Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stary kościół, legendarny skarb i zagadkowy tunel, który prowadzi wprost do największej przygody…
Kolegiata w Opatowie kryje w swoich wnętrzach wiele tajemnic. Podobno w podziemiach kościoła templariusze ukryli niezwykły skarb i jak dotąd nikomu nie udało się go odnaleźć.
Tymczasem trójka przyjaciół: Marcysia, Marcel i Henio, spędzają wakacje właśnie pod Opatowem, we wsi Czajęcice. Pewnego dnia w ich ręce wpada stara mapa, na której zaznaczony jest zagadkowy tunel. Zafascynowani opowieściami o templariuszach, są przekonani, że właśnie wpadli na trop legendarnych bogactw. Jednak nic się tu nie zgadza: tunel zaczyna się w piwnicy domu Marcela, a kończy w studni, którą zbudował pradziadek Marcysi. Mimo początkowego rozczarowania, przyjaciele postanawiają ruszyć w drogę i sprawdzić, co kryje się w podziemnym labiryncie. Tak zaczyna się bardzo niebezpieczna przygoda…
– Chciałeś mi coś powiedzieć? – zwróciła się do Marcela.
– No tak… ale… – Marcel spojrzał na Heńka. – Ale nie wiem, czy mogę go wtajemniczyć?
Heniek wskoczył na kamień podłożył ręce pod siedzenie.
Zupełnie i całkowicie tak jak Marcel – pomyślała Marcysia. Teraz powinien wyjąć scyzoryk.
Heniek jednak nie wyjął scyzoryka, tylko zapytał:
– Co to za tajemnica? Mówcie!
Dzieci spojrzały na siebie porozumiewawczo i odeszły od kamienia.
– Myślisz, że możemy mu powiedzieć? – zapytała szeptem Marcysia.
– Myślę, że tak – odpowiedział Marcel. – Jest starszy, silniejszy, może nam się przydać.
– Przydać? A do czego on może nam się przydać?
Marcel przeczesał ręką swoje czarne loki. Myślał.
– No, na przykład do kopania – wypalił.
Bożena Kraczkowska
Autorka wierszy, opowiadań, powieści dla dzieci i młodzieży, fotografka, tekściarka, wokalistka. Urodziła się w 1962 roku w Świdniku. Od wielu lat mieszka w stolicy Warmii i Mazur – Olsztynie. Z wykształcenia jest muzykiem i dziennikarzem. W roku 2020 otrzymała Nagrodę Prezydenta Miasta Olsztyna za „całokształt działalności popularyzatorskiej i twórczej w dziedzinie kultury”. Wydała m.in. tomik poezji „Da się żyć”, autorską płytę CD „Wystarczy mnie lubić”, powieści dla dzieci i młodzieży „Purpurowe Gniazdo” oraz „Operacja Dexter”, zbiory opowiadań „Mały człowiek z wielkim psem” i „Czubek”. Zrealizowała kilkanaście wystaw fotograficznych w Polsce i za granicą. Autorka tekstów piosenek, m.in. Maryli Rodowicz, Cezarego Makiewicza, Krzysztofa Iwaneczko, a także utworu promującego serial „Czas honoru – Powstanie” czy piosenki „Tancerka” z serialu „Bodo”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 190
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Szablowanie i krzyk skowronka
– Wakacje! – zawołała Marcysia.
Wybiegła z domu i zatrzymała się na środku podwórka. W głębi sadu dostrzegła wielkiego, kudłatego psa.
– Figiel, chodź tu, piesku!
Pies uniósł wielki łeb, wstał i podbiegł do dziewczynki.
– Dobry pies! Dobry pies – pochwaliła go Marcysia.
Był wczesny ranek, ale słońce już nieźle przygrzewało. Dziewczynka zrobiła kilka obrotów, żeby sprawdzić, czy sukienka dobrze się kręci. Bo dobrze uszyta sukienka powinna mocno się kręcić, czyli układać w kielich lub parasolkę. Tę sukienkę Marcysia dostała od babci Augusty w nagrodę za dobre wyniki w nauce. Sukienka była niebieska, bo Marcysia uwielbiała ten kolor. Pasował do jej błękitnych oczu i jasnych włosów. I teraz Marcysia sprawdzała, czy sukienka dobrze się kręci. I kręciła się! Jeszcze jak się kręciła! W końcu się zatrzymała.
– Co tu dzisiaj robić? – zapytała, patrząc na ogromnego indyka, który puszył się pod porzeczką. Indyk łypnął oczkiem i głośno zagulgotał.
– Co, bo nie dosłyszałam? – Marcysia się zaśmiała.
Indyk znowu zagulgotał i skrył się w porzeczkach.
– OK, pójdę na łąkę, tam zawsze dużo się dzieje. Ale najpierw… ale najpierw…
Rozejrzała się po podwórku.
– Ale najpierw do studni! – zawołała i pognała przed siebie.
Po chwili stała przy cembrowanej studni przykrytej drewnianym daszkiem. W daszku była ogromna klapa i żeby dostać się do wody, trzeba było ją podnieść. Marcysia wspięła się na palcach, złapała za uchwyt klapy i z całej siły szarpnęła. Klapa niechętnie uniosła się kilka centymetrów, a potem z hukiem opadła. Dziewczynka się nie poddawała. Jeszcze mocniej chwyciła uchwyt i jeszcze silniej szarpnęła. Tym razem klapa się uniosła. Marcysia obejrzała się za siebie. Dobrze wiedziała, że nie wolno jej było zbliżać się do studni, a co dopiero do niej zaglądać! Upewniła się, że nikt jej nie widzi, chwyciła za brzeg cembrowiny, podskoczyła i zawisła na granicy czarnej otchłani.
– Hu, hu! – zahuczała do studni.
– Uu, uuu… – odpowiedziała jej woda.
– Zrobię wianek z maków!
– Aków, ków…
– Szklanka!
– Lanka, anka…
– Komoda!
– Moda, oda…
– Stonoga!
– Noga, oga…
Przez całą „rozmowę” dziewczynka patrzyła w dół czarnej otchłani. Czuła na twarzy chłód zimnej wody. Te rozmowy były jej największą tajemnicą. Nikt na całym świecie nie wiedział o tym, że Marcysia umie rozmawiać z wodą. I nikt nie zdawał sobie sprawy, że woda jej odpowiada. No może tylko indyki, które zazwyczaj siedziały w przystudziennych porzeczkach. Marcysia zeskoczyła z cembrowiny i otrzepała ręce.
– A teraz na łąkę! – zawołała i popędziła w stronę ogromnej stodoły.
Stodoła była tak wielka i tajemnicza, że może tylko zamek w Opatowie był większy i jeszcze bardziej tajemniczy. No i w stodole była maszynownia – kolejne ulubione miejsce Marcysi. Dziewczynka wbiegła w cień, który rzucał budynek. Piasek w tym miejscu był wyraźnie chłodniejszy. Zwolniła i spojrzała daleko przed siebie. Kiedyś, kiedy była jeszcze bardzo mała, wolno jej było chodzić tylko do końca tego cienia. To była niewidzialna, choć rzeczywista granica Siedmiu Leszczyn, gospodarstwa, w którym mieszkała. Teraz mogła już przekraczać tę granicę i trzeba przyznać, że robiła to często i z wielką ochotą. Bo tam, za tym wielkim cieniem, zaczynał się inny świat – większy i ciekawszy od tego, w którym żyła na co dzień. To tam, za tym wielkim cieniem, rozciągały się cudownie zielone łąki, seledynowe pola zbóż, w których mieszkały ptaki, koniki polne, mrówki, biedronki i mnóstwo, mnóstwo innych przewspaniałych stworków. I także z nimi Marcysia umiała rozmawiać. To za wielkim cieniem był srebrny staw z rozkumkanymi żabami, sprytnymi rybami i gadatliwym tatarakiem. I to wreszcie tam, za wielkim cieniem, rósł tajemniczy, ciemny las. Malachitowy las. I wystarczyło tylko przekroczyć tę granicę, aby to wszystko poznać i poczuć. Dziewczynka stała teraz na ścieżce i patrzyła na las.
– Ten las kończy wszystkie moje widoki. Potem jest już tylko niebo – powiedziała do siebie. – Pierwsza, druga, trzecia, czwarta… – Szła ścieżką i liczyła leszczyny, które rosły wzdłuż cienia. – Szósta i siódma – ostatnia!
Za siódmą leszczyną cień się kończył. Poczuła na plecach przyjemne ciepło. Wysunęła nogę i postawiła bosą stopę w miejscu, gdzie zaczynało się słońce.
– Właśnie przekroczyłam granicę Siedmiu Leszczyn – wyszeptała i tylko ścieżka usłyszała jej szept.
Całe przedpołudnie spędziła na łące. Śpiewała, zrywała maki, wiła z nich wianki, biegała za motylami i wspominała zimę. Bo Marcysia całą zimę czytała książki, które dostała od Świętego Mikołaja. Uwielbiała czytać i teraz siedziała na skraju ścieżki, rozgarniała palcami rozgrzany piasek i wspominała przeczytane zimą historie. I kiedy tak sobie w najlepsze wspominała, na łąkę wpadł Marcel.
– Cześć, Marcycha! – zawołał, wymachując długim kijem. – Co dziś robisz?
– Ja?!
– A co, ja?
– Nie mów do mnie Marcycha!
– A jak mam mówić, przecież jesteś Marcycha.
– Przestań, bo cię pacnę!
– Ta… ale się wystraszyłem. Poszablujemy się?
I Marcel z większą mocą zaczął wywijać kijem.
– Co znaczy „poszablujemy się”?
Marcel spojrzał na Marcysię z wyższością.
– No, powalczymy na szable – wyjaśnił i zaraz dodał: – a, zapomniałem, dziewczynki nie szablują.
– A kto ci powiedział, że dziewczynki nie szablują? Właśnie, że szablują!
Marcysia włożyła na głowę wianek z maków, dmuchnęła zawadiacko w grzywkę i podbiegła do Marcela.
– Dawaj ten kij! – krzyknęła i wyrwała go chłopcu z ręki. A zrobiła to tak nieoczekiwanie, że Marcel nie zdążył zareagować.
– I co, dalej uważasz, że dziewczynki nie szablują?! – zawołała, wymachując kijem na oślep.
I tak się zapamiętała w tym wymachiwaniu, że nie zauważyła, kiedy przekroczyła granicę łąki, przeszablowała powietrze nad ścieżką i zanurzyła się w dojrzewającym zbożu. Marcel stał jak wryty, a Marcysia szablowała. Za każdym szablnięciem na ziemię spadały młodziutkie kłoski żyta. W powietrzu unosił się słodki zapach łamanych roślin.
– Przestań! – zawołał Marcel.
Ale dziewczynka ani myślała przestać. I nie zmusił jej do tego nawet krzyk skowronka. Ptak wyskoczył ze zboża i wzbił się wysoko, wysoko. A Marcysia? Marcysia z całych sił starała się udowodnić Marcelowi, że dziewczynki też szablują. Tak bardzo się starała, że zatrzymała się dopiero wtedy, gdy wyszablowała w zbożu spore kółko. I nie dlatego się zatrzymała, że zobaczyła, co zrobiła, tylko dlatego, że się zmęczyła. Odrzuciła na plecy warkoczyki, poprawiła na głowie wianek i wytarła zakurzoną dłonią pot z twarzy. Na policzku od razu pojawiły się brunatne zygzaki.
– I co, nie szablują? – wycedziła zdyszana.
– Może i szablują, ale nie zostają bohaterami – odpowiedział spokojnie chłopiec.
Marcysia zrobiła się czerwona.
– Wiesz co, Marcel, przestań się kompromitować! Dziewczynki też zostają bohaterami!
– Jeśli już, to raczej bohaterkami – nie odpuszczał Marcel.
– A właśnie, że bohaterami zostają, wiesz? – Marcysia tupnęła nogą, wzbijając obłoczek kurzu.
– Tylko chłopcy mogą być bohaterami. Dziewczynki mogą być co najwyżej bohaterkami – upierał się Marcel.
– Nie wytrzymam! A jaka to różnica?! – chrypiała Marcysia.
– A taka, że…
Marcel nie bardzo wiedział, na czym polega różnica. Bohaterstwo to bohaterstwo – nie ma różnicy, czy „bohateruje” dziewczynka, czy chłopiec. A ponieważ nie chciał się przyznać do tego, że nie wie, na czym polega różnica, natychmiast zmienił temat.
– Oddaj mi kij! – powiedział ostro.
– A masz!
Marcysia rzuciła kij na ziemię.
Ach ten Marcel, wkurza mnie – pomyślała i weszła na piaszczystą ścieżkę prowadzącą do Siedmiu Leszczyn.
– Muszę wracać do domu! – rzuciła w powietrze i tyle ją widziano.
Marcel przez chwilę obserwował oddalające się plecy dziewczynki, a potem odwrócił się i ruszył w stronę swojego domu.
Indyk w studni, czyli niezła klapa
Marcysia biegła, przytrzymując ręką wianek na głowie. Słyszała szum wiatru w kwiatach i czuła pod stopami rozgrzany piasek. Uwielbiała słyszeć ten szum i czuć ciepło rozgrzanego piasku. Uśmiechnęła się na widok ogromnego cienia stodoły. Wpadła w ten cień, a potem w sam środek niewielkiego stada indyków. Ptaki z krzykiem rozbiegły się i schowały w pobliskich leszczynach. Marcysia już była na podwórku i rozkręcała sukienkowego bączka. Kurczaki, które spokojnie chodziły za Czubatką, na widok rozkręconej Marcysi także z krzykiem się rozbiegły. Krzyk kurczaków zatrzymał dziewczynkę. Ostatni raz zakręciła sukienką, spojrzała na studnię i stanęła jak wryta. Zapomniała, że rano rozmawiała z wodą.
– A to co? Otwarta klapa? Klapa nie może być otwarta! Kto zapomniał zamknąć klapę? Tata zawsze powtarza, że klapa ma być zamknięta. A tu proszę – otwarta na oścież, jak latem drzwi do domu.
Marcysia rozejrzała się po podwórku w nadziei, że może zobaczy kogoś z wiadrem. Nikogo jednak nie zobaczyła.
Kto zostawił otwartą klapę? Klapa musi być zamknięta, żeby do studni nic nie wpadło. Bo gdyby, na przykład, wpadły liście albo te… no… patyki, to woda mogłaby się popsuć i nie byłaby już taka smaczna – myślała.
Oczywiście, w domu Marcysi była bieżąca woda – ciepła, zimna, chłodna, jaką sobie kto zażyczył. Był superowy prysznic i w ogóle przeróżne urządzenia. Do niektórych nie wolno się było Marcysi zbliżać. Bo kiedyś dziewczynka podeszła do młockarni. Wprawdzie młockarnia nie była w domu, ale Marcysia i tak się do niej zbliżyła. Mało tego, wdrapała się na nią. Co to się wtedy działo! Wszyscy krzyczeli, a ona wspinała się na maszynę wyżej i wyżej. Myślała, że te okrzyki to wyraz podziwu. I młockarnia to już nie była młockarnia, tylko wielka, wspaniała i groźna góra, której szczyt zaraz zdobędzie. I wydawało się Marcysi, że nie jest dziewięcioletnią dziewczynką, ale słynną, odważną alpinistką. Niestety, dość szybko okazało się, że góra nie jest górą, Marcysia nie jest słynną alpinistką, a krzyki nie są wcale wyrazem podziwu. Maszyna bowiem nagle podskoczyła i zaczęła potwornie ryczeć. Marcysia zamknęła oczy i zatkała uszy. Ryk był coraz głośniejszy i głośniejszy. Dziewczynka otworzyła oczy. Stała na szczycie żelaznego potwora, który trząsł się i ryczał, gotów w każdej chwili ją pożreć. Nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie tata. Otóż tata najpierw wyłączył maszynę, potem na nią wszedł, wziął Marcysię na ręce i zszedł z nią na ziemię. Okrzyki ucichły. Marcysia do dziś pamięta tę ciszę i zapłakaną mamę.
A woda ze studni? Woda ze studni, to była woda ze studni! Źródlana – zimna, czysta i zdrowa. Babcia Augusta, czyli mama mamy Marcysi, bardzo ją lubiła i kiedy przyjeżdżała do Siedmiu Leszczyn, piła wyłącznie wodę ze studni. Studnię wykopał pradziadek Marcysi, czyli tata babci Augusty. Także pradziadek wybudował nad nią mały, śliczny daszek z klapą. Studnia z daleka wyglądała więc jak mały, drewniany domek. Przez lata deski w daszku zmurszały i trzeba je było wymienić. Do dzisiaj z tamtych pradziadkowych desek zostały tylko dwie. Klapa też jest odnowiona – ma nowe zawiasy i nieco inny uchwyt. Tamten, pradziadkowy, był mosiężny, a ten jest chyba z żelaza.
Babcia Augusta często powtarzała, że ta studnia jest łącznikiem czasów – tych dawnych z tymi obecnymi – i że jest miłą pamiątką po pradziadku. Dlatego kiedy we wsi budowano wodociąg, tata Marcysi postanowił, że studnia zostanie i będzie służyć do czasu, aż zniknie z niej woda.
Marcysia podeszła do studni, wspięła się na palce i zajrzała do środka.
– Nic nie widać, czarna otchłań! – rzuciła w głębinę.
– Chłań, łań… – odpowiedziała jej woda.
I już Marcysia miała zamknąć klapę, gdy usłyszała tubalny gulgot indyka.
– Indyk? Skąd tu nagle indyk? Przecież wszystkie są w leszczynach.
Dla pewności obeszła studnię dookoła, zajrzała pod porzeczki i do sadu. Na trawie pod wiśniami słońce malowało cieniem śliczne wzorki. Marcysia potrafiła godzinami je obserwować, bo z każdym powiewem wiatru wzorki się zmieniały – raz tańczyły na boki, to znowu wirowały rzucane w górę i w dół. I nigdy nie spały. Teraz jednak nie miała czasu na cienie.
– Chyba się przesłyszałam – mruknęła pod nosem i odgarnęła z czoła grzywkę.
Stanęła znowu przed studnią, wspięła się na palce i sięgnęła do klapy. Brakowało jej ze dwóch centymetrów. Zacisnęła usta, zmarszczyła czoło i tak się naprężyła, tak się wyciągnęła, że w końcu złapała za uchwyt i szarpnęła. Klapa z hukiem opadła. Marcysia przez chwilę obserwowała, jak wzbity przez klapę kurz wiruje i mieni się w promieniach południowego słońca.
– Dobra robota – powiedziała, otrzepując dłonie.
Tak robili dorośli po dobrze wykonanej pracy – otrzepywali dłonie. I już miała odejść, gdy znowu usłyszała gulgot. Tym razem był on jeszcze bardziej tubalny i dziewczynka ze zdumieniem stwierdziła, że jak nic dochodzi ze studni.
To niemożliwe! – pomyślała i ponownie wspięła się na palce. Szarpnęła klapę.
Klapa zaskrzypiała, trochę się uniosła i z hukiem opadła. Marcysia nie rezygnowała. Poprawiła na głowie wianek i ponowiła próbę. Tym razem jej się udało. Chwyciła za brzeg cembrowiny, podskoczyła i zawisła nad przepaścią. Gdyby teraz tędy ktoś przechodził, ujrzałby wystające ze studni bose nogi dziecka. Może nawet nazwałby jakoś to zjawisko, ale nikt nie przechodził i zjawisko nie zostało nazwane. Marcysia przechyliła się jeszcze bardziej. Makowy wianek zsunął jej się z głowy. Marcysia widziała przez moment wirujące czerwone płatki kwiatów, a potem usłyszała cichutki plusk.
– Ojej, szkoda.
Wtedy w studni coś załomotało. Dziewczynka wytężyła wzrok i mocniej wyciągnęła szyję. Krew napłynęła jej do twarzy.
– O jeny!
Bujnęła się ostatni raz, odbiła się od cembrowiny i runęła na ziemię.
– To niemożliwe! – krzyknęła, wycierając ręce w sukienkę. – Jak to się mogło stać?! Jak to się mogło stać?!
Zerwała się z ziemi i popędziła do domu. Co robić? Co robić? – huczało w jej małej główce. Wpadła do sieni, przebiegła trzy schodki i stanęła na środku kuchni.
– Indyk w studni! – wrzasnęła.
Mama akurat mieszała coś w wielkim garnku. Krzyk Marcysi tak ją przestraszył, że podskoczyła, wypuszczając z ręki łyżkę. Łyżka poszybowała, uderzyła w lampę, a potem z brzękiem spadła na podłogę.
– Gdzie? Co?! – zawołała mama.
– No przecież mówię, że indyk! Indyk w studni! I wianek!
– O matko przenajświętsza, który?
– Ten z maków, co go sobie rano uplotłam!
– Indyka z maków uplotłaś?
– Nie indyka, tylko wianek!
Mama złapała Marcysię za ramiona i potrząsnęła nią tak, jak jesienią trzęsie się śliwką.
– Marcysiu, proszę cię, mów spokojnie, co się stało.
– Przecież jestem spokojna! – zachrypiała Marcysia. – Indyk wpadł do studni!
– Który?
– O matko, nie wiem który – szary, z koralami?
– Mój indyk? Do naszej studni? – Mama nadal nic nie rozumiała.
– Tak, twój indyk, do naszej studni! – Marcysia traciła cierpliwość.
– Jak? Po co?
– Jeny, nie wiem, wpadł i jest. Może nawet pływa, chociaż nie liczyłabym na to!
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Polecamy również:
Szkoła uczuć
ISBN: 978-83-8219-575-0
© Tatiana Żak i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Magdalena Czarnecka
Korekta: Emilia Kapłan
Okładka: Magdalena Muszyńska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek