Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy imię Łastoczka (po ros. Jaskółka) nadane głównej bohaterce przez jej nową mamę przyniesie dziewczynce wykupionej z wiejskiego sierocińca spodziewaną odmianę losu? Czy spełnią się jej marzenia? Czy wreszcie będzie mogła komuś zaufać?
To właśnie z perspektywy nastolatki pełnej ostrożnej nadziei poznajemy Mołdawię w okresie schyłku imperium sowieckiego i w początkowych latach transformacji postkomunistycznej, we wszystkich krajach bloku wschodniego stojącej pod znakiem chaosu, niepewności, strachu oraz niespełnionych oczekiwań, szczególnie widocznych w przypadku młodej − i dla wielu nieoczywistej − państwowości mołdawskiej miotającej się pomiędzy nostalgią za czasami Związku Radzieckiego,a podszytym nieufnością ciążeniem ku Rumunii i pełnymi wahań aspiracjami niepodległościowymi. Ten dramatycznie skomplikowany węzeł relacji i współzależności znajduje odzwierciedlenie w wątku rywalizacji między żywiołami języków rumuńsko-mołdawskiego uznawanego za plebejską mowę, i rosyjskiego, którym posługuje się miejska elita. Pierwszego z nich bohaterka nauczyła się w domu dziecka, a drugi ma się stać jej przepustką do lepszego życia. Dzięki tak skonstruowanej narracji zostajemy wciągnięci w pełną emocji, uczyć i przeżyć opowieść o dojrzewaniu w trudnych czasach transformacji ustrojowej. A wyrafinowana forma literacka, w której zaciera się granica między poezją a prozą, sprawia, że nie możemy pozostać obojętni wobec tej historii. Do empatycznej podróży w głąb ludzkiej duszy zapraszają Oficyna Literacka Noir sur Blanc i Książkowe Klimaty, wydawca debiutanckiej powieści Tatiany Ţîbuleac Lato gdy mama miała zielone oczy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Słyszę od was, że jestem sentymentalną suką.
Pogryzę was do krwi.
1
Przychodzę na świat w nocy, mam siedem lat. Mówi, że wzięłaby mnie na ręce, ale ręce ma zajęte. Z góry pada światło niebieskiej lampy kołyszącej się na drzewie. Odchylam głowę i widzę ją dokładnie: jest okrągła jak niepokrojony bochenek chleba. Idziemy przez Bramę miasta przypominającą wnętrze kamiennego żołądka. Widocznie tak jest w mieście, myślę sobie. Ulica schodzi w dół, cały czas w dół. Stopy brną w zlodowaciałym śniegu, ulica się zwęża. Uchyla kieszeń palta dla mojej dłoni, żebym się nie poślizgnęła. I żebym mogła rozglądać się dokoła i patrzeć na te wszystkie wspaniałości! Sączące się światło. Niebo ze spadającymi gwiazdami. Bloki, bloki, bloki. Żaden nie więcej niż czteropiętrowy i żaden z nie więcej niż czterema klatkami schodowymi. Jej kieszeń jest podbita futrem, paznokcie zaczynają płonąć żywym ogniem. W oknach widać, jak dobrze sobie żyją małe ludziki. Tysiące rozświetlonych kwadratów. Jedni obok drugich, jedni na drugich. Ci na dole trzymają na ramionach resztę. Ależ są silni. Pies – niebieski – idzie za nami, zostawiając małe ślady. W mieście wszystko jest czwórkowe i niebieskie, myślę sobie. I żebym nie została z tyłu, nigdy przenigdy z tyłu. Przystajemy obok ogrodzenia. Zakroj głaza i zabud’ wsio[1]. Nie rozumiem i zapominam w następnej sekundzie.
2
Tamara Pawłowna mówiła nań nasz mężczyzna i nie zdarzyło się, by przechodząc obok, nie porozmawiała z nim jak z żywym. Długie jak pieśń jest nasze ogrodzenie, Ogrodzenie dużą literą. Nasza siła, nasz gołubczik[2]. Jego się chwytałyśmy, wracając do domu z obolałymi ramionami i oślinionymi dłońmi. Obok niego kucałyśmy spocone, żeby uspokoić drżenie ciała. Tu najczęściej płakałyśmy. Albo śmiałyśmy się głośno, od serca, jak wrony zimową porą. „Ile duszy w takim żelastwie!”, mówiła za każdym razem, a ja jej wierzyłam na słowo. Nie było bowiem na świecie rzeczy, której Tamara Pawłowna nie wiedziałaby najlepiej. Po latach, gdy zastałam je przeżarte rdzą, z prętami przypominającymi połamane żebra, płakałam, jakby mi ktoś bliski umarł. Trudno jest zabić żelazo, ale jeśli bardzo tego chcesz, da się.
Z małego wzniesienia, które było naszym Everestem, podwórko widziałyśmy jak na dłoni. Widać było kasztan z gałęziami w kształcie okrętu i Pułkownika wśród kwiatów. Poza tym rakietę z błyszczącą czerwoną iglicą i czteromiejscowy samolot, w którego okienkach tkwiły cztery jasnowłose głowy i pucołowate dziecięce twarze. I białosine prześcieradła powiewające na sznurkach, skamieniałe od krochmalu. Widać było Szuroczkę na balkonie, jak drapie się po nodze szczotką do czyszczenia dywanów. I Pawlika, który się nie bawił, tylko stał. Można też było dostrzec przez szyby w oknach masywne sylwetki kobiet w sukienkach w paski, obowiązkowo w paski, które kończyły gotować i smażyć. Bellę Izaakownę i Rozę z biodrami w kształcie gruszki stojące na środku ulicy i szepczące sobie coś do ucha. Sekrety, zawsze sekrety. Zachara Antonowycza z jedną ręką, która mu została, troskliwie dotykającą orderu. Zgubić order straszna rzecz, a jaki wstyd! Wszyscy, absolutnie wszyscy tam byli. Brzydka Marina, pijany Lionczik. I Ekaterina z twarzą jak tarcza księżyca. Wszystkie nasze ludzkie sprawy pod szklaną przykrywką. W tych krótkich jak mgnienie oka chwilach, oślepiających niczym błysk lusterka, czułyśmy się nad wyraz szczęśliwe. Z uwagi na nich wszystkich razem wziętych i każdego z osobna. Z uwagi na nich, z uwagi na nas, z uwagi na jeszcze jeden dzień, w którym miałyśmy dokąd wracać. „Mieć swoje miejsce wśród ludzi to niemała rzecz”, mówiła Tamara Pawłowna, która wiedziała. Wiedziała o rzeczach i ludziach, wiedziała więcej, niż mogła unieść.
Między ogrodzeniem a mieszkaniem była jeszcze jedna dolina do przebycia. Dwadzieścia kroków dojrzałej kobiety i trzydzieści dwa małej kobietki. Stawiałam je ostrożnie i bez pośpiechu, zwłaszcza bez pośpiechu, żeby niczego nie potłuc na ostatnich metrach. Potem widzieli nas już wszyscy. „Idą szklarki”, szeptały Żydówki, ale ten ich szept każdy słyszał, bo u Żydów nie ma szeptu. I wszystko było jasne. Po tych słowach, które brzmiały jak wyrok, nic już nie dało się zrobić. Nasz drogi sercu dzień powoli się kończył, chociaż dałybyśmy dużo pieniędzy, żeby trochę się wydłużył, żeby nas jeszcze nie wypuszczał z ramion. Patrzyłyśmy na ostatnie podrygi jego jeszcze ciepłego ciała, z tym wszystkim, co nam przyniósł, czym się z nami podzielił, mając wrażenie, że stoimy na zaczarowanym peronie, skąd można jedynie odjechać. „Idą szklarki!”, to był koniec. My byłyśmy końcem.
3
Żaden inny poranek nie był jak ten pierwszy, kiedy obudziłam się w jej łóżku. Spałam dokładnie pośrodku, jak farsz w pierogu. Gdybyśmy spały w poprzek, obok mnie zmieściłoby się jeszcze pięć takich dziewczynek, jak cukierki owinięte w szeleszczący papierek, zanim trafią do czyichś ust. W internacie miałam tylko koc. Mój śmierdział myszami, ale zdarzało się gorzej. Wokół mnie pełno było odblasków światła, nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Świeciły krzesła, nawet ściany. W oknie – nowy świat. Gałąź mająca kształt dziwnego zwierzęcia z kulkami jak korale. Niebo wypełnione koronami drzew i ptakami. Głos biegnący w moją stronę, ty prosnułas’?[3], trafił, otworzył mnie niczym klucz, znalazł miejsce po lewej stronie, między żebrami. Wstałam z łóżka, mając mamę. Jakież zdziwienie, że już nie jestem sierotą, jaki strach, że w sekundzie znowu mogę nią zostać. Łastocz’ka[4], tak do mnie powiedziała i tak będzie mnie odtąd nazywać.
Jadłam trzy razy z rzędu i nadeszło południe. Jej herbata miała zapach, chleb miał masło, a masło – miód. Od nadmiaru jedzenia rozbolało mnie po lewej stronie. Płomień palącego się gazu przypominał niebieski nenufar. Z radia dobiegało: lubow’, lubow’, lubow’[5]. Tamara Pawłowna słuchała, lekko się uśmiechając, ciepło napełniło pokój. Oprowadziła mnie po mieszkaniu i zrobił się wieczór. Tamten dzień noszę ze sobą wszędzie. Nie znalazłam podobnego zaspokojenia ani w pieniądzach, ani w miłości. Nikt nie chciał mnie bardziej. Nawet wy.
Przypisy