Sztuka czułości - Joanna Podsadecka - ebook + książka

Sztuka czułości ebook

Joanna Podsądecka

4,7

Opis

Potrzeba nam dziś tylko jednego – odrobiny czułości

Wrażliwość na drugiego, choćby nie wiem jak był inny, choćby nie wiem jak był dziwny, jest właściwie kryterium zbawienia. Jeśli przestaniecie walczyć o relacje z najbliższymi, to będzie coś najgorszego, co możecie w życiu zrobić.
Ks. Jan Kaczkowski

Autorytet, powiernik, przyjaciel. Ksiądz, któremu można było zaufać. Rozumiał dramat ludzkiego cierpienia i potrafił na nie odpowiedzieć – czułością. Dziesięć miesięcy przed śmiercią otrzymał z Australii list z prośbą o pomoc od człowieka, którego nie znał. Wybrał się w podróż na drugi koniec świata, choć wszyscy próbowali wybić mu to z głowy.

Dla bohaterów tej książki jego wizyta okazała się przełomowa. Dopiero czułość księdza Jana pozwoliła im po wielu latach udręki pogodzić się z własnym życiem.

Poznaj historie Barbary i Marka. Przekonaj się, jak potężna jest siła bliskości, wrażliwości, życzliwego gestu, uważnego słuchania, autentycznej troski.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 139

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
legimitakifingam

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszajaca, skladajaca do refleksji
00
katigale

Dobrze spędzony czas

wartościowa i wciągająca książka, szybko się czyta.
00

Popularność




Wstęp

Niedawno zapytano mnie, skąd się wziął fenomen ks. Jana Kaczkowskiego. Pomyślałam wtedy, że być może z naszej tęsknoty za ludźmi, którzy żyją tak, jak mówią. „Można mieć pełne usta słów o godności człowieka, o jego wewnętrznej prawdzie i potrzebie wiary w człowieka, jeśli jednak za słowami nie pójdą czyny, mowa ta obróci się przeciwko mówiącym”, pisał ks. Józef Tischner. W sferze publicznej wciąż spotykamy się z tym, że deklaracje rozmijają się z czynami. Nauczyliśmy się nawet udawać, że się na to znieczuliliśmy, że to nas nie boli, że nie ma znaczenia.

Jan uczył, jak odnaleźć się w przestrzeni osoby chorej, czasem nieuleczalnie, a gdy zachorował, tym, jak w tej rzeczywistości się odnalazł, uwiarygadniał to, o czym mówił wcześniej. W społecznym odbiorze stał się kimś do bólu autentycznym. Nie dziwi więc gigantyczna popularność, jaką cieszy się także dzisiaj, po swojej śmierci.

Zalęknionym ludziom, którym często brakuje odwagi do spełniania marzeń, ten człowiek, który z uwagi na słaby wzrok czy lewostronny niedowład od dziecka miał pod górkę, pokazał, co to znaczy żyć na pełnej petardzie – nie oszczędzając się i nie zapominając o realizowaniu swoich pasji.

Nieprzypadkowo przywołałam słowa ks. Tischnera. Założyciel Puckiego Hospicjum bywa do niego porównywany. Mimo oczywistych różnic obaj reagowali na cudzą krzywdę rzeczywiście podobnie. Jan lubił powoływać się na autora Myślenia według wartości, nadmieniając, że ten wyprzedził swoją epokę o trzy długości. Wojciech Bonowicz, poeta, publicysta i biograf Tischnera, wspomina:

Kiedy zbierałem informacje do biografii księdza Józefa Tischnera, zapytałem w jego rodzinnej Łopusznej, co sprawiło, że był tak bardzo lubiany na Podhalu (w końcu wielu księży pochodziło z tego regionu, ale nikt nigdy nie dorównał mu popularnością). Żona szkolnego kolegi Tischnera powiedziała twardo: „Bo to był ksiądz, ale człowieka uszanować umiał”.

Słowa te od kilkunastu lat dźwięczą mi w uszach. „To był ksiądz, ale człowieka uszanować umiał”. Jaki obraz, jakie doświadczenie duchownego miała tamta kobieta?!

Dziś przypominam te słowa w kontekście postaci księdza Jana. Po tym, jak odszedł Tischner, nie wierzyłem, że Kościół w Polsce dostanie jeszcze kiedykolwiek podobny prezent: księdza, który trafiać będzie do ludzi różnych postaw i przekonań. Zarówno tych, którzy we wspólnocie kościelnej są zakorzenieni, jak i tych stojących z dala czy takich, którzy jeszcze są wewnątrz, ale powoli zbierają się do odejścia. Do intelektualistów oczekujących pogłębienia wiary, i do ludzi prostych, wrażliwych przede wszystkim na szczerość i życzliwość tego, kto do nich mówi. Nie sądziłem, że znajdzie się ktoś taki: kapłan uniwersalny, o wysokich kompetencjach, lecz niewywyższający się, bliski. Oryginalny, niepowtarzalny, niekonwencjonalny, a jednak – dla wszystkich.

Słowo i przykład księdza Jana trafiały nawet szerzej, niż to miało miejsce w przypadku Tischnera. Nie miały znaczenia sympatie polityczne. Nie miały znaczenia przebiegające przez Polskę podziały. Każdy miał w Janie coś swojego. Kiedy zmarł, wszyscy, od lewa do prawa, poczuliśmy się osieroceni.

„To był ksiądz, ale człowieka uszanować umiał”. Czy sam doświadczył szacunku, na jaki zasługiwał? Kiedy Tischner leżał złożony chorobą, jego biskup, kardynał Franciszek Macharski, regularnie go odwiedzał, a jeśli nie mógł przyjechać, dzwonił. Opowiadają – nie wiem, czy to nie apokryf – że któregoś dnia, kiedy Tischner lepiej się poczuł, kardynał Franciszek nieoczekiwanie rozpiął koszulę i pokazał mu blizny po swojej nowotworowej operacji. W przeszłości różnie między nimi bywało, ale choroba bardzo ich zbliżyła. Kardynał wiedział, że miejsce biskupa jest przy chorym kapłanie. O ile wiem, ksiądz Jan nie doświadczył podobnej troski. Dlaczego, nikt nie umie mi powiedzieć.

Jan przyznawał, że jego myślenie o kapłaństwie ewoluowało: z zasadniczego księdza, wręcz katotaliba, stawał się tym, który chce ludzi wyciągać z rozpaczy, a nie w nią wpędzać, rozumiejącym, że za każdym człowiekiem stoją jakieś dramaty. Nie wiemy, jakie doświadczenia ukształtowały tego, kogo spotykamy na naszej drodze. Okazywanie komuś pogardy nie spowoduje, że zechce być lepszy. Nie będzie miał do czego dorastać. Niejeden z nas ma z pewnością w pamięci takie zdarzenie, gdy został potraktowany lepiej, niż na to zasłużył – i wtedy poczuł się zobowiązany.

Tak mocno rozpowszechnioną w polskim Kościele narrację o surowym Bogu-rozliczycielu ks. Kaczkowski zastępował inną: o Bogu przede wszystkim miłosiernym. Już wiedział, że człowieka przemienia miłość, a nie lęk przed karą.

Podobnie jak ks. Tischner był zdania, że dopełnia nas inny. A zatem że człowiek staje się sobą w dialogu. Wszyscy jesteśmy zbudowani z zysków i strat, zwycięstw i tragedii, sprawczości i niemocy, wiedzy i niewiedzy, egoizmu i bezinteresowności, tęsknot i spełnień, nadziei i rozczarowań. Każdy z nas kogoś kochał, każdy kiedyś cierpiał. Jan dowodził, że właśnie z uwagi na tę wspólnotę doświadczeń w gruncie rzeczy łatwo nam znaleźć płaszczyznę porozumienia, jeśli tylko zechcemy odrzucić maski uprzedzeń, lęków czy też wyzbyć się dumy. Przekonywał, że kryzysy można przerobić w lekcje.

Wielokrotnie anegdotami prowokował do pytań o źródło siły i sensu życia. Zmuszał do refleksji nad tym, kiedy i dlaczego zabrakło nam miłości do siebie i innych. Przypominał o szacunku dla różnych sposobów przeżywania świata. Zauważał, że nie da się nasłuchiwać Boga, nie wsłuchując się w drugiego człowieka, i to nie tylko w to, co mówi, ale także w to, o czym milczy.

W 2015 roku, dziesięć miesięcy przed śmiercią, Jan przyjął zaproszenie do Australii od Marka Kuligowskiego. Ten obcy wówczas mu człowiek napisał maila z prośbą o pomoc, nie potrafił bowiem pogodzić się ze śmiercią żony. Jan obiecał, że przyleci, i wbrew protestom rodziny i współpracowników 16 maja, po dwudziestosześciogodzinnym locie, stanął na Antypodach. Wyleciał z kraju dzień po badaniu rezonansem magnetycznym. Bał się wyników, cieszył się, że teraz będzie brakowało czasu na myślenie o prawdopodobnych scenariuszach. Przez kolejne 12 dni w Perth i Melbourne odbył wiele spotkań, wygłosił sporo kazań żebraczych (zebrał też rekordową kwotę na swoje hospicjum). Był bardzo szczęśliwy, że odważył się na tę podróż. Zaraz po powrocie do Polski pojechał na chemioterapię do Olsztyna.

Jan twierdził, że nic specjalnego nie zrobił w czasie pobytu w Australii. Jednak: tamtejszy hodowca pszczół, poruszony tym, co zobaczył i usłyszał, wysłał do Puckiego Hospicjum 15 kilogramów miodu manuka (kilogram tego miodu kosztuje kilkaset dolarów); biznesmen Andrzej Balcerzak, gdy zwyciężył w jednym z odcinków australijskiej edycji teleturnieju telewizyjnego „Milionerzy”, nagrodę przeznaczył na hospicjum w Pucku; Barbara, która w dzieciństwie była wykorzystywana seksualnie przez księdza i dlatego przez ponad 50 lat nie chciała mieć kontaktu z klerem, zdecydowała się na spowiedź i przyjęcie pierwszej komunii, jeśli udzieli jej ich ks. Kaczkowski; a Marek, którego dręczyły wspomnienia o umieraniu żony, po spotkaniu z Janem poczuł ulgę…

Zależało mi, by w tej książce znalazły się przede wszystkim historie ludzi, których Jan poznał w Australii w ciągu tamtych majowych dni. Bo to prowokuje do zadawania sobie pytań: ile z naszych kilkunastu dni życia zostaje w innych? Czy aby nie powinniśmy naprawić czegoś, co jeszcze da się naprawić, przeprosić kogoś, komu się to należy, wyrazić wdzięczność, a może nawet zaryzykować wyjście na głupca? Żeby nam nie zabrakło czasu.

To, co oczyszczające, bierze się z prostych działań: zrezygnowania z kolekcjonowania i rozpamiętywania afrontów, chęci wzajemnego zrozumienia, dania drugiej szansy, przyznania się do błędu. Ludzie czasem się ranią, maskują swoje kompleksy szorstkością, ale trudno uwierzyć, że naprawdę dobrze się czują w stanie wojny. Bywa, że gdy odpuści się myślenie o krzywdach, odsłania się nowy, lepszy świat, w którym rany goją się w ekspresowym tempie.

Jan przypominał, że miłość podsuwa najprawdziwsze odpowiedzi na pytanie: jak żyć? Szczególnie w ostatnich latach dużo mówił o potrzebie budowania bliskich, czułych relacji. Powtarzał tysiące razy, że to one chronią nas w najcięższych momentach. Na czułość składa się wiele elementów: uważność, bliskość, szacunek dla inności, serdeczność, wrażliwość. Julia Hartwig w 2017 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego” tak opisywała jej znaczenie:

Sądzę, że czułość to jedna z cech osobowości, którą zostajemy mniej lub bardziej obdarowani. Wymaga wstrzemięźliwości i uwagi. Trudno się czasami z nią żyje, ale opłaca nasze różne gorycze. Krytycyzm warto zachować, bo często bywa uzasadniony, ale więcej wiemy o człowieku, patrząc na niego z czułością, która nie tyle odnosi się do niego osobiście, ile – to okropne, co powiem – do rodu ludzkiego. Do losu, który nam przypada. Jest on często nieszczęśliwy, w sferze naszych pragnień kończy się jak gdyby na niczym. Jest tyle cierpienia w naszym życiu, że jeżeli nie potrafimy uaktywnić czułości, która w nas jest, mniej wiemy o świecie.

Jan wiedział aż za dobrze, że czasem słowa nie dorastają do czyjegoś dramatu, są bezradne. Wtedy pozostaje obecność. Przekonywał, że ona wystarczy.

Miał pełną świadomość tego, że klawisz „delete” nie działa na wspomnienia. Bo przecież nie jest tak, że choroba unieważni fakty z przeszłości, na przykład to, że ojciec alkoholik przez lata bił swoje dzieci. Jan mówił, że nie ma prawa od nikogo wymagać heroizmu. Chętnie jednak opowiadał, że w swoim hospicjum bywał świadkiem cudów o wiele większych niż to, że ktoś wyzdrowiał. Ludzie ciężko doświadczeni jednali się, wybaczali sobie trudną przeszłość, choć przecież jej nie wymazywali.

Jestem bardzo wdzięczna Barbarze i Markowi za zaufanie, którym mnie obdarzyli, opowiadając najboleśniejsze i najintymniejsze historie ze swojego życia. Wierzę, że nie na darmo, że komuś ich zwierzenia pomogą się podnieść.

Poza ich wstrząsającymi historiami w tej publikacji zamieszczone zostały wybrane wypowiedzi Jana, które mogą okazać się przydatne, gdy znajdziemy się w trudnej sytuacji i nie będziemy wiedzieli, jak się zachować. Ile by jednak były warte, gdyby nie miały pokrycia w rzeczywistości? Mam nadzieję, że ich wymowę wzmocnią opowieści ludzi, którym Jan w odpowiednim momencie podał rękę, udowadniając tym samym, że uważność jest kluczem do wielu zamków.

Sztuka czułości to opowieść o tym, jak złożony jest ludzki los. O podłości i szlachetności. O tym, jak straszny potrafi być świat ograbiony z czułości. A także o tym, że do prawdy często docieramy błądząc.

Czytelnicy twierdzą, że dojrzewają dzięki książkom ks. Kaczkowskiego. Te książki to także zapis dojrzewania samego autora. Pracowałam z Janem nad Gruntem pod nogami i Dasz radę. Przyglądałam się, jak traktuje ludzi, którzy przychodzą do niego ze swoimi problemami. Wyznawał, że stara się robić wszystko, by „tych, którzy są trzciną nadłamaną, nie złamać do końca”. Z całą pewnością jednak nie był „tanim pocieszaczem”, kimś, kto dla słabości drugiego szuka łatwych usprawiedliwień. Był wymagający, ale i czuły dla tych, którzy szukali u niego rady. Jakoś mu się to udawało godzić.

Po jego śmierci korespondowałam z czytelniczką naszej ostatniej rozmowy. Wyznała, że osiem lat temu przypadkiem znalazła się na rekolekcjach prowadzonych przez ks. Kaczkowskiego w Starogardzie Gdańskim. To był czas, gdy walił się jej świat. Napisała, że każdy kolejny koniec świata przechodziła już z tamtym doświadczeniem. I że ks. Jan jest człowiekiem, który oddał jej świat.

Oczywiście Jan miał również wady, jak każdy z nas. Nie chcę go tu upudrować. Był z natury dosyć niecierpliwy, czasem zbyt szybko wydawał sądy (czego często żałował). Jako szef oczekiwał realizowania jego wizji, niekiedy lekceważąc głosy sprzeciwu. Próbował walczyć ze swoimi słabościami, zdawał sobie z nich sprawę, ale też z tego, że chodzi o bilans życia, o to, ile z nas zostanie w innych ludziach.

Mówi się, że działalność Jana była spektakularna. Należy jednak pamiętać, że stała się taka dzięki swojej kameralności, to znaczy dzięki tysiącom gestów, których nie widziały kamery.

Jolanta Flis-Bukowska, przyjaciółka rodziny Kaczkowskich, którą Jan nazywał „cioteczką”, wspomina, jak kiedyś Jan zasugerował jej i jej mężowi, aby pomogli komuś, kto tego potrzebuje (miał na tyle śmiałości, bo traktował Bukowskich jak rodzinę). Akurat poznali ambitnego chłopaka ze wsi Lesno na Kaszubach, którego nie było stać na studiowanie. Postanowili wesprzeć go finansowo. Dzięki nim skończył wymarzone budownictwo lądowe na Politechnice Gdańskiej. Dziś jest specjalistą w zakresie konstrukcji. W pracy dyplomowej podziękował swoim dobroczyńcom, a niedawno zaprosił ich na swój ślub. Bukowscy zwracają jednak uwagę na to, że gdyby nie impuls od Jana, tego wszystkiego by nie było.

W Gruncie pod nogami padają zdania, które dziś brzmią jak podsumowanie jego drogi. Między wierszami czają się pytania, na które jasnych odpowiedzi nie ma. Jan uważał, że czasem trzeba przyznać: nie rozumiem, ale ufam.

Myślę dzisiaj: Janie, wiele rzeczy ci się udało. Całe życie ci mówiono: „inteligentny, ale leń”, a pokonałeś to lenistwo. Zrobiłem jakiś śmieszny doktorat (każdy by potrafił), specjalizację z bioetyki, habilitację przerwała mi choroba. Uczciwie byłem wikariuszem. Uczyłem w szkole z wielką pasją – najpierw w zawodówce, potem w dobrych liceach, w których chciałem się wzbijać na szczyty erudycji. Zawsze pisałem uczniom na tablicy numer telefonu do siebie i mówiłem: „Skorzystajcie, jak będziecie w trudnej sytuacji” (no dobra, przyznam się. Mówiłem: „Jak będziecie naprawdę w czarnej dupie”). Zdarzało się, że telefon w środku nocy zadzwonił. Zresztą i dziś się to zdarza. Przykładałem się do wykładania na uczelni. Zbudowałem jedno z najlepszych hospicjów wPolsce. Co ja mówię! Ja? Zbudowaliśmy! To ciężka praca wielu ludzi. Ale może Pan Bóg chce mi pokazać, że to wszystko jest nieważne? Może chce mi pokazać, że to, czym mógłbym się szczycić, to, na co pracowałem przez długie lata, że to są śmieci? A coś, co uważałem za straszną porażkę – chorobę – powinienem uznać za sukces? Może to coś najważniejszego, co miało mi się w życiu przydarzyć? Bo otworzyło mnie na rzeczywistości, których będąc w innej sytuacji, nigdy bym nie dostrzegł? Wiecie, jak mi to trudno powiedzieć? Wciąż we mnie walczą różne siły… Bo, moi państwo, ja się wcale nie cieszę z tego glejaka, nie mówię z czułością: mój glejaczku kochany, rozwijaj się. Nie. To jest kawał biologicznego świństwa. Ale może Pan Bóg chce mnie ogołocić? Może chce mi powiedzieć: Jan, najistotniejsze, byś pokazał ludziom, że ważne jest zbawienie, że ważna jest relacja ze Mną, ważna jest miłość, uczciwość i bliskość. Może…

Sądzę, że najważniejsze wyzwanie, które postawił przed nami Jan, nie wiąże się z gorączkowym poszukiwaniem odpowiedzi na najtrudniejsze pytania, ale z przyjmowaniem odpowiedniej postawy wobec pytań, na które odpowiedzi nie ma.

Joanna Podsadecka

Sztuka towarzyszenia

Jan Kaczkowski

Tych, którzy nie bardzo lubią samych siebie i wikłają się w historie ciągnące ich w dół, trzeba przekonać, że mają dość sił, by się podnieść. I jasno powiedzieć: „Jesteś dla mnie ważny, więc będę od ciebie wymagał”.

Czy był taki moment, że drugiego człowieka wdeptałem w ziemię? Czy był taki moment, że drugim człowiekiem pogardziłem, nawet kiedy mnie istotnie skrzywdził? Czy był taki moment, kiedy postąpiłem naprawdę podle? Czy był taki moment, kiedy byłem wezwany do czegoś szlachetnego i nie zrobiłem tego z czystego egoizmu, oportunizmu albo z jakichkolwiek innych powodów? Nie ma zgody na nieczułość. Nie ma zgody na pogardzanie kimkolwiek, bez względu na to, kim ten ktoś jest. Nie ma zgody w duszpasterstwie na delikatność drwala, na okładanie innych maczugą po głowie. Ani przykazaniami, ani krzyżem, nawet w najlepszych intencjach, nie można nikogo chłostać. Obowiązkiem księdza jest być czytelnym znakiem, coś pokazywać, a nie pouczać. Mój ulubiony fragment Pisma Świętego brzmi: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”. Proszę pamiętać, że tam nie ma gwiazdki, przypisu: „chyba że jesteś inny, chyba że jesteś dziwny, chyba że jesteś inaczej myślący, chyba że cię po prostu nie lubię”. Czy był taki moment, kiedy kimś pogardziłem?

Musimy umiejętnie wychodzić ku innym osobom, wkraczać w ich obce dla nas światy. Pewien starszy dominikanin, wychylając się przez okno z klasztornej celi, rozmawiał z prostytutkami, które czatowały na klientów pod klasztorem. Inni ojcowie półżartem mówili: „Niech ojciec się tak nie wychyla, bo ojciec wypadnie”. On jednak w tej konwencji odpowiadał: „Nie bójcie się. Jestem mocno zaczepiony stopami o kaloryfer”. Taki właśnie jest chrześcijański dialog: mocno zakorzeniony w wierze, ale odważnie wychylający się ku innym. Im bardziej jesteśmy autentyczni, tym bardziej jesteśmy swobodni. Natomiast pewna sztywność w postawie i w myśleniu, która jest zarzucana katolikom, może wynikać z tego, że oni sami są po prostu nie do końca przekonani do tego, co robią. Ktoś, kto czuje się dobrze na swoim miejscu, potrafi wyjść z konwencji. Nie mówię o rozmienianiu się na drobne i odrywaniu od korzeni, ale o takim wzroście, który pozwala sięgać naprawdę daleko. Jednocześnie nie ma tu miejsca na żadne zgniłe kompromisy moralne. Jak zachować nieskazitelność gołębia i roztropność węża? Roztropność nie może doprowadzić do kompromisu moralnego, a nieskazitelność nie może doprowadzić nas do purytanizmu, przez który przestaniemy być skuteczni. Po to mamy sumienie, żeby się nim kierować, kiedy musimy stąpać po cienkim lodzie. A musimy robić to stosunkowo często, ponieważ w wierze jesteśmy wezwani do ryzyka.

Walczcie o siebie, nie dajcie się wdeptać kryzysom beznadziejności, chwilowej ciemności, walczcie o czyste sumienie i nigdy nie myślcie, że Bóg jest przeciwko wam.

Pewnej nocy zostałem wezwany do zapadającej się chatki w malutkiej wsi. Pojechałem z jednym z moich ogrów. W chatce mieszkała ponaddziewięćdziesięcioletnia kobieta chora na nowotwór skóry, którą opiekowała się siedemdziesięcioletnia córka. W domu unosił się bardzo nieprzyjemny zapach, a widok kobiety był przejmujący, ponieważ całe jej plecy wyglądały jak jedna wielka rana. Paweł nie dał nic po sobie poznać. Przedstawił się, mówił, co będzie robić: teraz przełożę pani nogę, teraz rękę, musimy panią nieco podnieść, żeby zmienić opatrunek. To był chłopak, od którego nie należało oczekiwać kultury wyniesionej z domu. Ale w obliczu tego ludzkiego dramatu postępował bardzo delikatnie. Sceneria była poruszająca: noc, domek zapadający się w ziemię, wewnątrz dwie staruszki, jedna żarówka. Nie oczekiwałem, że któryś z ogrów powie mi po wizycie u pacjenta: „Dziękuję” albo odezwie się językiem zaczerpniętym z dokumentów kościelnych: „Jestem wdzięczny Bożej Opatrzności, że dane mi było z głęboką troską pochylić się nad cierpiącym człowiekiem, w którym dostrzegłem twarz samego Pana, co, czcigodny księże, pozwoliło mi tym łacniej kształtować moją młodą duszę w duchu personalizmu chrześcijańskiego”. Byłem szczęśliwy, gdy w drodze powrotnej, kiedy jechaliśmy w ciszy, Paweł trącił mnie w bok i stwierdził: „Proszę księdza, dobrze, że tam byliśmy, nieeeee?”. Ja na to: „Dobrze, Pawełku”. Z innym z nich byliśmy przy śmierci młodej kobiety. Potrzebowałem go, żeby wniósł do mieszkania koncentrator tlenu. Mąż chorej w akcie heroizmu pojechał jeszcze po jakąś chemię, a przy niej czuwała matka. Złapałem się wtedy na tym, że zacząłem się nieco bawić w lekarza: patrzeć na puls, na objawy bólu, na czynności organizmu. Wreszcie się otrząsnąłem, usiadłem i zacząłem modlić. Patrzyłem na dziecko tej kobiety. Pięcioletniego chłopca, który leżał na dywanie i rysował. Choroba mamy nie była dla niego traumą, tylko codziennością. Nie wiedział, czym będzie jej śmierć. W tym domu zresztą atmosfery śmierci nie było. Przekładam w palcach paciorki różańca. Nagle widzę, jak mój uczeń z własnej inicjatywy siada obok chłopczyka i zaczyna układać z nim klocki. Znowu: to nie był człowiek wielkiej wrażliwości, ale młody chłopak, dla którego normalnie taka zabawa byłaby nie do podjęcia, bo to przecież w oczach kolegów obciach. Widziałem, jak się musiał dostosować do tej sytuacji, w której się znaleźliśmy. Wszystkim moim ogrom chcę podziękować za ich pomoc, pracę i takie właśnie gesty. Bardzo sobie cenię to, do czego byli zdolni.

Pewność siebie trzeba drugiemu pomóc zbudować, by dało się go wyciągnąć z rozpaczy.

Kapłan, jak mawiał ksiądz Józef Tischner, jest od tego, „żeby wysłuchiwać win, a nie obrzucać winą”…

Kiedy myślę o tym moim byciu księdzem, to uświadamiam sobie, że ważnym wyzwaniem dla mnie były słowa z Pisma Świętego: „Nie straciłeś żadnego z tych, których ci dałem”. Może straciłem? Może nie byłem na tyle wnikliwy, żeby z każdym z tych ludzi, którzy stanęli na mojej drodze, nawiązać kontakt, żeby mi zaufali? Nie wiem. Nie potrafię być, tak mi się wydaje, jeszcze autentyczniejszym świadkiem, że warto być księdzem. A warto. Tak warto…

Walka na ugorze własnego sumienia to sport, który każe się spocić. Daje też ogromną satysfakcję, gdy zdamy sobie sprawę, czego udało nam się nie schrzanić.

Może czasami jesteśmy tak zniecierpliwieni błądzeniem naszych sióstr i braci, że zapominamy o tym fragmencie Ewangelii: „«Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie? Czy aż siedem razy?». Jezus mu odrzekł: «Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy»”? Czy jesteśmy niecierpliwi w poprawianiu innych? Czy nie dajemy im szansy, by dojrzeli do pewnych prawd i wstali o własnych siłach? Czy zakładamy, że ludzie z danego środowiska, z trudną historią życiową na pewno do niczego się nie nadają? A może komuś powiedzieliśmy prawdę tylko po to, by go złamać? „Nie kocham cię. Nigdy cię nie kochałem”. I zniszczyliśmy w nim wiarę, zaufanie i być może już nigdy nie podniesie swojej podeptanej godności?

Dłonie ojca [na obrazie Rembrandta Powrót syna marnotrawnego – przyp. red.] są na nim różne. Jedna jest twarda, męska, a druga delikatna, kobieca. To pokazuje i Boże ojcowskie wymagania, i Bożą matczyną czułość. W przypowieści o synu marnotrawnym (Łk 15, 11-32) najbardziej porusza mnie wzruszenie ojca na widok powracającego syna. Tu każde słowo jest ważne. „A gdy był jeszcze daleko”, ojciec „wzruszył się głęboko”, „wybiegł mu na spotkanie”. Ta symboliczna dynamika sceny mówi wszystko o relacji Bóg–człowiek. O Bogu, który wybiega do człowieka, chciałem mówić ludziom wokół.

Często w Kościele kierunek jest odwrotny. Najpierw stawia się przed człowiekiem listę celów moralnych do osiągnięcia, a dopiero potem mówi się o Bogu. Wymagamy niekiedy od człowieka nadzwyczajnego aktu pokuty, radykalnego potępienia całego dotychczasowego życia. Jest to psychologicznie niemożliwe. Dla mnie jako księdza ważne jest zdanie świętego Pawła: „Wszyscy mnie opuścili, tylko Łukasz jest ze mną” (por. 2 Tm 4, 16.11). Być przy drugim człowieku. W moim przypadku okazało się wkrótce, że chodzi o człowieka chorego i umierającego, wobec czego metafora roli lekarza zyskała niemalże dosłowność.

Tak to już w życiu jest – jednego trzeba pilnować, drugie wzmacniać. Wykonywać pracę nad sobą na wielu polach. Nie we wszystkim będzie się idealnym, choć należy do tego dążyć. Naszym braciom, którzy nie są jeszcze gotowi, by żyć w pełni życiem chrześcijańskim, nie stawiajmy poprzeczki za wysoko, bo przecież dobrze wiemy, że do wielu rzeczy sami dorastamy. O ile dorastamy. Być może są całe dziedziny naszego życia, w których w ogóle nad sobą nie pracujemy… Dlaczego? Bo się tak przyzwyczailiśmy do jakiejś słabości, że nie wyobrażamy sobie codzienności bez niej, niepostrzeżenie wrosła w nas. Nie rozliczajmy innych. Rozliczajmy siebie.

Jako katolik nie wstydzę się konfrontacji mojego subiektywnego sądu z obiektywną normą zewnętrzną, jaką jest Ewangelia i nauczanie Kościoła. Nie zawsze potrafię moje sumienie dobrze usłyszeć. Potrzebuję takiej normy, bo jestem słaby. My, katolicy, powinniśmy dostosować nasze sumienie do nauczania Kościoła w taki sposób, by sumienia nie łamać. A jeżeli wątpliwości – mimo naszych szczerych, usilnych starań – dalej nie ustają, to jesteśmy zobowiązani, zachowując najwyższą ostrożność, pójść za głosem sumienia. Co prawda później może się okazać, że byliśmy w błędzie, ale ten błąd był na tamten czas, powracając do żargonu teologicznego, błędem niepokonalnym.

Nie wyrywajmy tak ostro Pana Boga z tego świata. Gratia supponit naturam, łaska bazuje na naturze. Jeżeli student się nie nauczy, a będzie wzywał Ducha Świętego, to On mu nie ma jak pomóc – nie ma na czym się oprzeć. Bóg bardzo rzadko działa contra naturam. Bóg funkcjonuje na sposób osoby, czyli wchodzi w relacje. (…) Co to znaczy, że wchodzi w relacje? To znaczy, że kocha. Że człowiek jako taki został stworzony jako jedyny byt dla samego siebie, z miłości. W teologii mówi się, że amor est diffusivum sui, czyli że – jest to nieprzetłumaczalne dosłownie – miłość jest ze swej istoty rozlewna. Jeżeli przed czasem wyobrazimy sobie Boga jako skoncentrowaną miłość, to skoro amor est diffusivum sui, to ta miłość powinna wykipieć, gdyż nie może pozostać sama dla siebie. Można powiedzieć, że Bóg nie chciał być sam w tej miłości.

Chrześcijaństwo to najpiękniejsza religia świata. (…) W której religii możesz do Boga powiedzieć: Ojcze? W której religii możesz do Boga powiedzieć: bracie? W której Bóg stał się bezbronnym dzieckiem, będąc przecież wielkim i nieogarnionym? Który rozwijał się, rósł, dojrzewał – był nastolatkiem, więc zapewne podobały mu się dziewczyny, a rano doświadczał tego, czego doświadcza każdy zdrowy mężczyzna? To jest fascynujące, ponieważ Chrystus także przez biologię dokonuje dzieła odkupienia, czyli spala się do końca. Oddaje swoje ciało, w cudowny sposób zmartwychwstaje. Odzyskuje jakąś formę ciała, a my pewnie będziemy mieć zbliżoną po naszym zmartwychwstaniu, jak przypuszcza teologia. Na razie my, jako ta spocona biologia, która czasem z siebie wydaje nieprzyjemny zapach, mamy niezwykły przywilej przyjęcia Jego Ciała. Ta bliskość Boga, w dwójnasób bliskość – On przyjął nasze ciało, a my z ołtarza przyjmujemy Jego Ciało, prawdziwe, realne, substancjalne Ciało – to nie jest sen. To jest On, choć się „myli wzrok i smak, a kto się im poddaje, temu wiary brak”.

Żyć świadomie to znaczy także wciąż na nowo sobie przypominać, że „moja mojszość” wcale nie jest ważniejsza niż „twoja twojszość”.

Język kościelny bywa nacechowany agresją wobec tych, którzy nie mieszczą się w ramach kościelnej poprawności. Takiego języka należy się za wszelką cenę wystrzegać. Ton pogardy jest niedopuszczalny. Zauważ, że kiedyś mówiło się: bezbożnicy, schizmatycy, heretycy, a dziś nazywa się ich braćmi niewierzącymi lub odłączonymi. Jeżeli chce się wejść w dialog, z szacunkiem dla Drugiego przez duże „D”, trzeba być niezwykle wyczulonym na ewentualne zranienia tego Drugiego.

Jak ktoś mi mówi, że dla dobra narodu trzeba poświęcić jednostkę, to ja cały chodzę. Jak mi ktoś wmawia, że pewni ludzie są mniej wartościowi, jak katolik przyznaje, że jest antysemitą albo rasistą, to we mnie się wszystko burzy. Katolik nie może być anty drugi człowiek, zwłaszcza kiedy ten drugi jest słaby, chory. Im bardziej ktoś jest inny, im bardziej ktoś jest dziwny, tym bardziej ma twarz Chrystusa. Bywają tacy, którzy nawet katolicyzm uzasadniają swoim antysemityzmem. A przecież skoro Chrystus był Żydem, skoro Matka Najświętsza była Żydówką, to Żydzi są naszymi braćmi, których powinniśmy szanować i kochać. Oczywiście, że zdarzają się wśród jednych i drugich lepsi, a także gorsi ludzie, ale granica nie przebiega pomiędzy rasami i narodami, ale pomiędzy sumieniami, a czasem pośrodku sumień.

Co do płaszczyzny porozumienia, to przede wszystkim musimy szukać tej ludzkiej. Musimy odnaleźć w sobie ciekawość dla inności. Jeżeli będziemy z naszego obozu próbować zaglądać do innego, to na pewno coś pozytywnego dla naszego obozu z tych obserwacji wyniknie.

Wrażliwość na drugiego, choćby nie wiem jak był inny, choćby nie wiem jak był dziwny, jest właściwie kryterium zbawienia. Im będziemy wrażliwsi, im uważniejsi na drugiego, tym bardziej będziemy podobni do tych, którzy ze zdziwieniem zapytają: „Kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? Spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem [uchodźcą] i przyjęliśmy Cię? Lub nagim i przyodzialiśmy Cię? Kiedy widzieliśmy Cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?”. Bo czułe gesty będą niejako naturalnie wypływały ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Ani wasze kryzysy, ani wasze choroby, ani moja choroba nie dają nam żadnych szczególnych praw – na przykład do wygłaszania arbitralnych sądów, nie zwalniają nas też z moralnych powinności. Dla mnie słowo „powinność” jest kluczowe. Obowiązek bywa narzucony z zewnątrz, powinność to jest coś, co odczytuję jako dyktat mojego jestestwa. Zatem jeśli na przykład przestaniecie walczyć o relacje z najbliższymi, to będzie coś najgorszego, co możecie w życiu zrobić. Jeżeli zaniedbaliśmy bliskość, przytulanie, zaufanie, jeżeli łamiemy sumienie, to wtedy mamy się czego bać.

Jako ksiądz bez przerwy spotykam nowych ludzi i co jakiś czas przeżywam „porażki duszpasterskie”. Nie zdążyłem do kogoś w hospicjum w krytycznym momencie, nie zdążyłem dotrzeć z sakramentami do wszystkich pacjentów w hospicjum domowym, człowieka zadającego sobie pytanie o spowiedź nie udało mi się skłonić do tego, by do niej przystąpił. Czy dołożyłem wystarczającej staranności? Chcę wierzyć, że jeśli tej staranności dochowałem, to starałem się wystarczająco, by nikogo dla Boga nie utracić. Także spośród moich uczniów. Boże, Ty wiesz, że jestem słaby, wiesz, że nie mogę wziąć pełnej odpowiedzialności za wolnych ludzi, których stawiasz na mojej drodze. Nie jesteśmy w stanie uchronić ludzi przed popełnianiem błędów, a świata przed złem. W Piśmie Świętym świat i Ewangelia zwykle pozostają ze sobą w kontrze. Ale jednak w jednym momencie Ewangelia świętego Jana patrzy na świat pozytywnie. „Chrystus nie przyszedł na świat, aby go potępić, ale żeby świat był przez Niego zbawiony” (J 3, 17). Jesteśmy częścią tego świata, dlatego nie stawiajmy się w kontrze do niego.

Granica między dobrymi i złymi wcale nie musi przebiegać między wierzącymi a niewierzącymi. Raczej pomiędzy wrażliwymi a niewrażliwymi.