Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
OGROMNY DOM, W KTÓRYM WSZYSTKO JEST DOSKONAŁE. NIEOGRANICZONE MOŻLIWOŚCI FINANSOWE. ŻYCIE GODNE POZAZDROSZCZENIA?
Tak można by było podsumować los, który przypadł Marzenie w udziale. Wystarczy jednak zatrzymać się na chwilę, przyjrzeć uważniej, a na idyllicznym obrazie wyraźnie ukazują się rysy. W domu brakuje kogoś, z kim można by zamienić słowo. Za posiadane pieniądze nikt nie jest w stanie kupić rzeczy najważniejszych, najbardziej potrzebnych. Chociażby takich jak miłość czy szacunek. Lista jednak jest o wiele dłuższa, a Marzena z każdym dniem coraz bardziej dotkliwie odczuwa jej ciężar. KONTYNUACJA LOSÓW BOHATERÓW POWIEŚCI „POMIMO WSZYSTKO”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 400
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej siostrze
Agnieszce…
Rozdział 1
Trzeba ją było wołać kilkukrotnie, upominać. Zdawałoby się, że bez końca. Bo zawsze, już od małego, musiała wszystko zobaczyć na własne oczy. Groźny pies zerwał się kiedyś z łańcucha i rozglądał wściekle dookoła, szukając ofiary. Powoli podeszła prawie pod sam jego nos, bo musiała zobaczyć z bliska tę pianę, którą toczył z olbrzymiego pyska niemal bez przerwy. Musiała zajrzeć mu prosto w przekrwione oczy, jakby chciała sprawdzić, skąd bierze się wyjątkowa furia siejąca postrach w całej wsi. Ojciec w ostatniej chwili chwycił ją jak małego kociaka za kark, pamiętała dojmujące uczucie podduszenia, po czym przerzucił z łatwością przez płot. Gdyby nie zdążył, ostre zęby ogromnego psa mogłyby rozerwać ją na strzępy. Gdy już opadły emocje i przeszedł strach o dziecko, a ojciec, obejrzawszy ją uważnie, stwierdził, że nic się nie stało, ulga powoli zaczęła się zamieniać w złość. Wreszcie zacisnął pięści, szybkim ruchem wyciągnął pasek ze szlufek spodni i przełożywszy ją przez kolano, wymierzył jej kilka siarczystych razów. Miała popamiętać.
Pamiętała, przez jakiś czas.
Albo burza. Wszyscy chowali się po domach, uprzątnąwszy najpierw zagrody z co cenniejszych rzeczy. W pośpiechu zbierano porozrzucane po podwórku narzędzia, ściągano suszące się pranie. Kobiety zaganiały ptactwo, a później żegnały się lękliwie i pędziły ustawiać w oknach poświęcone gromnice, których delikatny płomień chybotał się lekko we wzmagającym wietrze, po czym nierzadko gasnął. Poprawiały zatknięte za ikony gałązki wierzby, sprawdzały, czy wianuszki splecione z rosnącego na odłogach ziela wiszą na gwoździach i krokwiach stodół.
Ona stała, jakby nie widząc tego, co się dookoła dzieje, jakby ktoś ją wyciął z tej rzeczywistości i wkleił do zupełnie innej. Zabrał z miejsca, w którym wszyscy biegali nerwowo, rozglądając się dookoła, sprawdzając dobytek i wznosząc oczy ku niebu z niemym błaganiem o łaskę. Chciwie wciągała nozdrzami powietrze, które pachniało zupełnie inaczej, owszem, znajomą przed deszczem wilgocią, ale czymś jeszcze, czymś, co wydawało się na tyle ostre, że aż kłuło w nosie. Patrzyła szeroko otwartymi oczami na czarne chmury przewalające się po niebie, próbowała wypatrzeć kopyta białych, ognistych koni. To one powoziły karocą, którą gnał po niebie nie kto inny, tylko sam święty Eliasz. Babcia tyle razy tuliła bliźniaczki, trwożliwie patrząc podczas burz przez okno i powtarzała cicho:
– Oho. Ilija jedzie.
Tłumaczyła małym dziewczynkom, że te pioruny i grzmoty to nic innego jak kara za ludzkie grzechy. Błyskawice to iskry strzelające spod końskich kopyt. Jak więc ona mogła biegać za przygłupimi kurami, jak mogła znosić do domu pranie, pomagać matce, skoro trzeba było go wypatrzeć, tego świętego? A kto wie, może przemówić mu trochę do rozumu, bo co jak co, ale we wsi zbyt wielu grzeszników nie było, tak mama mówiła. Że dobrzy ludzie naokoło i że mają szczęście. Skoro więc szczęście, to po co sam święty się fatygował, żeby ich ukarać? Stała tak i patrzyła z nadzieją, że jako jedyna zobaczy białe rumaki, zamacha prorokowi dłonią, pokaże, że tutaj naprawdę nie ma czego szukać i niech boski gniew lepiej skieruje gdzie indziej.
Nikt jej wtedy w całym zamieszaniu nie zauważył, tak jakby stała się niewidzialna. Do momentu, gdy niebo nagle pojaśniało rozjarzonym blaskiem i piorun trafił w stojącą nieopodal sosnę. Donośny trzask nagle zaświdrował jej w uszach, przycisnęła mocno dłonie po obu stronach głowy, nie pomogło, bo dźwięk rozlegał się jakby pod nimi, przetaczał pod jej czołem, uderzał w skronie od środka, próbując się wydostać. Zupełnie nieświadomie otworzyła usta, próbowała się poruszyć, ale nogi wydawały się przyklejone do ziemi, każda ważyła na tyle dużo, że nie chciały się unieść ani o milimetr, co dopiero mówić o zrobieniu jednego, choćby i niewielkiego kroku. Coś zatrzeszczało złowieszczo, z drzewa posypały się gałęzie i Marzena w ostatniej chwili przed runięciem na ziemię korony drzewa poczuła, że coś ją unosi, porywa ze sobą i ciągnie w bezpieczniejsze miejsce. W pierwszej chwili, otumaniona łoskotem, pomyślała, że to sam prorok schylił się po nią ze swej podniebnej karocy, że porywa ją jako tę, która nie bała się spojrzeć mu w oczy. Ale ramiona były znajome, zapach kojący, ojciec przycisnął ją mocno do piersi i zaniósł w bezpieczne progi domu.
Albo na przykład święty mikołaj, który wcale a wcale na świętego nie wyglądał. Rozwalony wielkim cielskiem na krześle od czasu do czasu śmiał się rubasznie, a gdy sadzano mu na tłustych kolanach kolejne onieśmielone dzieci, łaskotał je brudnym, wielkim paluchem, żeby tylko zmazać z małych twarzy to przestraszone spojrzenie, żeby na zdjęciach utrwalił się radosny uśmiech. Przyglądała się jego zabiegom. Patrzyła, jak dłonie co jakiś czas przesuwają się po skołtunionej brodzie, czarny pasek wcina się mocno w tłusty brzuch, dzieląc go dokładnie na dwie wylewające się po obu stronach części. Nie mógł być prawdziwy. Ani też nie miał prawa być zastępcą świętego, którego broda lśniła bielą, oczy skrzyły się radośnie, bo wszystkie dzieci otrzymały wymarzone podarunki. Temu przypadł nakręcany samochodzik, innemu torba słodyczy, komuś jeszcze lalka. Ale nie taka zwykła, tylko taka, co to jak się ją położy, to zamyka oczy. Jakby spała. Plastikowe rzęsy posłusznie kładły się na policzkach, rzucając na nie delikatny cień. Marzena bardzo chciałaby dostać taką lalkę, ale stojąc w kolejce do tego pana, co to ponoć spełniał najskrytsze dziecięce pragnienia, zaczęła wątpić w to, czy jest prawdziwy. Wyglądał raczej tak, jakby świętemu zrobił jakąś krzywdę, podszył się pod niego i teraz udawał. Ona więc uznała za swój obowiązek obwieścić światu prawdę. Usadowiwszy się na jednym z kolan, popatrzyła przelotnie na siedzącą obok Basię i niewiele myśląc, pociągnęła za skołtunione kłaki brody. Spomiędzy zaciśniętych warg wydobyło się donośne warknięcie, chwilę po tym dołączyło do niego przekleństwo słyszane przez wszystkich zgromadzonych na „choince” w świetlicy. A później? Jak przez mgłę pamiętała żółte zęby, które wychynęły spomiędzy warg, jakby chciały ją kłapnąć, w niczym nie przypominały uśmiechu. Własne przerażenie, gdy przyciągnął ją mocno do siebie i zapytał, owiewając jej twarz cuchnącym oddechem.
– Ciekawa, ot co. Przez ciekawość to do piekła – wymamrotał wściekły, po czym zrzucił ją z kolan na podłogę i wyszedł.
Ryknęła płaczem, rodzice coś tam mówili, że prawdziwy Mikołaj jest bardzo zajęty, potrzebuje pomocników i to taki pomocnik właśnie. Od tamtej pory jednak na Boże Narodzenie nie cieszyła się jak pozostałe dzieci. Święta poprzedzał złowieszczy cień, który z roku na rok zyskiwał coraz większe łapy, coraz brudniejsze paznokcie i bardziej śmierdzący oddech.
Wreszcie mama.
Ile razy Marzena budziła się przestraszona, bo czuła gdzieś blisko czyjąś obecność? I rzeczywiście. Oświetlona blaskiem księżyca twarz matki pochylała się nad nią, oczy zdawały się w zimnej poświacie jaśnieć jakimś wariackim światłem, bladość policzków wynurzała się z ciemności pokoju jak przerażające widmo. Matka nasłuchiwała, czasami przysuwała dłoń do ust córki, a ona nie mogła się pozbyć myśli, że jeszcze trochę, jeszcze kilka centymetrów, może nawet tylko jeden, a dłoń opadnie. Przyciśnie się do otwartych przerażeniem warg, odetnie dopływ powietrza. Leżała jak skamieniała, przyglądała się przez przymknięte powieki matce, tłumaczyła samej sobie, że ona przecież tak zawsze, że musi sprawdzić, czy dzieciom nic nie jest. Że żyją, oddychają i mają się dobrze. Z biegiem lat Marzena nauczyła się liczyć, czy raczej Baśka powiedziała jej, że powinna policzyć do dziesięciu, no czasami może do dwudziestu, a matka pójdzie dalej. W tę swoją wędrówkę, która trwała przecież od momentu ich narodzin i trwać pewnie miała dalej. Że tak już musi być i nie ma w tym niczego strasznego. Że nad każdym z dzieci pochyli się, sprawdzi, czy oddech miarowo unosi klatkę piersiową, przykryje kołdrą. Wreszcie przy drzwiach odwróci się jeszcze, omiecie czujnym spojrzeniem pokój, westchnie kilka razy z ulgą i dopiero położy się z powrotem spać.
Marzena wiedziała. Nie rozumiała jednak i się tego po prostu po dziecięcemu bała.
Baśka nie.
Zawsze tak było. Jedna tworzyła sobie lęki i strachy, próbowała je oswoić, przyjrzeć im się z bliska. Ale z bliska okazywało się, że mają o wiele większe zęby, niż podpowiadała jej wyobraźnia. Że tak na dobrą sprawę nie miała pojęcia, z czym usiłuje się zmierzyć, dopóki nie spojrzała temu prosto w twarz, nie dotknęła, nie poczuła, że zamiast zwycięstwa ponosi sromotną porażkę.
Lazła w ogień. Tak mawiała babcia, ojciec, nawet matka, marszcząc w zatroskaniu brwi. O nią najbardziej się obawiała, o jej bezpieczeństwo. Z całej trójki ocalałych szczęśliwie dzieci to Marzena przysparzała jej największych trosk.
Druga natomiast od małego wykazywała niewytłumaczalną wręcz zachowawczość, zdrowy rozsądek, który nie charakteryzował czasami nawet dorosłych. Basia unikała problemów, stała milcząco z boku, czekała, aż miną, bo przecież wszystko mija. Woda w rzece płynie, czas leci, wystarczy tylko przeczekać. Kiedyś, gdy siedziały nad Narwią, zapytała siostrę:
– Skąd ty to wszystko wiesz?
– Co niby?
– No jak się trzeba zachowywać i w ogóle. – Marzena machnęła nogą, krople wody uniosły się niczym garść kryształów. Uformowały idealnie krągłe, różnych rozmiarów kulki, złapały promień słońca, by zabłyszczeć na chwilę, po czym z powrotem rozpłynęły się w rzece.
– Nie wiem przecież.
– Wiesz.
– Oj, marudzisz. Słucham mamy, babci, tyle z mojego wiedzenia.
– Czyli że jesteś posłuszna i to wszystko? – zdumiała się Marzena.
– Nie wiem – powtórzyła Basia w zamyśleniu. – Chyba tak.
Ale ciężko w to było uwierzyć. Bo nikt w sumie nie kazał jednej z bliźniaczek pilnować drugiej, nikt nie kazał jej niańczyć, a w tych najtrudniejszych momentach oswajać wyhodowane własnoręcznie strachy. A Baśka to robiła.
Gdy niebo zaczynały zasnuwać chmury, nagle znajdowała się blisko siostry, zajmowała jej czymś głowę i ręce. A to podtykała łubiankę i prowadziła do krzaków porzeczek, a to stawiała przed nią wiadro wiśni do wydrylowania albo sadzała obok siebie, wyciągała książkę i czytała na głos wybrane fragmenty. Gdy burza zaczynała pomrukiwać coraz głośniej, a Marzena zatykała sobie uszy, ciągnęła jej dłonie w dół i mówiła cicho:
– Licz. Od błyskawicy do uderzenia grzmotu.
– Po co?
– Licz. Zobaczysz, jak się burza oddala.
Błyskało. A one, trzymając się za ręce i ciasno splatając identyczne palce, liczyły razem. Dopiero gdy liczba rosła, Marzena patrzyła siostrze w oczy i uśmiechała się z wdzięcznością.
Gdy idąc wsią, mijały błąkającą się bez wyraźnego celu sforę, Barbara zawracała ją z drogi albo przesuwała się tak, żeby oddzielić siostrę od bezpańskich psów.
I tak było ze wszystkim. Jakby Basia, przychodząc jako pierwsza na świat, zobowiązała się jednocześnie do otaczania opieką siostry, która miała być zawsze ten jeden niewielki krok w tyle.
Rozdział 2
Było, minęło, do cholery! Marzena rzuciła książką. Kartki, zamiast zafurkotać, wściekle niesione pędem powietrza, ścisnęły się mocno między okładką i książka, odbiwszy się od ściany z głuchym trzaskiem, wylądowała na podłodze. Żadnego echa.
Żadnych spektakularnych wywijasów w powietrzu.
Łopotu przewracanych stron.
Wstyd.
Zawstydziła się. Złość tak, jak zupełnie znienacka się pojawiła, tak samo nagle wyparowała, zastąpiona zmieszaniem. Marzena podniosła się z fotela, szybkim krokiem przemierzyła jasną sypialnię i ominąwszy palmę, schyliła się po książkę. Przez chwilę ważyła ją w dłoniach, wpatrywała w tytuł, wreszcie pokręciła głową i wróciła na poprzednie miejsce.
Wcześniej też tak się zdarzało. Potrafiła zgubić kilka linijek tekstu, bo myśli zaprzątało coś, co domagało się bezwzględnej uwagi i niczym nie dawało się odepchnąć. Ona jednak uparcie wracała do zapamiętanego fragmentu, akapit wcześniej, nie więcej. Mobilizowała wszystkie siły, by wreszcie dać się pochłonąć bez reszty, bez ułamka myśli kołatającego uparcie po głowie.
Teraz było inaczej. Od momentu spotkania z siostrą, spotkania, na które przecież przygotowywała się od lat, tak jakby ktoś rozwalił zaporę na gromadzącej się fali wspomnień. Do tej pory mechanizmy działały bez zarzutu, blokowały najdrobniejszy przeciek, jeśli tylko zaczynał się przesączać przywołany zapachem lub dźwiękiem, Marzena bez najmniejszego problemu przeganiała go z głowy. Potrafiła.
Teraz. W zupełnie niewytłumaczalny sposób została tej umiejętności pozbawiona. Próbowała się czymś zająć, wymyślała sobie zajęcia, spotykała się z ludźmi, z którymi spotykać się wcale nie chciała, sterczała przy ogrodniku, gdy przycinał nieskazitelny żywopłot, gotowa wskazać palcem najdrobniejszą gałązkę, która odważyła się umknąć sekatorowi. Siadała w kuchni w pobliżu gotujących się potraw i uważnie studiowała ilość dodawanych przypraw, gotowa obsztorcować za zbyt dużą lub zbyt małą ilość soli, pieprzu czy curry. Wreszcie podążała za skrupulatnie sprzątającą Klaudyną w poszukiwaniu choćby pyłku, który absolutnie, pod żadnym pozorem nie miał prawa zostać na widoku.
To wszystko nie miało żadnego znaczenia. Niezależnie od tego, czym aktualnie była zajęta i w jakim stopniu, w pewnym momencie po prostu odpływała, niesiona długo powstrzymywanymi obrazami z przeszłości, a przytomność wracała jej dopiero, gdy głowa należycie wypełniła się danym wspomnieniem lub gdy ktoś krzykiem domagał się uwagi.
Od drzwi dobiegło ciche chrząknięcie, Marzena odwróciła się od okna, zaciągnęła papierosem i wydmuchnęła dym w stronę Klaudyny, tak jakby chciała zapytać hardo: „No czego? Czego chcesz?”.
– Ja nie wiem, mnie nikt o zdanie nie pyta. I pytał pewnie nie będzie, ale na mój gust to coś z tym trzeba zrobić. – Machnęła z niezdecydowaniem po podłodze trzymanym w dłoniach mopem.
– Z podłogą? Dymem? Z czym twoim zdaniem trzeba coś wreszcie zrobić? – Marzena zgasiła papierosa w popielniczce, odstawiła ją na parapet i poprawiła spódnicę.
Klaudyna westchnęła z rezygnacją.
– Pani wie.
– Tyle razy cię prosiłam, żebyś już dała sobie spokój z tą „panią”.
– Pan Mateusz nie lubi.
– A przepraszam, widzisz go gdzieś? Pojechał w cholerę, bo przecież dokładniej miejsca jego pobytu sprecyzować się nie da. Nie wiadomo też w jakim celu i – uniosła palec – nie mam pojęcia, kiedy wróci, bo odzywał się, czekaj, czekaj, dwa dni… Trzy dni temu? Tydzień? Nie pamiętam. W każdym razie daruj sobie te wszystkie rzeczy, których p a n Mateusz nie lubi – westchnęła głęboko, roztarła ramiona i spojrzała z nadzieją na Klaudynę. – Została ci chwila? Tak żeby usiąść i wypić małą kawę?
– Zaraz zrobię.
– Nie proszę cię, żebyś zrobiła, tylko pytam, czy się ze mną napijesz.
Klaudyna powoli pokiwała głową.
Wszystko robiła powoli, skrupulatnie, jakby z rozmysłem. Ze szczegółowym planem na każdy, nawet najmniejszy ruch.
Dom lśnił. We wszystkich powierzchniach można się było przeglądać. Czasami Marzena spacerowała po pokojach i przyglądała się swojej twarzy – wąskiej i czarnej w porcelanowej rzeźbie egipskiej głowy, malutkiej w złotych podstawach świeczników, obwisłej nieco i poznaczonej śladami ciemnych sęków w dębowym blacie stołu.
Gdy dziewczyna pojawiła się w ich domu, Mateusz stwierdził, że po pierwsze, żona uparła się, żeby wynajdywać pomoce o najdziwniejszych na świecie imionach. Po Gertrudzie, Ryszardzie, Telimenie i Cecylii przyszedł czas na Klaudynę, no doprawdy. Po drugie, według niego, tu ściszył głos do szeptu, oglądając się na uchylone drzwi do sąsiedniego pokoju, w którym czekała kandydatka do zatrudnienia, dziewczyna niekoniecznie ma wszystko w porządku z głową. Zakręcił młynka w okolicy skroni.
– Widziałaś jej oczy?
– Widziałam. – Nie sposób było nie zauważyć. Stanowiły prawie połowę krągłej twarzy. Wielkie, niemalże czarne, okolone długimi, ciemnymi rzęsami.
– Takie oczy mają psychopaci. Nic się w nich nie odbija, bezdenna otchłań. A ja ci powiem, że to otchłań szaleństwa.
– Bzdury opowiadasz – mruknęła bez przekonania.
– Bzdury albo i nie. Zobaczysz. Pewnego dnia wrócę z pracy, a ty będziesz leżeć jak długa na ziemi z podciętym gardłem. Albo i jeszcze co gorszego.
– W sensie?
– Oj, nie wiem, w jakim sensie – zniecierpliwił się. Mateusz nie nawykł do mówienia we własnym domu ściszonym głosem. Ta osoba za ścianą irytowała go, czy wzbudzała niepokój. A może jedno i drugie, w każdym razie czuł się w jej obecności mocno nieswojo.
– A ja ci coś powiem. Albo za dużo czasu spędzasz w towarzystwie tych szemranych kontrahentów, albo przesyt Borewicza, ciężko powiedzieć, ale na moje oko przesadzasz. – To był jeszcze czas, kiedy usiłowała się dowiedzieć, jaką funkcję w otoczeniu męża pełnili podejrzani faceci w samochodach, jakich wtedy na ulicach się widywało naprawdę niewiele, w nieodłącznej asyście „ochrony”, czyli łysych mięśniaków z wbitymi w kieszenie pięściami i oczami, których wzroku lepiej było unikać. Mateusz nie uważał za stosowne jej o tym informować, zbywał krótkim mruknięciem, że kontrahenci, że znajomi wspólników. Wynajdywał mnóstwo różnych określeń, po czym natychmiast zmieniał temat. Wtedy też zamilkł, rzucił tylko niechętne spojrzenie w stronę uchylonych drzwi, założył nogę na nogę i zapaliwszy papierosa, stwierdził, żeby robiła, jak uważa, po czym, ucinając dalszą rozmowę, sięgnął po leżącą na stoliku gazetę.
Wbrew obawom męża, niejako na przekór, zatrudniła Klaudynę.
I rzeczywiście, na początku żałowała. Pomimo wyszorowanego na błysk domu, no naprawdę nie było się do czego przyczepić, ot tak choćby dla zasady. Pomimo wyprzedzania niejako życzeń pani domu, bo Klaudyna po dość krótkim czasie już niemal odgadywała swój niepisany zakres obowiązków. Marzenie nie chciało się jakoś pomieścić w głowie, by człowiek, który pojawiał się regularnie od dobrych kilku tygodni, nie zdradzał absolutnie żadnej, najmniejszej nawet ochoty do rozmowy.
Taka Gertruda na przykład. Machała ścierką nieuważnie, wybierając zawsze pomieszczenia, w których akurat przebywała Marzena. Po kilku mruknięciach słowem wstępu zaczynała wylewać z siebie pospiesznie recytowany bigos informacyjny, przeważnie zupełnie bezładny, mieszający doniesienia ze świata, z życia gwiazd wielkiego ekranu z życiem prywatnym. Wspomnienie wczorajszej potrawki, którą ugotowała na obiad, czy wezwania do szkoły, bo jedno z jej licznych dzieci coś znowu przeskrobało. Gdy tylko Marzena, ubierając twarz w uprzejmy uśmiech, wychodziła z pokoju, Gertruda łapała wiadro z mopem albo odkurzacz, zależnie od tego, czym pozornie była zajęta, i bez wahania podążała za nią. Marzena wytrzymała jakiś czas, dość krótki, do momentu kiedy uświadomiła sobie, że na samą myśl o przyjeździe gadatliwej pomocy przechodzą ją ciarki. Że w jej obecności czuje się niemal wyciśnięta z życia, zagadana na amen, przytłoczona nawałem niekończących się historii. No nie. Tak to nie mogło wyglądać.
Cesia z kolei... Na początku układna, uprzejma i sympatyczna, z każdym kolejnym razem jednak wprowadzała coraz wyraźniej własne rządy. A to świecznik nie powinien stać w tym miejscu, a to dzisiaj wietrzone nie będzie, bo ukrop taki, że tylko gorąc się do domu wpuści. Albo pościel… Ona jej nie wywiesi, bo zaraz tak czy siak trzeba będzie zdejmować, bo pada, więc nic, tylko nasiąknie dodatkowo wilgocią. A wyschnąć ma, tak czy nie? I stawała w rozkroku z rękoma opartymi na szczupłych biodrach z miną zdecydowanie bojową, mówiącą wyraźnie, że lepiej niech nikt się jej nie sprzeciwia, bo ona ma rację i koniec. Cesi Marzena bała się osobiście „wymówić”, więc oddelegowała Mateusza, sama chowając się w sypialni.
Z ogrodnikiem problemu nie było. Z pomocą kuchenną też. Nie udawało się jedynie znaleźć właściwej kobiety do sprzątania. Albo za bardzo gadatliwe, albo wprowadzające swoje własne rządy. Albo też zbyt dużo rzeczy nagle zaczynało znikać z półek.
Aż pojawiła się Klaudyna. I nic. Ani be, ani me. Tylko „dobrze”, „dziękuję” „do widzenia”. Jak robot przemieszczała się z pokoju do pokoju, za jedyny cel wyznaczając sobie pozbycie się wszelkiego rodzaju brudów. Plus trzy, cztery słowa wymawiane na tyle rzadko, że za każdym razem, gdy otwierała usta, Marzena miała problem z rozpoznaniem jej głosu. Przez pierwsze miesiące przyglądała się tej dziewczynie z lekkim niepokojem, bo tak całkowicie wyzbyty człowieczeństwa człowiek mógł wzbudzać niepokój. Wahała się, czy darować sobie, czy zacząć szukać kogoś innego, ale z drugiej strony… po co, u licha? Tylko z powodu spokojnego usposobienia Klaudyny? Nie można się było przyczepić do niczego. Absolutnie do niczego. Decyzja odprawienia wisiała gdzieś w powietrzu, ale jakby coraz wyżej i wyżej, rozpływała się niczym dym, powoli, ale skutecznie przeganiana podmuchem każdego konsekwentnego machnięcia miotłą. I pewnego dnia okazało się, że w oczach Klaudyny może się malować coś więcej niż pustka, że gdzieś jednak dodano do software’u jakąś dodatkową instrukcję.
Ciąża. Mały pokój sąsiadujący z sypialnią został wymalowany jasnobeżową farbą. Żadne tam róże czy błękity, ściany miały stanowić tło. Na razie jedyny mebel, któremu pozwoliła tu stanąć, to fotel na biegunach. Rano, zwalczywszy dzielnie pierwsze mdłości albo pozwalając im ulżyć, siadała w tym fotelu, ustawionym na wprost wyjścia na balkon, podsuwała sobie poduszkę pod plecy i delikatnie raz na jakiś czas odpychając się stopą od ziemi, kołysała się lekko. Kładła dłoń na płaskim jeszcze brzuchu i cicho przemawiała do maleństwa, które za chwilę miało się pojawić na świecie. Snuła plany, marzyła o wspólnych spacerach, a przede wszystkim o tym, że nareszcie nie będzie w tym wielkim domu sama. Mateusz stwierdził, że nie powinna pracować, że on się wszystkim zajmie, a ona niech dba o dom, spotyka się ze znajomymi, niech się nie przemęcza. Nie wziął pod uwagę, że dom dbał o siebie sam, a raczej przy pomocy kilku zatrudnionych osób.
Że znajomi to niekoniecznie jej, ale jego. Puste rozmowy z żonami jego współpracowników. Rozmowy o niczym nad parującymi filiżankami z herbatą, z obowiązkowo odstawionym małym palcem, bo tak przecież wypadało. Ze złączonymi w kostkach nogami, w najmodniejszej tego sezonu kreacji, którą po powrocie do domu należało odwiesić w szafie i zgodnie z kolejnością przesunąć na sam koniec, jako tę używaną ostatnio. Raz na jakiś czas wyjazd za granicę. Powinna się cieszyć. Cieszyć się jednak zaczęła dopiero na wiadomość o ciąży.
Któregoś dnia zeszła do łazienki, Klaudyna pochylała się nad pralką. No oczywiście, w takiej ciszy, że człowiek nie miał pojęcia, gdzie akurat się znajdowała.
– Przepraszam – wybąkała Marzena i już, już miała iść do toalety na górze, gdy coś w twarzy dziewczyny kazało jej zawrócić. Klaudyna ściskała w dłoniach materiał i patrzyła dużymi oczami na panią domu ze… strachem? Niepokojem?
– Coś się stało?
– Nnnie.
– Pralka czasami się zacina, o tutaj. – Marzena podeszła do urządzenia i zaczęła majstrować przy programatorze. – Najpierw musisz przekręcić do oporu, docisnąć i z powrotem ustawić na to, co tam akurat jest do prania. Koszule Mateusza? To na białe, dodatkowo podkręć temperaturę.
– Tak, dobrze, proszę pani.
– To skoro dobrze i wiesz już jak, to o co chodzi?
– O nic.
– A mnie się jednak wydaje, że… – Marzena zmarszczyła brwi, bo dziewczyna, zamiast wcisnąć trzymaną w dłoniach koszulę do pralki, schowała ją za plecy. Jak dziecko, które zwinęło w tajemnicy przed dorosłym ze stołu garść cukierków i teraz udaje, że absolutnie jest bez winy, że niczego złego nie planuje i najlepiej to byłoby mu dać święty spokój. – Porwałaś? No tak. Trudno się mówi. No nic się przecież nie stało, daj spokój, nie patrz tak na mnie, Mateusz ma tych koszul od metra, nawet nie zauważy. Daj, wyrzucę i będzie po problemie.
Klaudyna wyglądała tak, jakby tego akurat chciała za wszelką cenę uniknąć. Wszystko, tylko nie oddawać tej nieszczęsnej szmaty nikomu. Najlepiej schować przed ludzkim wzrokiem.
– No na litość boską! – Marzena nie wytrzymała i krzyknęła, kategorycznie wyciągając rękę.
A gdy wreszcie ją dostała, stwierdziła, że materiał wygląda na cały, nigdzie nie naderwany. O co, do cholery, chodziło tej dziewczynie? Przesuwała koszulę w dłoniach, do nosa dolatywał mocny zapach perfum Mateusza wymieszany z potem, a na kołnierzyku… na kołnierzyku widniał lekko rozmazany ślad. Bordowej szminki. Rzuciła koszulę na podłogę, jakby nagle zaczęła ją parzyć w palce, i wybiegła z łazienki.
No naprawdę?!
Oberwało się najpierw Klaudynie. Przez zaciśnięte usta Marzena wydawała kolejne dyspozycje, kazała wypastować jeszcze raz lśniącą już podłogę, zagoniła dziewczynę do ponownego umycia wszystkich luster, trzepania pościeli, poduszek i dopiero wieczorem, gdy obie słaniały się już na nogach, Marzena wysupłała z portfela tę samą kwotę co zawsze, ani złotówki więcej, i odprawiła Klaudynę zniecierpliwionym ruchem ręki.
Później zaś dostało się Mateuszowi. O nie. Marzena nie należała do osób, które mogły cokolwiek pozostawić w sferze niedomówień. I chociaż coś jej cicho podszeptywało, że są rzeczy, o których lepiej nie wiedzieć, to zdusiła ten namolny szept, zanim zyskał na sile, i wykrzyczała w stronę męża wszystkie pretensje. Zagroziła, że po pierwsze, odejdzie, po drugie, on może zapomnieć o dziecku, a cały majątek, niczym miękki kawałek ciasta, pokroi się na równe kawałki. Najpierw zapierał się rękami i nogami, później wymawiał jej od histeryczek i bab niespełna rozumu. W obelgach posunął się nawet do wykrzykiwania, że wszystkiemu winne jest jej wieśniackie pochodzenie i szczelnie zamknięty umysł. Ona jednak przyglądała mu się z obojętnością i co chwila unosiła w dłoniach powód tej całej wojny, w której wytoczono najcięższe z możliwych dział, a można się było spodziewać, że ślady po ostrej amunicji zostaną już na zawsze. Wyżłobią w pamięci wgłębienia, których nie zapełnią żadne przeprosiny ani najbardziej okazałe bukiety kwiatów.
Wreszcie Mateusz skapitulował. Uniósł ręce, pokręcił głową i stwierdził, że nie ma zamiaru o tym rozmawiać, ale sytuacja się nie powtórzy.
Dupa tam.
Tak. Wtedy jeszcze miała w sobie i siłę, i odwagę. Później jedno i drugie zostało jej odebrane. Albo samo odeszło, kto wie.
Niespiesznie sięgnęła do szafki po pudełko z kawą, przez chwilę wahała się nad wyborem filiżanek, wreszcie stwierdziła, że zwykłe kubki będą bardziej odpowiednie. Swojskie, mniej oficjalne i Klaudyna poczuje się swobodniej niż podczas picia z delikatnej porcelany. Nie będzie obracała niewielkiego naczynia tak jakby w zadumaniu, z której strony ma je chwycić. Zdecyduje się wreszcie ująć je niepewnie w dużych palcach, z czytelnie wypisaną na twarzy obawą o to, że za chwilę potłucze coś cennego, po czym wziąwszy łyk, kategorycznie odstawi filiżankę na talerzyk, tak jakby stwierdzając, że uprzejmości stało się zadość, a ona ani myśli kontynuować tych ceregieli. Dla pewności odsunie od siebie naczynie jak najdalej. Marzena pokręciła głową z lekkim uśmiechem. Piły w ten sposób pierwszą wspólną kawę i stwierdziła, że nigdy więcej nie będzie tej kobiety skazywała na coś, czego ta nie chciała.
Bo tak.
Po pierwszej zdradzie były następne. Mateusz przypływał i odpływał, a Klaudyna tkwiła przy niej jak cień.
Otulała kocem, podawała herbatę, wysyłała na spacer z psami, wypychała na siłę do ogrodu, kazała wciągać głęboko powietrze przesycone zapachem kwiatów albo dojrzewających w słońcu owoców. Ba, kiedyś wyciągnęła ją na mróz i dopóty obok niej stała, dopóki Marzena nie zaczęła się uśmiechać do skrzącego śniegu. Dopóki nie ulepiła solidnej piguły i nie trzepnęła Klaudyny prosto w rozłożystą pierś. Pod koniec szczeniackiej walki na śnieżki obie były zmachane, rumiane na policzkach i uśmiechały się do siebie.
Z łazienki dobiegł szum spuszczanej wody, szelest odkładanych do wysuszenia szmatek, stukot wiadra, które lądowało w schowku wyszorowane i gotowe do następnych porządków.
Klaudyna potrafiła nie tylko dom utrzymać w należytym porządku. Sfatygowaną duszę Marzeny również.
– Co według ciebie powinnam zrobić? – zapytała wreszcie, gdy już usiadły naprzeciwko siebie.
Klaudyna zakręciła się niepewnie na stołku, uciekła na chwilę spojrzeniem w kąt kuchni, po dłuższym zastanowieniu dopiero spojrzała Marzenie w twarz. Odetchnęła głębiej, nabierając odwagi.
– Minęło prawie pół roku.
– Wiem.
– Na moje oko raczej się sytuacja nie poprawia, tylko pogarsza.
– Mam w sobie wystarczającą ilość obiektywizmu, żeby samej do tego dojść. – Marzena skrzywiła się lekko, po czym łagodząc ton, przywołała na twarz przepraszający uśmiech.
– Proste.
– Co niby?
– Bo to tylko wierzchołek góry, czy jak to tam się fachowo zwie.
– Nie rozumiem.
Pierś Klaudyny uniosła się znowu w głębokim westchnieniu. Ciężko było stwierdzić właściwie, czy więcej w nim rezygnacji, czy zniechęcenia. Jak w trakcie tłumaczenia czegoś małemu dziecku, które co chwila powtarza swoje pytania, bo... No właśnie, bo po prostu nie rozumie, a wydaje się, że już jaśniej nie można przecież. Ale nie. Niektóre tłumaczenia wymagały skrupulatnego i powolnego machania łopatką i wkładania w nieświadomą głowę słów w należytej kolejności, powoli. Jednego za drugim, żeby ułożyły się wreszcie w całą, zupełnie jasną i klarowną wypowiedź. Duże palce objęły kubek, przez chwilę rysowały na jego powierzchni niewyraźne wzory.
– To tak. Spotkałyście się i co? – Klaudyna wybrała najprostszą z możliwych metod, a może najbardziej skuteczną? Kto ją tam wie, w każdym razie niech sobie rozmówca sam wyrysuje rozwiązanie. Niech sam do niego dojdzie, bo wtedy, po pierwsze, uwierzy w nie bez zastrzeżeń, a po drugie, sam się będzie zdumiewał prostotą tego rozwiązania.
– No wiesz, łatwo nie było, tyle lat rozłąki, właściwie już jesteśmy zupełnie inne.
– Jasne, ale spotkałyście się i…?
– I co?
– No właśnie i co?
Teraz z kolei Marzena westchnęła.
– Właściwie to nic. – Zagryzła usta w zadumaniu. – Przytuliłyśmy się do siebie, później zjadłyśmy z mamą i tatą obiad. W sumie było całkiem miło. Zobaczyłam zdjęcia bliźniaków. Jakoś ciągle ciężko mi uwierzyć, że Baśka jest już babcią, obeszłyśmy podwórko, stwierdzając, że różni się bardzo od tego w Łuce, ale ładnie tu i rodzicom na pewno będzie lepiej niż w bloku w Bondarach. I tyle. Później świętowałyśmy przy małej lampce wina urodziny mamy i rozjechałyśmy się do domów. – Tym razem Marzena nie czekała na dodatkowe pytania, wystarczyło spojrzeć w przepastne oczy Klaudyny, żeby dojść do wniosku, że należy uzupełnić ten czas po spotkaniu aż do teraz. – Dzwoniła do mnie. Pytała, co słychać, wiesz taka zdawkowa rozmowa o niczym, a to pogoda słaba jak na wrzesień, plucha straszna i trzeba siedzieć po kątach, i w sumie to nie wiadomo, jak człowiek dotrwa do następnej wiosny. Że ceny wysokie, że pewnie na początku nowego roku czeka nas istne szaleństwo, bo wszyscy przecież mówią o milenium jako swoistej próbie dla komputerów. Było też o tym, że stuknęła nam czterdziestka i może powinnyśmy sobie zafundować jakąś rekompensatę. – Marzena zakręciła młynka ręką, widząc zmarszczone w niezrozumieniu brwi Klaudyny. – No wiesz, jakiś wyjazd albo wspólne, przesunięte o rok co prawda, ale w towarzystwie całej rodziny świętowanie. No mama byłaby wniebowzięta.
Na chwilę Marzena zamilkła. Oparła brodę na ramieniu, przesuwała w palcach lekko skręcone włosy. Nie pomagały zupełnie zabiegi, które aplikowała sobie w ogromnych ilościach, stwierdziła w myślach Klaudyna. Szyja świadczyła dobitnie o minionych latach, gdy Marzena trzymała głowę tak jak teraz, skóra marszczyła się w nieładnych falach. Co ciekawe, nigdy nie widziała swojej pracodawczyni siedzącej w ten sposób w towarzystwie męża. Zawsze nienagannie wyprostowana, z uniesioną brodą, zakładała ten swój nienaturalny pancerz, żeby tylko w jego oczach wyglądać jak najbardziej atrakcyjnie.
Bez sensu. Bo on zdawał się jej nie widzieć.
– No. Później dzwoniłam do niej z okazji imienin, z życzeniami. A niedawno na święta, ale nie pamiętam, która z nas się odezwała. Mniejsza, rozmawiałyśmy i tyle. Mało, co?
– Mało. – Przytaknęła zgodnie Klaudyna. Osobiście wolałaby, żeby szybciej szło Marzenie to dochodzenie do sedna sprawy, bo w domu czekała córka. Obiecała Kasi, że po południu pójdą na lodowisko. I chociaż Klaudyna samej siebie na łyżwach zdecydowanie wolała nie widzieć, to Kaśka aż piała z zachwytu i nie mogła się doczekać. Założyła ręce na piersiach i przyjrzała się uważnie Marzenie. Ukradkowym zerkaniem na zegarek, tłumionym westchnieniem czy niecierpliwym szuraniem nogami, niczym nie dała po sobie poznać, że zależy jej na jak najszybszym dopiciu kawy, umyciu dwóch kubków, a po dokładnym wytarciu odstawieniu ich na miejsce. Cichym zamknięciu drzwi wejściowych i podążeniu na autobus. Klaudyna potrafiła czekać, cierpliwości miała w sobie tyle, że mogła nią obdarować kilka osób.
– Znaczy powinnam teraz coś zrobić.
– Zdecydowanie.
– Tylko co? – O. Na przykład gdyby tylko leżało to w jej skromnych możliwościach, użyczyłaby kawałka tej swojej cierpliwości Marzenie. Chodziła po całej kuchni, wymachując niezapalonym papierosem, przestawiała butelki z wodą, podnosiła szklankę i przyglądała się jej denku, jakby szukając tam odpowiedzi, i cały czas z samą sobą toczyła dysputę. – Nie pojadę na święta przecież. Po pierwsze, nie znoszę świąt, no dobrze, oni tam mają pewnie swoje własne zwyczaje, tak jak każda rodzina, zauważyłaś? Niby Boże Narodzenie ma konkretne wytyczne co do postu i tak dalej, ale w każdym domu są jeszcze takie małe tradycje. Zauważyłaś?
– Tak.
– No właśnie, a to otwieranie prezentów z odpowiednią muzyką, pierniki tylko takie, a nie inne, makowiec pieczony… mniejsza o święta. Nie lubię, to po pierwsze, chociaż nie. – Zatrzymała się w swojej wędrówce, wsadziła nos w firankę, dmuchnęła w nią. – Po pierwsze… to byłoby zdecydowanie niezręczne. Dzwonić. Dzwonić możemy do siebie do usranej za przeproszeniem śmierci. Każda omija ten temat szerokim łukiem, a przecież trzeba go w końcu poruszyć. Klaudyna!!! – Marzena podbiegła do niej i chwyciła mocno jej ramiona. – To o to chodzi! Niby rozmawiamy, ale ta rozmowa nigdy nie wyjdzie poza ramy zwykłych grzecznościowych, nic niewartych formułek, jeśli się nie odkopie tego wszystkiego, co między nami narosło. Myślisz, że o to chodzi? Zrobić ci jeszcze kawy?
– Za kawę podziękuję. Co do odkopywania, to zdaje się, że tak.
Marzena wznowiła wędrówkę. Tym razem już dym unosił się z papierosa, a ona mamrotała pod nosem.
– Oczywiście, nie ma żadnej gwarancji, że to cokolwiek zmieni, że nagle w magiczny sposób zapałamy do siebie znowu wszechogarniającą siostrzaną miłością, ale spróbuję. Pozbędę się tego. Muszę się tego pozbyć. Wiesz? – Spojrzała w zamyśleniu na Klaudynę. – Jesteś warta więcej niż wszyscy psychologowie świata.
– Nie, proszę… Nie, Marzenko. – Ciemna głowa pokręciła się najpierw w jedną, później w drugą stronę powolnym ruchem stanowczego zaprzeczenia. – Sama na to wpadłaś, sama do tego doszłaś i tak w gruncie rzeczy to tylko ty wiesz, co może ci pomóc. Nikt inny.
– Jasne. Tyle że człowiek czasami błądzi po omacku. Tak strasznie wali rękami na oślep. – Marzena przysiadła wreszcie, zgasiła papierosa i ukryła twarz w dłoniach. – Szuka, uderza tam, gdzie nie trzeba, błądzi i obija się niemożebnie. I gdyby nie czyjaś ręka, która może niekoniecznie wskaże, ale chociaż trochę poprowadzi. Gdyby nie czyjeś słowo, można tak błądzić w nieskończoność.
Popatrzyła w ciemne oczy siedzącej naprzeciwko kobiety.
– Dziękuję.
Dziwny to człowiek. Klaudyna otuliła się mocniej szalikiem i wpatrzyła w przesuwającą się za oknami autobusu wszechobecną biel.
Strasznie dziwny. Dzisiaj na pewno zapomniała zjeść, od rana żyła samą kawą, stąd to nienaturalne pobudzenie.
Z jednej strony kamień, no twarda skała, której niczym nie dawało się przebić, Z drugiej zaś… Przypomniała jej się szkolna wycieczka w góry. Zmęczeni zdobywali szczyt za szczytem, patrzyli na potęgę i wyjątkowość świata, zdumiewali nad tym, jak trwałe potrafią być niektóre rzeczy, jak udaje im się przetrwać setki lat, prawie bez uszczerbku. A sobie samym wydawali się przy tym tacy bezbronnie maluczcy. Na jednym z pagórków Klaudyna pochyliła się nad niskimi, biało-żółtymi kwiatami. Wyrastały właściwie spomiędzy skał, a swoją delikatnością tak bardzo kontrastowały z otoczeniem, że aż się zachłysnęła.
Ot, wypisz wymaluj Marzena.
Naokoło skały, a w środku delikatna, mała, podatna na zniszczenie.
Czego było więcej? Kamienia czy jasnych płatków?
Klaudyna się nie łudziła. Jej obecność pomagała tej kobiecie, ale nie mogła się uważać za jej przyjaciółkę. Nie wiadomo było, kiedy stwardnieje i pokaże jej tę swoją skamieniałą twarz, zasyczy ironią czy wybuchnie nieoczekiwaną i zupełnie niewytłumaczalną wściekłością.
Rozejrzała się za wolnym miejscem gdzieś z tyłu autobusu, no tutaj zdecydowanie uszczelki nie trzymały i lodowaty wiatr dmuchał jej prosto w nos. Miejsca jednak nie było. Naciągnęła szalik wyżej.
A może natargała sobie tych kamieni po to tylko, żeby zabezpieczyć delikatne wnętrze?
Na przystanku ludzie tłoczyli się, wchodząc jeden na drugiego, szacowali, w którym miejscu zatrzyma się autobus, i tańczyli odwieczny taniec kilku nieskładnych kroków w prawo, by po chwili decydować się jednak na powrót. I tak do momentu, dopóki autobus nie zatrzymał się, obryzgując breją roztopionego i wymieszanego z solą śniegu tych, co stali najbliżej.
Cóż. Za przywilej trzeba płacić. A choćby i zniszczonymi cholewami butów, nogawkami spodni czy połami długiego, ciepłego płaszcza. W zamian za to mogli się schować we względnie ciepłym wnętrzu jako pierwsi. A kto wie, przy odrobinie szczęścia mogli też liczyć na miejsce siedzące.
Klaudyna przysunęła się bliżej do okna, przysunęła zmarznięty nos do szyby.
Choćby i chciała zapomnieć, to nijak się nie udawało. Choćby sama próbowała wyrobić sobie pancerz ochronny przed Marzeną, to kilka zdarzeń skutecznie wypalało w nim dziurę i niejako wbrew sobie żywiła do pracodawczyni całą gamę chwilami skrajnych uczuć.
Ale na pewno nie można było powiedzieć, że ta jest jej zupełnie obojętna. O nie. Jeśli wstręt miesza się ze współczuciem. A żal ze złością. Radość z irytacją. Nie, w takim przypadku o obojętności mówić nie było można.
Najpierw ten, pożal się Boże, żigolo zaczął przychodzić do domu w koszulach uwalanych wściekle bordową pomadką. No do czego to podobne? Aż tak bardzo miał w nosie to, co ona sobie pomyśli? To znaczy Marzena, bo Klaudyny Mateusz unikał jak ognia, schodził jej z drogi i w ogóle zdawał się nie widzieć. Chociaż wiadomo, trudno było. Mógł zachować jakiekolwiek pozory, próbować doczyścić koszulę albo wyrzucić ją nawet w cholerę, stać go było na tysiące nowych, braku tej jednej nikt by przecież nie zauważył. On natomiast ostentacyjnie rzucił ją na podłogę łazienki, jakby chcąc dać wszystkim do zrozumienia, że jemu wolno.
Wolno mu zdradzać. Oszukiwać. Kłamać.
Wzdrygnęła się. Okropny typ. Z rodzaju gładko ulizanych, śliskich. Takich, co to miękko wchodzą komuś pochlebstwami do tyłka i jeszcze bardziej miękko wychodzą, tak miękko, że pewnie nie sposób zauważyć. Bez żadnych kantów, bez charakteru. Albo inaczej – z charakterem zmiennym w zależności od potrzeb.
Autobus zakołysał się lekko, po czym gwałtownie zahamował. Stojący pasażerowie poturlali się do przodu, wpadając jeden na drugiego, ktoś przeklął, ktoś inny przeprosił. Ona zaś poprawiła torbę na kolanach i wsunęła się głębiej w krzesło. Kierowca z donośnym trąbieniem wznowił podróż.
Dzięki Bogu, nic się nikomu nie stało.
Klaudyna ostatnio zapytała po raz kolejny, czy można zmienić firanki w małym pokoju sąsiadującym z sypialnią. Od tylu lat ściągała i wieszała na powrót jasnobeżowe, z wyrysowanymi radosnymi słoneczkami, kwiatami, tęczą i małymi słoniami w różnych kolorach. Kolory z biegiem lat zbladły, sprały się. Po wzorach został niewyraźny ślad, jakby wspomnienie. Dobrze byłoby zmienić, tym bardziej że oczekiwany mieszkaniec tego pokoju nie przespał ani jednej nocy w swoim łóżeczku.
Ale Marzena kategorycznie zabroniła i poprosiła, żeby do tego na razie nie wracać.
Co roku tak było.
Od momentu, kiedy to tam właśnie Klaudyna znalazła ją pojękującą na podłodze. Trzymała się za brzuch i w oczach, które zwróciła na nią, rysowało się niezrozumienie, przerażenie, ból. Wszystko naraz. Nie pomogło tamowanie krwi, nie pomógł lekarz, który się zjawił prawie natychmiast. Za późno.
Kilka tygodni po tym Marzena zapakowała się do samochodu i powiedziała mężowi, że jedzie do centrum odnowy. Ale w tym centrum nie odnowili jej twarzy ani nie zadbali o skórę na brzuchu czy udach. Nie poddali żadnym upiększającym zabiegom. Na wyraźne życzenie kobiety, podparte dodatkowo umieszczeniem w wywiadzie informacji o obciążeniu genetycznym, usunęli jej oba jajniki.
– Dlaczego? – odważyła się zapytać ją po powrocie. – Przecież nic nie stało na przeszkodzie, żeby spróbować ponownie. Oboje jesteście młodzi. Ciąża mogła być od samego początku prowadzona pod najściślejszą z możliwych obserwacją. Dlaczego?
Wbijała w Marzenę uparty, nierozumiejący wzrok.
Ta zaś uśmiechnęła się krzywo.
– Po… poronieniu nie wiedziałam, w jakim żyję właściwie świecie. Co się stało i dlaczego. Czułam w sobie pustkę, jakbym, nie wiem, jak to ująć, nie pozwoliła komuś wykształcić się na tyle, żeby stał się samowystarczalny.
– Wiem, widziałam, że pani cierpi. Ale…
– Nie ma, Klaudyna, żadnego „ale”. Nie ma i nigdy nie było. – Marzena usiadła na podłodze, przycisnęła nogi mocno do siebie i zaczęła się kołysać, po chwili jej głos nabrał mocniejszej barwy. Więcej w nim brzmiało zdecydowania niż smutku.
– Moja matka straciła czworo dzieci. Czworo, rozumiesz? Miałabym więcej rodzeństwa, a już ci mówię. Ania i Hanka, też bliźniaczki, starsze byłyby od nas o sześć lat. Miałabym także oprócz Michała jeszcze brata Leszka, pięć lat różnicy. No i crème de la crème z tych wszystkich wiadomości. Miałabym jeszcze siostrę. Tylko wiesz co? – Marzena przysunęła się do siedzącej na stołku Klaudyny, oparła łokcie na jej kolanach i szepnęła: – Tylko ta, wyobraź sobie, nie miała imienia. Dożyła trzeciego roku. Bez imienia. Bo matka doszła do wniosku, że jeżeli dziecko nie będzie nazwane, to trudniej będzie je znaleźć temu losowi, który tak łatwo zgarniał poprzednie, jedno za drugim. Tyle że jej plan nie wypalił. Zazula, bo przecież trzeba było się do niej jakoś zwracać, dlaczego akurat kukułeczka? Pojęcia nie mam, w każdym razie jej też się zmarło.
– Jezusie.
– A powiem ci szczerze, czy Jezus w tym maczał palce, to nie wiem. – Odsunęła się, oparła o szafki. Włosy opadały jej po obu stronach na policzki, włosy dawno niemyte, nieukładane, posklejane w tłuste strąki. Patrzyła dziko spod zmarszczonych brwi, a Klaudyna ze wszystkich sił powstrzymywała się, żeby nie uczynić szybkiego znaku krzyża. Bo Marzena przypominała jej tę postać dziewczynki z horroru, tę, którą opętały jakieś złe moce. Tak samo dziko patrzyła, wycofana w kąt kuchni, nawet głos miała zmieniony. – Ile czasu zajęło losowi znalezienie kolejnego dziecka Natalii? Niedużo. Zaledwie trzy lata. Już jasne loki zaczynały fruwać naokoło małej głowy, już było słychać w całym domu jej śmiech, rozbrzmiewał podobno bez przerwy, tak jakby miała się wyśmiać za całe przyszłe życie, którego przeżyć jej nie będzie dane. Trzy lata. Zwariować można, prawda? Tak najzwyczajniej stracić zmysły?
– Można.
– Matka nie straciła. Biegała pod wszystkie święte Madonny, żeby wyprosić łaskę, nie miało znaczenia wyznanie. Biegała wszędzie, gdzie się dało. Chyba. Na pewno była na Grabarce i w Częstochowie.
– I?
– No przecież widzisz. – Marzena roześmiała się paskudnie i rozpostarła chude ramiona. – Jestem tu. Ja, namacalny i całkiem żywy efekt cudu. Ja, moja siostra, no i brat. Chociaż jego do cudów raczej zaliczyć nie możemy, nie. Powiem ci tylko, że ja nie jestem tak silna jak matka. Nie. Nie mam nawet ułamka jej siły. Czy zdaję sobie z tego sprawę? Owszem, godzę się z tym i dlatego obiecałam sobie, że jedno poronienie i koniec. Nie będzie więcej prób. Nie będzie uśmierconej gwałtownie nadziei, radości, oczekiwania. Nie będzie wylewania łez i wyrwy w sercu. Dam sobie tylko jedną szansę.
Klaudyna podniosła się niepewnie. Nie miała pojęcia, co robić, ale ta zaniedbana kupa nieszczęścia na podłodze aż się prosiła o pomoc. Najpierw usiadła z głuchym stęknięciem obok, blisko. Tak że stykały się ramionami. Po chwili poczuła, jak głowa Marzeny opada, opiera się delikatnie, jakby dla próby, wreszcie z całą mocą. Klaudyna objęła ją ramieniem, przytuliła i zaczęła kołysać.
O masz. Jeszcze chwila i przejechałaby swój przystanek. Zaczęła się przepychać do wyjścia, rzucając na prawo i lewo ciche „przepraszam”. Na zewnątrz odetchnęła głębiej, potoczyła spojrzeniem po znajomej okolicy bloków. I poczuła głęboką wdzięczność. Niepotrzebne te wszystkie pałace, skoro człowiek błąka się po nich sam, zupełnie bez celu.
Niepotrzebne wykwintne potrawy na niezliczonych półmiskach, kiedy każdy kęs był okupiony skrupulatnym liczeniem kalorii i zerkaniem we wszystkie powierzchnie, które odbijały całą postać, czy aby nie pojawiła się jakaś nowa fałdka.
Ani jedwabna pościel. Taka mięciutka w dotyku, że za każdym razem, gdy Klaudyna trzepała poduszki, nie mogła się powstrzymać przed kilkukrotnym pogładzeniem delikatnego materiału. Ale po co on komu, skoro spało się samotnie? Był w stanie ukoić? Przytulić? Ano nie za bardzo.
Ten nieszczęsny bałwan wyjechał. Zostawił żonę w całkowitej rozsypce. Klaudyna patrzyła, jak przyglądał się jej z niesmakiem, jak próbował najpierw delikatnie się oswobodzić, wreszcie wyrwał rękę z jej rozpaczliwego uścisku i syknął, żeby przestała robić sceny. Patrzył z obrzydzeniem na tłuste włosy, brudną bluzę, którą Marzena naciągała sobie co rusz na ramię, a później trzasnął drzwiami i tyle go widziały.
Wtedy zaczęły się pretensje u niej w domu.
– Powinnaś ją zostawić. Ty masz tam sprzątać, a nie niańczyć chorą kobietę. Za to się bierze dodatkowe pieniądze, i to duże. – Matka stawała w drzwiach, gotowa jej nie przepuścić.
– Czyli co, nie dostaję pensji ekstra, więc mam ją zostawić na pastwę losu? A później mieć na sumieniu? Proszę cię.
– A twoje własne dziecko? A ja?
– Ty sobie poradzisz, poza tym Kasia w nocy śpi, a ja jutro po południu przyjadę.
Pakowała ubrania i jechała. I rzeczywiście, w tym czasie nie mogła zajmować się sprzątaniem łazienek, polerowaniem dębowych powierzchni mebli, odkurzaniem puszystych dywanów. Zajmowała się porządkowaniem Marzeny.
Siłą ściągała ją z łóżka, później kąpała, wciskała kolejne kęsy posiłków, zmuszała do picia wody. Łyk po łyku. Wreszcie zamówiła dla niej wizytę lekarską.
Okazało się, że poronienie i usunięcie jajników zaowocowało nie tylko bezpłodnością, ale i głęboką depresją.
Pomogła jej z tego wyjść. Wszystkie wyfiokowane przyjaciółki zniknęły z pola widzenia, bo cholera wie, ale może depresja jest zaraźliwa? Telefon milczał. Jedyną osobą, na którą mogła liczyć, był Karol, młodszy brat Mateusza. Nie wiedzieć czemu żywo interesował się stanem Marzeny, podobno kiedyś byli razem, może dlatego? No ale Karol był kilkaset kilometrów stąd, gdzieś tam w dalekich i gorących Włoszech, razem z żoną.
Została tylko ona. To Klaudyna musiała się uzbroić w anielską cierpliwość. Bo tego wymaga przywrócenie do życia kogoś, komu na życiu już, zdaje się, przestało zależeć. A i tak nie gwarantuje sukcesu. Ale się udało. Dzień po dniu zjadać więcej, wypijać więcej, myć się samodzielnie, wreszcie pamiętać o regularnym przyjmowaniu leków. Od tamtej pory Marzena uważała swoją pracownicę niemal za świętą. Największą powiernicę i wyrocznię. Chwilami nawet łapała za szmatę, żeby jej pomóc sprzątać, Klaudyna jednak szorstko ją zawsze odprawiała.
Stanęła przed drzwiami i odetchnęła głęboko. I weź, człowieku, nie zabieraj pracy do domu. Sprzątaj, będziesz miała przynajmniej święty spokój, nikt ci nie będzie zawracał głowy, bo cóż, na litość boską, mają do powiedzenia kurze i brudy, które wystarczy zamieść? No nic przecież. Jakoś nikt nie wspominał, że przez przypadek może zacząć trochę żyć życiem tych swoich państwa, jak bardzo by tego nie chciała, czasami nie udawało się inaczej.
Nie zdążyła wygrzebać z torby kluczy, bo drzwi otworzyły się nagle na całą szerokość.
– Mamuś! Chodź, chodź. – Kasia już sięgała do jej szalika i ściągała go w pośpiechu. Trochę dziwne, bo sama już była w butach i ciepłym sweterku.
Mama stała oparta o kuchenne drzwi, uśmiechnęła się lekko i wzruszyła ramionami, jakby mówiąc: „No co poradzisz, nie mogła się doczekać”.
– Już, już, kochanie.
– Ale tak wiesz, szybko. Bo kawa stygnie, tak, babcia zrobiła taką, jak zawsze pijesz po pracy. No chyba – mały palec powędrował z zatroskaniem w kierunku ust – no chyba że jesteś głodna.
Ciemne oczy, takie same jak jej, okolone grubą linią czarnych jak smoła rzęs patrzyły z nadzieją. Klaudyna się uśmiechnęła. Wyjęła córce z rąk szalik i zaczęła nim oplatać na powrót kołnierz kurtki. Pochyliła się i cmoknęła Kasię w czoło.
– Nie jestem głodna. Powiem więcej, kawę zdążyłam wypić przed wyjściem, więc się zbieraj, moja panno, od razu do wyjścia. Lecimy.
– Oszalałaś. Wejdź, ogrzej się chociaż.
– Nie zmarzłam, mamo. Pędzimy, małolato, tylko najpierw obiecaj babci, że nie połamiesz ani nóg, ani rąk.
– Nie połamię, przysięgam.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Joanna Kruszewska, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Michał Grosicki
Zdjęcie na okładce: © oksana_schmidt/freepik.com
Redakcja: Marta Akuszewska
Korekta: Olga Smolec-Kmoch, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-704-3
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.