Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stulecia temu elfy sprowadziły do swojego świata ludzi, aby uczynić z nich niewolników. Gdy ci podnieśli bunt, oddano im tereny nazywane Rezerwatem, na których powstała ludzka cywilizacja. Elfy kontrolują jednak wszystko, co się tam dzieje, dbając, by skłócona i podzielona ludzkość nie mogła im ponownie zagrozić. Cesarz Kente marzy o zjednoczeniu wszystkich państw pod sztandarem Imperium i wspólnym wystąpieniu przeciwko elfim oprawcom. Pierwszym krokiem ku temu będzie odzyskanie zbuntowanej Baruzji. Tylko nieliczni wiedzą, że cesarzowi zależy też na odnalezieniu szczególnej kobiety… Wojnę i rozgrywające się wydarzenia obserwuje elfi ambasador. On też szuka pewnej kobiety. Czy tej samej? I czy jest nią absolutnie-nie-czarownica Anna, która marzy o wolności? Na drodze jej pragnień stanie wkrótce porucznik Derek, jeden z najemników w cesarskiej armii, dwoje wróżeczków, uzdrowicielka Milezja oraz inne, niejednoznaczne postacie. Każda z nich niesie swój własny sztandar.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 580
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Derek Izbergen pierwszy dotarł na szczyt wzgórza i przystanął, rozglądając się niezdecydowanie. Siedząca mu na ramieniu wróżeczka zafurkotała złocistymi skrzydełkami, wzleciała w powietrze i śmignęła między rozbite armaty.
Pobojowisko rozciągało się na kilka mil w obie strony, od lekko pofałdowanych pastwisk na zachodzie, przez poznaczone zwłokami uciekinierów pola, aż po nędzne chałupy Krozeli ledwo majaczące na horyzoncie. Tutaj, na wzgórzu, stały milczące, porzucone armaty. Trawa między nimi była rozorana i wypalona, tu i tam nad martwymi puszkarzami wciąż snuł się dym. Całość idealnie pasowałaby na temat następnego obrazu mistrza Biancoveggia: Imperium tryumfujące nad heretykami.
Derek widział tu dodatkowo coś w rodzaju wystawy darów dla ubogich, z gatunku tych urządzanych corocznie z okazji cesarskich urodzin. Buty, broń, mnóstwo porządnych kaftanów, kurtek oraz koletów, jedynie nieco podziurawionych, jedynie lekko zabrudzonych krwią i błotem. Wszystko za darmo. Nic, tylko korzystać.
Z tyłu słyszał Niedźwiadka Horensena – gefrajter popędzał resztę niemrawo wlokącego się oddziału. Arkebuzerzy pewnie woleliby wrócić już do obozu, spieniężyć łupy, coś wypić, coś zjeść, może odwiedzić wesołe panny. Wygrali bitwę! Zasługiwali na odpoczynek! Derek dawno zwolnił ich z rozkazu, ale nie chcieli zostawić dowódcy. Honor im nie pozwalał. Honor… i trochę też Horensen. Na polu bitwy gdzie sierżant, tam jego tercja, mówił surowo Niedźwiadek. Inaczej być nie może i w ogóle nie ma o czym gadać.
Normalnie Derek wziąłby zmęczenie swoich ludzi pod uwagę i dawno już by siedział w obozie, ale potrzebował porządnych butów. Naprawdę potrzebował. Dlatego ostatnie pół godziny biegał po całym pobojowisku, aż dotarł na wzgórze ze stanowiskiem baruzyjskiej artylerii, gdzie straszyła potężna kartauna oraz parę dział mniejszego kalibru: ćwierćkartaun i oktaw. Tutaj nie dostrzegał zbyt wielu trupów: kilka zwęglonych ciał w miejscu, gdzie uderzył czar Bracha Dorchena, parę następnych w trawie przy ćwierćkartaunach i tyle. Nic dziwnego. Baruzyjska milicja zwiała, gdy tylko kortazeńscy pikinierzy wdarli się na szańce u stóp wzgórza. Pozostała garstka oficerów i puszkarzy – ci pierwsi głupio wierzyli w szlachecki honor, ci drudzy oddali życie w obronie ukochanych dział.
Derek kucnął przy najbliższym zabitym, mało przypalonym, chyba ciśniętym dalej od reszty przez podmuch zaklęcia. Zlustrował obtarte trzewiki, westchnął, wstał z kwaśną miną. Jego ludzie – jedenastu strzelców i gefrajter – stali obok w luźnym szyku, cierpliwie czekając na rozkazy. Izbergen przemknął po nich wzrokiem, a potem popatrzył nieco dalej, na ogon tercji. Czekały tam konie arkebuzerów, pod pieczą Trójcy Brzydulców. Brzydulców, bo nie byli brzydcy. Do blond loków Szpecika wzdychały kobiety w każdym mieście. Ropuch był wysoki i szczupły. Raptus – flegmatyczny jak mało kto w oddziale. Brakowało jeszcze czwórki ludzi: dwóch ocalałych braci Kufelmanów Derek odesłał, by zanieśli rannych Bólika i Bystronia do improwizowanego lazaretu na tyłach.
Niezbyt lotny Bystroń, niewzruszony Bólik, chuderlawy Sękacz o gładkiej skórze… Najemnicy Dereka wcześniej czy później otrzymywali jakieś przezwisko, zawsze zgodne z przewrotnym poczuciem humoru panującym w tercji. Izbargen czasami zastanawiał się, jakim mianem obdarowaliby jego, gdyby nie był ich dowódcą: Konus? Nerwus? Może Piękniś? Co by najlepiej pasowało do niego, do wysokiego brodacza o twarzy poznaczonej cętkami wżartego prochu i mnóstwem blizn?
Kątem oka spostrzegł błysk. Odwrócił się w tamtą stronę, ku przewalonej na bok ćwierćkartaunie – i ujrzał swoją wróżeczkę wzlatującą ponad działo. Jej blask przygasał. Zamachała przezroczystymi skrzydełkami i już była przy Dereku, już lądowała mu na dłoni, delikatna istotka w wąskiej białej tunice. Podskoczyła raz i drugi, wyraźnie rozradowana. Jej jasne włosy, falując w rytm ruchów, wypuściły mgiełkę srebrzystego pyłu.
– Śmigłaska! – pisnęła radośnie, wyciągając ramionka w długich, białych rękawiczkach. – Tam! Tam!
– Znalazłaś coś? – upewnił się Derek.
Śmigłaska pokiwała głową, jej prawie-że-ludzka twarz promieniowała radością. Znowu wzbiła się do lotu. Derek potruchtał za nią.
Po drugiej stronie armaty, oparty plecami o koło wózka, siedział młody baruzyjski oficer. W dłoni trzymał wystrzelony pistolet. Żył jeszcze; pustym wzrokiem spoglądał w czyste, błękitne niebo, bezgłośnie ruszając wargami, jakby szeptał. Śmigłaska zatoczyła kilka kręgów nad obnażoną głową Baruzyjczyka, wreszcie wylądowała tuż przy jego wyprostowanych nogach. Pokazała buty – eleganckie skórznie – podskoczyła raz i drugi, po czym poderwała się w powietrze. Błysnęła i zawirowała jak baletnica w piruecie. Z jej białych pończoszek sypnęło drobinkami suchego błota.
Błoto trafiło Dereka prosto w twarz, jednak zupełnie się tym nie przejął. Stanął nad Baruzyjczykiem. Obejrzał mu nogi. Przypasował podeszwy skórzni do własnych dziurawych trzewików i aż sapnął ze szczęścia – po czym bez wahania ściągnął tamtemu buty, wzuł je i przeszedł na próbę parę kroków. Odetchnął z satysfakcją. Pasowały idealnie.
Umierający Baruzyjczyk nie zwracał na niego uwagi. Niezmiennie wpatrywał się przed siebie i w dół, tam, gdzie błękit nieba dotykał zielonych wzgórz Krozeli. Gdzieś tamtędy, przez wsie, sady i pola winorośli, uciekały resztki armii, w której służył.
Ale to już nie było jego zmartwienie.
Na wzniesieniu, niecałą milę od stanowisk artylerii, stał mężczyzna. Powiewy zimnego wiatru mierzwiły mu kręcone włosy i szarpały podartym niebieskim mundurem. Pochłonięty rozpaczą, nie czuł chłodu. Patrzył w dal, na wzgórza, wśród których jego siły rozsypały się niczym zbieranina rekrutów. Tylu żołnierzy. Tyle dział. Wszystko przepadło w starciu z siłami Imperium.
Mężczyzna rachował, ile wojska liczyło tych kilka jednostek, które zachowały jako taką spójność, i ilu jeszcze maruderów, ile oddziałów może dotrzeć do punktów zbornych. W końcu zrezygnował. Tak wiele mogło się jeszcze zdarzyć podczas odwrotu i przegrupowania.
– Myślicie, żeście wygrali – wyszeptał, wciąż patrząc w stronę odległych sztandarów ze słońcami Imperium na błękitnym tle. – Myślcie tak dalej. Dla mnie to dopiero początek.
Derek przywołał gestem gefrajtra Niedźwiadka i wrócił do siedzącego Baruzyjczyka. Najpierw wyłuskał z jego dłoni pistolet. Dziesięć talarów najmniej, zdecydował, oglądając zdobienia. Zamek kołowy, oby nie zepsuty – kompanijny rusznikarz nie poradzi sobie z tak delikatnym mechanizmem. Wyjął z woreczka kulę i przyłożył do otworu lufy. Pasowała. Klucz do nakręcania zamka leżał tuż obok w trawie. Zadowolony podał pistolet gefrajtrowi, czule poklepał Baruzyjczyka po policzku i zabrał się do systematycznego przeszukiwania reszty jego dobytku.
Sakiewka: trzy złote monety z nietkniętym rantem, tuzin srebrnych, żadnych miedziaków. Pulwersak prawie pełen, do tego woreczek z kulami; po zastanowieniu odłożył, dość mieli innych rzeczy do dźwigania. Za plecami Baruzyjczyka znalazł bukłaczek. Odkorkował, powąchał, zaśmiał się z aprobatą. Zagwizdał krótko i Śmigłaska natychmiast wskoczyła mu na ramię, po czym zjechała aż do zagięcia łokcia. Tam przysiadła, leniwie machając przezroczystymi skrzydełkami. Derek ulał wina z bukłaczka na nakrętkę. Podsunął jej. Fuknęła gniewnie.
– Nie marudź – powiedział. – Nic lepszego dziś nie dostaniesz. Co, dolać wody?
Śmigłaska pokazała język. Derek zachichotał, upił parę łyków, a potem przystawił bukłaczek do warg Baruzyjczyka. Tamten nie zareagował. Izbergen otworzył mu usta i wlał parę kropel. Na koniec oddał bukłaczek gefrajtrowi.
Nie widział na ciele umierającego oficera żadnych ran. Pewnie oberwał efektem ubocznym tego samego czaru, który zabił puszkarzy przy kartaunach z lewej. Dotknięty. To by tłumaczyło, dlaczego wracający pikinierzy zostawili baruzyjskiego szlachcica w spokoju – niektórzy bali się pecha przynoszonego przez rzeczy dotkniętego. Derek w przesądy nie wierzył. A nawet gdyby wierzył, od pecha chroniła go wróżeczka.
– Wracamy? – zapytał Niedźwiadek.
Izbergen zerknął na gefrajtra: potężnego, kudłatego mężczyznę, jedynego w oddziale, którego przydomek faktycznie pasował do wyglądu. Potem wzruszył ramionami, usiadł obok Baruzyjczyka i wyciągnął dłoń. Podwładny bez słowa oddał bukłaczek, wcześniej upijając mały łyk.
– Chwila – odrzekł Derek. – Posadź chłopaków, niech odpoczną.
Niedźwiadek Horensen uderzył pięścią w pierś na znak, że rozkaz zrozumiał i ruszył w stronę gemajnów, pokrzykując coś raźno. Izbergen pogłaskał wróżeczkę po jasnych włosach – jednym palcem, delikatnie. Ta fuknęła gniewnie i wzbiła się do lotu. Roześmiał się, obracając głowę do umierającego Baruzyjczyka.
– Parszywy dzień – zagaił. Tamten milczał, wciąż wypatrując czegoś w dali.
Rozciągał się stąd przyjemny widok na płaski teren poniżej – obrazek nieco podobny do tych, które widywało się w Kortazenie, w rodzinnych stronach Dereka. Piękne, zielone pastwisko i kilka niskich drzewek, pewnie dereni z owocami w sam raz na nalewki. Dwie godziny wcześniej kolumna Schlabrendorfa nacierała tamtędy na wzgórze. Kilka dziesiątek trupów zalegało w dwóch miejscach: tam, gdzie oberwali salwą dział i jeszcze nieco bliżej, siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt kroków od szańca, gdzie weszli w zasięg arkebuzów.
Z pierwszej kompanii padła chyba z połowa. Z pierwszych szeregów pewnie niemal wszyscy. Gdzieś tam leżał też Schlabrendorf; rozgrzani szarżą gemajni nawet nie dostrzegli śmierci dowódcy, gnali dalej, nie zważając na straty. Dzielni ludzie, bez dwóch zdań, chociaż gdyby dział pilnowało porządne wojsko, powiedzmy kortazeńska piechota, to frontalny atak pikinierów zakończyłby się masakrą.
– Taaak – powiedział Derek. Jeszcze raz pociągnął z bukłaczka, a potem przystawił szyjkę do ust Baruzyjczyka. Mężczyzna tym razem przełknął. Zadowolony Izbergen pokiwał głową.
– Parszywy dzień – dodał. – Tysiąc naszych leży w polu… Co najmniej tysiąc… Ech, ale waszych więcej, bo w końcu to myśmy wygrali. Taaak. Wielkie zwycięstwo. Brach Dorchen będzie chciał całą zasługę wziąć na siebie, bo i pogoda piękna, i wiatr, i jeszcze te kule ognia, z których połowa poszła w ziemię… Ech. No, ale wielkie zwycięstwo, wiadomo. Każdy zapieje, że bez niego to by krew w piach, czy w coś… I takie tam. Taaak.
Baruzyjczyk nie odpowiedział. Nie zostało mu zbyt wiele życia. Dotknięci zwykle umierali w kilka godzin po uderzeniu czarem. W pewnej chwili po prostu przestawali oddychać.
– Parszywy dzień – powtórzył Izbergen, patrząc na zasłane ciałami pastwisko poniżej. Ktoś tamtędy jechał, mężczyzna w burym kaftanie i z odkrytą głową. To mógł być goniec, chociaż maść konia nie pasowała. Derek wstał leniwie, osłaniając oczy przed światłem.
– Ślepik, do mnie! – zawołał. Pyzaty arkebuzer podbiegł truchtem. – Zobacz tam: to nasz Macias Cichu-Cichu, czy nie nasz?
Ślepik odgarnął lniane włosy z czoła i wytężył wzrok.
– Macias jak nyc, pane szerżant – zameldował. – Tolka kobyłka jokby insza.
Derek skinął głową.
– Wołaj go. Może ma coś dla nas.
– Oj, pane Maciaaas! – zawołał Ślepik donośnie, machając dłonią. – Dawaj na tu!
Jeździec zawrócił konia i potruchtał nieśpiesznie w stronę wzgórza. Wkrótce był już przy szańcu w dole.
– Sierżant Derek Izbergen! – ryknął, zadzierając głowę. – Gdzie wy się, do cholery, włóczycie! Wiecie, ile was musiałem szukać? Pół dnia!
– Ślepik, odpowiedzcie Maciasowi – półgłosem rzucił Derek.
– Szerżant Izbergen uprzejme zawiadyma, że w żopie mo, jak dałgo goście szukoli! I prosy jeszczy, by gonec zgrzecznoł, bo inakcy na piechte wrócy!
– I niech się nie drze…
Ślepik zaczerpnął powietrza.
– Szerżant Izbergen prosy do sebie, bo se ne bydze głosiku marnował na wos!
Derek kiwnął z aprobatą głową i usiadł na poprzednim miejscu. Koń Maciasa zadrobił w miejscu, usiłując zwrócić się do zielonego pastwiska. Goniec szarpnął wodzami, rozejrzał się, wreszcie zeskoczył na ziemię, uwiązał wierzchowca i począł drapać ku armatom.
– A jeśli to coś ważnego, panie sierżant? – zapytał Niedźwiadek. – Bo jeśli tak, a Macias się poskarży Trebsztejowi, taka jego…
Izbergen parsknął lekceważąco.
– Gdzie tam ważnego – powiedział. – Pewnie chcą nas posłać na zwiad, drogę przepatrzeć. Bez pośpiechu. Przecież wojsko i tak się dziś nie ruszy. No chyba, żeby de Marizio ożył. Taaak. Dawajcie do nas, panie goniec!
Macias Cichu-Cichu dotarł wreszcie na szczyt wzgórza.
– Wiadomość od rotmistrza Haartza – wydyszał. Oparł dłonie o zgięte kolana i splunął na ziemię.
– Rotmistrza Haartza? – zdziwił się Derek. – A od kiedy Haartz jest rotmistrzem?
– Od kiedy Trebsztej dostał kulą w oko. Uff, Izbergen, doigrasz się pan kiedyś…
– Grzeczniej trochę, proszę – odrzekł Derek z łagodnym uśmiechem. Zupełnie jakby tłumaczył wyjątkowo niekumatemu rekrutowi, jak trzymać lont, by przypadkiem nie odpalić ładunku za wcześnie. Wiedział, że łagodny uśmiech na jego paskudnej gębie zwykle wywołuje piorunujące wrażenie. – Waszmość pan, tak na początek – podjął. – Mówiłem wam kiedyś, waszmość cholerny panie Macias, tyle samo wart wasz herb, co i mój. Ech, zresztą, co się będę wysilał z tłumaczeniami. Dawajcie tę wiadomość i poszedł won.
Goniec spojrzał z nienawiścią.
– Rotmistrz Haartz wzywa pilnie do obozu. Narada oficerów.
– Oficerów? – zdziwił się Izbergen.
– Tak jest.
– To wszystko?
– Wszystko. Pilnie, gospodarzu Izbergen. Znaczy, jak najszybciej. Przed namiotem namiestnika Labarlota Schönhowena.
Derek z zamyśleniem upił nieco wina z bukłaczka.
– Będzie pilnie – zadecydował. Wstał, otrzepał spodnie. – Tercja, zbiórka przy koniach!
Goniec nie czekał dłużej. Bez słowa pożegnania odwrócił się i niemal pobiegł po zboczu. Derek obserwował go chwilę, drapiąc się w zamyśleniu po krótkiej brodzie.
– Za tego „gospodarza” można by chociaż konia spłoszyć – podsunął Niedźwiadek. – Łupnąć salwę pożegnalną, przy okazji byśmy pistolet sprawdzili…
– Dajcie spokój, gefrajter. – Wcisnął mu w ręce bukłaczek. – Następnym razem, jeśli już koniecznie chcecie.
Ruszył w przeciwną stronę niż goniec, na drugie zbocze, gdzie Trójca Brzydulców pilnowała koni oddziału. Nagle Derek zatrzymał się w pół kroku, wrócił i przyklęknął przy umierającym Baruzyjczyku. Naciągnął tamtemu własne stare, znoszone trzewiki, upewnił się, że są dobrze zawiązane, i wstał.
– Dobić? – zapytał Niedźwiadek.
– Nie, zostawcie. Idziemy. Ech, gefrajter. Ja i narada oficerów. Przy namiocie Schönhowena. Wiecie, co to znaczy?
– Awans?
Derek kiwnął głową.
– Wychodzi, że Milezja jednak nie odratowała Trullego. To po pierwsze. A po drugie, ważniejsze: narada u Schönhowena, znaczy, nie koniec kampanii. Czyli Schönhowen dalej chce iść na Kjumoreę, mimo zgonu jaśnie pana księcia de Marizio. Taaak. Już to widzę, mówię wam, gefrajter. Będzie tam i Schönhowen, i Dorchen…
– Czupurio?! – wtrąciła z nadzieją w głosie Śmigłaska, fruwając wokół maszerujących mężczyzn.
– Tak, drobinko, Czupurio też będzie, ale raczej sobie nie polatacie. Dorchen go nie puści. – Izbergen zawiesił głos, przeniósł wzrok na Niedźwiadka. – To będzie tak, gefrajter. Wstanie Schönhowen, odwoła się do żołnierskiego honoru, wierności Imperium, że żołd zapłacony i takie tam. Potem wezwie Aldobrinda, starego tłuściocha. Ten rzuci coś tam o układzie gwiazd, planet, taka jego mać, i ogólnie, że nie iść dalej to pech, a iść, zwycięstwo pewne. Taaak. I pójdziemy.
– To chyba dobrze? – upewnił się Niedźwiadek.
– No właśnie ja nie wiem, czy dobrze. Mieliśmy przywracać jaśnie księcia na jaśnieksiążęcy, prawowity tron. Tylko teraz księcia zabrakło, rozumiecie? W imię kogo teraz iść? W imię czego?
– Mogę otwarcie, panie poruczniku?
Derek obrzucił wzrokiem gefrajtra. Lubił tego wielkiego kudłacza. Znał go od niepamiętnych czasów, wspólnie przeszli niezliczone kampanie, walczyli ramię w ramię podczas bitew, potyczek i w pobitewnych, knajpianych rozróbach.
W gruncie rzeczy sprawiedliwiej może by było, gdyby to Horensen dowodził tercją, z Izbergenem jako pomocnikiem. Zadecydował po części przypadek, po części skłonność Niedźwiadka do pakowania się w kłopoty, a po części magia urodzenia: to, że jeden z nich nosił szlacheckie „Iz”, a drugi był synem chłopa. I nieważne, że dumne miano Izbergenów nosiła cała zgraja mężczyzn z dziurami w portkach, a ojciec Dereka posiadał raptem kilka zabiedzonych krów i ze dwie morgi ziemi. Ważne, że sam Horensen sabotował własną karierę przekonaniem o konieczności ustępowania miejsca „lepszym od siebie”.
– Możecie – odrzekł Izbergen z roztargnieniem w głosie. – Ale nie porucznikujcie mnie jeszcze, nic pewnego z tym awansem.
– No więc otwarcie, to za bardzo kombinujecie, jak zawsze. Po cholerę nam wiedzieć, w czyje imię pójdziemy? Płacą, walczymy. Tyle wiedzieć, czy zapłata będzie. I jeszcze powiem: może i dobrze, że de Marizio legł, taka jego mać, i że pójdziemy bez niego. Księciu zwycięskiemu stolica bramy mogłaby roztworzyć, a tak przyjdzie miasto szturmem brać. A szturm, wiadomo: łupy.
Derek zaśmiał się niewesoło.
– Taaak, panie gefrajter. Jak zwykle po waszej stronie racja. Łupy. I dobrze. Może tym razem wpadnie nam coś naprawdę cennego.
Pokojówce nie wystarczyło powiedzieć, że pani się modli. Należało pokornie klęczeć na kamiennej podłodze, przymykać oczy, wzdychać, zadzierać głowę ku niebu za wysokim oknem. I jeszcze dotykać dłonią czoła oraz brzucha, wszystko z kamienną twarzą, wszystko tak, jakby człowiek naprawdę błagał słoneczne bóstwo o łaskę. Udawać, udawać zawsze, nigdy nie zapominać o udawaniu.
Anna-Janka de Lontrain nie posądzała Raduni o szpiegowanie, ale przecież pokojówka mogła wejść w dowolnej chwili i wtedy lepiej, by widziała panią nabożnie skupioną. Później, w kuchni czy na targu, gdy kto Radunię o panią zapyta, co Radunia odpowie? Że pani dewotka i nudziara. I bardzo dobrze.
Anna mogłaby uczynić z Raduni przyjaciółkę. Potem wystarczyłoby poprosić, by przyjaciółka kłamała, gdy trzeba. Ale czy można na pyzatej pokojówce polegać, by czegoś nie wypaplała? Wątpliwe. Na jednej przyjaciółce-pokojówce Anna już się zawiodła. Pozostawał więc rozmodlony trans i udawane westchnienia do jasnego Jos’helia, boga Słońca, siewcy dobra.
Albowiem Anna nie była czarownicą. Nie była czarownicą ze wszystkich sił.
Starannie dobierała lektury i towarzystwo. Odwiedzała świątynię, kiedy trzeba, sumiennie składając wymagane ofiary. Mówiła niewiele, nie podnosiła oczu na lepszych od siebie, ubierała się skromnie i zawsze nosiła amulety.
Pamiętała, co siedemnaście lat temu rzekł jej szeptem stryj: córka Marei i Gordona de Lontrain musi być świętsza od mniszek w Heliopolis. Musi, ale tylko po to, by wybaczano jej istnienie. A i tak zawsze będzie podejrzana.
Gdyby nie nazywała się de Lontrain, siedemnaście lat temu nikt nie zawahałby się przed posłaniem jej na szubienicę czy pod topór, nieważne, jak uroczym dzieckiem wówczas by nie była. Miała własnego wróżeczka, czyli wspierała nocne demony i plugawą magię. Na dodatek matkę, nim ta zmarła, znano z rzucania zaklęć i mało kogo obchodziło, czy tymi zaklęciami ludziom pomagała, czy też szkodziła. Gdyby dożyła rewolucji, bez wątpienia by zawisła. Albo spłonęła.
Siedemnaście lat temu… Tłum szalejący na ulicach. Świątynne straże, poczty wielmożnych, podburzeni wieśniacy. Stosy i szubienice, i zapach dymu, który czuła mimo zamkniętych okien. I potem grupa wściekłych mężczyzn. W waszym domu cuchnie plugawą magią! Macie wrogóżka!
I Gelbiria, oskarżycielsko wskazująca Annę. Widziałam!
Anna uważała Gelbirię za przyjaciółkę. Dzieliła z nią tajemnice.
Widziałam! Klnę się na Słońce!
Naprzeciw tamtych stał blady ojciec, z rapierem w dłoni, opuszczony przez służbę i krewnych. To mój wróżeczek, powiedział w końcu. Dawałem córce czasami do zabawy, ale wróżeczek jest mój… Gelbiria kłamie.
Ptak ze złamanym skrzydłem. Chory kot. Pies o zaropiałych oczach.
Tato, a wiesz, że ja potrafię uzdrawiać?
Ciepło spływało jej z palców. Śmiała się radośnie, gdy zdumiona kucharka wołała, że jeszcze wczoraj kot zdychał, a dziś harcuje jak młody. Miłkuś błyszczał, gdy to relacjonowała. To ja! To ja! Czasami dotykała lalek i myślała, że gdyby wytężyła się tylko nieco bardziej, na pewno zdołałaby je ożywić.
Nie płacz już, nie płacz, córeczko. Rozumiem. Chciałaś pomóc. Nic w tym złego. Tylko pamiętaj, córeczko, pamiętaj, nikomu się chwal, nikomu!
Gelbirio, chcesz, zdradzę ci sekret… Ale nikomu nie powtórzysz, prawda?
Zacisnęła mocniej oczy. Niepotrzebnie przywołała wspomnienia. Podczas tamtych burzliwych dni zginęło wiele szlachetnych rodów. Z de Lontrainów zostali nieliczni, Anna ocalała cudem. Jej ojciec nie miał tyle szczęścia.
Przez jakiś czas mieszkała u stryja, a po jego śmierci wróciła do rodowej kamienicy de Lontrainów, pod opiekę Barwalda de Lontrain, obecnej głowy rodu. Została jedyną dziedziczką tych murów, a ponadto dziesięciu wsi i sporego majątku – majątku, którym zarządzał Barwald i którym będzie zarządzać, póki Anna nie wyjdzie za mąż. A więc zapewne do końca jej smutnego życia.
Usłyszała skrzypnięcie drzwi i szybkie, lekkie stąpnięcia. Pewnie Radunia. Anna nie otworzyła oczu. Dotknęła czoła i brzucha w religijnym geście, poruszyła wargami, udając modlitwę, i czekała spokojnie, aż pokojówka albo odezwie się pierwsza, albo sobie pójdzie w cholerę.
– Miłościwa pani! Miłościwa!
Anna uniosła powieki, westchnęła przesadnie głośno i spojrzała z potępieniem. Nie widzisz, że się modlę?
– Gość! Bardzo ważny! Miłościwa!
Gość? To ciekawe. Czyżby jej ukochany stryjeczny brat? W takim wypadku trzeba będzie przecierpieć kilka „jak się czujesz, duszko?”, „nie potrzeba ci czegoś?” albo „pogoda dziś jakby nie taka, prawda?”. Barwald sądził, że musi od czasu do czasu nawiedzać ją i wspierać swoją prześwietną obecnością jako głowa rodu i opiekun dwudziestosiedmioletniej sieroty. Przy okazji zapewne wypytywał służbę o nowiny, wydawał polecenia oraz sprawdzał stan kamienicy.
Być może wspomni, że czasy niebezpieczne i trzeba Annę przenieść na wieś. A jak już Anna tymczasowo na wieś pojedzie, to później, gdy niebezpieczeństwo minie, kochany opiekun zapomni Annę sprowadzić. Kamienicę odda pustogłowej córeczce, Bekii, która to właśnie wychodziła za Lorenza Baruccę, a wszystko po to, by wzmocnić stosunki z jego ojcem, Fabianem.
Bo Fabian Barucco to wszak dla Barwalda nie byle kto! I nie chodziło o to, że był szarą eminencją Kjumorei i obrońcą, który teraz wyruszył walczyć z barbarzyńskim Imperium. Ba – nawet nie o to, że siedemnaście lat temu to jego stronnictwo powstrzymało w końcu rozlew krwi. Po prostu ci nieliczni de Lontrainowie, którzy przetrwali rewolucję, zawdzięczali mu życie. Nikt już nie pamiętał – a może nie chciał pamiętać? – że do tej rewolucji on też przyłożył rękę.
Niech go cholera. Panna z dobrego rodu nie powinna takich słów używać, nawet w myślach. I jego syneczka też niech weźmie cholera. I Bekię, i Barwalda też. Niech ich wszystkich weźmie cholera.
Anna właściwie nie miałaby nic przeciwko wyjazdowi. Na wsi mogłaby liczyć na więcej swobody. Raczej nie kontrolowano by jej tak bardzo jak tutaj, a majątkiem i tak nigdy nie pozwolą jej samodzielnie zarządzać. Tylko wdowa ma prawo decydowania o własnym mieniu, aby jednak zostać wdową, najpierw trzeba mieć męża. Czy Anna chciała mieć męża, to już zupełnie inna sprawa – rzecz w tym j, że nie miała po co się nad tym zastanawiać, skoro Barwald nie zdradzał najmniejszej ochoty do szukania kandydata do ręki podopiecznej. Zresztą, pomimo wysiłków, by wyglądać na Annę pobożną i absolutnie-niebędącą-czarownicą, wciąż i wciąż słyszała plotki o Annie przeklętej, córce tej czarownicy de Lontrain. To znacząco ograniczało pulę potencjalnych zalotników.
– Gość! – powtórzyła Radunia, wyraźnie już zniecierpliwiona milczeniem swojej pani.
– Gość, mówi Radunia? Kto? Mój opiekun może?
– Nie, miłościwa! Elf! Najprawdziwszy elf!
Powiedz, że mnie nie ma. Rozchorowałam się. Mam wizję zesłaną prosto ze słonecznego nieba.
Anna wstała powoli, wygładzając fałdy prostej, ciemnozielonej spódnicy.
Spokojnie, panno de Lontrain, pomyślała. Bez paniki. Nie mogła obrazić Skamariusza. Nie elfa. Z elfami należało się liczyć.
– Co mam powiedzieć, miłościwa pani?
– Radunia zaprowadzi gościa do Seledynowej Komnaty. Przyniesie jakieś wino. Przekaże, że zaraz się zjawię.
Pokojówka dygnęła, zakręciła się w miejscu i już jej nie było. Anna tymczasem przycisnęła dłoń do serca, jakby mogła w ten sposób spowolnić jego szalone bicie.
Sama nie rozumiała, dlaczego elfi ambasador budzi w niej taki strach. I takie… obrzydzenie. Zawsze elegancki, czysty, zadbany. Wysoki i piękny, jak ożywiona rzeźba mistrza Palucciego. A jednak, ile razy czuła na sobie wzrok jego wielkich, czarnych oczu, zdawałoby się pozbawionych tęczówek, tyle razy przeszywał ją dreszcz. Inne elfy – tak samo nieludzko piękne, a równocześnie wystarczająco podobne do ludzi, by tym wyraźniej dostrzegać różnice – nie budziły w niej tak skrajnych emocji.
Gdyby mogła… Gdyby nie musiała wciąż grać roli absolutnie-nie-czarownicy…
Redakcja:
Sonia Korta
Piotr T. Dudek
Korekta:
Joanna Czarkowska
Projekt okładki:
Joanna Halerz
Skład wersji elektronicznej:
Paweł Czarkowski
Projekt mapy:
Robert A. Mason
Wydanie I, Warszawa 2024
ISBN 978-83-66767-60-7
Copyright © by Radomir Darmiła 2024
Copyright © by Witold Dworakowski 2024
Copyright © for all editions Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o. Warszawa 2024
Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o.
Tel. 600 762 716
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwo-alegoria.pl