Szklany ogród - Tatiana Tibuleac - ebook + książka

Szklany ogród ebook

Tibuleac Tatiana

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy imię Łastoczka (po ros. Jaskółka) nadane głównej bohaterce przez jej nową mamę przyniesie dziewczynce wykupionej z wiejskiego sierocińca spodziewaną odmianę losu? Czy spełnią się jej marzenia? Czy wreszcie będzie mogła komuś zaufać?

To właśnie z perspektywy nastolatki pełnej ostrożnej nadziei poznajemy Mołdawię w okresie schyłku imperium sowieckiego i w początkowych latach transformacji postkomunistycznej, we wszystkich krajach bloku wschodniego stojącej pod znakiem chaosu, niepewności, strachu oraz niespełnionych oczekiwań, szczególnie widocznych w przypadku młodej − i dla wielu nieoczywistej − państwowości mołdawskiej miotającej się pomiędzy nostalgią za czasami Związku Radzieckiego,a podszytym nieufnością ciążeniem ku Rumunii i pełnymi wahań aspiracjami niepodległościowymi. Ten dramatycznie skomplikowany węzeł relacji i współzależności znajduje odzwierciedlenie w wątku rywalizacji między żywiołami języków rumuńsko-mołdawskiego uznawanego za plebejską mowę, i rosyjskiego, którym posługuje się miejska elita. Pierwszego z nich bohaterka nauczyła się w domu dziecka, a drugi ma się stać jej przepustką do lepszego życia. Dzięki tak skonstruowanej narracji zostajemy wciągnięci w pełną emocji, uczyć i przeżyć opowieść o dojrzewaniu w trudnych czasach transformacji ustrojowej. A wyrafinowana forma literacka, w której zaciera się granica między poezją a prozą, sprawia, że nie możemy pozostać obojętni wobec tej historii. Do empatycznej podróży w głąb ludzkiej duszy zapraszają Oficyna Literacka Noir sur Blanc i Książkowe Klimaty, wydawca debiutanckiej powieści Tatiany Ţîbuleac Lato gdy mama miała zielone oczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 250

Oceny
4,3 (48 ocen)
24
17
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
espequer

Dobrze spędzony czas

Szare, biedne i trudne dorastanie w Kiszyniowie okresu transformacji politycznej, upadku ZSRR, i transformacji językowej. Surowa i gorzka. Świetna. (taki trochę "Demon Copperhead" po mołdawsku)
20
Smiecholka1975

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna opowieść o dzieciństwie i dorastaniu dziewczynki w latach 80-tych i 90-tych w Kiszyniowie. W tle przemiany i historia Mołdawii. Powieść przepięknie napisana, cudownie się ją czyta.
00
zulejkamm

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna, wciągająca, bardzo dobrze napisana.
00
KamilaKunda

Nie oderwiesz się od lektury

Incredibly sad and moving “Szklany ogród” (“The Glass Garden”) by Tatiana Țîbuleac introduces its readers to the difficult times in the history of Moldova. The character, nicknamed Łastoczka (Lastochka - from Russian: Swallow), is a girl adopted by Tamara Pavlovna from an orphanage. Forced to speak Russian, she eventually becomes fluent in the language and then chooses to go to a Moldovan school when the country insists on rejecting Soviet influences and creating its own Moldovan identity. A few years later, it is Romanian language that is necessary to live and thrive in the society, reinventing itself anew. Linguistic challenges are the background for the emotional challenges Łastoczka experiences. Her foster mother is a cold woman, determined to improve her own and the girl’s lives. She lives off getting money for collecting glass bottles and imposes her lifestyle on Łastoczka, who, rain or shine, must spend hours collecting bottles with Tamara Pavlovna. The neighbours and classmate...
01

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Grădina de sticlă
Opieka re­dak­cyjna: MO­NIKA SZEW­CZYK
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: LI­DIA KOŚKA
Ko­rekta: JO­LANTA RO­SO­SIŃ­SKA, EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: KA­TA­RZYNA KACZ­MA­REK
Pu­bli­ka­cja wy­dana w ko­edy­cji z Książ­ko­wymi Kli­ma­tami
Pu­bli­ka­cja wy­dana dzięki do­ta­cji z pro­gramu wspar­cia tłu­ma­czeń i pu­bli­ka­cji Ru­muń­skiego In­sty­tutu Kul­tury
Sup­port for this pu­bli­ca­tion has been pro­vi­ded by a grant from the Ro­ma­nian Cul­tu­ral In­sti­tute’s Trans­la­tion and Pu­bli­ca­tion Sup­port pro­gram
Co­py­ri­ght © Edi­tura Car­tier, 2018 For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-852-7
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Sły­szę od was, że je­stem sen­ty­men­talną suką.

Po­gryzę was do krwi.

1

Przy­cho­dzę na świat w nocy, mam sie­dem lat. Mówi, że wzię­łaby mnie na ręce, ale ręce ma za­jęte. Z góry pada świa­tło nie­bie­skiej lampy ko­ły­szą­cej się na drze­wie. Od­chy­lam głowę i wi­dzę ją do­kład­nie: jest okrą­gła jak nie­po­kro­jony bo­che­nek chleba. Idziemy przez Bramę mia­sta przy­po­mi­na­jącą wnę­trze ka­mien­nego żo­łądka. Wi­docz­nie tak jest w mie­ście, my­ślę so­bie. Ulica scho­dzi w dół, cały czas w dół. Stopy brną w zlo­do­wa­cia­łym śniegu, ulica się zwęża. Uchyla kie­szeń palta dla mo­jej dłoni, że­bym się nie po­śli­zgnęła. I że­bym mo­gła roz­glą­dać się do­koła i pa­trzeć na te wszyst­kie wspa­nia­ło­ści! Są­czące się świa­tło. Niebo ze spa­da­ją­cymi gwiaz­dami. Bloki, bloki, bloki. Ża­den nie wię­cej niż czte­ro­pię­trowy i ża­den z nie wię­cej niż czte­rema klat­kami scho­do­wymi. Jej kie­szeń jest pod­bita fu­trem, pa­znok­cie za­czy­nają pło­nąć ży­wym ogniem. W oknach wi­dać, jak do­brze so­bie żyją małe lu­dziki. Ty­siące roz­świe­tlo­nych kwa­dra­tów. Jedni obok dru­gich, jedni na dru­gich. Ci na dole trzy­mają na ra­mio­nach resztę. Ależ są silni. Pies – nie­bie­ski – idzie za nami, zo­sta­wia­jąc małe ślady. W mie­ście wszystko jest czwór­kowe i nie­bie­skie, my­ślę so­bie. I że­bym nie zo­stała z tyłu, ni­gdy prze­nigdy z tyłu. Przy­sta­jemy obok ogro­dze­nia. Za­kroj głaza i za­bud’ wsio[1]. Nie ro­zu­miem i za­po­mi­nam w na­stęp­nej se­kun­dzie.

2

Ta­mara Paw­łowna mó­wiła nań nasz męż­czy­zna i nie zda­rzyło się, by prze­cho­dząc obok, nie po­roz­ma­wiała z nim jak z ży­wym. Dłu­gie jak pieśń jest na­sze ogro­dze­nie, Ogro­dze­nie dużą li­terą. Na­sza siła, nasz go­łub­czik[2]. Jego się chwy­ta­ły­śmy, wra­ca­jąc do domu z obo­la­łymi ra­mio­nami i ośli­nio­nymi dłońmi. Obok niego ku­ca­ły­śmy spo­cone, żeby uspo­koić drże­nie ciała. Tu naj­czę­ściej pła­ka­ły­śmy. Albo śmia­ły­śmy się gło­śno, od serca, jak wrony zi­mową porą. „Ile du­szy w ta­kim że­la­stwie!”, mó­wiła za każ­dym ra­zem, a ja jej wie­rzy­łam na słowo. Nie było bo­wiem na świe­cie rze­czy, któ­rej Ta­mara Paw­łowna nie wie­dzia­łaby naj­le­piej. Po la­tach, gdy za­sta­łam je prze­żarte rdzą, z prę­tami przy­po­mi­na­ją­cymi po­ła­mane że­bra, pła­ka­łam, jakby mi ktoś bli­ski umarł. Trudno jest za­bić że­lazo, ale je­śli bar­dzo tego chcesz, da się.

Z ma­łego wznie­sie­nia, które było na­szym Eve­re­stem, po­dwórko wi­dzia­ły­śmy jak na dłoni. Wi­dać było kasz­tan z ga­łę­ziami w kształ­cie okrętu i Puł­kow­nika wśród kwia­tów. Poza tym ra­kietę z błysz­czącą czer­woną iglicą i czte­ro­miej­scowy sa­mo­lot, w któ­rego okien­kach tkwiły cztery ja­sno­włose głowy i pu­co­ło­wate dzie­cięce twa­rze. I bia­ło­sine prze­ście­ra­dła po­wie­wa­jące na sznur­kach, ska­mie­niałe od kroch­malu. Wi­dać było Szu­roczkę na bal­ko­nie, jak dra­pie się po no­dze szczotką do czysz­cze­nia dy­wa­nów. I Paw­lika, który się nie ba­wił, tylko stał. Można też było do­strzec przez szyby w oknach ma­sywne syl­wetki ko­biet w su­kien­kach w pa­ski, obo­wiąz­kowo w pa­ski, które koń­czyły go­to­wać i sma­żyć. Bellę Iza­akownę i Rozę z bio­drami w kształ­cie gruszki sto­jące na środku ulicy i szep­czące so­bie coś do ucha. Se­krety, za­wsze se­krety. Za­chara An­to­no­wy­cza z jedną ręką, która mu zo­stała, tro­skli­wie do­ty­ka­jącą or­deru. Zgu­bić or­der straszna rzecz, a jaki wstyd! Wszy­scy, ab­so­lut­nie wszy­scy tam byli. Brzydka Ma­rina, pi­jany Lion­czik. I Eka­te­rina z twa­rzą jak tar­cza księ­życa. Wszyst­kie na­sze ludz­kie sprawy pod szklaną przy­krywką. W tych krót­kich jak mgnie­nie oka chwi­lach, ośle­pia­ją­cych ni­czym błysk lu­sterka, czu­ły­śmy się nad wy­raz szczę­śliwe. Z uwagi na nich wszyst­kich ra­zem wzię­tych i każ­dego z osobna. Z uwagi na nich, z uwagi na nas, z uwagi na jesz­cze je­den dzień, w któ­rym mia­ły­śmy do­kąd wra­cać. „Mieć swoje miej­sce wśród lu­dzi to nie­mała rzecz”, mó­wiła Ta­mara Paw­łowna, która wie­działa. Wie­działa o rze­czach i lu­dziach, wie­działa wię­cej, niż mo­gła unieść.

Mię­dzy ogro­dze­niem a miesz­ka­niem była jesz­cze jedna do­lina do prze­by­cia. Dwa­dzie­ścia kro­ków doj­rza­łej ko­biety i trzy­dzie­ści dwa ma­łej ko­bietki. Sta­wia­łam je ostroż­nie i bez po­śpie­chu, zwłasz­cza bez po­śpie­chu, żeby ni­czego nie po­tłuc na ostat­nich me­trach. Po­tem wi­dzieli nas już wszy­scy. „Idą szklarki”, szep­tały Ży­dówki, ale ten ich szept każdy sły­szał, bo u Ży­dów nie ma szeptu. I wszystko było ja­sne. Po tych sło­wach, które brzmiały jak wy­rok, nic już nie dało się zro­bić. Nasz drogi sercu dzień po­woli się koń­czył, cho­ciaż da­ły­by­śmy dużo pie­nię­dzy, żeby tro­chę się wy­dłu­żył, żeby nas jesz­cze nie wy­pusz­czał z ra­mion. Pa­trzy­ły­śmy na ostat­nie po­drygi jego jesz­cze cie­płego ciała, z tym wszyst­kim, co nam przy­niósł, czym się z nami po­dzie­lił, ma­jąc wra­że­nie, że sto­imy na za­cza­ro­wa­nym pe­ro­nie, skąd można je­dy­nie od­je­chać. „Idą szklarki!”, to był ko­niec. My by­ły­śmy koń­cem.

3

Ża­den inny po­ra­nek nie był jak ten pierw­szy, kiedy obu­dzi­łam się w jej łóżku. Spa­łam do­kład­nie po­środku, jak farsz w pie­rogu. Gdy­by­śmy spały w po­przek, obok mnie zmie­ści­łoby się jesz­cze pięć ta­kich dziew­czy­nek, jak cu­kierki owi­nięte w sze­lesz­czący pa­pie­rek, za­nim tra­fią do czy­ichś ust. W in­ter­na­cie mia­łam tylko koc. Mój śmier­dział my­szami, ale zda­rzało się go­rzej. Wo­kół mnie pełno było od­bla­sków świa­tła, ni­gdy wcze­śniej cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łam. Świe­ciły krze­sła, na­wet ściany. W oknie – nowy świat. Ga­łąź ma­jąca kształt dziw­nego zwie­rzę­cia z kul­kami jak ko­rale. Niebo wy­peł­nione ko­ro­nami drzew i pta­kami. Głos bie­gnący w moją stronę, ty pro­snu­łas’?[3], tra­fił, otwo­rzył mnie ni­czym klucz, zna­lazł miej­sce po le­wej stro­nie, mię­dzy że­brami. Wsta­łam z łóżka, ma­jąc mamę. Ja­kież zdzi­wie­nie, że już nie je­stem sie­rotą, jaki strach, że w se­kun­dzie znowu mogę nią zo­stać. Ła­stocz’ka[4], tak do mnie po­wie­działa i tak bę­dzie mnie od­tąd na­zy­wać.

Ja­dłam trzy razy z rzędu i na­de­szło po­łu­dnie. Jej her­bata miała za­pach, chleb miał ma­sło, a ma­sło – miód. Od nad­miaru je­dze­nia roz­bo­lało mnie po le­wej stro­nie. Pło­mień pa­lą­cego się gazu przy­po­mi­nał nie­bie­ski ne­nu­far. Z ra­dia do­bie­gało: lu­bow’, lu­bow’, lu­bow’[5]. Ta­mara Paw­łowna słu­chała, lekko się uśmie­cha­jąc, cie­pło na­peł­niło po­kój. Opro­wa­dziła mnie po miesz­ka­niu i zro­bił się wie­czór. Tam­ten dzień no­szę ze sobą wszę­dzie. Nie zna­la­złam po­dob­nego za­spo­ko­je­nia ani w pie­nią­dzach, ani w mi­ło­ści. Nikt nie chciał mnie bar­dziej. Na­wet wy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Za­mknij oczy i wszystko za­po­mnij (ros.).
[2] Go­łą­bek (ros.).
[3] Obu­dzi­łaś się? (ros.).
[4] Ja­skółka (ros.).
[5] Mi­łość (ros.).