałem z miną niewiniątka.

W rzeczywistości były to prawie dwa tygodnie, plus kilka korekt, ale nie zamierzałem się do tego przyznawać.

– A więc przez ten tydzień zarobiłeś na czysto siedemset sześćdziesiąt dziewięć dolarów i pięćdziesiąt centów. Czy wiesz, nieboraczku, ile tygodniowo zarabia hydraulik w Nowym Jorku?

– Nie – odparłem. Nie znoszę, kiedy ktoś mówi do mnie „nieboraczku”. – I ty też nie wiesz.

– Oczywiście, że wiem. Około siedmiuset sześćdziesięciu dziewięciu dolarów i pięćdziesięciu centów netto. Tak więc, przynajmniej moim zdaniem, pisząc to opowiadanie, dołożyłeś do interesu.

Okrutnie go to ubawiło, a kiedy już przestał się śmiać, zapytał, czy mam jeszcze piwo w lodówce. Powiedziałem mu, że nie mam.

Zamierzam posłać Wyattowi egzemplarz tej książki z adnotacją: „Nie powiem Ci, ile dostałem za tę książkę, ale powiem Ci, co następuje: do tej chwili »Edytor tekstu« przyniósł mi trochę ponad dwa tysiące trzysta dolarów netto, i to nie licząc tych siedmiuset sześćdziesięciu dziewięciu dolarów i pięćdziesięciu centów, z których tak nabijałeś się w moim domu nad jeziorem”. Podpiszę się: „Nieboraczek”, i dodam postscriptum: „Miałem wtedy mnóstwo piwa. Raczyłem się nim jeszcze długo po Twoim odjeździe”.

To powinno go załatwić.

2

Tyle że tak naprawdę wcale nie chodzi o pieniądze. Jasne, dwa tysiące dolarów za „Edytor tekstu” sprawiło mi nielichą frajdę, ale tak samo ucieszyłem się z czterdziestu dolarów za „Wizerunek Kosiarza”, który ukazał się w „Startling Mystery Stories”, albo z dwunastu gratisowych egzemplarzy czasopisma otrzymanych zamiast honorarium za „Zjawi się tygrys”, kiedy opowiadanie to opublikowano w „Ubris”, literackim periodyku Uniwersytetu Maine. (Jako osobnik o łagodnym usposobieniu zawsze przypuszczałem, że „ubris” to slangowa odmiana słowa „hubris”).

To znaczy, pieniądze są w porządku. Nie uciekajmy całkowicie w krainę fantazji (przynajmniej na razie). Kiedy moje opowiadania zaczęły w miarę regularnie pojawiać się w męskich czasopismach, takich jak „Cavalier”, „Dude” i „Adam”, miałem dwadzieścia pięć lat, a moja żona dwadzieścia trzy. Mieliśmy również dziecko, drugie było w drodze. Przez pięćdziesiąt, sześćdziesiąt godzin tygodniowo pracowałem w pralni, gdzie zarabiałem dolara i siedemdziesiąt pięć centów na godzinę. Nie da się nawet powiedzieć, że dysponowaliśmy wtedy jakimś budżetem; nasze życie przypominało raczej Marsz Śmierci na Bataan*. Czeki z honorariami za te opowiadania (płacono dopiero po publikacji, nigdy po zaakceptowaniu przez redakcję) zjawiały się zawsze w porę, żebyśmy mogli kupić antybiotyki dla dziecka albo zapłacić zaległy rachunek za telefon. Powiedzmy sobie szczerze: pieniądze są potrzebne. Jak powiada Lily Cavenaugh w „Talizmanie” (nie napisałem tego ja, lecz Peter Straub): „Nigdy nie jest się za szczupłym ani za bogatym”. Jeśli w to nie wierzycie, to znaczy, że nigdy nie byliście otyli ani naprawdę biedni.

A jednak nie robisz tego dla pieniędzy, nie przeprowadzasz wcześniej rachunku zysków i strat, nie liczysz, ile zarobisz przez godzinę, rok ani nawet przez całe życie. Nie robisz tego nawet z miłości, choć przyjemnie byłoby tak myśleć. Robisz to, ponieważ gdybyś tego nie robił, równałoby się to popełnieniu samobójstwa. Niekiedy jest ciężko, ale w zamian otrzymujesz coś, o czym nawet nie próbowałem mówić Wyattowi, bo i tak by mnie nie zrozumiał.

Weźmy na przykład „Edytor tekstu”. Nie jest to moje najlepsze opowiadanie, z pewnością nie zdobędzie żadnych nagród, ale nie jest też znowu takie marne. Całkiem przyzwoite. Miesiąc wcześniej kupiłem swój pierwszy komputer (to ogromniasty wang; bądźcie tacy mili i powstrzymajcie się od złośliwych komentarzy, dobrze?), wciąż jeszcze poznawałem jego możliwości i ograniczenia. Najbardziej zafascynowały mnie klawisze INSERT oraz DELETE, za których sprawą korektory niemal z dnia na dzień odeszły do lamusa.

Któregoś dnia paskudnie się zatrułem – cóż, każdemu może się zdarzyć. Wszystko, co nie było we mnie jakoś zakotwiczone, opuszczało mój organizm wlotem bądź wylotem z prędkością zbliżoną do prędkości światła. Wieczorem czułem się naprawdę paskudnie: dreszcze, gorączka, obolałe stawy. Ponaciągałem sobie powłoki brzuszne i łupało mi w głowie.

Noc spędziłem w pokoju gościnnym (zaledwie cztery susy od łazienki). Zasnąłem o dziewiątej, obudziłem się o drugiej z przekonaniem, że już nie zmrużę oka. Zostałem w łóżku tylko dlatego, że czułem się zbyt paskudnie, żeby wstać. Leżałem więc sobie, myślałem o komputerze, o klawiszach INSERT i DELETE... „Czy to nie byłoby zabawne, gdyby ktoś napisał jakieś zdanie, nacisnął DELETE, i wszystko, co zostało opisane w tym zdaniu, natychmiast zniknęłoby bez śladu?”. Tak właśnie rodzą się prawie wszystkie moje pomysły: Czy to nie byłoby zabawne, gdyby... Chociaż większość z nich jest przerażająca, to kiedy je opowiadam, niemal wszystkie wywołują wesołość, i to niezależnie od moich intencji.

Tak czy inaczej, zacząłem od pomysłu z DELETE, a potem nie tyle tkałem materię opowieści, ile raczej oglądałem w myślach oderwane obrazy. Widziałem, jak ten gość (początkowo zawsze ma moją twarz, aż do chwili, kiedy biorę się do pisania i muszę nadać mu jakieś imię) usuwa wiszące na ścianie obrazy, fotele w salonie, Nowy Jork i pojęcie wojny. Potem zaczął wstawiać rozmaite rzeczy, które natychmiast pojawiały się na świecie.

A później pomyślałem: „Dajmy mu więc żonę sekutnicę, może ją usunie... i kogoś, kogo chciałby wstawić w to miejsce...”. Jeszcze później mimo wszystko zasnąłem, a kiedy obudziłem się rano, czułem się już całkiem nieźle. Zatrucie należało do przeszłości, opowiadanie – nie. Napisałem je; co prawda, jak sami się przekonacie, różni się trochę od pierwotnego pomysłu, ale to całkiem normalne.

Chyba nie muszę wyrażać się jeszcze jaśniej, prawda? Nie robi się tego dla pieniędzy, tylko po to, żeby się dobrze poczuć. Człowiek, dla którego taki powód to za mało, jest nic niewart. To opowiadanie odpłaciło mi się zdrowym snem akurat wtedy, kiedy tego właśnie potrzebowałem. Ja zrewanżowałem mu się, nadając mu konkretną formę, czego bardzo pragnęło. Cała reszta to tylko skutki uboczne.

3

Mam nadzieję, Niestrudzony Czytelniku, że spodoba ci się ta książka, chociaż może nie tak bardzo jak powieść, ponieważ większość z was zapomniała, na czym polega przyjemność obcowania z opowiadaniem. Lektura powieści pod wieloma względami przypomina długi satysfakcjonujący romans. Kiedy podczas kręcenia „Creepshow” musiałem często kursować między Maine a Pittsburghiem, zazwyczaj pokonywałem tę trasę samochodem – częściowo ze względu na lęk przed lataniem, częściowo zaś w związku ze strajkiem kontrolerów ruchu lotniczego oraz jego konsekwencjami, czyli wyrzuceniem na bruk przez Reagana wszystkich strajkujących. (Wygląda na to, że Reagan gorąco popiera związki zawodowe, wyłącznie jeśli działają w Polsce). W podróżach towarzyszyła mi nagrana na ośmiu kasetach magnetofonowych powieść Colleen McCullough „Ptaki ciernistych krzewów”. Przez jakieś pięć tygodni nie tyle miałem romans z tą książką, ile wydawało mi się, że jesteśmy małżeństwem. Najbardziej spodobał mi się fragment o tym, jak mniej więcej w ciągu szesnastu godzin robaki stoczyły rozkładające się zwłoki tej wrednej starej baby.

Z opowiadaniem sprawy mają się zupełnie inaczej; opowiadanie przypomina ukradkowy pocałunek w ciemności z nieznajomym. To oczywiście nie to samo co romans lub małżeństwo, ale pocałunki też są bardzo miłe, ich efemeryczność zaś sama w sobie stanowi nie lada atrakcję.

W miarę upływu lat pisanie opowiadań wcale nie przychodzi mi łatwiej; wręcz przeciwnie, staje się coraz trudniejsze. Z jednej strony, mam na to coraz mniej czasu, z drugiej natomiast, opowiadania wykazują skłonność do błyskawicznego powiększania objętości. (Mam z tym ogromny problem: kiedy piszę, zachowuję się jak łakomczuch w sklepie ze słodyczami). Coraz trudniej też nadać im właściwą formę – zbyt często nie potrafię znaleźć imienia dla tego gościa o mojej twarzy.

Uważam jednak, że trzeba próbować. Lepiej zaryzykować pocałunek i parę razy dostać po twarzy, niż w ogóle zrezygnować.

4

W porządku, to już prawie wszystko. Pozwolicie, że teraz podziękuję paru osobom? (Jeśli chcecie, możecie pominąć ten fragment).

Dziękuję Billowi Thompsonowi za to, że był siłą sprawczą. Wspólnie przygotowaliśmy „Nocną zmianę”, mój pierwszy zbiór opowiadań, i to on wpadł na pomysł, żeby zrobić następny. Potem przeniósł się do wydawnictwa Arbor House, lecz mimo to nadal go kocham. Jeśli wśród osób parających się szlachetną profesją wydawcy pozostał jeszcze choć jeden prawdziwie szlachetny człowiek, to jest nim właśnie Bill. Niech Bóg błogosławi Twoje irlandzkie serce!

Dziękuję Phyllis Grann z Putnama za wybranie luzów.

Dziękuję Kirby’emu McCauleyowi, mojemu agentowi (znowu Irlandczyk!), który sprzedał większość spośród tych opowiadań, najdłuższe zaś, czyli „Mgłę”, wydobył ze mnie hydrauliczną wyciągarką.

Coś zaczyna mi to przypominać gadkę laureata Oscara, ale ja to pieprzę.

Podziękowania należą się też ludziom z czasopism: Kathy Sagan z „Redbook”, Alice Turner z „Playboya”, Nye Willden z „Cavalier”, wszystkim z „Yankee”, Edowi Fermanowi – swój gość! – z „Fantasy & Science Fiction”.

Jestem wdzięczny jeszcze wielu osobom i nawet mógłbym je wszystkie wymienić, ale nie będę już was zanudzał. Jak zwykle, największe podziękowania należą się wam, Stali Czytelnicy, ponieważ w końcu wszystko sprowadza się właśnie do was. Bez was cała ta zabawa nie miałaby sensu. Jeśli któraś z tych historyjek was wciągnie, poruszy, pozwoli przetrwać nudne popołudnie, zajmie podczas lotu samolotem albo skróci godzinną odsiadkę za strzelanie w nauczyciela kulkami z plasteliny, będę się czuł w pełni usatysfakcjonowany.

5

Dobra, koniec reklam. Złapcie mnie teraz za rękę. Trzymajcie mocno. Odwiedzimy sporo mrocznych zakątków, ale wydaje mi się, że znam drogę. Pamiętajcie tylko, żeby się mocno trzymać. A jeśli skradnę wam w ciemności całusa, to nic wielkiego. Zrobię to, ponieważ was kocham.

A teraz słuchajcie...

15 kwietnia 1984

Bangor, Maine

* W 1942 roku Japończycy zmusili ok. 70 tysięcy amerykańskich i filipińskich jeńców wojennych do ponadstukilometrowego marszu przez półwysep Bataan na Filipinach. Z wyczerpania, głodu i z powodu bestialskiego traktowania zginęło wtedy prawie 10 tysięcy ludzi.

Mgła

The Mist

1. Nadciąga burza

Oto co się wydarzyło. Tej nocy, kiedy wreszcie załamała się fala największych upałów w historii Nowej Anglii (czyli 19 lipca), nad całą zachodnią częścią stanu Maine rozpętały się najgwałtowniejsze burze, jakie kiedykolwiek widziałem.

Mieszkaliśmy nad Long Lake i jeszcze przed nastaniem ciemności zobaczyliśmy, jak woda daleko na jeziorze marszczy się chłostana pierwszymi uderzeniami wiatru. Wcześniej przez godzinę panowała zupełna cisza. Amerykańska flaga, którą mój ojciec zawiesił w roku 1936 na szopie dla łodzi, zwisała smętnie. Nie drgnęła ani jedna nitka w zdobiących ją frędzlach. Upał wydawał się niemal namacalny i głęboki niczym woda, która zalała kamieniołomy. Po południu całą trójką wybraliśmy się popływać, woda jednak nie dawała żadnej ulgi, chyba że wypłynęło się daleko od brzegu. Ani Steffy, ani ja nie chcieliśmy tego robić ze względu na Billy’ego. Billy ma pięć lat.

O wpół do szóstej zasiedliśmy na tarasie do kolacji, lecz szynka i sałatka ziemniaczana nie cieszyły się większym powodzeniem. Wszyscy mieli ochotę wyłącznie na pepsi, którą wyciągaliśmy z metalowego wiaderka wypełnionego lodem.

Po kolacji Billy poszedł na drabinki, Steff i ja natomiast zostaliśmy przy stole. Siedzieliśmy w milczeniu, paliliśmy papierosy i gapiliśmy się na nieruchomą, ponurą taflę jeziora oraz na Harrison na jego przeciwległym brzegu. Po wodzie snuło się smętnie kilka motorówek, sosny i świerki sprawiały wrażenie czymś przygnębionych. Na zachodzie powoli rozrastały się masywne fioletowoczarne chmury, grupując się w wojskowe formacje. Co jakiś czas w ich wnętrzu eksplodowały błyskawice. Za każdym razem, kiedy to następowało, głośnik włączonego po sąsiedzku u Brenta Nortona radia – było dostrojone do nadającej z Mount Washington stacji z muzyką klasyczną – raczył nasze uszy potężną dawką szumu. Norton, prawnik z New Jersey, miał nad Long Lake tylko letni domek, nieocieplony i bez ogrzewania. Dwa lata wcześniej nie mogliśmy ustalić, którędy dokładnie powinna przebiegać granica między naszymi działkami. Sprawa w końcu trafiła do sądu okręgowego; wygrałem ją. Norton twierdził, iż stało się tak dlatego, że jest tu obcy. Od tej pory nie pałaliśmy do siebie przesadnie przyjaznymi uczuciami.

Steff westchnęła, po czym zaczęła się wachlować górną częścią cienkiej bluzeczki na ramiączkach. Wątpię, czy zrobiło jej się od tego chłodniej, za to ja miałem bardzo przyjemny widok.

– Nie chcę cię niepokoić – powiedziałem – ale mam wrażenie, że zbliża się solidna burza.

Spojrzała na mnie z powątpiewaniem.

– Takie same chmury były wczoraj i przedwczoraj, a wszystko rozeszło się po kościach.

– Dziś się nie rozejdzie.

– Nie?

– Jeśli zrobi się naprawdę nieciekawie, zejdziemy do piwnicy.

– A jak bardzo nieciekawie, twoim zdaniem, może się zrobić?

Mój ojciec pierwszy wybudował całoroczny dom po tej stronie jeziora. Najpierw, kiedy jeszcze był prawie dzieckiem, razem z braćmi postawił w tym miejscu letni domek, który legł w gruzach podczas pewnej letniej burzy w roku 1938. Ocalała wtedy tylko szopa na łodzie. Rok później ojciec rozpoczął budowę dużego domu. Najwięcej szkód podczas huraganu czyni nie wiatr, lecz łamane przez niego stare, wielkie drzewa. Tak właśnie Matka Natura przeprowadza od czasu do czasu gruntowne porządki.

– Nie mam pojęcia – odparłem zgodnie z prawdą. Wielką burzę z roku trzydziestego ósmego znałem wyłącznie z opowiadań. – Ale wiem, że wiatr może w nas uderzyć jak rozpędzony ekspres.

Chwilę później wrócił Billy; nie miał ochoty bawić się na drabinkach, ponieważ, jak oświadczył, „cały się zapocił”. Zmierzwiłem mu włosy i dałem jeszcze jedną pepsi. Więcej pracy dla dentysty.

Burzowe chmury zasłaniały coraz więcej jeszcze niedawno błękitnego nieba. Nie ulegało wątpliwości, że tym razem burza nas nie ominie. Norton wyłączył radio. Billy siedział między nami i, zafascynowany, obserwował niebo. Nad jeziorem powoli przetoczył się grzmot, by wkrótce wrócić echem. Chmury kotłowały się i kłębiły – to czarne, to znów fioletowe, chwilę potem pożyłkowane, nieco później znów czarne. Stopniowo rozprzestrzeniały się nad całym jeziorem, a hen, daleko, spływała już z nich delikatna zasłona deszczu. Na razie padało w Bolster’s Mills i Norway.

Powietrze drgnęło, a następnie zaczęło się poruszać, najpierw zrywami – flaga załopotała gwałtownie, zwisła bezwładnie, znowu załopotała, znowu zwisła – później zaś zerwał się prawdziwy wiatr, który początkowo ostudził pot na naszych ciałach, by zaraz potem niemal go zamrozić.

Właśnie wtedy nad jezioro począł się nasuwać srebrzysty całun. W ciągu kilku sekund przykrył Harrison i ruszył prosto na nas. Motorówki pospiesznie opuściły scenę.

Billy poderwał się z krzesełka (stanowiło wierną, tyle że mniejszą kopię naszych reżyserskich krzeseł, łącznie z imieniem wypisanym wielkimi literami na oparciu).

– Tatusiu, patrz!

Ja również wstałem i otoczyłem ramieniem jego szczupłe barki.

– Idziemy do domu.

– Tatusiu, ale widzisz? Co to jest?

– Trąba powietrzna. Do środka, do środka!

Steff zerknęła na mnie ze zdziwieniem, a następnie powiedziała:

– Chodźmy, Billy. Trzeba słuchać tatusia.

Weszliśmy przez rozsuwane szklane drzwi łączące taras z salonem. Zamknąłem je starannie i jeszcze raz spojrzałem na zewnątrz. Srebrzysty całun pokonał już trzy czwarte szerokości jeziora. Teraz wyglądał jak zdeformowana, wirująca w szaleńczym tempie filiżanka zawieszona między niskimi czarnymi chmurami a powierzchnią wody, która przybrała barwę posrebrzanego tu i ówdzie ołowiu. Jezioro zamieniło się w ocean: wysokie fale rozbijały się z hukiem o nabrzeża i falochrony, rozsiewając dokoła bryzgi wodne. Dalej od brzegu grzywacze wściekle potrząsały białymi głowami.

Widok trąby powietrznej sunącej nad wodą niemal mnie zahipnotyzował. W chwili kiedy była tuż-tuż, błysnęło tak przeraźliwie, że jeszcze co najmniej przez trzydzieści sekund widziałem wszystko jak na negatywie. Telefon brzęknął ze zdumieniem, a ja odwróciłem się i ujrzałem żonę i syna stojących przed szerokim oknem, z którego roztacza się panorama na całą północno-zachodnią część jeziora.

Natychmiast ogarnęła mnie przerażająca wizja – jedna z tych zarezerwowanych wyłącznie dla ojców i mężów – grubej szyby rozpryskującej się z hukiem na tysiące ostrych jak sztylety odłamków, które następnie bezlitośnie sieką odsłonięty brzuch żony oraz twarz i szyję syna. Potworności inkwizycji to nic w porównaniu z losem, jaki wyobraźnia każdego z nas potrafi zgotować naszym najbliższym.

Złapałem oboje za ramiona i gwałtownie szarpnąłem do tyłu.

– Co robicie, do cholery? Wynoście się stąd!

Steff wytrzeszczyła oczy, Billy zaś miał taką minę, jakby dopiero co obudził się z głębokiego snu. Zaprowadziłem ich do kuchni i włączyłem światło. Telefon brzęknął ponownie.

Zaraz potem uderzył wiatr. Wrażenie było takie, jakby cały dom wzbił się w powietrze niczym jakiś jumbo jet: przeraźliwy, niekończący się gwizd, to opadający do basowego ryku, to znów wspinający się do opętańczego wrzasku.

– Na dół!

Musiałem krzyczeć, żeby mnie usłyszeli. Bezpośrednio nad naszymi głowami rozległ się trzeszczący huk grzmotu; Billy przywarł do mojej nogi.

– Ty też! – odkrzyknęła Steff.

Skinąłem głową, jednocześnie czyniąc uspokajające gesty. Musiałem siłą oderwać Billy’ego od nogi.

– Idź z mamą. Wezmę parę świec na wypadek, gdyby miało zabraknąć prądu.

Posłuchał, a ja zacząłem grzebać w szafkach. Zabawna rzecz z tymi świecami: każdej wiosny kładziesz je na wierzchu, bo wiesz, że latem burza może przerwać dopływ prądu, a kiedy przychodzi chwila, że naprawdę są potrzebne, znikają bez śladu.

Grzebałem już w czwartej szafce, gdzie wśród mnóstwa rupieci odkryłem między innymi zawiniątko z porcją trawki, którą Steff i ja kupiliśmy przed czterema laty i zaledwie zdążyliśmy napocząć, skaczącą sztuczną szczękę – nabytek Billy’ego ze sklepu z zabawkami w Auburn – oraz stosy fotografii, które Steff ciągle zapominała wkleić do albumów. Zajrzałem nawet do katalogu Searsa i za tajwańską laleczkę, którą zdobyłem podczas festynu we Fryeburgu w zawodach polegających na rzucaniu piłeczkami tenisowymi do butelek po mleku.

Świece leżały za laleczką wpatrującą się we mnie szklistym, nieruchomym wzrokiem. Jeszcze nawet nie zostały rozpakowane. W chwili kiedy zacisnąłem na nich palce, światło zgasło; elektryczność była już tylko tam, w górze. Kuchnię oświetliła seria białych i purpurowych błyskawic. Z dołu dobiegał płacz Billy’ego i uspokajający szmer głosu Steff.

Musiałem jeszcze raz popatrzeć na burzę.

Co prawda trąba powietrzna albo już nas minęła, albo dotarłszy do brzegu, przestała istnieć, lecz widoczność nie przekraczała dwudziestu metrów. Na jeziorze rozszalał się autentyczny sztorm; czyjś pomost (chyba Jasserów) przemknął w zawrotnym tempie, kręcąc kozły we wzburzonej wodzie.

Jak tylko zszedłem na dół, Billy podbiegł i objął mnie mocno za nogi. Wziąłem go na ręce, przytuliłem, po czym zapaliłem świece. Siedzieliśmy w pokoju gościnnym, wpatrywaliśmy się w swoje twarze oświetlone żółtymi, pełgającymi płomykami, i wsłuchiwaliśmy się w ryk nawałnicy. Mniej więcej po dwudziestu minutach do naszych uszu dotarł przeciągły trzask zakończony głuchym łoskotem; to runęła jedna z ogromnych sosen. Zaraz potem niespodziewanie zapadła cisza.

– Już po wszystkim? – zapytała Steff.

– Być może – odparłem. – Albo to tylko przerwa.

Ruszyliśmy w górę po schodach, każdy ze swoją świecą, niczym mnisi udający się na nieszpory. Billy był niezwykle przejęty; fakt, że niósł świecę, że niósł ogień, miał dla niego ogromne znaczenie. Dzięki temu mógł zapomnieć o strachu.

Było już zbyt ciemno, aby oszacować rozmiary zniszczeń wokół domu. Co prawda minęła pora, o której Billy zawsze kładł się spać, ale nie odesłaliśmy go do łóżka. Usiedliśmy we trójkę w salonie, słuchaliśmy wiatru i patrzyliśmy na błyskawice.

Jakąś godzinę później burza zaczęła ponownie przybierać na sile. Od trzech tygodni temperatura w dzień nie spadała poniżej trzydziestu stopni, a przez sześć dni, według informacji przekazanych przez stację meteorologiczną na lotnisku w Portlandzie, przekraczała trzydzieści pięć. W związku z tym, że zima tego roku była wyjątkowo sroga, a wiosna mocno się spóźniła, znowu dały się słyszeć opowieści o długofalowych skutkach przeprowadzanych w latach pięćdziesiątych prób z bronią jądrową, oraz, ma się rozumieć, o rychłym końcu świata.

Drugie uderzenie nie było już tak silne, niemniej kilka drzew, osłabionych pierwszym atakiem nawałnicy, runęło z łoskotem. Jedno z nich – już kiedy wiatr zaczął ponownie cichnąć – zawadziło o dach z odgłosem, jaki mógłby towarzyszyć uderzeniu pięścią w trumienne wieko. Billy podskoczył i z niepokojem spojrzał w górę.

– Wytrzyma, spokojna głowa – powiedziałem.

Uśmiechnął się nerwowo.

Około dziesiątej nastąpił ostatni wściekły atak. Wiatr wył niemal równie głośno jak za pierwszym razem, błyskawice uderzały ze wszystkich stron. Padały kolejne drzewa, w pewnej chwili zaś od strony jeziora dobiegł trzask tak przeraźliwy, że Steff aż krzyknęła. Billy zdążył tymczasem zasnąć w jej objęciach.

– Co to było?

– Przypuszczam, że szopa na łodzie – odparłem.

– O, Boże...

– Myślę, że powinniśmy wrócić na dół.

Wziąłem Billy’ego na ręce. Steff wpatrywała się we mnie wielkimi, przerażonymi oczami.

– Davidzie, wszystko będzie w porządku, prawda?

– Oczywiście.

– Jesteś tego pewien?

– Tak.

Dziesięć minut po tym, jak schroniliśmy się na parterze, na piętrze rozległ się donośny trzask. Okno w salonie. A więc być może moja niedawna wizja wcale nie była tak nieprawdopodobna. Steff, która tymczasem zdążyła zapaść w drzemkę, obudziła się z cichym okrzykiem, Billy zaś poruszył się niespokojnie na łóżku.

– Deszcz zniszczy nam meble – powiedziała.

– Trudno. Dom jest ubezpieczony.

– To niewiele zmienia – odparła gderliwym tonem. – Toaletka twojej matki... Nasza nowa kanapa... Telewizor...

– Ciii... Lepiej śpij.

– Kiedy nie mogę!

Pięć minut później już spała.

Czuwałem jeszcze pół godziny w towarzystwie jednej świecy, przysłuchując się odgłosom burzy. Podejrzewałem, że z samego rana mnóstwo właścicieli domów wokół jeziora sięgnie po telefony, by zadzwonić do swoich agentów ubezpieczeniowych, wkrótce potem rozlegnie się warkot niezliczonych pił, którymi zaczną ciąć konary drzew blokujących podjazdy i przygniatających dachy, a na szosie pojawią się samochody pogotowia energetycznego.

Wyglądało na to, że nawałnica cichnie na dobre. Zostawiłem Steff i Billy’ego pogrążonych we śnie na łóżku, poszedłem na piętro i zajrzałem do salonu. Rozsuwanym drzwiom nic się nie stało, ale tam gdzie jeszcze niedawno było panoramiczne okno, ziała ogromna dziura wypełniona liśćmi. Wiekowa brzoza, która, odkąd pamiętam, rosła przy wejściu do piwnicy, nie wytrzymała naporu wichury. Dopiero teraz, patrząc na jej wierzchołek, który zawitał do naszego salonu, zrozumiałem, co Steff miała na myśli, mówiąc, że fakt, iż dom jest ubezpieczony, niewiele zmienia. Kochałem to drzewo. Dzielnie przetrzymało niezliczone surowe zimy i jako jedyne między domem a jeziorem nie zawarło bliskiej znajomości z moją piłą spalinową. Płomień świecy odbijał się w niezliczonych szklanych odłamkach zaściełających dywan. Zapamiętałem, żeby ostrzec Steff i Billy’ego; zazwyczaj rano biegali po domu na bosaka, ale tym razem było to wykluczone.

Wróciłem na dół. Noc spędziliśmy w łóżku w gościnnej sypialni; Billy spał między Steff i mną. Śniło mi się, że w Harrison po drugiej stronie jeziora zobaczyłem przechadzającego się Boga. Był tak wielki, że od pasa w górę nikł w błękitnej otchłani nieba. Drzewa trzaskały pod jego stopami jak zapałki. Zmierzał wokół jeziora w naszym kierunku, a wszystkie domy i letnie domki na jego drodze eksplodowały purpurowym ogniem, jakby trafione piorunami. Dym szybko gęstniał, aż wreszcie okrył wszystko niczym mgła.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Wstęp

Mgła

Zjawi się tygrys

Małpa

Bunt Kaina

Skrót pani Todd

Jaunting

Weselna chałtura

Lament paranoika

Tratwa

Edytor tekstu

Człowiek, który nie podawał ręki

Świat plaży

Wizerunek Kosiarza

Nona

Dla Owena

Szkoła przetrwania

Ciężarówka wuja Ottona

Poranne dostawy (Mleczarz 1)

Wielkie bębny: Opowieść pralnicza (Mleczarz 2)

Babcia

Ballada o celnym strzale

Cieśnina

Uwagi