Lekcje życia. Specjaliści od śmierci i umierania zdradzają tajemnice życia - Elisabeth Kubler-Ross, David Kessler - ebook

Lekcje życia. Specjaliści od śmierci i umierania zdradzają tajemnice życia ebook

Elisabeth Kubler-Ross, Kessler David

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W ciągu czasu spędzonego na ziemi, który nazywamy życiem, wszyscy mamy do odrobienia pewne lekcje. Staje się to szczególnie widoczne wówczas, gdy pracujemy z umierajacymi. To oni uczą się i nas bardzo wielu rzeczy - jak właściwie przeżyć zycie, jak pozbywać się tego, co w nas złe, a odszukać to, co najlepsze w nas samych i innych. Wszystko sprowadza się do pytania:"Czy starczyło mi czasu, aby żyć właściwie?"

Nauki z tej książki - owoc ścisłej wspólpracy autorów, których opisane doświadczenia pochodzą z ich wykładów, warsztatów oraz rozmów z pacjentami i członkami ich rodzin - są po to, byśmy potrafili docenić wagę życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 248

Oceny
4,2 (31 ocen)
20
4
3
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magds

Z braku laku…

Jak dla mnie oczywistości.
00

Popularność




Elisabeth Kübler-Ross David Kessler

LEKCJE ŻYCIA

Copyright © 2001 by Elisabeth Kübler-Ross Family Limited Partnership and David Kessler, Inc. All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage or retrieval system, without permission in writing from The Barbara Hogenson Agency, Inc. Copyright © 2014 for the Polish edition by Media Rodzina Sp. z o.o. PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Lucyna Talejko-KwiatkowskaMedia Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected] ISBN: 978-83-7278-914-3 Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

Dla Sylvii Anny, mojej pierworodnej wnuczki, która jest darem od mojej córki Barbary Elisabeth

Dla moich synów Richarda i Davida David

PODZIĘKOWANIA

Pragnę wyrazić wdzięczność Josephowi, który umożliwił mi napisanie jeszcze jednej książki, oraz Annie, która zajmuje się moim domem, dzięki czemu nie musiałam się przeprowadzić do domu opieki. A także moim dzieciom: Barbarze i Kennethowi, dzięki którym wciąż się trzymam.

Elisabeth

Chciałbym przede wszystkim podziękować Elisabeth za przywilej współtworzenia z nią tej książki. Twoja mądrość, autentyczność i przyjaźń sprawiły, że było to dla mnie naprawdę ważne doświadczenie. Dziękuję też Alowi Lowmanowi z Authors and Artists za wiarę w to, że ma do czynienia z ważną pozycją. Twoja pomoc, wsparcie i przyjaźń były dla mnie prawdziwym darem.

Składam też wyrazy wdzięczności Caroline Sutton z wydawnictwa Simon & Schuster za jej ważne uwagi i doskonałą pracę edytorską. Proszę także, by moje podziękowania przyjęli: doktor Elaine Chaisson, B.G. Dilworth, Barry Fox, Linda Hewitt, Christopher Landon, Marianne Williamson, Charlotte Patton, Berry Perkins, Teri Ritter, R.N., Jaye Taylor, James Thommes i terapeuta Steve Uribe. Każda z tych osób na swój sposób przyczyniła się do powstania tej książki.

David

WSTĘP ELISABETH

W ciągu spędzonego na ziemi czasu, który nazywamy życiem, wszyscy mamy do odrobienia pewne lekcje. Staje się to szczególnie widoczne wówczas, gdy pracujemy z umierającymi. To oni uczą się na koniec bardzo wielu rzeczy, zwykle takich, których nie mogą już wykorzystać. Po tym jak w 1995 roku przeprowadziłam się na pustynię w Arizonie, dostałam w Dniu Matki wylewu, który doprowadził do paraliżu. Przez następne pół roku stałam na progu śmierci. Czasami wydawało mi się, że za parę tygodni nie będzie mnie już na tym świecie. Wiele razy bywałam rozczarowana tym, że śmierć nie przychodzi, bo czułam, że jestem z nią pogodzona. Nie umarłam, bo wciąż jeszcze mam do odrobienia lekcje życia, moje ostatnie lekcje. Dotyczą one ostatecznej prawdy o naszym życiu i stanowią jego tajemnicę. Chciałam napisać ostatnią książkę, ale nie o śmierci i umieraniu, tylko o życiu.

Wszyscy mamy w sobie i Gandhiego, i Hitlera. Oczywiście w sensie metaforycznym. Gandhi to nasza najlepsza część, całe nasze współczucie, a Hitler – to, co najgorsze, wszystkie nasze złe cechy. Nasze lekcje życia mają polegać na tym, by pozbywać się tego, co w nas złe oraz małe, i odszukać to, co najlepsze w nas samych i innych. Są one niczym wiatr halny, który przechodzi przez nasze życie. To lekcje życia tworzą naszą osobowość. Jesteśmy tu po to, by uzdrowić siebie i innych. Nie chodzi mi o uzdrowienie czysto fizyczne, ale o coś znacznie głębszego. O uzdrowienie tego, co w nas duchowe.

Gdy mówimy, że odrobiliśmy lekcje, chodzi o to, że kończymy pewne rozpoczęte sprawy. Nie dotyczą one śmierci, ale właśnie życia. Dotyczą najważniejszych spraw, takich jak pytanie, które możemy sobie zadać: „Tak, miałem przyjemne życie, ale czy starczyło mi czasu, by żyć prawdziwie?”. Wielu ludzi tylko istniało przez jakiś czas, choć tak naprawdę nie żyli. W dodatku musieli bardzo się wysilać, by ukrywać to, czego nie skończyli.

Niedokończone sprawy są największym problemem w życiu, dlatego też pojawiają się w obliczu śmierci. Mamy tyle lekcji do odrobienia w naszym życiu, że po prostu nie starcza na wszystko czasu. Ale im więcej ich odrobimy, im więcej spraw skończymy, im pełniej żyjemy, tym prawdziwsze jest nasze życie. I niezależnie od tego, kiedy umrzemy, możemy sobie powiedzieć: „Mój Boże, ale miałem życie!”.

WSTĘP DAVIDA

Spędziłem wiele czasu z ludźmi, którzy znajdowali się na krawędzi życia. Była to bardzo wzbogacająca i pouczająca praca. Widzę wyraźne związki mojego psychologicznego, emocjonalnego i w ogóle duchowego rozwoju z tym zajęciem. I chociaż jestem im za to bardzo wdzięczny, to jednak nie od nich rozpocząłem moje lekcje. Zaczęły się one wiele lat temu od śmierci mojej matki i trwają po dziś dzień wraz z tym, jak odchodzą kolejne bliskie mi osoby.

W ciągu ostatnich paru lat przygotowywałem się na pożegnanie mojej nauczycielki, mentorki i kochanej przyjaciółki, Elisabeth Kübler-Ross. Spędzałem z nią dużo czasu, odrabiając te ostatnie lekcje. Elisabeth nauczyła mnie bardzo wiele, jeśli idzie o pracę z umierającymi, a teraz sama stanęła twarzą w twarz ze śmiercią. Opowiadała mi o swoich uczuciach – przede wszystkim o gniewie – a także o poglądach na życie. Kończyła właśnie swoją ostatnią książkę Koło życia, a ja pisałem moją pierwszą The Needs of the Dying. Ale nawet w tak trudnym okresie bardzo mi pomagała, służąc radą na temat wydania książki, pacjentów i samego życia.

Wiele razy było mi bardzo trudno opuszczać jej dom. Żegnaliśmy się z przekonaniem, że nigdy więcej się nie zobaczymy. Już na ulicy nie mogłem powstrzymać łez. Tak ciężko stracić kogoś, kto tyle dla nas znaczył, nawet jeśli twierdzi, że jest gotowy na śmierć. Jednak Elisabeth nie umarła, a jej stan stopniowo się poprawiał. Nie skończyła swojej gry z życiem i życie najwyraźniej nie skończyło z nią.

W dawnych czasach poszczególne społeczności miały miejsca zebrań, gdzie dzieci i dorośli słuchali opowieści o życiu, jego wyzwaniach i o tym, czego uczy bliskość śmierci. Ludzie wiedzieli, że czasami największy ból pozwala najwięcej się nauczyć. I że tę naukę, te lekcje życia, powinno się przekazać dalej. Właśnie na tym mi zależy – by przekazać dalej część z tego, czego się sam nauczyłem. Dzięki temu przetrwa to, co najlepsze z tych, którzy od nas odeszli.

W czasie tej długiej, czasami dziwnej podróży zwanej życiem odnajdujemy wiele rzeczy, ale przede wszystkim odnajdujemy siebie. Dowiadujemy się, kim jesteśmy i co tak w istocie ma dla nas znaczenie. Wzloty i upadki mówią nam, czym tak naprawdę jest miłość i związek. Odnajdujemy w sobie odwagę, by pokonać gniew, łzy i nasze obawy. To wszystko jest tajemnicą, ale mimo to potrafimy wziąć życie w swoje ręce i odnaleźć w nim szczęście. Nasze życie nie jest idealne, nie przypomina bajki, jednak żyjąc autentycznie, nadajemy mu krzepiące znaczenie.

Miałem to szczęście, że mogłem spędzić z Matką Teresą parę ostatnich miesięcy jej życia. Powiedziała mi, że jej najważniejszym zadaniem było zajmowanie się umierającymi, gdyż uważa życie za coś niezwykle cennego. „Życie to osiągnięcie – powiedziała – a śmierć stanowi jego koniec”. Większość z nas jednak nie tylko nie uważa śmierci za osiągnięcie, dotyczy to również naszego życia – choć tym właśnie jest w swej istocie.

Umierający zawsze potrafili udzielić nam ważnych nauk, bo tylko wtedy, kiedy znajdujemy się na krawędzi życia, potrafimy zobaczyć je z całą wyrazistością. Te nauki są po to, byśmy potrafili docenić wagę życia. Odkrywamy w nich nowy wymiar bohaterstwa; coś, co wykracza poza wszystkie nasze doświadczenia i pozwala wykorzystać to, kim jesteśmy i co możemy zrobić. Dzięki nim nie tylko żyjemy, ale czujemy samo życie.

OD WYDAWNICTWA

Książka Lekcje życia stanowi owoc ścisłej współpracy Elisabeth Kübler-Ross i Davida Kesslera. Przykłady i opisane doświadczenia pochodzą z ich wykładów, warsztatów oraz rozmów z pacjentami i członkami ich rodzin. Niektóre prowadziła Elisabeth, inne David, a czasami robili to wspólnie. Żeby uprościć tekst, używamy w nim pierwszej osoby liczby mnogiej, pomijając studia przypadków i osobiste doświadczenia, które poprzedzamy ich inicjałami: EKR i DK.

LEKCJA PIERWSZA

Autentyczność

Tę historię usłyszeliśmy od Stephanie, kobiety po czterdziestce, w czasie jednego z wykładów.

– Parę lat temu w piątkowe popołudnie wybrałam się z Los Angeles do Palm Springs. Nie jest to najlepszy moment na wyjazd z Los Angeles, ale bardzo już chciałam wyjechać na pustynię i odprężyć się w gronie przyjaciół.

Na przedmieściach miasta samochody przede mną zatrzymały się, więc ja też nacisnęłam hamulec. Jednocześnie spojrzałam we wsteczne lusterko i zauważyłam wóz, który zbliżał się do mnie z ogromną prędkością. Uświadomiłam sobie, że jego kierowca w ogóle nie zwraca uwagi na to, co się przed nim dzieje, i że za chwilę uderzy w mój tył, w dodatku z wielką siłą. Ja sama stałam tuż za innym samochodem, znalazłam się więc w olbrzymim niebezpieczeństwie. Zrozumiałam, że za chwilę mogę umrzeć.

Spojrzałam na zaciśnięte na kierownicy dłonie. Nie zacisnęłam ich specjalnie – to był mój naturalny stan, tak właśnie żyłam. Pomyślałam, że nie chcę tak żyć, a tym bardziej tak umierać. Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i opuściłam ręce. Rozluźniłam się. Poddałam się życiu i śmierci. Następnie tamten samochód najechał na mnie ze straszną siłą.

Kiedy wszystko zamarło i ucichło, otworzyłam oczy. Nic mi się nie stało. Samochód przede mną był zmiażdżony, ten za mną też strzaskany. Moje auto złożyło się niczym harmonijka.

Policjanci powiedzieli, że miałam szczęście, bo się zrelaksowałam. Silne napięcie mięśniowe wzmaga prawdopodobieństwo odniesienia poważnych obrażeń. Po tym wypadku poczułam, że otrzymałam dar. I nie polegał on na tym, że wyszłam z niego bez szwanku. Zobaczyłam, jak żyję, i dostałam szansę, by to zmienić. Trzymałam życie w zaciśniętej pięści, a przecież mogłam ją otworzyć i potraktować jak piórko, które spoczywa na mojej dłoni. Zrozumiałam, że jeśli potrafiłam się odprężyć w obliczu śmierci, to teraz będę mogła naprawdę cieszyć się życiem. W tym momencie poczułam większy związek z samą sobą niż kiedykolwiek wcześniej.

* * *

Jak wiele osób, które znalazły się na krawędzi życia, Stephanie odebrała naukę – nie o śmierci, ale o życiu.

Każdy z nas czuje gdzieś głęboko w duchu, że powinien się kimś stać. Zauważa również, kiedy staje się taką osobą. Ale bywa też odwrotnie – czuje, że coś źle poszło, i oddala się od swojego powołania.

Wszyscy szukamy odpowiedzi i staramy się odrobić lekcje życia, niezależnie od tego, czy robimy to świadomie, czy nie. Zmagamy się ze strachem i poczuciem winy. Szukamy znaczeń, miłości i siły. Próbujemy zrozumieć strach, przemijanie i czas. Chcemy odkryć to, kim jesteśmy i jak możemy osiągnąć pełnię szczęścia. Czasami szukamy tego wszystkiego w naszych bliskich, w religii, u Boga – tam, gdzie jak nam się wydaje, można to odnaleźć. Jednak zbyt często myślimy, że odpowiedzi dostarczą nam pieniądze, pozycja, „idealna” praca i tym podobne, a potem stwierdzamy, że nie ma w nich tych znaczeń, które chcemy odszukać, i że te rzeczy mogą nam złamać życie. Jeśli podążymy tymi fałszywymi tropami bez ich głębszego zrozumienia, w sposób nieunikniony doświadczymy pustki i uznamy, że życie nie ma sensu, a miłość i szczęście to tylko iluzje.

Niektórzy odnajdują sens życia poprzez naukę, oświecenie czy twórczość. Inni odkrywają ten sens, patrząc prosto w oczy nieszczęściu czy nawet śmierci. Być może usłyszeli od lekarza, że mają raka i zostało im tylko pół roku życia. Może patrzyli, jak ich bliscy walczą o życie, lub przeżyli trzęsienie ziemi czy powódź.

Byli na krawędzi. Znaleźli się też na progu nowego życia. Spojrzeli prosto w „oczy potwora”, poddali się śmierci w sposób ostateczny, dzięki czemu przerobili lekcję życia, co już na zawsze zmieniło ich spojrzenie na egzystencję. Musieli w głębi swej rozpaczy zdecydować, co chcą robić z tym czasem, który im pozostał. Nie wszystkie z tych lekcji są przyjemne, ale każda może wzbogacić nasze życie. Po co więc czekać na koniec, by dowiedzieć się czegoś nowego i ważnego?

Na czym polegają te lekcje, których odrobienia domaga się nasze życie? Praca z umierającymi i chorymi pokazuje, że w większości polegają na tym samym – trzeba przejść przez lekcję strachu, lekcję poczucia winy, lekcję gniewu, lekcję wybaczenia i poddania się śmierci, lekcję czasu i cierpliwości, lekcję miłości, lekcję związków z innymi ludźmi, lekcję zabawy, lekcję utraty i siły, lekcję autentyczności i lekcję szczęścia.

Odrabianie ich przypomina trochę osiąganie dojrzałości. Nie stajemy się nagle szczęśliwsi, bogatsi czy bardziej wpływowi, ale lepiej rozumiemy otaczający nas świat i potrafimy osiągnąć wewnętrzny spokój. Nie znaczy to, że nasze życie stanie się doskonałe, ale dzięki tym lekcjom zobaczymy je takim, jakie powinno być. Jak powiedział pewien człowiek: „Potrafię się teraz cieszyć z niedoskonałości życia”.

Jesteśmy tu, na ziemi, by odrobić nasze własne lekcje. Nikt nam nie powie, na czym one polegają; sami musimy odbyć podróż przez życie, by to odkryć. W ich trakcie możemy stanąć w obliczu większych lub mniejszych problemów, ale zawsze będzie to coś, z czym jesteśmy w stanie się zmierzyć. Ktoś, kto musi się nauczyć czegoś na temat miłości, może mieć kilku małżonków lub w ogóle nie być w związku. Ktoś, kto powinien dowiedzieć się czegoś o pieniądzach, może wcale ich nie mieć lub też pławić się w luksusie.

W tej książce zajmiemy się życiem i sprawdzimy, jak ono wygląda od tamtej drugiej strony. Dowiemy się, że nie jesteśmy sami, a w dodatku zobaczymy to, co nas łączy, jak umacnia się miłość i wzbogacają nas związki z innymi ludźmi. Mamy nadzieję, że uda nam się zrozumieć, iż nie tylko nie jesteśmy słabi, ale mamy w sobie moc całego wszechświata. Dowiemy się prawdy o naszych iluzjach, o szczęściu i o tym, jacy tak naprawdę jesteśmy wspaniali. Zobaczymy, że mamy wszystko, czego potrzebujemy, by móc żyć naprawdę pięknie.

Osoby, z którymi pracowaliśmy, w obliczu utraty najbliższych zrozumiały, że miłość jest tym, co najistotniejsze w życiu. Jest ona naprawdę czymś jedynym, co możemy mieć i zabrać ze sobą. Ci ludzie przestali szukać szczęścia „gdzieś tam” i nauczyli się znajdować bogactwo oraz szczęście w tym, co mają, i kim są, nauczyli się docierać do głębszych pokładów możliwości, którymi dysponują. Innymi słowy, przebili mur, który oddzielał ich od pełni życia. Nie żyją już z myślą o jutrze, czekając na nową pracę, wydarzenie rodzinne, wakacje czy podwyżkę. Udało im się odnaleźć bogactwo teraz, gdyż nauczyli się słuchać swojego serca.

Życie oferuje nam nauki, daje powszechne prawdy na temat miłości, strachu, upływu czasu, władzy, utraty bliskich, szczęścia, związków i autentyczności. To, że jesteśmy nieszczęśliwi, nie wynika z tego, że życie stało się bardzo skomplikowane, ale z tego, że nie potrafimy dostrzec jego podstawowej prostoty. Prawdziwe wyzwanie polega na tym, by odnaleźć znaczenie tych lekcji. Wielu z nas uważa, że nauczyło się wystarczająco dużo na temat miłości. A jednak nie potrafimy w pełni kochać… Nasza miłość ukrywa się gdzieś w cieniu strachu, braku poczucia bezpieczeństwa i oczekiwań. Idziemy razem przez życie, a mimo to czujemy się samotni, bezradni i zawstydzeni.

Kiedy stawiamy czoło najstraszniejszym sytuacjom, rośniemy w oczach. W najgorszych okolicznościach potrafimy wydobyć z siebie nasze najlepsze cechy. Odnalezienie prawdziwego sensu tych lekcji pozwala nam żyć w prawdzie i szczęściu. Takie życie nie jest idealne, ale za to autentyczne. I zdecydowanie głębsze.

Być może pierwsze i najmniej oczywiste pytanie, na które musimy odpowiedzieć, dotyczy nas samych: Kto odrabia te lekcje? Kim jestem?

W ciągu życia wielokrotnie zadajemy sobie to pytanie. Wiemy z całą pewnością, że doświadczenie pomiędzy narodzinami i śmiercią określamy mianem życia. Ale czy ja sam jestem doświadczeniem czy też doświadczającym? Czy jestem swoim ciałem? Swoimi wadami? Czy ta choroba mnie określa? Czy jestem matką, bankierem, urzędnikiem lub kibicem? Czy stanowię produkt tego, jak mnie wychowano? Czy mogę się zmienić – i nadal pozostać sobą – czy też wykuto mnie w kamieniu?

Nie jesteśmy żadną z tych rzeczy. Niewątpliwie mamy wady, ale to wcale nie znaczy, że one nas określają. Być może jesteśmy chorzy, ale choroba nie jest nami. A jeśli mamy pieniądze, to nie znaczy, że nimi jesteśmy. Nie jesteśmy naszymi życiorysami, domami, stopniami ze szkoły, zajęciami lub tytułami. Wszystko to może się zmienić. Ale istnieje taka część nas samych, która pozostaje niedefiniowalna i niezmienna, której nie można się pozbyć pod wpływem starzenia się, choroby lub jakichś innych okoliczności. Jest jeszcze autentyczność, z którą się urodziliśmy i z którą umrzemy. Jesteśmy po prostu w cudowny sposób sobą.

Kiedy patrzymy na tych, którzy zmagają się z chorobą, staje się jasne, że aby zrozumieć, kim tak naprawdę jesteśmy, musimy pozbyć się tego wszystkiego, co nie jest w nas autentyczne. Gdy widzimy umierających, nie skupiamy się już na wadach, błędach czy chorobach, które dostrzegaliśmy wcześniej. Widzimy tylko ich samych, gdyż pod koniec życia stają się bardziej prawdziwi i uczciwi, i są wreszcie – tak jak dzieci – tylko sobą.

Czy jesteśmy w stanie zobaczyć, kim jesteśmy, tylko na początku i na końcu życia? Czy tylko niezwykłe okoliczności odkrywają najzwyczajniejsze prawdy? Czy w innym przypadku jesteśmy ślepi? Oto najważniejsza lekcja życia – należy odnaleźć nasze autentyczne ja i szukać go też u innych.

Kiedyś zapytano wielkiego renesansowego rzeźbiarza Michała Anioła, jak stworzył tak wspaniałe dzieła sztuki, jak Pietà czy Dawid. Wyjaśnił, że widział rzeźby już wewnątrz marmurowych bloków i aby je stworzyć, musiał jedynie usunąć to, co niepotrzebne. Wspaniała rzeźba tylko czekała na to, żeby ją odkryć. To samo dotyczy tej wspaniałej osoby, która jest w nas i czeka na to, byśmy ją odkryli. Wszyscy mamy w sobie ziarna wielkości. „Wielcy” ludzie nie mają w sobie czegoś niezwykłego; po prostu udało im się usunąć wiele z tego, co przeszkadzało im ujawnić swoje najlepsze cechy.

Niestety, nasze wewnętrzne dary często kryją się za warstwami masek i ról, które staraliśmy się wypełniać. Te role – na przykład rodzica, pracownika, przykładnego członka społeczności, cynika, trenera, outsidera, kibica, miłego faceta, buntownika czy kochającego dziecka, które zajmuje się chorymi rodzicami – mogą stać się „kamieniami”, pod którymi kryje się nasze prawdziwe ja.

Czasami ktoś zmusza nas do przyjęcia określonej roli: „Chcę, żebyś pilnie się uczył i został lekarzem”, „Bądź bardziej kobieca”, „Jeśli chcesz awansować, musisz być wydajny i sumienny”.

Zdarza się, że sami te role przyjmujemy, gdyż wydają nam się użyteczne, budujące lub korzystne: „Mama zawsze tak to robiła, więc tak pewnie jest dobrze”, „Wszyscy skauci są szlachetni i się poświęcają, będę więc szlachetny i się poświęcę”, „Nikt w szkole mnie nie lubi, ale wszyscy lubią surferów, zostanę więc surferem”.

Czasami w obliczu zmiany okoliczności świadomie lub nie decydujemy się na zmianę roli, co prowadzi do rozczarowania. Na przykład małżonkowie mogą powiedzieć: „Było nam tak wspaniale przed ślubem, ale potem coś się popsuło”. Ich wspólne życie bez ślubu było tylko trwaniem. Kiedy się pobrali, starali się przyjąć wyuczone role i stać się mężem i żoną. Podświadomie „wiedzieli”, jacy powinni być mąż i żona, i próbowali się do tego dostosować, zamiast po prostu być sobą. Ktoś inny powiedział nam: „Byłem takim fajnym wujkiem, ale od kiedy zostałem ojcem, czuję się sobą rozczarowany”. Jako wujek nie myślał o tym, jak powinien zajmować się dziećmi, tylko robił to, co mu serce dyktowało. Gdy został ojcem, uznał, że ma do wypełnienia określoną rolę, ale ta była sprzeczna z jego osobowością, jego autentycznym ja.

EKR

Nie zawsze łatwo odnaleźć swoje autentyczne ja. Jak wielu czytelników zapewne wie, urodziłam się jako jedno z trojaczków. W tamtych czasach trojaczki ubierano tak samo, dawano im takie same zabawki, a nawet zapisywano na takie same zajęcia. Wiele osób postrzegało trojaczki nie jak poszczególne osoby, ale „zestaw”. Niezależnie od tego, jak bardzo starałam się w szkole, okazało się, że zawsze dostawaliśmy trójki. Jedno z nas mogło dostać piątkę, a drugie dwójkę, ale nauczyciele wciąż nas mylili, więc bezpiecznie było dać nam wszystkim trójki. Czasami, kiedy siadałam ojcu na kolanach, uświadamiałam sobie, że on nie wie, kim jestem. Łatwo sobie wyobrazić, jak to wpłynęło na nasze poczucie tożsamości. Teraz wiemy, jak ważne jest to, żeby odnaleźć w takich dzieciach indywidualność i podkreślać to, co je dzieli. Obecnie, kiedy ciąże mnogie są czymś zwykłym, rodzice nauczyli się tego, by nie ubierać i nie traktować bliźniaków czy trojaczków w ten sam sposób.

Jako jedno z trojaczków rozpoczęłam więc poszukiwania tożsamości. Zawsze próbowałam być sobą, nawet jeśli nie był to najbardziej aprobowany wybór. Nie wierzę, by udawanie mogło dać coś dobrego.

Kiedy w swoim życiu nauczyłam się już autentyczności, rozwinął się we mnie dar rozpoznawania tej cechy u innych. W takich sytuacjach mówię, że potrafię kogoś „wywąchać”. Oczywiście tego, że ktoś jest naturalny, nie odbieram tylko powonieniem, ale wszystkimi zmysłami. Staram się „wywąchać” nowo poznanych ludzi, a jeśli są autentyczni, daję sygnał, że mogą się zbliżyć. Jeśli nie, pokazuję, żeby odeszli. Praca z umierającymi daje bardzo wyraźne poczucie autentyczności.

Czasami niezwykle mocno wyczuwałam w moim życiu brak autentyczności, ale zdarzało się, że to poczucie nie było tak silne. Na przykład, wiele osób chce pokazać, że są miłe, odwożąc mnie na wykłady i wpychając mój wózek na podium. Ale później – kiedyś tak się zdarzało – zostaję sama i trudno mi wrócić do domu. Takie sytuacje pozwoliły mi zrozumieć, że ci ludzie wykorzystują mnie jedynie po to, żeby pokazać, jacy są dobrzy. Gdyby byli naprawdę mili, a nie tylko przyjmowali na chwilę taką rolę, z pewnością zadbaliby o mój powrót.

* * *

Większość z nas odgrywa w swoim życiu wiele ról. Nauczyliśmy się je zmieniać, ale często nie wiemy, jak sprawdzić, co jest za nimi. Te role – małżonka, rodzica, szefa, miłego faceta, buntownika i tak dalej – nie muszą być złe i często stanowią instrukcję, jak się zachować w nowych sytuacjach. Główne zadanie polega na tym, by oddzielić w nich to, co nam odpowiada, od tego, co jest sprzeczne z naszym usposobieniem. Przypomina to obieranie cebuli i również może wywołać łzy.

Ból może nam sprawić, na przykład, odkrycie w nas tego, co złe, i znalezienie sposobu, by uzewnętrznić te uczucia. Wszyscy mamy w sobie potencjał, by zostać kimkolwiek, poczynając od Gandhiego, a na Hitlerze kończąc. Większość nie przyznaje się do tego, że nosi w sobie Hitlera, i w ogóle nie chce o tym słyszeć. Wszyscy mamy jednak złe cechy lub też możliwości, by je rozwinąć. Zaprzeczanie temu jest czymś naprawdę niebezpiecznym. Jeśli jacyś ludzie zaprzeczają istnieniu w nich ciemnej strony i twierdzą, że nie są zdolni do negatywnych myśli lub czynów, może to budzić niepokój. Przyznanie się do złych skłonności stanowi podstawę terapii. Gdy już to nastąpi, możemy zacząć się zastanawiać, jak się ich pozbyć. I kiedy odrabiamy kolejne lekcje, pozbywamy się też ról i odkrywamy w nich to, co nam nie odpowiada. Nie znaczy to, że jesteśmy z natury źli, a tylko, że mamy oddzielającą nas od rzeczywistości fasadę, której nie dostrzegamy. Jeśli ktoś odkryje, że wcale nie jest szczególnie miły, powinien pozbyć się tej roli i zachowywać się autentycznie, gdyż takie zawsze miłe zachowanie jest sztuczne. Często też wahadło musi wychylić się mocno w drugą stronę (stajemy się złośliwcami), zanim w końcu powróci do neutralnego położenia. Dopiero wtedy możemy odkryć, kim tak naprawdę jesteśmy i że wolimy być mili ze współczucia, a nie dla zysku.

Jeszcze większe wyzwanie stanowi pozbycie się mechanizmu obronnego, który pomagał nam przetrwać w dzieciństwie. Jednak kiedy ten mechanizm nie jest już potrzebny, może obrócić się przeciwko nam samym. Pewna kobieta nauczyła się w dzieciństwie, że musi unikać ojca alkoholika. Doskonale wiedziała, że lepiej przerwać rozmowę czy wyjść z pokoju, kiedy sytuacja zaczynała wymykać się spod kontroli. Była to jedyna rzecz, którą mogła zrobić sześcioletnia dziewczynka, kiedy ojciec się upijał i zaczynał na nią wrzeszczeć. Pomogło jej to przetrwać dzieciństwo, ale teraz, kiedy sama jest matką, takie zachowania są złe dla jej dzieci. Trzeba pozbywać się tych mechanizmów, które nie są już użyteczne. Podziękować im i już z nich nie korzystać. Czasami musimy żałować tego, czego nigdy nie doświadczymy, tak jak ta kobieta, która żałowała, że nigdy nie doświadczyła normalnego dzieciństwa.

Zdarza się, że przyjmowane role potrafią nam dużo dać, ale później, gdy dojrzewamy, dociera do nas, że trzeba za to płacić. Czasami ten koszt jest zbyt wielki. Wiele osób dopiero po czterdziestce zaczyna zdawać sobie sprawę, że w rodzinie byli zawsze tymi, którzy się wszystkim zajmują i dbają o spokój. Dociera do nich, że są aż nazbyt mili w swoich rodzinach. Niepostrzeżenie wzięli na siebie obowiązek dbania o dobre samopoczucie rodziców i rodzeństwa, zażegnywania konfliktów, pożyczania wszystkim pieniędzy i szukania im pracy. W którymś momencie możemy jednak zauważyć, że te role są narzucone, i zechcemy się ich pozbyć. Nie znaczy to, że przestaniemy być mili, ale nie będziemy tak usilnie dbać o to, by wszyscy wokół byli zadowoleni.

Rzeczywistość jest taka, że niektóre związki po prostu się nie udają. Zawsze możemy spodziewać się niezgody czy rozczarowania. Jeśli poczujemy, że do nas należy załatwianie wszystkich problemów, możemy zapłacić za to wysoką cenę, gdyż jest to zadanie ponad ludzkie siły.

Jak zareagujesz na nowego siebie?

Możesz zauważyć, że rola była obowiązkiem: „To wspaniale, że nareszcie nie odpowiadam za wszystkich”.

Możesz zauważyć, że oszukiwałeś otoczenie: „To była z mojej strony manipulacja, chciałem wydawać się milszy, żeby inni bardziej mnie lubili”.

Możesz odkryć, że zasługujesz na miłość taki, jaki jesteś.

Możesz stwierdzić, że to, co robiłeś, brało się ze strachu przed tym, że nie jesteś dobry, nie pójdziesz do nieba, że inni cię nie polubią.

Możesz sobie uświadomić, że wykorzystywałeś tę rolę, by zdobywać kolejne trofea: „Zawsze mi się wydawało, że wszyscy będą mnie lubić i podziwiać, ale tak jak każdy – jestem tylko człowiekiem”.

Możesz zrozumieć, że inni powinni mieć problemy, bo dzięki temu odkryją, kim tak naprawdę są.

Możesz zrozumieć, że chcesz, by poczuli się słabsi, bo dzięki temu sam poczujesz się silniejszy.

Możesz zrozumieć, że koncentrując się na ich problemach, unikamy własnych.

Większość z nas nie popełniła żadnego przestępstwa, ale i tak musimy się uporać z naszą ciemną stroną. To, co czarne i białe, jest oczywiste, jednak często ukrywamy i wypieramy się tego, co szare: „miłego” faceta, tego, który się izoluje, ofiary czy męczennika. To oni stanowią szarą część ciemnej strony naszej osobowości. Nic nie zrobimy z tą naszą złą częścią, jeśli nie przyznamy, że w ogóle ją mamy. Jeżeli przyznamy się do wszystkich naszych uczuć, możemy stać się w pełni sobą.

Możemy żałować utraty tych ról, ale zauważymy, że jest nam z tym lepiej, gdyż stajemy się w ten sposób bardziej autentyczni.

Nasza istota jest wieczna – nigdy się nie zmieniła i nigdy się nie zmieni.

Nasza istota to znacznie więcej niż tylko suma okoliczności, niezależnie od ich charakteru, choć oczywiście mamy tendencję, by definiować siebie właśnie przez okoliczności. Jeśli mamy świetny dzień – jest piękna pogoda, hossa na giełdzie, umyty samochód lśni i dzieci są grzeczne – czujemy się znakomicie, jakbyśmy to my sami byli wspaniali. Jeśli nie, czujemy się bezwartościowi. Płyniemy w nurcie wydarzeń, na które tylko częściowo możemy wpływać. Jednak to, kim jesteśmy, nie podlega takim zmianom. Nie można tego zdefiniować przez to, co się dzieje na tym świecie i przez nasze w nim role. To wszystko są iluzje, mity, które wcale nie robią nam dobrze. Ta wspaniała osoba, którą jestem, kryje się za wszelkimi okolicznościami i sytuacjami. Odkrywamy naszą prawdziwą tożsamość i wielkość, gdy pozbywamy się tych iluzji tożsamości i odkrywamy nasze prawdziwe ja.

Często szukamy definicji siebie u innych. Jeśli są w złym nastroju, my też jesteśmy zdołowani. Jeśli uważają, że się mylimy, przechodzimy do defensywy. Jednak to, kim jesteśmy, ma się nijak do ataków i obrony. Jesteśmy pełni, kompletni i wartościowi właśnie tacy, jacy jesteśmy, bez względu na to, czy jesteśmy bogaci czy biedni, starzy czy młodzi, z medalami olimpijskimi czy z bagażem złych doświadczeń w związkach. Zawsze pozostajemy poza okolicznościami – niezależnie od tego, czy jest to początek, czy koniec naszego życia i czy cieszymy się sławą, czy poddajemy się rozpaczy. Jesteś, kim jesteś, a nie swoją chorobą, ani też tym, co robisz. Życie jest trwaniem, a nie robieniem czegoś.

DK

– Kim pani jest? – zapytałem kiedyś umierającą kobietę.

– Wszystkie role w moim życiu były tak pospolite, że czuję się zupełnie zwyczajna – odpowiedziała. – Czym moje życie może różnić się od życia innych ludzi? To choroba pozwoliła mi zrozumieć, że jestem naprawdę wyjątkowa. Nikt wcześniej nie odbierał świata tak, jak ja teraz. I to się już nie powtórzy. Od początku czasu aż po jego kres nigdy nie będzie drugiej takiej osoby.

Ta prawda dotyczy nas wszystkich. Nikt nie doświadczał świata tak jak my i nikt nie przeżył tego, co my sami. Nasza wyjątkowość wykracza poza granice zrozumienia. Ale możemy się nią cieszyć tylko wtedy, kiedy odkryjemy, kim tak naprawdę jesteśmy.

* * *

Wiele osób przeżywa załamanie, kiedy dociera do nich, że nie wiedzą, kim tak naprawdę są. Pierwsze próby poznania siebie są trudnym i zniechęcającym zadaniem. Ludzie nie wiedzą, jak reagować na swoje prawdziwe ja, gdyż przywykli do myślenia o tym, kim powinni być.

Kiedy okazuje się, że są poważnie chorzy, muszą po raz pierwszy uświadomić sobie, kim są w swej istocie. Zadając sobie pytanie: „Kto umiera?”, zwykle dochodzimy do wniosku, że pewna część nas samych zawsze istniała i że nigdy nie zginie. Kiedy przyjdzie dzień, gdy chorzy już nie będziemy mogli być bankierami, podróżnikami, lekarzami czy trenerami, wtedy musimy zadać sobie ważne pytanie: „Jeśli te zawody mnie nie określają, to kim jestem?”. Jeśli nie jesteś już miłym facetem z biura, samolubnym wujkiem czy pomocnym sąsiadem, to kim jesteś?

Odkrywanie siebie i bycie autentycznymi, ustalanie – na podstawie własnych doświadczeń – co chcemy robić, a czego nie chcemy. Jednak musimy zajmować się wszystkim – od znalezienia odpowiedniej pracy do kupowania ubrań – gdyż daje nam to radość i spokój. Ale jeśli robimy coś, by inni uznali nas za wartościowych, sami nie dostrzegamy w sobie tej wartości. To zadziwiające, jak wiele rzeczy robimy dlatego, że powinniśmy, a nie dlatego, że chcemy.

I tylko co jakiś czas ulegamy chęci, by zrobić coś „dziwnego” lub nowego. Pozwala nam to lepiej zrozumieć, kim jesteśmy, czy też zadać sobie pytanie, co byśmy zrobili, gdyby nikt nas nie widział? Na co byśmy się zdecydowali, gdybyśmy mogli coś zrobić, nie ponosząc żadnych konsekwencji? Odpowiedź na to pytanie ujawni wiele na temat nas samych, a przynajmniej na temat tego, co nam przeszkadza w życiu. Ta odpowiedź może wskazywać, co uważamy za złe w nas samych lub też od jakiej lekcji powinniśmy zacząć odkrywanie samych siebie.

Jeśli odpowiedziałeś, że coś byś ukradł, znaczy to zapewne, że masz za mało.

Jeśli odpowiedziałeś, że byś kłamał, znaczy to, że nie czujesz się bezpiecznie, mówiąc prawdę.

Jeśli odpowiedziałeś, że pokochałbyś kogoś, kogo teraz nie kochasz, to zapewne boisz się miłości.

DK

W czasie wakacji zawsze staram się zrobić jak najwięcej – wstaję wcześnie rano, a potem bez przerwy jestem zajęty, bo próbuję jak najwięcej zobaczyć, i dopiero wieczorem wracam wyczerpany do hotelu. W końcu jednak zrozumiałem, że nie bawię się dobrze w ten sposób i tylko przeżywam stresy, więc zadałem sobie pytanie, co bym zrobił, gdyby nikt na mnie nie patrzył. Pomyślałem, że spałbym dłużej, chodził w przyjemne miejsca, żeby się zrelaksować, i co najmniej godzinę dziennie siedział na werandzie albo plaży, czytając dobrą książkę lub próżnując. Rola entuzjastycznego turysty, który chce zobaczyć absolutnie wszystko, zupełnie do mnie nie pasowała. Starałem się do niej dostosować, bo wydawało mi się, że powinienem, ale było mi znacznie lepiej, gdy zrozumiałem, że wolę łączyć zwiedzanie z odpoczynkiem.

Co byś zrobił, gdyby obok nie było rodziców, szefa czy nauczyciela? Jak byś zdefiniował samego siebie? Kto kryje się pod tymi wszystkimi rolami? Z całą pewnością – prawdziwy ty.

* * *

Tim, ojciec trzech córek, w wieku sześćdziesięciu lat miał zawał. Wychowywał je samotnie i starał się być dobrym ojcem. Po zawale zaczął badać swoje życie.

– Zrozumiałem, że nie tylko moje tętnice stwardniały, lecz również ja sam – wyjaśnił. – Stało się to wiele lat wcześniej, kiedy zmarła moja żona i musiałem być silny. Chciałem, żeby córki też były silne, więc byłem dla nich surowy. Teraz to nie ma sensu. Mam sześćdziesiąt lat i moje życie wkrótce się skończy. Dlatego chcę, żeby córki wiedziały, jak bardzo je kocham.

Powiedział im o tym jeszcze w szpitalu. Córki zawsze wyczuwały tę miłość, ale to wyznanie sprawiło, że rozpłakały się wraz z nim. Ich ojciec nie czuł już, że musi być silny, tak jak kiedyś, i był wobec nich autentyczny.

Nie wszyscy jesteśmy geniuszami w rodzaju Alberta Einsteina czy sportowcami takimi jak Michael Jordan, ale „usunięcie tego, co zbędne” pozwoli nam zabłysnąć w tej lub innej dziedzinie, w zależności od naszych predyspozycji.

Nasza istota to czysta miłość, wyraz największej doskonałości. Jesteśmy tu po to, by uleczyć samych siebie i pamiętać o tym, kim zawsze byliśmy. Ta prawda powinna wskazywać nam drogę niczym latarnia morska w ciemności.

Gdy będziemy próbowali odkryć, kim jesteśmy, zrozumiemy, co jeszcze musimy zdziałać, jakie lekcje odrobić. Kiedy nasze wewnętrzne ja zjednoczy się z zewnętrznym, nie będziemy już musieli się ukrywać, bać czy się bronić. Zrozumiemy, że to, kim jesteśmy, wykracza poza okoliczności, w których się znajdujemy.

DK

Któregoś wieczoru rozmawiałem z mężczyzną w hospicjum. Cierpiał na stwardnienie zanikowe boczne (chorobę Lou Gehriga). Spytałem go, co najtrudniej mu znosić: samą chorobę czy pobyt w hospicjum.

– Nie, nic takiego – odparł. – Najgorsze jest to, że wszyscy myślą o mnie w czasie przeszłym. Jak o kimś, kto przeminął. A przecież bez względu na to, co się dzieje z moim ciałem, byłem i jestem tą samą osobą. Pewna część mnie jest niedefiniowalna i zawsze pozostaje taka sama, nie stracę jej z powodu upływu lat czy choroby. To właśnie ona trzyma mnie przy życiu. Tym właśnie jestem i tym pozostanę na zawsze.

* * *

Ten człowiek odkrył, że istota tego, kim jest, wykracza poza to, co dzieje się z jego ciałem, ile zarabia i ile dzieci spłodził. Kiedy pozbędziemy się tych ról, pozostaje nasza czysta istota. W każdym z nas tkwi potencjał wprost niewyobrażalnego dobra, dawania bez oczekiwania nagrody, słuchania bez osądzania i bezwarunkowej miłości. Ten potencjał to cel naszych wysiłków. Jeśli spróbujemy, będziemy go mogli w mniejszym lub większym stopniu wykorzystywać w każdej chwili naszego życia. Wielu ludzi, dotkniętych chorobą i pragnących podzielić się swoimi doświadczeniami z innymi, zmieniło się na lepsze. Zmierzają oni do zakończenia tego, co nie było ukończone w ich życiu, i mogą teraz wskazywać drogę innym.

To, kim jesteśmy, oznacza uczczenie integralności ludzkiego ja. Czasami również tych ciemnych stron naszej osobowości, które często próbujemy ukryć. Niejednokrotnie wydaje się nam, że pociąga nas dobro, ale tak naprawdę pociąga nas autentyczność. Bardziej podobają nam się ci, którzy są naturalni, niż osoby ukrywające się za zdawkową uprzejmością.

EKR

Wiele lat temu na wydziale medycyny uniwersytetu w Chicago studenci uznali mnie na ulubionego wykładowcę. Był to jeden z najbardziej zaszczytnych tytułów, bo wszyscy chcieliśmy być lubiani przez studentów. W dniu, w którym to ogłoszono, pracownicy uczelni, jak zwykle, byli dla mnie mili. Nikt jednak nie rozmawiał ze mną o tym tytule. Wyczuwałam więc, że mimo uśmiechów koledzy i koleżanki nie mówią mi wszystkiego. Pod koniec dnia dostałam wspaniały bukiet od kolegi, który był psychiatrą dziecięcym. Na bileciku przeczytałam słowa: „Potwornie Ci zazdroszczę, ale i tak gratuluję”. Od tej chwili wiedziałam, że zawsze mogę mu zaufać. Spodobała mi się jego szczerość i otwartość. Zawsze wiedziałam, czego mogę się po nim spodziewać, i czułam się przy nim bezpieczna, gdyż pokazał mi swoje prawdziwe ja.

* * *

Nasza największa doskonałość polega na tym, by pokazać swoje niedoskonałości, nasze ciemne strony. Czujemy się dobrze, kiedy wiemy, z kim mamy do czynienia. Równie ważne jest poznanie prawdy o sobie.

Pewien człowiek opowiedział nam historię swojej babci, która po siedemdziesiątce poważnie zachorowała.

– Było mi tak trudno pozwolić jej odejść – rzekł na koniec. – Wreszcie zebrałem się na odwagę i jej to powiedziałem. Dodałem też, że wiem, iż jest to samolubne, ale nic na to nie mogę poradzić. „Mój drogi – odpowiedziała babcia – czuję się spełniona. Miałam wspaniałe, bogate życie. Wiem, że możesz mieć inne wrażenie, patrząc na mnie w tej chwili, ale zapewniam cię, że potrafiłam dobrze przeżyć te wszystkie lata. My sami przypominamy trochę ciasto – dajemy kawałek rodzicom, bliskim, naszym dzieciom, kolegom z pracy. Pod koniec życia niektórzy odkrywają, że nie zostało nic dla nich samych i nawet nie wiedzą, kim byli. Ale ja wiem, kim jestem – poznałam prawdę, którą wszyscy musimy dla siebie odkryć. Dlatego mogę odejść w spokoju”.

Kiedy usłyszałem te słowa: „Wiem, kim jestem”, poczułem, że mogę się z nią rozstać – ciągnął mężczyzna. – Wydały mi się one na tyle ważne, że wyznałem, iż sam chciałbym móc to powiedzieć, kiedy będę umierał. Babcia pochyliła się w moją stronę, jakby chciała mi przekazać jakiś sekret, i szepnęła: „Nie musisz na to czekać aż do końca życia”.

LEKCJA DRUGA

MIŁOŚĆ

Miłość – uczucie, które trudno nam nawet zdefiniować – jest jedynym trwałym i rzeczywistym doświadczeniem naszego życia. Jest ona przeciwieństwem strachu, kwintesencją wzajemnych relacji, jądrem kreatywności, podstawą poczucia siły i na niej opierają się nasze relacje z innymi. Miłość łączy się z tym, kim naprawdę jesteśmy, jest źródłem szczęścia i łączącej nas z innymi energii.

Miłość nie ma nic wspólnego z wiedzą, edukacją czy siłą i pozostaje poza wszelkimi zachowaniami. Jest też jedynym darem w życiu, którego nie można utracić. W sensie ostatecznym jest też jedyną rzeczą, którą tak naprawdę możemy dawać. W naszym świecie iluzji, marzeń i rozczarowań pozostaje źródłem prawdy.

Jednak mimo swej siły i wszystkich przymiotów miłość pozostaje nieuchwytna. Wiele osób szuka jej przez całe życie. Boimy się, że nigdy jej nie doświadczymy, a jeśli ją znajdziemy, że będziemy mogli ją stracić lub że uznamy ją za coś pewnego, obawiając się takiej utraty.

Wydaje się nam, że wiemy, czym jest miłość, gdyż już w dzieciństwie tworzymy jej obrazy. Najbardziej popularny jest romantyczny ideał – kiedy spotykamy kogoś wyjątkowego, nagle czujemy się spełnieni, wszystko jest wspaniałe i żyjemy szczęśliwie aż do śmierci. A zgnębieni czujemy się wtedy, kiedy w normalnym życiu musimy zająć się mniej romantycznymi aspektami związku i gdy odkrywamy, że to, co dajemy i otrzymujemy w miłości, jest jakoś uwarunkowane. Nawet miłość naszej rodziny i przyjaciół opiera się na pewnych oczekiwaniach i warunkach. Trudno jest spełnić je wszystkie i wówczas te rozczarowania urastają do niespotykanych rozmiarów. Okazuje się, że w naszych związkach brakuje przyjaźni i miłości. Budzimy się nagle z romantycznego snu, który śniliśmy od dzieciństwa. Z wyżyn naszej dorosłości patrzymy na miłość jasno, realistycznie i z goryczą.

Na szczęście prawdziwa miłość jest możliwa – jest to uczucie, którego możemy doświadczyć. Ona istnieje, choć nie taka, jak ją sobie wyobrażamy. Nie ma jej w wyobrażeniach o idealnym przyjacielu lub kochanku. Pełnia, której szukamy, jest wciąż z nami, w każdej minucie naszego życia. Musimy tylko o tym pamiętać.

Większość z nas pragnie miłości bezwarunkowej, miłości, która wynika z tego, kim jesteśmy, a nie z tego, co robimy lub nie. Jeśli będziemy mieć szczęście, i to dużo szczęścia, doświadczymy czegoś podobnego przez parę minut w ciągu całego życia. Niestety, ta miłość, której przede wszystkim doświadczamy w życiu, jest uwarunkowana. Ludzie kochają nas ze względu na to, co dla nich robimy, ile zarabiamy, jak potrafimy rozbawić towarzystwo, jak traktujemy nasze dzieci czy zajmujemy się naszymi domami i tym podobne. Trudno nam kochać ludzi takimi, jacy są. Przy takich próbach możemy poczuć się tak, jakbyśmy szukali wymówek, żeby w ogóle nie kochać.

EKR

Po jednym z wykładów podeszła do mnie bardzo dystyngowana kobieta. Wiadomo, o co mi chodzi, gdy mówię – dystyngowana. Była idealnie uczesana, nienagannie ubrana i tak dalej.

– W zeszłym roku byłam na pani zajęciach – powiedziała. – W drodze powrotnej myślałam tylko o moim osiemnastoletnim synu. Kiedy wracam wieczorami do domu, siedzi na blacie w kuchni w tym okropnym spłowiałym T-shircie, który dostał od jednej ze swoich dziewczyn. Zawsze się boję, co sobie pomyślą sąsiedzi, kiedy zobaczą go w takim stroju. Pewnie uznają, że nie potrafię się zająć garderobą swojego dziecka.

Siedzi tam z przyjaciółmi. – Kobieta skrzywiła się przy ostatnim słowie. – Za każdym razem, kiedy wieczorem wracam do domu, zaczynam mu robić wymówki. Najpierw dotyczą T-shirtu, a potem… cóż… Nasze wzajemne relacje polegają w głównej mierze na kłótniach.

Pomyślałam o tym ćwiczeniu na koniec życia, które robiliśmy na zajęciach, i nagle dotarło do mnie, że życie jest darem i że kiedyś się skończy. Moi ukochani nie będą ze mną wiecznie. Naprawdę zaczęłam myśleć, co by się stało, gdybym miała umrzeć. Jak czułabym się, gdyby to miało być za dzień lub dwa? Zrozumiałam, że moje życie, mimo relacji z synem, nie było złe. A potem zaczęłam się zastanawiać: „A gdyby to mój syn miał jutro umrzeć? Czy wówczas też uznałabym to życie, które mu dałam, za dobre?”.

Dotarło do mnie, że poczułabym się fatalnie z tego powodu i że bardzo by mi go brakowało. Zaczęłam myśleć o jego pogrzebie. Nie chciałabym pochować go w garniturze. Garnitur zupełnie do niego nie pasował. Wolałabym, żeby leżał w tym przeklętym T-shircie, który tak bardzo lubił. W ten sposób uczciłabym jego pamięć.

Zrozumiałam, że w obliczu śmierci otrzymałby ode mnie dar miłości za to, jaki jest i co lubi. Ten dar, którego nie chcę mu dać, gdy jest tuż obok.

Nagle uświadomiłam sobie, że ten T-shirt ma dla niego olbrzymie znaczenie. Nie wiadomo dlaczego, ale tak jest. Tym razem kiedy wróciłam wieczorem do domu, powiedziałam mu, że może nosić, co zechce. Powiedziałam, że kocham go takiego, jakim jest. Po tym wszystkim poczułam się naprawdę dobrze. Pozbyłam się uprzedzeń i przestałam sprowadzać go na dobrą drogę. Jednocześnie obdarowałam syna swoją miłością. I teraz, kiedy już nie chcę, żeby był idealny, widzę, że jest naprawdę wspaniałym dzieckiem.

* * *

Szczęście i spokój w miłości znajdujemy tylko wtedy, kiedy poluzujemy warunki nakładane w miłości na siebie i innych. Najcięższe zwykle dotyczą tych osób, które najbardziej kochamy. Dobrze nauczono nas tego, że miłość podlega warunkom – wręcz nas tu „uwarunkowano” – więc ciężko nam się tego oduczyć. Ludziom trudno jest znaleźć całkowicie wolną od warunków miłość, ale możemy jej zaznać w znacznie większym stopniu niż do tej pory.

Najczęściej taką bezwarunkową miłość dostajemy od małych dzieci. Jest im wszystko jedno, czy mamy dobry dzień, ile zarabiamy lub co udało nam się osiągnąć. Po prostu nas kochają. Ostatecznie uczymy je warunkowania miłości, nagradzając za to, że się uśmiechają, mają dobre stopnie albo słuchają naszych rad. Jednak i tak to właśnie od nich możemy uczyć się miłości. Gdybyśmy kochali nasze dzieci bezwarunkowo nieco dłużej niż zwykle, zapewne żylibyśmy teraz w znacznie lepszym świecie.

Warunki stawiane miłości są niczym kamienie, które przygniatają czyste uczucie. Kiedy się ich pozbywamy, okazuje się, że potrafimy kochać na tyle różnych sposobów, że nawet samych nas to dziwi.

Jedną z największych przeszkód przy obdarowaniu kogoś bezwarunkową miłością jest strach przed tym, że nie będzie ona odwzajemniona. Nie rozumiemy tego, że to uczucie, którego szukamy, polega na dawaniu, a nie braniu.

Jeśli będziemy mierzyć uzyskaną miłość, nigdy nie poczujemy się kochani, a raczej oszukani. Nie dlatego, że tak jest w istocie, ale dlatego, że mierzenie ma się nijak do miłości. Uczucie bycia niekochanym nie bierze się z braku miłości innych, ale z jej wstrzymywania przez nas samych. Kiedy kłócimy się z ukochanymi, uważamy, że zrobili oni coś złego. Ale tak naprawdę nasz gniew bierze się stąd, że zamykamy nasze serca i przestajemy ich kochać. A przecież powinniśmy ich kochać, aż się poprawią. A jeśli nie? Jeśli to nigdy nie nastąpi? Czy nigdy już nie będziemy kochać matki, przyjaciela lub brata? Jeśli będziemy ich darzyć uczuciem pomimo tego, co zrobili, dostrzeżemy zmiany i to, jak zaczynają działać siły wszechświata. A wtedy otworzą się również ich serca.

DK

Pewna kobieta opowiadała mi, że pracowała jako stewardesa w TWA.

– Przyjaźniłam się z dziewczyną należącą do załogi lotu osiemset. Zadzwoniłam do niej, ponieważ ciągle o niej myślałam. Nie rozmawiałyśmy od jakiegoś czasu i bardzo mi jej brakowało. Odezwała się jej poczta głosowa, więc zostawiłam wiadomość, prosząc, żeby oddzwoniła. Minęło parę dni i chodziłam coraz bardziej poirytowana tym, że nie dzwoni. Mąż mówił mi, żebym po prostu zadzwoniła raz jeszcze, a jeśli nie odbierze, żebym nagrała jej wiadomość. Przypuszczałam, że jest zajęta i że czeka, aż znajdzie trochę wolnego czasu, żeby oddzwonić. Ale nawet to nie było w stanie zmniejszyć mojego gniewu. Zamknęłam się na nią, przestałam darzyć ją uczuciem. Następnego dnia jej samolot się rozbił, a ja zaczęłam żałować, że nie byłam bardziej otwarta. Uczucie stało się dla mnie tylko grą.

Powiedziałem tej kobiecie, że nie powinna być dla siebie tak surowa i że przyjaciółka po tylu latach z pewnością znała jej uczucia. Teraz powinna sobie wybaczyć i zrozumieć, że stosuje wobec siebie taką samą strategię, jaką zastosowała wobec tragicznie zmarłej – mierzyła miłość jedną chwilą, jednym zdarzeniem, które decydowało o całości uczucia. Musimy patrzeć na miłość jako na coś wielkiego i całego, a nie na zdarzenia, które ją określają. Szczegóły takie jak pojedynczy telefon mogą zamazywać obraz prawdziwej miłości. Ta historia doskonale ilustruje to, jak pewne reguły, gry i oceny potrafią wpłynąć na nasze wyrażanie miłości. I trzeba przyznać, że jest to bardzo ciężka lekcja.

* * *

By móc znowu otworzyć serca, musimy nauczyć się patrzeć na pewne sprawy z innej perspektywy. Wycofanie się czy zniecierpliwienie często wynikają z niewiedzy na temat tego, co się dzieje z drugą osobą. Nie rozumiemy jej, nie wiemy, dlaczego jest tak głośna lub nie odpowiada na nasze telefony, więc przestajemy ją kochać. Tak chętnie mówimy o naszych krzywdach i bólu oraz o tym, jak nas oszukano. Ale tak naprawdę zdradzamy się nawzajem, nie dzieląc się swoimi uśmiechami, zrozumieniem i miłością. Chowamy pod korcem najwspanialsze uzyskane od Boga dary. Nasza zaciętość jest znacznie poważniejsza niż domniemana krzywda, wyrządzona przez inną osobę.

Któregoś wieczoru wysłuchaliśmy opowieści dziewięćdziesięcioośmioletniej kobiety na temat życia i miłości.

– Moja matka nie ufała mężczyznom. Wykorzystywała ich tylko po to, żeby uzyskać bezpieczeństwo finansowe. Poszłam w jej ślady i skutecznie broniłam się przed miłością. „Po co mi taki kłopot?” – mówiłam sobie. Ufałam tylko bratu i bardzo go lubiłam. Był dla mnie wszystkim – bratem, przyjacielem i obrońcą. Po jakimś czasie brat ożenił się ze wspaniałą kobietą. Kiedy miałam niecałe trzydzieści lat, nagle poważnie zachorował. Lekarze nie bardzo wiedzieli, co mu jest. W czasie spotkań w szpitalu oboje zrozumieliśmy, że niedługo umrze. Powiedziałam, że nie chcę żyć bez niego, a on mówił, ile znaczy dla niego życie i że nawet gdyby mógł, to i tak niczego by w nim nie zmienił. Poza mną samą. „Obawiam się, że tracisz życie, swoje życie, i miłość – powiedział. – Nie odpychaj jej. Każdy z nas w tej podróży, którą nazywamy życiem, powinien jej zaznać. W ostatecznym rozrachunku nie jest ważne kogo, kiedy i jak długo będziesz kochać. Najważniejsze, że to zrobisz. Nie odsuwaj od siebie miłości, bo tracisz życie”.

Udało mi się dobrze przeżyć swoje życie tylko dzięki przestrodze brata. Mogłam przecież nadal nie ufać mężczyznom, być w jeszcze mniejszym stopniu kobieca i ludzka. Pokonałam jednak swoją nieufność i lęki. Starałam się żyć tak, jak pragnął tego mój brat. Zrozumiałam, że miał rację. Życie bez miłości nie byłoby pełne.

Wielu z nas odebrało podobną lekcję miłości jak ta kobieta. Nauczyliśmy się nie ufać mężczyznom, kobietom, teściom, współpracownikom, szefom czy też bać się małżeństwa lub nawet samego życia. Uczyły nas tego pełne dobrych chęci osoby, którym wydawało się, że tak będzie nam lepiej. Nie zdawały sobie jednak sprawy, że z powodu ich nauk w naszym życiu zabraknie miłości.

W głębi serca wiemy jednak, że powinniśmy żyć pełnią życia, kochać jak najmocniej i mieć ciekawe życie. Być może nasze uczucia skrywają się gdzieś głęboko, ale przecież istnieją i czekają, by się ujawnić za sprawą jakiegoś gestu czy słowa. Lekcji miłości mogą udzielić nam najbardziej niespodziewane osoby, na przykład dzieci.

EKR

Jakiś czas temu poznałam chłopca, który chętnie dzielił się miłością i żył pełnią życia, chociaż czekał na śmierć. Miał dziewięć lat, a od sześciu chorował na raka. Kiedy zobaczyłam go w szpitalu, od razu zrozumiałam, że nie ma siły na dalszą walkę. Ten chłopiec pogodził się już ze śmiercią. Zajrzałam do niego w dniu, kiedy wychodził do domu. Ku mojemu zaskoczeniu poprosił, żebym z nim tam pojechała. Kiedy zerknęłam niepewnie na zegarek, zapewnił mnie, że nie zajmie to dużo czasu. Zajechaliśmy więc pod jego dom i zaparkowaliśmy, a wtedy on poprosił ojca, żeby wyprowadził jego rower, którego nie używał od trzech lat. Największym marzeniem chłopca było przejechanie się po najbliższej okolicy – nigdy wcześniej nie mógł tego zrobić. Poprosił ojca, żeby zamontował przy rowerze boczne kółka. Wymagało to wielkiej odwagi – dla dziewięciolatka nie ma nic bardziej upokarzającego od tego, że świetnie jeżdżący koledzy mogą go zobaczyć na takim rowerze. Ojciec spełnił jego prośbę ze łzami w oczach.

A potem ten chłopiec popatrzył na mnie i powiedział:

– A pani będzie musiała powstrzymać moją mamę.

Wiadomo, jakie są matki, za wszelką cenę pragną chronić swoje dzieci. Matka chłopca chciała go podtrzymywać w czasie jazdy, co pozbawiłoby go satysfakcji i wielkiego zwycięstwa. W końcu jednak, dzięki głębi swej miłości, zrozumiała, że nie może tego robić i pozwoliła mu podjąć to ostatnie wielkie wyzwanie.

Czekaliśmy wszyscy, a on jechał. Wydawało się, że trwa to całą wieczność. W końcu, z trudem utrzymując równowagę, wyjechał zza rogu. Był cały spięty i blady. Nikt nie sądził, że mu się uda ta jazda na rowerze, ale podjechał do nas rozpromieniony. Następnie jego ojciec odmontował kółka i zaniósł rower, a potem syna do domu.

– Powiedzcie mojemu bratu, żeby przyszedł do mnie, jak wróci ze szkoły – poprosił rodziców.

Dwa tygodnie później jego młodszy brat, który chodził do pierwszej klasy, powiedział nam, że dostał od niego rower w prezencie urodzinowym. Otrzymał go jeszcze przed urodzinami, bo chłopiec wiedział, że nie dotrwa do tej uroczystości. Mimo braku czasu i sił ten dzielny chłopiec spełnił dwa ostatnie marzenia: przejechał się na rowerze po okolicy, a następnie przekazał rower młodszemu bratu.

* * *

Wszyscy mamy marzenia dotyczące miłości, życia czy przygód. Niestety, dysponujemy też całą gamą powodów, które nie pozwalają nam nawet podjąć próby ich realizacji. Te powody niby nas chronią, choć tak naprawdę bardzo ograniczają. To przez nie nie żyjemy prawdziwie. Nasze życie skończy się szybciej, niż nam się wydaje. Jeśli więc mamy w planach jazdę rowerem czy pokochanie kogoś, nie zwlekajmy.

EKR

Myślałam o sobie i własnym życiu w kontekście lekcji miłości. Ponieważ wciąż żyję, ciągle jeszcze mogę się czegoś nauczyć. Ja sama, podobnie jak ci wszyscy, z którymi pracowałam, muszę nauczyć się tego, jak bardziej pokochać samą siebie. Wciąż mam w sobie wiele ze szwajcarskiej wieśniaczki, więc muszę przyznać, że kiedy słyszę termin kochać siebie, widzę kobietę, która masturbuje się gdzieś w kącie. Z tego powodu nigdy nie potrafiłam w pełni wykorzystać tego, co niesie ze sobą to wyzwanie. Doświadczyłam jednak wiele miłości od innych, zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym. Można by więc założyć, że jeśli kocha nas tak wiele osób, powinniśmy też pokochać sami siebie. Ale nie zawsze jest to prawdą. Nie dotyczy to wielu z nas. Mogłam to zauważyć u wielu osób, również takich, które umierały, a teraz dostrzegam to u siebie. Jeśli miłość ma przyjść, to musi pochodzić z naszego wnętrza. A mnie się jeszcze nie udało jej odnaleźć.

* * *

Jak nauczyć się kochać samego siebie? Jest to tak trudne, że należy do największych wyzwań naszego życia. Większość z nas nie nauczyła się kochać siebie w dzieciństwie. Zwykle jesteśmy uczeni, że taka miłość jest zła, gdyż wiąże się z egoizmem i ogólnie skupieniem na sobie. W końcu więc zaczynamy czekać na kogoś cudownego, kto będzie do nas „pasował”. Taka postawa jednak ma niewiele wspólnego z miłością.

Większość z nas nigdy nie doświadczyła miłości. Dostawaliśmy tylko nagrody. W dzieciństwie uczono nas, że jeśli będziemy grzeczni, mili dla dziadków, dostaniemy dobre stopnie czy umyjemy ręce, to będziemy „kochani”. Męczyliśmy się więc, chcąc zasłużyć na taką miłość, choć nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że ma ona warunkowy, a więc fałszywy charakter. Jak można kochać, skoro wymaga to tak wielkiego uznania innych? Musimy więc zacząć od tego, by dbać o własne dusze i zdobyć się na współczucie dla siebie samych.

Czy dbamy o swoją duszę i o to, by znalazła odpowiedni pokarm? Co robimy, by poczuć się lepiej? Kiedy się kochamy, robimy wiele takich rzeczy, które powodują, że się do siebie uśmiechamy. Dzięki nim rosną nasze serca i dusze. Nie zawsze są to te „dobre” rzeczy, które – jak nam mówiono – powinniśmy robić. Jeśli dbamy o siebie, to na przykład możemy sobie dłużej pospać w sobotę, zamiast od razu brać się do pracy. Jeśli dbamy o siebie, dopuszczamy też do serca miłość, która nas otacza.

Dbanie o siebie oznacza też odrobinę współczucia dla samego siebie. Tyle osób mówi: „Jaki jestem głupi”, „Ale ze mnie idiota”, nie mogąc uwierzyć, że zrobiły coś złego. Gdy ktoś inny popełni błąd, mówimy zwykle: „Nie przejmuj się. To nic takiego. Każdemu może się zdarzyć”. Ale jeśli sami go zrobimy, jesteśmy dla siebie zbyt surowi. Starajmy się więc przynajmniej mierzyć siebie i innych tą samą miarą.

DK

Caroline, wysoka, atrakcyjna kobieta przed pięćdziesiątką, nauczyła się tego, jak dbać o swoją duszę. Ma piękne czarne włosy i najjaśniejszy uśmiech, jaki można sobie wyobrazić. Zaprzyjaźniliśmy się w czasie prac nad pewnym projektem i od razu zauważyłem, że jest ona jedną z najszczęśliwszych znanych mi osób. Był to drugi rok jej wspaniałego związku z inteligentnym, miłym i dowcipnym dentystą. Zajmowali się właśnie planowaniem szczegółów ślubu, który miał się odbyć za kilka miesięcy, i zastanawiali się nad możliwością adoptowania dziecka.

Wspólne wyprawy z Caroline były wspaniałym doświadczeniem. Ona znała wszystkich i ze wszystkimi się przyjaźniła – z recepcjonistą, kelnerem czy osobą siedzącą obok w kinie. Któregoś wieczoru przy kolacji powiedziałem, że ma szczęście w miłości. Caroline zaśmiała się, rzuciła, że to wcale nie jest szczęście, i opowiedziała swoją historię.

Sześć lat wcześniej mammografia wykazała, że ma guzek w piersi. Lekarz, który robił biopsję, powiedział, że wygląda dziwnie, ale Caroline musiała czekać trzy dni na informację, czy jest złośliwy i czy dał przerzuty.

– Myślałam, że to już koniec – powiedziała. – Że już po mnie. Nagle wyszły ze mnie wszystkie żale i pretensje. Te trzy dni były najdłuższymi dniami w moim życiu. Poczułam się cudownie, kiedy okazało się, że guzek nie jest złośliwy. I chociaż byłam szczęśliwa, uznałam, że nie mogę zapomnieć o tych trzech strasznych dniach. Musiałam zmienić swoje życie.

Zbliżały się święta, a mnie jak zwykle zapraszano na różne imprezy. W poprzednim roku na Boże Narodzenie czułam się bardzo osamotniona. Chodziłam na wszelkie możliwe spotkania w poszukiwaniu miłości. Chciałam, by ktoś mnie pokochał, dał mi to uczucie, którego sama sobie dać nie umiałam. Szłam na jakąś imprezę, rozglądałam się, czy znajdę tam odpowiedniego mężczyznę, a jeśli uznałam, że go tam nie ma, biegłam dalej. Po takiej rundzie wracałam do domu bardziej nieszczęśliwa, samotna i zdesperowana niż na początku.

Uznałam, że nie chcę, żeby ta sytuacja się powtórzyła w tym roku. Musiałam znaleźć jakieś inne wyjście. Uznałam, że należy mi się to, by kochać i być kochaną. Postanowiłam więc, że przestanę szukać odpowiedniego mężczyzny i skupię się na uczestnikach przyjęcia. Przecież są to wspaniali ludzie, z którymi można po prostu porozmawiać i przy okazji dobrze się bawić. W dodatku mogę ich polubić lub pokochać takimi, jacy są.

Zapewne myśli pan, że właśnie wtedy spotkałam odpowiedniego mężczyznę. Nic podobnego. Ale pod koniec wieczoru nie czułam się już osamotniona i zdesperowana, ponieważ miałam okazję porozmawiać o różnych sprawach. Mogłam śmiać się i uśmiechać w zupełnie naturalny sposób, a miłość, która mnie otaczała, była autentyczna. Świetnie spędziłam czas. Czułam, że inni mnie lubią, i sama bardziej siebie polubiłam.

Zachowywałam się tak przez cały okres świąteczny, nie tylko na przyjęciach, ale również w pracy czy sklepie, we wszystkich możliwych sytuacjach. Im więcej miłości dawałam, tym bardziej ją odczuwałam. Im bardziej odczuwałam, tym łatwiej mi było pokochać samą siebie. Znacznie bardziej zbliżyłam się do moich przyjaciół. Poznałam wspaniałych nowych ludzi i stałam się bardziej zadowolona z życia. Właśnie taka, by wszyscy mogli mnie lubić. Nie musiałam już szukać kogoś odpowiedniego dla mnie, gdyż otaczała mnie miłość i życzliwość.

* * *

Jeśli pokochamy siebie, zaczniemy odbierać miłość, która zawsze nas otacza. Pokochanie siebie oznacza usunięcie wszelkich przeszkód między nami a innymi ludźmi. Trudno dostrzec te przeszkody, które wznosimy dookoła siebie, ale one są rzeczywiste i bardzo utrudniają nam kontakty z innymi.

Kiedy spotkamy Boga, usłyszymy pytanie: „Czy dawałeś miłość sobie i innym i czy ją otrzymywałeś?”. Możemy nauczyć się kochać siebie, pozwalając, by inni nas pokochali, i kochając ich. Bóg dał nam nieograniczone możliwości kochania i bycia kochanym. Wciąż mamy je wokół i w każdej chwili możemy z nich skorzystać.

EKR

U trzydziestoośmioletniego mężczyzny rozpoznano raka prostaty. Sam przechodził leczenie i powiedział mi, że w jego trakcie dokonywał przeglądu swojego życia. Kiedy rozmawialiśmy, robił się coraz bardziej smutny z powodu samotności. Zadałam mu wtedy najbardziej oczywiste pytanie:

– Mam wrażenie, że jest pan inteligentnym, atrakcyjnym i miłym człowiekiem. Wydaje mi się też, że nie odpowiada panu samotność. Dlaczego więc nie ma pan żony czy dziewczyny?

– Po prostu nie mam szczęścia w miłości – odparł. – Próbowałem kochać i dawać szczęście, czasami aż za bardzo, ale te osoby czuły się rozczarowane. Kiedy to do mnie docierało, zaczynałem się wycofywać. Nie było to takie straszne, bo zawsze czekał na mnie ktoś inny i mogłem zacząć wszystko od początku. Teraz połowa życia za mną i może się ono skończyć szybciej, niż przypuszczałem. Zaczyna do mnie docierać, że chyba w ogóle nie kochałem. Ale wiem, że nie mogę dać kobiecie tego, czego potrzebuje, a skoro nie potrafię jej uszczęśliwić, łatwiej mi odejść.

Zadałam mu pytanie, które najwyraźniej nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy:

– A jeśli miłość nie polega na tym, by uszczęśliwić drugą osobę? A jeśli polega na byciu z nią? Przecież wiadomo, że trudno, by ktoś był z nami bez przerwy szczęśliwy. Może po prostu źle pan to zrozumiał i do kochania wystarczyłaby obecność i zrozumienie?

W życiu bywa różnie. Nie rozwiążemy wszystkich problemów naszych ukochanych, ale zazwyczaj możemy ich wspierać. I czyż nie jest to wraz z upływem lat najlepszą oznaką naszej miłości?

– Przecież jest pan teraz w szpitalu i trudno przypuszczać, że jakaś kobieta (czy ktokolwiek inny) mogłaby pana uszczęśliwić – zauważyłam jeszcze. – Ale czy nie pomogłaby panu obecność ukochanej osoby?

DK

Często kończę wykłady historią pewnej młodej matki i jej córki Bonnie, z przedmieścia Seattle. Pokazuje ona, że nawet obcy potrafią nam pomóc. Któregoś dnia matka zostawiła sześcioletnią Bonnie u sąsiadki, a sama pojechała do pracy. Dziewczynka bawiła się na trawniku przed domem. Nagle rozpędzony samochód wypadł zza narożnika na trawnik, a siła uderzenia wyrzuciła Bonnie na ulicę.

Policja niemal natychmiast przyjechała na miejsce. Pierwszy z policjantów od razu zauważył, że dziewczynka jest poważnie ranna. Wiedział, że nic już jej nie uratuje, więc tylko ją objął i trzymał w ramionach.

Bonnie przestała oddychać jeszcze przed przyjazdem pogotowia. Natychmiast podłączono ją do aparatury i przewieziono do szpitala. Przez godzinę próbowano ją ratować, ale bez powodzenia.

Jedna z pielęgniarek, która dzwoniła do matki Bonnie, musiała powiedzieć tej biednej kobiecie, że jej córka, którą ucałowała rano na pożegnanie, nie żyje. Starała się to zrobić tak delikatnie, jak tylko było to możliwe. Chociaż władze szpitala zaproponowały matce, że przyślą po nią samochód, ona zdecydowała, że pokona tę długą drogę sama.

W końcu weszła do szpitala całkiem spokojnie i załamała się dopiero na widok swojej małej dziewczynki leżącej bez życia na stole.

Lekarze wyjaśnili jej, co się stało z Bonnie i jak próbowali ratować jej życie. To nie pomagało. Potem zajęły się nią pielęgniarki i tłumaczyły, że zrobiono wszystko, by ocalić życie jej córki. Matka była niepocieszona, zachowywała się tak, że istniała obawa, iż ją samą trzeba będzie zatrzymać w szpitalu. Następnie zdruzgotana kobieta poszła do telefonu, by poinformować o wszystkim rodzinę. Wtedy policjant, który prawie cztery godziny siedział w holu, wstał. To on przybył pierwszy na miejsce wypadku i trzymał Bonnie w ramionach. Podszedł teraz do matki i opowiedział o wszystkim, a na koniec dodał:

– Chcę tylko, żeby pani wiedziała, że nie była sama.

Matka była mu bardzo wdzięczna za to, że Bonnie mogła poczuć miłość w ostatnich chwilach swego życia. Bardzo podniosło ją to na duchu, choć ten gest pochodził od zupełnie obcej osoby.

EKR

Nasza obecność jest podstawą w miłości, życiu i umieraniu. Dawno temu zaobserwowałam w szpitalu ciekawe zjawisko. Wielu umierających pacjentów zaczynało czuć się świetnie, oczywiście nie w sensie fizycznym, ale psychicznym. I to nie dzięki mnie, ale sprzątaczce. Za każdym razem, kiedy wchodziła do pokoju jednego z moich umierających pacjentów, działo się coś dobrego. Pomyślałam, że oddałabym wszystkie pieniądze, żeby poznać jej sekret.

Któregoś dnia zobaczyłam ją na korytarzu i zapytałam bez ogródek:

– Co pani robi z moimi umierającymi pacjentami?

– Ja tylko u nich sprzątam – rzuciła defensywnie.

Byłam jednak zdecydowana sprawdzić, jak to się dzieje, że pacjenci czują się dzięki niej lepiej, więc zaczęłam za nią chodzić. Po paru tygodniach takiego podglądania sprzątaczka złapała mnie za rękę i zaciągnęła do wolnego pokoju za dyżurką pielęgniarek. Zaczęła mi opowiadać, jak którejś zimy poważnie zachorowało jedno z jej sześciorga dzieci. W środku nocy musiała jechać z trzyletnim synem na pogotowie, gdzie czekała na lekarza. Siedziała tak godzinami, ale nikt nie przychodził, a ona patrzyła, jak jej dziecko umiera w jej ramionach z powodu zapalenia płuc. Mówiła o tym bólu i agonii bez nienawiści, bez przerażenia, gniewu czy innych negatywnych uczuć.

– Jak się to ma do moich umierających pacjentów? Dlaczego mi to pani mówi? – spytałam.

– Śmierć nie jest już dla mnie czymś wyjątkowym – wyjaśniła. – Jest jak stara znajoma. Czasami kiedy wchodzę do pokoju śmiertelnie chorych pacjentów, są tak przerażeni, że nie mogę się powstrzymać, by ich nie dotknąć. Mówię im, że widziałam śmierć i że wszystko będzie dobrze. Wystarczy, że trochę z nimi pobędę, a już jest lepiej. Mogłabym pospieszyć do swoich obowiązków, ale tego nie robię. Jestem. Na tym polega miłość.

Ta kobieta nie studiowała psychologii czy medycyny, a jednak poznała jedną z największych tajemnic życia – miłość oznacza bycie z kimś i troskę.

Czasami z powodu okoliczności nie możemy być z kimś fizycznie. Co nie znaczy, że dzięki naszej miłości nie możemy czuć z nim więzi.

DK

W zeszłym roku zaproszono mnie na konferencję lekarzy i pielęgniarek w Nowym Orleanie, po której miałem poprowadzić zajęcia dla pracowników socjalnych na Uniwersytecie Tulane. Miało to być ważne doświadczenie zawodowe, ale z pewnością nie przyjemny wyjazd. Kiedy samolot wylądował, pomyślałem, że właśnie w tym mieście widziałem się po raz ostatni z matką. Po wypełnieniu obowiązków zdecydowałem się na wizytę w szpitalu, w którym zmarła.

W naszym miejscowym szpitalu nie mogli się nią zająć, więc przewieziono ją do większego, oddalonego o dwie godziny jazdy od naszego domu. Według panujących tam zasad na oddziały mogły wchodzić jedynie osoby powyżej czternastego roku życiu. Siedziałem więc godzinami przy OIOM-ie, czekając na sposobność, by wśliznąć się do środka i zamienić z nią parę słów czy po prostu się do niej przytulić.

Jakby tego było mało, nagle zarządzono ewakuację hotelu Howarda Johnsona (tuż przy szpitalu), gdzie zatrzymaliśmy się z ojcem. Staliśmy właśnie w holu, szykując się do wyjścia, kiedy nagle z piskiem opon zatrzymało się przed nim kilka wozów policyjnych. Funkcjonariusze wpadli do środka, zaczęli krzyczeć, że musimy wychodzić, i wypychali nas na zewnątrz. Kiedy znaleźliśmy się przed budynkiem, usłyszeliśmy strzały. Na dachu hotelu znajdował się snajper, który strzelał do ludzi. Chcieliśmy z ojcem pójść od razu do mamy, ale władze na to nie pozwoliły i skierowały nas obok. W końcu jednak policja opanowała sytuację i dostaliśmy się do szpitala. Nieco później policjanci zastrzelili snajpera.

Miałem trzynaście lat i chciałem zobaczyć się z mamą, a musiałem kryć się przed snajperem i oglądać piekło, które rozpętało się dookoła. Pragnąłem uściskać ją jak najszybciej i móc się z nią pożegnać.

I teraz, dwadzieścia sześć lat później, krążyłem po trawniku przed hotelem, spoglądając w stronę szpitala. Pamiętałem podniecenie i zmieszanie, jakie towarzyszyło mi przed laty. Stanąłem przed drzwiami OIOM-u, gdzie mama spędziła ostatnie dwa tygodnie życia, i spojrzałem przez tę samą szybę co kiedyś – mały chłopiec pragnący zobaczyć swoją mamę.

Po chwili pojawiła się pielęgniarka i spytała, czy przyszedłem z wizytą.

– Nie, dziękuję – odparłem, myśląc o ironii losu, która kazała tamtym pielęgniarkom zabraniać mi wchodzenia na oddział.

– Naprawdę? Proszę, może pan wejść.

– Nie – powtórzyłem. – Osoby, którą chciałbym zobaczyć, już tutaj nie ma.

Teraz, po wielu latach i lekcjach, jakie odebrałem od życia, wiem, że mama żyje w moim sercu, umyśle, a także na kartach tej książki. Wierzę też, że istnieje gdzieś w jakiś nieznany mi sposób. Nie mogę jej zobaczyć ani dotknąć, ale mogę poczuć. Mimo braku i oddalenia wiem, że byłem przy niej w ostatnich chwilach jej życia, chociaż nie mogłem tego zrobić fizycznie.

* * *

Zdarza się też, że naszym ukochanym może towarzyszyć jakaś inna osoba. Cały personel medyczny, a także życzliwi, przypadkowo napotkani ludzie wykazują olbrzymie uczucie, gdy się nimi zajmują, nawet jeśli nie znają ich imion.

Sprzątaczka, matka, przyjaciel czy policjant obejmujący małą dziewczynkę, której nigdy wcześniej nie widział – różne przypadki pomocy w potrzebie w jakiejś niespodziewanej chwili. To oni udzielają nam ostatecznej lekcji miłości. Nie ma dla nich znaczenia ani to, kim jesteśmy i co robimy, ani kogo znamy. Wszyscy możemy kochać i być kochani. My sami też możemy być z kimś, otworzyć serca i kochać, tak by jak najlepiej wykorzystać wielki dar miłości.

Miłość zawsze jest w naszym życiu – zwykle ujawnia się przez cudowne doświadczenia, choć także przez potworne tragedie. To ona nadaje głębsze znaczenie naszemu życiu i decyduje o tym, kim jesteśmy. Niezależnie od tego, jak na nią mówimy – miłość, Bóg, dusza – miłość żyje i daje się poznać. Miłość to nasze doświadczenie boskości i świętości. Jest też naszym bogactwem. Dlatego powinniśmy czerpać z niej pełnymi garściami.