Szósty etap żałoby. W poszukiwaniu sensu. - Kessler David - ebook

Szósty etap żałoby. W poszukiwaniu sensu. ebook

Kessler David

4,8

Opis

Autor książki zabiera nas w podróż poza klasyczne pięć etapów żałoby (zaprzeczenie, gniew, targowanie się, depresja, akceptacja), aby odkryć szósty etap: ZNACZENIE.

 

 Gdy umiera ukochana osoba albo gdy doświadczamy innej dotkliwej straty, takiej jak koniec małżeństwa, zamknięcie firmy, w której pracujemy, czy utrata domu, potrzeba nam czegoś więcej niż tylko świadomości, że tej osoby już nie ma czy że już nigdy nie wrócimy do miejsca, w którym spędziliśmy najwspanialsze lata życia. Chcemy znaleźć w tym wszystkim jakiś sens. Strata dogłębnie rani i paraliżuje, nawet na długie lata. Odnalezienie znaczenia pozwala nam odczuć coś więcej niż tylko ból. Pozwala z miłością do tych, którzy odeszli, iść naprzód.

 

 

Ta książka to pełen empatii i delikatności przewodnik po uzdrowieniu z ogromnej straty. Autor od wielu lat zajmuje się tematem żałoby, ale nawet ogromna wiedza nie uchroniła go przed szokiem, jaki przeżył, gdy zmarł jego dwudziestojednoletni syn. Kessler wiedział, że musi znaleźć sposób na to, aby przepracować ten ból i uczcić pamięć syna. W książce dzieli się swoimi spostrzeżeniami i wnioskami. Przedstawia potężne narzędzia, które mogą być pomocne osobom doświadczającym żałoby. To lektura obowiązkowa dla każdego, kto chciałyby zrozumieć istotę żałoby i nadać jej znaczenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (20 ocen)
15
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nathali3

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę dobra książka, ale polecam ją osobom, które nie są w początkowej fazie żałoby.
00
zmijka1986

Nie oderwiesz się od lektury

w sposób racjonalny, a zarazem z dużą dawka empatii pozwala dotrzeć do etapu, w którym pogodzimy się ze śmiercią bliskiego, uszanujemy to i będziemy godnie żyć i w sercu pamiętać o tej osobie.
00

Popularność




Tytuł oryginalny: Finding Meaning: The Sixth Stage of Grief

Przekład: Magda Witkowska

Redakcja: Agnieszka Szajewska

Korekta: Adam Kieryluk

Projekt okładki: Michał Duława | michaldulawa.pl

Grafiki na okładce: © Aman Jakhar on Unsplash

Skład: Amadeusz Targoński | targonski.pl

Opracowanie wersji elektronicznej:

Copyright © 2019 by David Kessler, Inc.

All rights reserved, including the right to reproduce this book or portions thereof in any form whatsoever.

All rights throughout the world are reserved to Proprietor.

First published by Scribner, An Imprint of Simon & Schuster, Inc., hardcover edition November 2019.

Copyright © 2022 for the Polish edition by MT Biznes Ltd.

Copyright © 2022 for the Polish translation by MT Biznes Ltd.

All rights reserved

Warszawa 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Niniejsza publikacja została elektronicznie zabezpieczona przed nieautoryzowanym kopiowaniem, dystrybucją i użytkowaniem. Usuwanie, omijanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Ograniczenie odpowiedzialności/zrzeczenie się gwarancji:

Chociaż wydawca i autor podczas przygotowań tej książki dołożyli wszelkich starań, nie dają żadnych oświadczeń ani nie udzielają gwarancji odnośnie dokładności lub kompletności treści i w szczególności nie dają

żadnych dorozumianych gwarancji przydatności handlowej lub przydatności do określonego celu. Niniejsza

książka jest sprzedawana przy założeniu, że wydawca nie jest zaangażowany w świadczenie profesjonalnych

usług i ani wydawca, ani autor nie ponoszą odpowiedzialności za szkody wynikające z tego tytułu. Jeśli wymagana

jest profesjonalna porada lub inna fachowa pomoc, w każdym przypadku konieczne jest skorzystanie

z usług kompetentnego specjalisty w danym zakresie.

MT Biznes Sp. z o.o.

www.mtbiznes.pl

www.laurum.pl

[email protected]

ISBN 978-83-8231-207-2 (format epub)

ISBN 978-83-8231-208-9 (format mobi)

Od autora

Opowieści przytoczone w tej książce obrazują wyzwania, z jakimi mierzą się liczne rodziny i przyjaciele zmarłych, a także wnioski płynące z przeżytych doświadczeń. Niektóre nazwiska i cechy rozpoznawcze osób, których historie opisano, zostały zmienione. Część postaci przedstawia kompilację doświadczeń dwóch lub więcej osób.

Wprowadzenie

W 1969 roku, w swojej przełomowej książce Rozmowy o śmierci i umieraniu, Elisabeth Kübler-Ross zidentyfikowała pięć etapów umierania. Jako psychiatra zaobserwowała, że jej umierający pacjenci przeżywają w pewnym zakresie podobne, powtarzające się w kolejnych przypadkach doświadczenia. Jej koncepcja zyskała światowy rozgłos i miała nieodwracalnie zmienić sposób naszego myślenia, a także mówienia o śmierci i umieraniu. Autorka zdołała wyciągnąć prawdę o tym powszechnym doświadczeniu ze strefy mrocznych eufemizmów na światło dzienne.

Kilkadziesiąt lat później doświadczyłem wielkiego zaszczytu, mogąc rozwijać się pod jej skrzydłami. Wspólnie napisaliśmy książkę: Lekcje życia. Specjaliści od śmierci i umierania zdradzają tajemnice życia. W trakcie pracy nad naszą drugą wspólną książką, On Grief and Grieving (która jednocześnie okazała się być ostatnią książką autorstwa Elisabeth) poprosiła mnie ona o pomoc w zaadaptowaniu pierwotnie zidentyfikowanych pięciu etapów umierania do realiów osób radzących sobie z żałobą. Zaobserwowała bowiem, że takie osoby przechodzą podobny cykl. Oto pięć etapów przechodzenia żałoby:

Zaprzeczenie — szok, niedowierzanie, że strata rzeczywiście ma miejsce;Gniew — wywołany faktem, że kogoś, kogo kochamy, już z nami nie ma;Targowanie się — wszystkie żale i marzenia; Depresja — smutek spowodowany stratą;Akceptacja — uznanie faktu poniesienia straty

Powyższe pięć stadiów nigdy nie miało stanowić recepty — dotyczy to zarówno umierania, jak i żałoby będącej tematem rozważań w tej książce. To nie jest metoda pakowania trudnych emocji w eleganckie opakowania. Nie obowiązują również jakiekolwiek zalecenia. Wspomniane etapy zdefiniowano jako opis pewnej rzeczywistości. Co więcej, przedstawiają one jedynie pewien ogólny cykl. Każdy człowiek przeżywa stratę na swój własny, niepowtarzalny sposób, co nie zmienia faktu, że proces przechodzenia przez nią rozwija się zgodnie z opisanym tu schematem. Większość osób, które przeżyły żałobę, dostrzeże w określonych etapach własne doświadczenia. Już po wydaniu poprzedniej książki sam doświadczyłem poczucia wielkiej straty. Mogę więc potwierdzić, że te pięć stadiów rzeczywiście oddaje emocje, które nas ogarniają, gdy usiłujemy poradzić sobie ze śmiercią kogoś bliskiego.

Piątym etapem, wyróżnionym przez Kübler-Ross, jest akceptacja. To moment, kiedy godzimy się z faktem, że strata rzeczywiście nastąpiła. Potrzebujemy trochę czasu na refleksję i uświadomienie sobie niezaprzeczalnego stanu rzeczy — że kochanej osoby już przy nas nie ma. Absolutnie nie jest to etap łatwy. Wręcz przeciwnie — może okazać się ekstremalnie bolesny. Akceptacja nie oznacza bowiem zaniku bólu, podobnie jak nie oznacza, że proces przeżywania żałoby dobiegł końca. Niemniej piąte stadium (nieco wbrew intencjom moim czy Elisabeth) zaczął być postrzegany jako koniec pewnej drogi. Po latach doszedłem do wniosku, że proces wracania do równowagi zawiera jeszcze bardzo istotny, szósty etap, zwany: odnalezieniem sensu. Nie jest to ani arbitralna koncepcja, ani też obowiązkowy do realizacji krok. To po prostu działania, które wiele osób podejmuje instynktownie, a które mogłyby pomóc także innym.

Na tym szóstym etapie uznajemy, że choć poczucie straty będzie z czasem maleć, to już nigdy się go nie wyzbędziemy. Jeżeli w pełni doświadczymy tego ważnego, pełnego treści stadium (etapu odnalezienia sensu), wówczas zdołamy przekształcić żałobę w coś innego, ubogacającego i niosącego spełnienie.

Sens pozwala dotrzeć do czegoś więcej niż tylko ból. Gdy umiera ukochana osoba albo gdy doświadczamy dowolnej, innej, równie wielkiej straty (takiej jak, choćby, koniec małżeństwa, zamknięcie firmy, w której pracujemy czy utrata domu na skutek katastrofy naturalnej), potrzeba nam czegoś więcej niż tylko obiektywnych informacji na temat samej straty. Chcemy zrozumieć ten proces. Strata potrafi ranić, paraliżować, wisieć nad nami całymi latami. Dostrzeżenie w niej pewnego sensu pomaga wytyczyć nową ścieżkę. Pomaga dostrzec coś, na co wcześniej nie zwracało się uwagi, a co doskonale widać w przedstawionych w tej książce licznych historiach osób, które ten szósty etap pokonały.

Pracując z osobami, które utraciły najbliższych, często widziałem, ja bardzo usiłują odnaleźć w tym sens. Nie ma znaczenia, czy śmierć następuje po długiej, wyniszczającej chorobie, czy też nadchodzi nagły wstrząs, np. na skutek wypadku albo dowolnego innego, nieoczekiwanego zdarzenia. Wiele osób usilnie pragnie dostrzec w takich okolicznościach celowość.

Można by się zastanowić, cóż to w ogóle takiego, ów sens? Może on przybierać wiele postaci. Może wyrażać się na przykład w poczuciu wdzięczności za czas spędzony z bliską osobą. Może polegać na wypracowaniu sposobów na upamiętnienie bądź uczczenie bliskiego. Może też wiązać się ze świadomością, że życie jest krótkie i na tyle cenne, że koniecznie należy dokonać w nim jakiejś istotnej zmiany.

Osoby, które taki sens odnajdują, zwykle znacznie łatwiej radzą sobie z żałobą niż ci, którzy go nie dostrzegają. Ludziom z tej pierwszej grupy rzadziej zdarza się utkwić na którymś z wczesnych pięciu etapów. Po czym można rozpoznać, że ktoś właśnie utknął? U niektórych objawia się to tyciem lub utratą masy ciała, u innych uzależnieniem od alkoholu lub narkotyków, nieprzepracowanym gniewem, albo brakiem gotowości do wejścia w nowy związek ze strachu przed kolejnym cierpieniem. Strata, z którą człowiek nie zdołał się uporać, może go pochłonąć bez reszty. Staje się wówczas dla niego istotą życia i pozbawia wszelkiego poczucia celu czy kierunku. Oczywiście nie wszystkie nasze problemy i przywary wynikają z faktu, że utknęliśmy na którymś z pięciu etapów, ale między tymi dwoma faktami niemal zawsze występuje jakaś korelacja.

Żałoba to niezwykle potężne doświadczenie. Naprawdę łatwo jest pogrążyć się w bólu, gniewie i depresji. Ściska nam serce i mamy poczucie, jak gdyby nie zamierzała puścić.

Jeżeli natomiast zdołamy odnaleźć sens nawet w najbardziej bezsensownej stracie, może on nie tylko wyrwać nas z uścisku żałoby, lecz także pomóc osiągnąć więcej. Przekonamy się, na co nas stać w najtrudniejszych okolicznościach. Możemy się rozwijać, a także poszukiwać sposobów na dobre i szczęśliwe życie, wzbogacone lekcjami miłości otrzymanymi od osoby, która odeszła.

Poszukiwanie sensu po doświadczeniu straty każdego z nas poprowadzi inną drogą. W 1980 r. Candy Lightner założyła organizację Mothers Against Drunk Driving (MADD), po tym, jak jej córka Cari zginęła w wypadku spowodowanym przez nietrzeźwego kierowcę, który w dodatku był już sprawcą podobnego zajścia. Nigdy nie zrozumiała, dlaczego jej dziecko musiało umrzeć, lecz mimo to zdołała odnaleźć głęboki sens w budowaniu grupy ratującej życie innym ludziom. Nic nie było w stanie zrekompensować utraty ukochanej osoby, ale fakt, iż stworzyła coś dobrego w czasie przeżywania żałoby, utwierdził ją w przekonaniu, że zarówno życie córki, jak i jej własne ma sens.

John Walsh wyprodukował program telewizyjny America’s Most Wanted po tym, jak zamordowano jego syna — Adama. Pogrążony w żałobie ojciec odnalazł cel w eliminacji ulicznych przestępców, żeby kolejne dzieciaki nie musiały przez nich cierpieć.

Walsh i Lightner odnaleźli sens w zakładaniu organizacji o charakterze ogólnokrajowym. Większość z nas nie podejmie działań zakrojonych na tak szeroką skalę, lecz nie wynika to z poczucia bezradności. Sens można dostrzec nawet w najbardziej ulotnych momentach, jeśli świadomie próbuje się go uchwycić lub wręcz nadać minionym zdarzeniom.

Marcy dorastała pod opieką ojca, którego ulubionymi osobowościami telewizyjnymi byli: Milton Berle, Danny Thomas i Morey Amsterdam. Ojciec opowiedział jej, że miał kiedyś okazję spotkać Danny’ego Thomasa osobiście. Dlatego po śmierci ojca Marcy myślała o nim za każdym razem, gdy zobaczyła Thomasa w telewizji lub natknęła się na jakąś wzmiankę o aktorze.

Któregoś dnia Marcy poszła na pocztę nadać paczkę i kupić trochę znaczków.

— Jakie znaczki by pani chciała? — spytała kasjerka.

— Bezterminowe.

— Mamy znaczki z flagami i kwiatami, mamy również znaczki okolicznościowe.

„A co za różnica?” — pomyślała Marcy. — „Przecież wszystkie służą do tego samego”.

Ostatecznie postanowiła zerknąć na wybór znaczków. Oferta była naprawdę szeroka. Nagle dostrzegła na kilku z nich podobiznę Danny’ego Thomasa. Myśląc o swoim ojcu, zakupiła wiele arkuszy tych znaczków. Nie oprawiła ich jednak w ramkę, nie zrobiła z nimi nic szczególnego. Po postu z nich korzystała. Teraz, gdy nadaje list albo opłaca rachunek i w związku z tym sięga po znaczek, widzi Danny’ego Thomasa, a wtedy na jej twarzy pojawia się uśmiech. W tych krótkich chwilach wracają do niej wspomnienia związane z ojcem, przynosząc ukojenie. Są dla niej w zupełności wystarczające i pozwalają odnaleźć sens życia jej ojca.

Pracując z osobami przeżywającymi żałobę, często słyszę pytanie: „Gdzie ja mam szukać tego sensu? W śmierci? W stracie? W nieszczęśliwym zdarzeniu? W życiu bliskiej mi osoby? A może mam szukać sensu w moim własnym życiu po stracie?”.

Moja odpowiedź na te pytania brzmi: „Tak, tak, tak, tak i tak”. Sens można uchwycić we wszystkich tych aspektach, można tam również znaleźć głębsze pytania i głębsze odpowiedzi. Ktoś może odkryć znaczenie w nowych rytuałach upamiętniających bliskiego zmarłego albo w jakiegoś rodzaju darze na cześć tej osoby. Utrata bliskiej osoby może również przełożyć się na zacieśnienie więzi z wciąż obecnymi wokół nas, może też skłonić do odbudowania więzi z osobami, z którymi kiedyś zerwaliśmy relacje. Sensem może stać się również utwierdzenie w przekonaniu, jak piękne jest życie będące doświadczeniem wszystkich nas (z powodu tego, że nadal stąpamy po ziemi).

Mąż Deirdre zmarł na dwa lata przed wydarzeniami, o których mi opowiedziała, ale ona nieustannie za nim tęskniła. Tworzyli bardzo zżyte, kochające się małżeństwo, więc utrata tego związku pozostawiła w jej życiu wielką pustkę. Miesiąc przed śmiercią męża Deirdre jej ojciec stracił brata. Deirdre i ojciec zbliżyli się do siebie w żałobie. Powiedziała mi: „Rozumiałam, co czuł. Kochał brata. Czułam to samo”.

Deirdre z rodziną mieszkała na Hawajach. Opowiedziała mi o pewnym pamiętnym dniu, kiedy to wraz z rodziną spotkała się na polu kempingowym w okolicy Pearl Harbor, by obejrzeć zawody kajakowe. Startowała w nich jej bratanica. Na kilka minut przed rozpoczęciem biegu poranne powietrze rozdarło wycie syreny alarmowej, ostrzegającej o ataku jądrowym. Równocześnie na telefonie Deirdre wyskoczyło powiadomienie: Alarm o nadlatującym pocisku. To nie są ćwiczenia.

Spod zadaszenia, gdzie gromadzili się trenerzy, wyszła do nas grupa ludzi i przez megafony ogłosili, że wszyscy mają zadbać o własne bezpieczeństwo, spokojnie dotrzeć do domów i zabrać wszystkich, którzy potrzebują podwiezienia — opowiedziała mi Deirdre. — Tata, mój brat, wujek i reszta rodziny zaczęli zwijać namioty. Poszłam do samochodu po liny dla taty, a kiedy wróciłam, nikogo już nie było, włącznie z moją mamą.

„Cześć”— powiedziałam, po czym spytałam: „A gdzie jest mama?”. Wtedy dostrzegłam ją w jej samochodzie. Poszłam w kierunku taty, tylko on jeden został jeszcze na polu. Nie wyglądał, jakby mu się spieszyło, więc zapytałam: „Wszystko dobrze?”.

Dlaczego wszyscy nagle tak się zerwali? Dlaczego nie zaczekali, żeby się pożegnać? Wydawało mi się to absurdalne. Skoro i tak mamy umrzeć, to dlaczego nie w towarzystwie najbliższych? Gdyby rzeczywiście w naszą stronę nadlatywał pocisk balistyczny, wszyscy zginęliby w samochodach w drodze do domu. Nikt nie powiedział: „Kocham cię”, nikt nie powiedział: „Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy”. Nikt nie podzielił się żadnym wspomnieniem. Wydawało mi się, że tworzymy zżytą rodzinę.

Zaciekawiło mnie to, że potrzeby ucieczki nie odczuwaliśmy ani ja ani też mój tata. Postanowiliśmy, że czas, który nam pozostał, spędzimy razem. W tym przerażającym momencie przeprowadziliśmy niesamowitą dyskusję, miałam okazję podziękować mu za to, że jest moim tatą. On z kolei podziękował mi za to, że jestem jego córką. Rozmawialiśmy o tym, co najbardziej kochamy w życiu.

Jestem psycholożką, więc próbowałam analizować, dlaczego tata i ja postanowiliśmy spędzić ostatnie chwile życia razem, podczas gdy reszta rodziny rzuciła się do ucieczki. Przypuszczam, że śmierć tak bliskich nam osób nauczyła nas bardziej doceniać życie. Jeżeli pozostawało nam już tylko pięć albo dziesięć minut życia, nie zamierzaliśmy tego czasu zmarnować.

Okazało się, że był to fałszywy alarm, ale mimo wszystko cieszę się, że zarówno tata, jak i ja podjęliśmy decyzję o spędzeniu potencjalnie ostatnich chwil naszego życia w sensowny sposób. Tak naprawdę nikt z nas nie wie, ile mu zostało. Pięć minut, pięć lat, a może pięćdziesiąt? Nie mamy nad tym kontroli, możemy natomiast zdecydować, z kim spędzimy ostatnie chwile naszego życia.

Sens, o którym tu rozmawiamy, tak naprawdę sprowadza się do znalezienia sposobu na podtrzymanie miłości do bliskiej osoby po jej śmierci i jednocześnie na kontynuowaniu własnego życia. Nie oznacza to, że przestaniemy tęsknić, oznacza natomiast, że zaczniemy bardziej doceniać, jak wiele warte jest życie — tak samo jak doceniła je Deirdre. Bez względu na to, kiedy ziemska wędrówka dobiegnie końca — czy to w młodym wieku, czy też w bardzo zaawansowanym — rzadko wydaje nam się ono dość długie. Dlatego powinniśmy szanować każdy dzień i żyć w pełni. W ten sposób najlepiej oddamy cześć tym, których śmierć przeżywamy.

Oto kilka refleksji, które mogą ułatwić zrozumienie koncepcji sensu:

Sens jest względny i osobisty.Sens wymaga czasu. Bywa, że odnalezienie go zabiera wiele miesięcy, a nawet lat.Sens nie musi oznaczać zrozumienia. Nie trzeba rozumieć, dlaczego ktoś zmarł, aby odnaleźć w tym znaczenie.Odnaleziony sens nie rekompensuje poniesionej straty.Strata dla nikogo nie jest sprawdzianem, lekcją, wyzwaniem, darem ani błogosławieństwem. To tylko obiektywny, życiowy fakt. Sens natomiast jest tym, co sami sobie stworzymy.Nikt nie odnajdzie sensu za nas.Wartościowe relacje pomagają łagodzić bolesne wspomnienia.

Gdy zaczynałem tworzyć tę książkę, miałem na koncie kilkadziesiąt lat doświadczenia w pisaniu, prowadzeniu wykładów oraz pracy z osobami przeżywającymi żałobę. Byłem już wtedy dobrze po pięćdziesiątce i miałem poczucie, że ja i żałoba doskonale się znamy, zarówno na stopie zawodowej, jak i osobistej. Nie żyli już moi rodzice, zmarł również mój siostrzeniec, który był dla mnie jak brat. Okazało się jednak, że ani osobiste, ani zawodowe doświadczenia terapeuty specjalizującego się w żałobie nie przygotowały mnie na stratę, jaką poniosłem już w trakcie prac nad tą publikacją. Nagle zmarł mój 21-letni syn. To wydarzenie okazało się tak dojmujące, że pomimo wieloletniej praktyki we wspieraniu innych w żałobie, nie potrafiłem zaleźć niczego, co mogłoby pomóc mnie. Miałem pełną świadomość, że jednym z kluczowych czynników w dochodzeniu do siebie w powstałych okolicznościach jest poszukiwanie sensu, ale nie bardzo wiedziałem, jak miałbym go w moim konkretnym przypadku znaleźć. Podobnie jak u wielu innych osób, miałem poczucie, że moja żałoba jest zbyt wielka, by dało się ją unieść.

W 2000 r. adoptowałem dwóch wspaniałych chłopców, których hrabstwo Los Angeles umieściło wcześniej w systemie pieczy zastępczej. David miał wtedy cztery lata, a jego brat, Richard, był o rok starszy. Wcześniej obaj przewinęli się przez pięć różnych rodzin zastępczych, przeszli też jedną nieudaną adopcję. Mieli względnie niewielkie szanse na znalezienie nowego, prawdziwego domu, ponieważ pochodzili z domu narkomanów, a David urodził się z narkotykami w organizmie. Ja również się przestraszyłem, gdy się o tym dowiedziałem. Obawiałem się, że coś może być z nim nie tak — coś, czego nie da się naprawić. Wystarczyło jednak, że spojrzałem na twarze tych dwóch chłopców, a od razu stało się dla mnie jasne, że miłość ma moc przezwyciężania wszelkich przeciwności. Adopcja została sfinalizowana, a kolejne spędzone z nimi lata zdawały się potwierdzać słuszność mojej wiary w siłę miłości. David i Richard wyszli na prostą i okazali się wspaniałymi ludźmi.

Niestety, gdy David wszedł w okres nastoletni, dopadła go trauma z okresu dzieciństwa. W wieku mniej więcej 17 lat zaczął eksperymentować z narkotykami. Na szczęście niedługo potem przyszedł do mnie, wyznał, że jest uzależniony i potrzebuje pomocy. Kilka kolejny lat upłynęło nam pod znakiem odwyków i terapii 12 kroków[1]. W wieku 20 lat David był już jednak czysty i zakochany w cudownej dziewczynie, świeżo upieczonej absolwentce resocjalizacji. Zaczynał właśnie pierwszy rok studiów. Wielokrotnie wykazywał duże zainteresowanie karierą w medycynie, choć nieustannie się wahał, czy to właściwy wybór i czy nie powinien zainteresować się czymś innym. Mimo to miałem nadzieję, że będzie dobrze. W kilka dni po swoich 21. urodzinach popełnił kilka życiowych błędów, przez co on i jego dziewczyna rozstali się. Spotkał się wtedy ze znajomym z odwyku, który również przechodził trudny okres. Wzięli znowu. Znajomy przeżył, David nie.

Jeździłem akurat z wykładami po zupełnie innym regionie kraju i nieoczekiwanie odebrałem telefon od płaczącego Richarda. To od niego dowiedziałem się, że jego brat nie żyje. W następnych miesiącach wręcz konałem z bólu po stracie. Na szczęście otaczali mnie krewni i przyjaciele, którzy nie widzieli we mnie terapeuty specjalizującego się w żałobie, tylko zrozpaczonego ojca, który właśnie pochował syna.

W pierwszych dniach po stracie Davida mogłem liczyć na nieustające wsparcie wspaniałych ludzi, w tym mojego partnera Paula Dennistona oraz Marianne Williamson, mojej duchowej przewodniczki i jednej z matek chrzestnych moich synów. Wysłuchali mnie, rozmawiali ze mną i z całych sił starali się mi pomóc. Dianne Gray, moja przyjaciółka i ówczesna szefowa Elisabeth Kübler-Ross Foundation, sama również pogrążona w smutku po śmierci dziecka, powiedziała mi: „Wiem, że teraz toniesz. Będziesz tonął jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu sięgniesz dna. Wtedy będziesz musiał wybrać: albo tam zostaniesz, albo się odbijesz i zaczniesz wracać na powierzchnię”.

Dokładnie tak się czułem. Wiedziałem, że zanurzyłem się głęboko w wodach oceanu i że jeszcze przez jakiś czas muszę tam zostać. Nie byłem gotowy wrócić na powierzchnię. Jednak nawet w tym momencie rozumiałem, że chcę żyć dalej i to nie tylko z uwagi na mojego drugiego syna, lecz także dla samego siebie. Nie zamierzałem dopuścić do tego, aby śmierć Davida pozostała bez znaczenia oraz aby odebrała sens mojemu życiu. Nie miałem jeszcze pojęcia, co powinienem uczynić, aby w tym koszmarnym okresie odnaleźć jakikolwiek sens. W tamtej chwili mogłem jedynie skupić się na pokonywaniu pięciu etapów zdefiniowanych przez Kübler-Ross i pozwolić im trwać tak długo, jak było mi to potrzebne. Mimo wszystko wiedziałem, że nie chcę poprzestawać na akceptacji, że tego nie zrobię. Musiało istnieć coś więcej.

Początkowo nie znajdowałem we wspomnieniach miłości do syna żadnego pocieszenia. Miałem w sobie wiele gniewu — na świat, na Boga, na samego Davida. Wiedziałem jednak, że aby iść dalej, muszę znaleźć wymowę dla ogarniającej mnie żałoby. W otchłani smutku myślałem o słowach, które sam cytuję na moich wykładach:

W życiu doczesnym żałoba jest opcjonalna. To prawda. Nie trzeba doświadczać żałoby, ale uniknąć można jej tylko w jeden sposób — unikając miłości. Miłość i żałoba są ze sobą nierozerwalnie związane.

Erich Fromm powiedział: „Całkowicie oszczędzić sobie żałoby można jedynie kosztem kompletnego zdystansowania się, które wyłącza również możliwość odczuwania szczęścia”.

Miłość i żałoba występują w pakiecie. Kto kocha, ten prędzej czy później znajdzie się w żałobie. Zrozumiałem, że mogłem oszczędzić sobie bólu związanego z utratą Davida — wystarczyło tylko nigdy go nie poznać i nie pokochać. Gdy tylko to sobie uświadomiłem, poczułem wdzięczność z powodu jego obecności w moim życiu i wszystkich tych lat, które mogliśmy razem spędzić. Liczyłem, że będzie ich znacznie więcej, ale nawet te krótkie lata niepomiernie odmieniły i ubogaciły moje życie. Wtedy zacząłem czuć, że w mojej żałobie kryje się jakieś przesłanie.

Z biegiem czasu znajdowałem, tak w życiu Davida, jak i w jego śmierci, coraz większy sens. Opiszę to zresztą w dalszych rozdziałach. Tym sensem jest moja miłość do syna. Sensem jest mój sposób na to, aby mówić o tym, ile dobrego dzięki niemu przeżyłem. Sensem są podejmowane przeze mnie działania, by uchronić innych przed losem, który spotkał moje dziecko. Dla każdego z nas sens stanowi odzwierciedlenie miłości, którą obdarzaliśmy utraconą osobę. Sens staje się zatem szóstym etapem przeżywania żałoby — etapem, na którym często udaje się powrócić do równowagi.

Bezpośrednio po śmierci Davida powątpiewałem, czy kiedykolwiek wrócę do pisania lub wykładów. Nie byłem nawet pewien, czy chcę dalej żyć. Na pierwsze sześć tygodni odwołałem wszystko, potem poczułem jednak potrzebę powrotu do pracy. Musiałem poczuć się komuś przydatny, zrobić coś z własnym cierpieniem. Śmierć syna była dla mnie bardzo trudnym doświadczeniem, ale chciałem żyć nawet w obliczu tej wstrząsającej straty. Wiedziałam, że David chciałby, żebym cieszył się życiem.

Przygotowanie tej książki stało się elementem mojego powrotu do życia. Gdy usiadłem do pracy nad nią, cierpiałem tak bardzo, że nie byłem pewien, czy sam wierzę w to, co piszę o poszukiwaniu sensu w odmieniającej życie żałobie. Tymczasem okazało się, że analizując tę kwestię, odkryłem prawdę, że znaczenie można znaleźć i że jest ono nam niezbędne. Mam nadzieję, że moja książka okaże się wsparciem dla wszystkich, którzy usiłują odnaleźć się w swoim życiu po stracie kogoś bliskiego. Chciałbym, aby niniejsza lektura miała dla moich czytelników taką samą wartość terapeutyczną, jaką dla mnie miało jej pisanie.

Część pierwszaW każdej stracie kryje się sens

Rozdział 1Czym jest sens?

Po burzy rozlega się śpiew ptaków. Dlaczego ludzie nie czują się na tyle wolni, aby zachwycać się tym słońcem, które im zostało?

Rose Kennedy

Elisabeth Kübler-Ross, moja mentorka i współautorka, powiedziała w 1975 r.: „Śmierć nie musi być doświadczeniem katastrofalnym i niszczącym. Naprawdę można dostrzec w niej jeden z najbardziej pozytywnych i konstruktywnych aspektów naszego życia i naszej kultury”. Mało kto jednak w taki sposób zapatruje się na to doświadczenie.

Podczas jednego z wykładów zapytałem moich słuchaczy: „Kto z was towarzyszył bliskiej osobie w chwili śmierci?”. Uniosło się wiele rąk. Wskazałem na jednego z mężczyzn i poprosiłem, żeby opisał swoje doświadczenie. Stwierdził, że śmierć jego ojca była dla niego najbardziej traumatycznym wstrząsem w życiu i że cały czas nie może się z tego otrząsnąć. Ktoś inny powiedział jednak: „Mnie też zmarł ojciec. Ten moment okazał się jednym z najbardziej znaczących wspólnych momentów w całej historii naszej rodziny”.

Obaj mężczyźni stracili ukochanego ojca, obaj głęboko przeżywali żałobę. Pierwszy z nich nie znalazł w niej sensu, lecz tylko traumę. Jednak drugi z nich doświadczył śmierci jako procesu mającego głębokie znaczenie.

Wszyscy umieramy de facto tak samo, a mimo to dla jednej rodziny może to być doświadczenie naznaczone sensem, a dla innej traumatyczne. Żałoba wyraża stratę, a także emocje naturalnie jej towarzyszące. Niektóre przypadki śmierci są wstrząsające dlatego, że towarzyszą im fizyczne cierpienie bliskiej osoby, zabiegi medyczne, gwałtowność — jak w przypadku samobójstw i zabójstw, wypadków samochodowych, katastrof naturalnych czy innych dramatycznych sytuacji — przemoc oraz wiele innych czynników kształtuje to, w jaki sposób przeżywamy stratę. Traumatycznym przeżyciom zawsze towarzyszy żałoba, natomiast nie każdej żałobie towarzyszy trauma.

Doświadczanie przez nas śmierci i żałoby jest determinowane między innymi przez: wiek (zarówno nasz, jak i zmarłej osoby), nagły bądź przewidywalny charakter odejścia drugiej osoby oraz same okoliczności tego zdarzenia. Wiele czynników wpływa również na to, w jaki sposób wychodzimy z żalu po stracie (albo tego nie robimy). Jeżeli ktoś dostrzega w śmierci świętość, znalazł w niej jakiś motyw. Tym, którzy giną w niekończącej się mgle żałoby, śmierć wydaje się całkowicie wyzuta ze wszelkiego sensu. To jednak nie musi tak wyglądać — nawet wówczas, gdy stajemy twarzą w twarz z najbardziej okropnymi formami straty i cierpienia. Wszystkim, którzy zastanawiają się, w jaki sposób można nadać znaczenie tragedii, polecam książkę Człowiek w poszukiwaniu sensu — klasyczne dzieło Viktora Frankla. Jego przemyślenia zrodziły się z wieloletniego pobytu w niemieckich obozach koncentracyjnych. Frankl pisał, że każdy z nas sam wybiera, w jaki sposób zareaguje nawet na najstraszliwsze okoliczności. „My, którzy byliśmy więzieni w obozach koncentracyjnych, dobrze pamiętamy ludzi wędrujących od baraku do baraku, pocieszających towarzyszy niedoli, ofiarujących im ostatni kawałek chleba. Nie było ich zbyt wielu, lecz stanowią wystarczający dowód na to, że człowiekowi można odebrać wszystko z wyjątkiem jednego — ostatniej z ludzkich swobód: swobody wyboru swojego postępowania w konkretnych okolicznościach, swobody wyboru własnej drogi”[2]. Frankl sugerował, że gdy stajemy w obliczu sytuacji beznadziejnej, na którą w żaden sposób nie mamy wpływu, „stajemy przed wyzwaniem, które brzmi: zmień samego siebie”[3]. Dokonując takiego wyboru, możemy uczynić z tragedii punkt wyjścia do dalszego rozwoju.

Dorobek Frankla rzucił nowe światło na kwestię cierpienia — na to, jak najtrudniejsze momenty w życiu mogą stać się źródłem odporności, odwagi i kreatywności. Rozmawiałem o tym z matką, która straciła dziecko. „Nie obchodzi mnie, co mówi Frankl” — stwierdziła — „On przeżył. Jego cierpienie skończyło się z dniem, w którym zaczął nowe życie. Końcem mojego życia była śmierć. Nie ma w tym żadnego sensu”.

Wierzę, że w dowolnym momencie życia człowieka istnieje możliwość znalezienia znaczenia, rozumiałem również, że usilne wpajanie tej prawdy wspomnianej kobiecie stanowiłoby nadużycie. Dla niej było za wcześnie, by mogła dostrzec światło pomimo bólu. Nadejdzie jednak taki moment, w którym i ona poczuje, że odbyła żałobę i nie chce już udręki. Tęsknota będzie zbyt silna. Poczucie pustki stanie się zbyt dojmujące. Nie mówię o umniejszaniu więzi ze zmarłą bliską osobą, tylko o zmniejszaniu cierpienia wynikającego z faktu istnienia tej więzi. W tym bólu, w tej otwierającej się przestrzeni, ma szansę na rozpoczęcie poszukiwania drogi prowadzącej do nowej wymowy.

Pogrążony w żałobie umysł bezpośrednio po stracie nie dostrzega nadziei na znalezienie sensu. Kiedy jednak człowiek ponownie jest gotowy, by odczuwać nadzieję, znajdzie też sposób na znalezienie znaczenia. Nie oznacza to, że odczuwana żałoba będzie z czasem słabnąć. Stare angielskie powiedzenie głosi, że bez błota nie będzie najpiękniejszego kwiatu lotosu. Nasze najgorsze chwile mogą stać się zalążkiem chwil najlepszych — posiadają bowiem niesamowitą moc transformacyjną.

Dziesięć lat po tym, jak Elisabeth Kübler-Ross wypowiedziała się w kwestii dopatrywania się pozytywów w śmierci i stracie, psycholog Christopher Davis i jego współpracownicy opublikowali na łamach: „Journal of Personality and Social Psychology”, wydawanym przez American Psychological Association, artykuł, w którym stwierdzili, że jakiekolwiek postrzeganie sensu jest lepsze niż jego brak oraz że charakter tego postrzegania wydaje się nie mieć większego znaczenia. Niektórzy odnajdują sens w wierze w życie po śmierci. Inni znajdą go we wspomnieniach o bliskiej osobie, jeszcze inni — w możliwości towarzyszenia ukochanej osobie w „ostatniej godzinie”. Ból, śmierć i strata nigdy nie są przyjemne, nie zmienia to jednak faktu, że w życiu nie sposób ich uniknąć. Warto też pamiętać, że tak naprawdę posttraumatyczny rozwój to zjawisko powszechniejsze niż posttraumatyczny stres. Obserwacja ta pokrywa się z moimi doświadczeniami w pracy z osobami pogrążonymi w żałobie, a także z umierającymi pacjentami w hospicjum paliatywnym. Gdziekolwiek się go nie znajdzie, sens jest istotny i pomocny.

Moja pierwsza wielka strata

Zawsze chwilę zastanawiam się nad odpowiedzią, gdy ktoś mnie pyta, czym się zajmuję. Mam odpowiedzieć, że piszę książki i organizuję wykłady poświęcone śmierci i żałobie? A może powinienem stwierdzić, że od kilkudziesięciu lat pracuję w hospicjach i ośrodkach opieki paliatywnej? A może, że z wykształcenia jestem bioetykiem i pomagam ludziom zadecydować, kiedy należy zaprzestać kolejnych zabiegów medycznych? Czy mam dodać, że jestem funkcjonariuszem rezerw w specjalnym zespole policji ds. traumy, a także należę do zespołu reagowania kryzysowego ds. katastrof przy Czerwonym Krzyżu? Albo że przeszedłem przeszkolenie na pilota samolotu i zdarza mi się pomagać osobom, których najbliżsi zginęli w wypadkach lotniczych? W przeciwieństwie do mojej mentorki, Elisabeth Kübler-Ross, która zajmowała się głównie odejściami w warunkach szpitalnych, jestem tanatologiem czasów współczesnych, co w praktyce oznacza, że ze śmiercią mam do czynienia nie tylko w szpitalach i hospicjach, ale także na miejscach zbrodni i katastrof lotniczych. Podążam za żałobą tam, dokąd ona mnie poprowadzi. Zwykle są to sytuacje związane ze śmiercią i umieraniem, ale zdarzają się również rozwody lub straty innego rodzaju.

Lista podejmowanych przeze mnie działań i prac może wydawać się dziwna i nieskładna, prawda jest jednak taka, że choć rzeczywiście w dość hybrydowy sposób łączę różne specjalizacje, to w moich doświadczeniach zawodowych można dostrzec pewien motyw przewodni. Gdy zastanawiam się nad powodami, dla których wybrałem tę nietypową drogę, dochodzę do wniosku, że moje kolejne decyzje dotyczące kariery zawodowej nie były przypadkowe. Było mi pisane zostać tym, kim jestem, z powodu tego, co przydarzyło mi się w czasie kilku dni, gdy miałem 13 lat.

Przez większość mojego dzieciństwa moja matka zmagała się z problemami zdrowotnymi. W Sylwestra 1972 r. wszedłem do jej sypialni, ucałowałem ją i powiedziałem: „Mamo, w roku 1973 w końcu poczujesz się lepiej”. Kilka dni później doszło u niej do ostrej niewydolności nerek, przez co została przetransportowana z lokalnego szpitala do większej i lepiej wyposażonej placówki w Nowym Orleanie.

Trafiła na oddział intensywnej opieki medycznej, gdzie pacjentów można było odwiedzać tylko przez dziesięć minut, raz na dwie godziny. W szpitalnej poczekalni spędziliśmy z ojcem większość czasu, czekając na te krótkie, jakże cenne wizyty. Mieliśmy nadzieję na jakiś znak, że jej stan się poprawia i że wróci do domu. Tata nie miał pieniędzy na wynajęcie noclegu, więc noce również spędzaliśmy w poczekalni.

Okolice szpitala świeciły pustkami — nie było ani centrum handlowego, ani żadnych sklepów. Po drugiej stronie ulicy stał tylko hotel, na który — jak już wspomniałem — nie było nas stać. Nuda to wszakże nuda, nic tego nie zmieni. Nie mogliśmy oddalać się od szpitala, a hotel oferował nam choćby możliwość zmiany otoczenia, więc w jego holu też spędziliśmy sporo czasu. Tak wyglądało wtedy nasze życie: mama leżała w szpitalu, a my szwendaliśmy się po hotelowych i szpitalnych korytarzach.

Któregoś dnia, gdy siedzieliśmy akurat w hotelu, nagle zrobiło się wielkie zamieszanie. Ktoś krzyknął: „Pożar!”. Wszyscy w pośpiechu wybiegali na zewnątrz. Paliło się na 18 piętrze, na balkonie było widać płomienie. Policja i straż pożarna zjawiły się dość szybko. Potem wydarzyło się coś niewyobrażalnego. Gdy strażacy wspinali się na drabinę, aby przystąpić do gaszenia ognia, nieoczekiwanie padły strzały. To nie były odgłosy pożaru, tylko prawdziwa masakra! Mężczyzna, który podłożył ogień, znajdował się teraz na dachu budynku i celował do ludzi z broni.

W ciągu kilku sekund wokół dosłownie zaroiło się od policji, która przeganiała ludzi za róg sąsiednich budynków. Dla trzynastolatka, tym bardziej takiego, który od wielu dni siedział w szpitalu i mierzył się z przerażającą chorobą matki, wrażenie było piorunujące. Akcja pod hotelem trwała 13 godzin, a śmierć poniosło siedem osób, w tym trzech funkcjonariuszy policji. Tamte wydarzenia uważa się dzisiaj za jedną z pierwszych strzelanin publicznych w Stanach Zjednoczonych. Można ją obejrzeć na YouTubie, po wpisaniu frazy: „New Orlean Sniper 1973”.

Dwa dni później moja matka przestała mówić, więc wiedziałem, że jej stan się pogarsza. Odwiedzanie jej było dodatkowo utrudnione, ponieważ zgodnie ze szpitalnym regulaminem odwiedzający muszą mieć co najmniej 14 lat, a ja miałem tylko 13. Większość pielęgniarek przymykała oko i mnie wpuszczała, zdażały się jednak takie zasadnicze. Jedna z nich powiedziała mi nawet, żebym wrócił po 14. urodzinach!

Trzy dni po strzelaninie lekarze powiedzieli tacie i mnie, że mamie nie zostało już wiele czasu. Niestety, nazajutrz dyżur miała akurat ta zasadnicza pielęgniarka. Odmówiła mi wstępu do mamy, nie chciała się też ugiąć w kwestii reguły 10 minut co dwie godziny. Tak oto tego dnia moja mama zmarła w samotności. Wtedy tak to wyglądało. Rodziny, w szczególności dzieci, często nie były dopuszczane do pacjentów w ostatnich chwilach ich życia. Jeżeli komuś na to pozwolono, to wyłącznie z łaski ludzi sprawujących akurat opiekę nad chorym.

Na zakończenie tego bolesnego dnia pierwszy raz w życiu leciałem samolotem. Musieliśmy z tatą dotrzeć do Bostonu, aby tam załatwić formalności pogrzebowe. Piloci wiedzieli, że właśnie straciłem mamę, więc chcieli zapewnić smutnemu chłopakowi odrobinę frajdy. Mając jak najlepsze intencje, zaprosili mnie do kokpitu, żebym „pomógł” im pilotować samolot. Kapitan powiedział mi, że niniejszym to ja pilotuję maszynę, choć oczywiście ani przez chwilę nie miałem nad nią prawdziwej kontroli. Byłem jednak jeszcze dzieckiem i mu uwierzyłem, więc ogarnęło mnie przerażenie. Pamiętam, jak wyglądałem z kokpitu w dół. Czułem się zagubiony i przytłoczony. Bałem się, że popełnię jakiś błąd i rozbiję samolot. Na szczęście komplet 148 pasażerów przeżył mój pierwszy lot solo.

Dzisiaj rozumiem, że wszystkie formy podejmowanej aktywności zawodowej (radzenie sobie w obliczu śmierci w realiach medycznych, etyczne zagadnienia ostatnich dni życia, rezerwy specjalnego oddziału policji, nauka pilotażu, współpraca z Czerwonym Krzyżem w przypadku katastrof lotniczych) to w moim wykonaniu próby odzyskania kontroli, której utratę odczułem, gdy umierała moja mama. Poprzez te wybory wypracowałem w sobie proces powrotu do równowagi, który nadał sens mojemu życiu i pozwolił mi wykorzystywać posiadaną wiedzę do niesienia pomocy innym. Stałem się kimś, kto mógłby pomóc tamtemu chłopcu, znajdującemu się w trudnej sytuacji. Moja kariera zawodowa niezaprzeczalnie potwierdziła, że uczymy innych tego, czego sami potrzebowaliśmy się niegdyś nauczyć.

Na tym jednak ta historia się nie kończy.

Nowy Orlean zawsze będzie dla mnie ważnym miejscem, ponieważ w tym mieście zmarła moja mama. Wracałem tam wielokrotnie i czasami udawałem się pod tamten szpital, zerkałem na stojący naprzeciwko hotel Howard Johnson’s, w którym — wraz z moim ojcem — spędziliśmy wiele godzin między kolejnymi odwiedzinami na oddział. W 2005 r. szpital został zniszczony przez Huragan Katrina, po czym — ze względu na wiek i stan budynku — zapadła decyzja o jego wyburzeniu. Nieopodal miał powstać nowoczesny kompleks szpitalny.

W 2015 r. wyruszyłem w roczną trasę z moimi wykładami, w trakcie której przemierzyłem Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię i Australię. Konkretne miasta i miejsca na amerykańskim odcinku mojej trasy wybierała firma odpowiedzialna za dany fragment trasy. Nie zdziwiłem się jednak, gdy zobaczyłem na liście Nowy Orlean. Organizator zawsze ułatwiał mi życie, rezerwując nocleg w tym samym hotelu, w którym miałem wygłosić wykład. Zapoznając się z planem pobytu w Nowym Orleanie, zobaczyłem, że zakwaterowano mnie w Holiday Inn Superdome Hotel. Wpisałem w wyszukiwarkę adres hotelu i ku wielkiemu zaskoczeniu stwierdziłem, że to jest to samo miejsce, w którym przed kilkudziesięciu laty miał miejsce atak snajpera. Hotel przeszedł gruntowny remont i otrzymał nową nazwę, ale to było to samo miejsce.

Gdy opowiedziałem ludziom z firmy organizującej trasę moją historię, zadeklarowali gotowość przeniesienia mnie w inne miejsce. Nie chcieli, żebym czuł się tam niekomfortowo.

„Nie — odparłem — wydaje mi się, że to będzie idealne zamknięcie mojego cyklu poszukiwania sensu”. Uznałem, że wręcz powinienem się tam zatrzymać. Powrót do równowagi nie dokonuje się poprzez przekreślenie straty. Do równowagi wraca się wtedy, gdy strata przestaje mieć nad nami kontrolę.

Im bliżej było do wizyty w Nowym Orleanie, tym bardziej sprawy z przeszłości zaprzątały mi głowę. Zastanawiałem się, co powstało w miejscu po dawnym szpitalu, w którym zmarła moja mama. Kilka szybkich kliknięć pozwoliło mi ustalić, że właśnie mieli otwierać nowy szpital, ale budynek starego nie został jeszcze wyburzony.

Chcąc go zobaczyć, skontaktowałem się z urzędem administracji szpitali w Nowym Orleanie. Kobieta, z którą rozmawiałem, potwierdziła, że budynek nadal stoi, ale dodała, że jest przeznaczony do rozbiórki i nie można do niego wchodzić. Opowiedziałem jej moją historię i zapytałem:

— Czy istnieje szansa, żebym mógł wejść do środka?

— Nie — odparła szybko. — Po Katrinie w środku może być pleśń. Tam nie jest bezpiecznie.

— A gdybym dostał eskortę i wszedł do środka w kasku i masce?

— Nie wydaje mi się, żeby to było możliwe.

— Rozumiem — stwierdziłem. — Ale czy byłaby pani skłonna się tego dowiedzieć? To dla mnie naprawdę bardzo ważne.

Godzinę później zadzwonił telefon.

— Nie wiem, co okazało się decydujące, może pana historia, a może oni tam słyszeli o panu i pana pracy, w każdym razie zgodzili się. Dyrektor działu bezpieczeństwa szpitalnego spotka się z panem na miejscu w niedzielę, na dzień przez pana wykładem. Wejdzie razem z panem do holu, ale tylko do holu.

Nagle poczułem się, jakbym znów miał 13 lat. Pomyślałem, że to jakaś ironia losu. Minęło tyle czasu, a ja nadal nie mogę wyjść poza hol. Teraz przynamniej nie mogłem wejść dalej już jako dorosły i rozumiałem, dlaczego.

Kiedy w niedzielę po południu stanąłem pod szpitalem, zaskoczyła mnie uprzejmość dyrektora ds. bezpieczeństwa.

— Gdy usłyszałem pańską historię, postanowiłem skontaktować się z kilkoma osobami z dawnych czasów. Ustaliłem, że oddział intensywnej terapii, na którym leżała pańska matka, znajduje się w skrzydle zachodnim na szóstym piętrze. Chciałby pan tam wejść?

— Tak, oczywiście.

— Zasilanie zostało w budynku ograniczone do minimum, więc windy nie działają. Możemy wejść schodami na 10. piętro, przejść łącznikiem do skrzydła zachodniego i tam zejść na szóste piętro.

Zanim się obejrzałem byliśmy już na 10. piętrze starego szpitala. Na podłodze leżał kaseton sufitowy, nad naszymi głowami wisiały oberwane lampy. Opuszczone sale były puste, zabrano z nich wszystko: łóżka, krzesła, cały sprzęt.

Gdy zeszliśmy na dziewiąte piętro, minęliśmy dawną dyżurkę pielęgniarek i kolejne puste sale. Nie mogłem opędzić się od myśli o wszystkich ludziach, którzy przewinęli się przez te pomieszczenia. W końcu dotarliśmy na intensywną terapię, na szóste piętro. Wiele rzeczy wyglądało tam inaczej, ale podwójne drzwi prowadzące na oddział były te same. Minęło kilkadziesiąt lat, ale ja je rozpoznałem.

Zwróciłem się do towarzyszącego mi dyrektora i powiedziałem:

— Za te drzwi nie wolno mi było wejść.

— Teraz już panu wolno. Śmiało — odparł.

Otwierając drzwi, powiedziałem do niego: „Jej łóżko było drugie po lewej”. Wszedłem na oddział i spojrzałem na miejsce, w którym powinno znajdować się łóżko mojej mamy. Dokładnie nad nim mrugała zielona lampka przyzywająca. Zdębiałem. Chodziliśmy przez całe piętra z salami dla pacjentów i nigdzie nie widziałem nawet jednej mrugającej lampki.

Mój sceptyczny umysł podpowiadał, że to po prostu przypadkowa lampka mrugająca w opuszczonym budynku. Albo że włączył ją towarzyszący mi dyrektor, wiedząc, gdzie zmarła moja matka. Od razu uznałem jednak, że obie te wersje są mocno naciągane. Jakim cudem on miałby wiedzieć, że mama zmarła właśnie w tej sali? Nie podałem mu jej pełnych danych, a nawet gdybym mu je podał, on musiałby dotrzeć do liczącej kilkadziesiąt lat dokumentacji pacjentów opuszczonego szpitala. Kartoteki pacjentów niszczy się zwykle po siedmiu latach.

Co oznaczała ta zielona lampka? Czyż nie „nadawanie sensu”? Życie oferuje nam wiele warstw znaczenia. Interpretujemy je tak, jak chcemy. Jaki sens przypisałem tej zielonej lampce? Co oznaczała ona sama w sobie? Zielone światło oznacza często, że można coś zrobić. W tym konkretnym momencie oznaczało, że mogłem wreszcie wejść do miejsca, w którym zmarła moja matka. W realiach medycznych zielone światło może mieć jednak inne znaczenie. Kiedy pacjent trafi do gabinetu lekarskiego na badanie, zielone światło przed tym gabinetem informuje lekarza, że czeka tam na niego pacjent. Czy ta zielona lampa informowała mnie, że moja matka czeka, żebym do niej przyszedł? Czy mogła wiedzieć, że przyjdę, i chciała dać mi do zrozumienia, że jest obecna? Skoro wyczuwałem w tym miejscu tak wielki ładunek energetyczny, to być może i dla niej było to ważne?

[1] Program 12 kroków jest uznawaną i popularną terapią wychodzenia z uzależnień, stworzoną przez Williama G. Wilsona (przyp. red.)

[2] Viktor E. Frankl, Człowiek w poszukiwaniu sensu. Głos nadziei z otchłani Holokaustu, tłum. Aleksandra Wolnicka, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2011, s. 109 (przyp. tłum.)

[3] Ibid. s.169