Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta miłość nie miała prawa się zdarzyć…
Ingrid Stern, znakomita pływaczka i liderka Związku Niemieckich Dziewcząt, kocha Wielką Rzeszę – z wzajemnością. Kocha też zazdrośnie Franka Raubera – bez wzajemności. Frank Rauber to zdolny samouk i wynalazca, student Akademii Wojskowej, który założył esesmański mundur. Malka Freiman miała przed sobą wielką karierę primabaleriny. Kiedyś Malka tańczyła z miłości. Teraz tańczy, by przeżyć.
Losy tych trojga splotą się w przededniu drugiej wojny światowej. Jak zakończy się ich nieoczekiwane spotkanie w rodowej siedzibie Rauberów na Pomorzu?
Tancereczka to fascynująca opowieść o miłości, dumie i strachu w czasach, które jednym odebrały prawo do życia, a innych wyniosły do rasy panów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Damasiewicz
Zdjęcia
© Alexander Yakovlev | Depositphotos.com
© Aleksandr Lesik | Depositphotos.com
Redakcja
Marta Jakubowska (Słowa na warsztat)
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Adam Dąbrowski
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Elwira Zapałowska (Słowa na warsztat)
Joanna Kruszewska (Słowa na warsztat)
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I, Katowice 2021
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
www.liber.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2021
ISBN 978-83-67102-02-5
Mojej Siostrze, Basi
Najbardziej jesteśmy narażeni na cierpienie, gdy kochamy.
Sigmund Freud
W tej jamie Scylla siedzi, słychać ją z daleka;
(…) Łap dwanaście szkaradnych jest u tej bestyi,
I sześć szyj wyciągniętych, a na każdej szyi
Łeb sprośny, w paszczy zębów trzy rzędy, a przy tym
Gęstych, a chroboczących przeraźliwym zgrzytem.
Zwykle na dnie pieczary leży tułów spory.
Homer, Odyseja, pieśń XII, wersy85–93
Grand jeté oznacza wielki skok. Grand jeté,z akcentem na ostatnią literę, jest jedną z najtrudniejszych baletowych figur, ale pozwala przez chwilę poczuć się ptakiem. Zaczyna się z wybicia przez widowiskowy szpagat w powietrzu, z rękami uniesionymi nad głową albo wyciągniętymi przed siebie. Ręce powinny być zaokrąglone w łokciach, a palce wydłużone i delikatnie rozproszone. Oglądając grand jeté, widz ma ulec iluzji, że oto dzieje się magia – tancerz na jego oczach kpi z grawitacji, wznosząc się jeszcze wyżej, i to w najwyższym punkcie skoku! Serce publiczności ma jednak swoją cenę. Aplauz widowni i jej zachwyt zdobywa się w zamian za miesiące wyrzeczeń, ból stawów i ogień nadwyrężonych mięśni od niekończących się ceremonii rozgrzewania, rozciągania i wzmacniania oraz pracy nad balansem. Ciało nigdy nie jest doskonałe – do baletu należy je stworzyć, wykuć w pocie czoła, ponieważ to, z czym się rodzimy, to dopiero zaczyn, z którego formuje się tancerz. Każdy element skoku i każdy centymetr ciała muszą być gotowe, by wykonać grand jeté prawidłowo. Przy wybiciu uniesiona noga powinna zostać prosta, śródstopie ściągnięte, łopatki opuszczone, żebra zebrane, brzuch wciągnięty, broda uniesiona wysoko, szyja wydłużona, zaś noga z tyłu – wykręcona zdecydowanie. Skok należy zakończyć, opadając niczym płatek śniegu – lekko, naturalnie i bezszelestnie. Na scenie wszystko ma wyglądać niczym zabawa, igraszki powietrzne – harmonijnie, lekko i symetrycznie. W zamian idealny grand jeté pozwala tancerzowi przefrunąć na przykład nad krzesłem z oparciem, ale tego w szkole madame chyba nikt nie próbował. Każda za to wiedziała, że spektakularny skok muszą poprzedzić dni żmudnych powtórek i dziesiątki przepłakanych nocy, gdy traciło się wiarę we własne siły.
A Malce Freiman grand jeté wychodził bezbłędnie ledwie po kilku dniach. Zresztą tak było zazwyczaj; Malka potrafiła stanąć na palcach już po dwóch miesiącach ćwiczeń, podczas gdy dziewczynom zajmowało to trzy lata, a widząc jakiś krok, powtarzała go często bezbłędnie.
– Nigdy nie spotkałam kogoś takiego – powiedziała raz ich nauczycielka, madame Pavlowa. To chyba był najpiękniejszy komplement, jaki mogła usłyszeć.
Malka nie manifestowała jednak satysfakcji jakoś szczególnie, choć oczywiście chciało jej się płakać ze szczęścia. I nie stawiała nikomu lemoniady z okazji kolejnego sukcesu, ponieważ jej nie wypadało się ostentacyjnie cieszyć. Akurat w przypadku Malki okazywanie radości z postępów nie było wskazane, podobnie jak choćby chwalenie koleżanek. Mogłoby to zostać opacznie zrozumiane, na przykład jako przytyk, zawoalowana złośliwość albo zadzieranie nosa.
– Nie trzeba – mówiła jej madame Pavlowa. – Rób swoje, Malka, i nie oglądaj się na innych.
Madame była bogiem sali. Grała na pianinie i mimo że pochylała głowę nad klawiszami, widziała wszystko, co działo się przy drążkach. Szóstym zmysłem dostrzegała każdą źle ustawioną nogę, niedociągnięte kolano, zły wykręt w stopie. Korygowała dziewczęta znad pianina, przekrzykując akompaniament tak gromko, że echo odbijało się od białych ścian i tafli luster.
– Noga pracująca wyciąga się ma-ksy-ma-lnie do przodu, a jej pięta patrzy w sufit! Pilnować zebranego brzucha, spinać pośladki! Ogon podwinięty pod siebie! Ta-da-dam, ta-da-dam, ta-da-dam. I uśmiechacie się łagodnie, to nie są kazamaty, do diabła!
Gdy je tak gromiła, pokrzykiwała, tupała głośno do taktu, lekcja przebiegała zwyczajnym trybem. Źle było wtedy, gdy zniecierpliwiona przerywała grę. Muzyka milkła jak ucięta i zapadała głucha cisza.
– Sala patrzy! – rzucała po chwili w przestrzeń głosem sądu wojskowego. Ze złością odpychała stołek od pianina i najpierw podnosiły się jej ściągnięte brwi, a potem sama madame. Sunęła w stronę ofiary, a grupa truchlała niczym strwożone stado berberyjskich gazeli okrążane przez lwicę na środku sawanny.
– Nu i co ty wyczyniasz?! – syczał głos madame. – Ja mówię, a ty wciąż swoje, jak to ma być? Dlaczego nie spinasz pośladków? Pokaż, jak dociągasz nogę! I jak ty chcesz, aby ci wyszło, skoro nie ściągasz stopy? Dociskaj kolano! Dlaczego się przy tym garbisz? Pokaż raz jeszcze, ty sama, sala patrzy!
Dina Pavlowa wybijała rytm startym obcasem, a biedaczka oblana pąsem powtarzała sekwencje w ciszy. Madame miażdżyła uczennicę udręczonym spojrzeniem, jakby ją samą wszystko bolało w środku od tej oglądanej niezdarności, od tego kaleczenia tańca. Na Boga, dlaczego musiała tak tracić czas? Z tej dziewczyny nic nie będzie, obie się tylko męczyły… Bywała złośliwa, udając na przykład, że nie pamięta czyjegoś imienia. To zbijało z pantałyku każdą.
– Raz i dwa, dwa i trzy, po-wrót! Źle i źle! Jest źle! Od początku, od drugiej pozycji! Jak ty masz na imię!?
– Sabine.
– I co ty teraz nam pokazujesz, Sabine?! To nie żadne plié, to wygłupy jakieś! Wyprostuj się, na litość boską, kolana na bok, brzuch wciągnięty, łopatki razem! I jedna, jedna linia, nie możesz się pochylać, nie przyszłaś tu na grzyby! Gdzie ty teraz jesteś, Sabine? Skoncentruj się!
Potrząsała głową z oburzenia i wyprowadzona z równowagi puszczała wiąchę po rosyjsku. Po kolejnym nieudanym powtórzeniu przedrzeźniała biedaczkę, garbiąc się komicznie i koślawiąc stopy. A najgorzej było, gdy madame lodowatym tonem dziękowała wszystkim za uwagę i wychodziła, zamykając za sobą drzwi. To oznaczało koniec zajęć, madame szła zapalić (a palić nauczyła się tu, w Berlinie) i już nie wracała na lekcję. Resztę dnia spędzała przygnębiona u siebie, czasem wychodziła do parku. Zawsze sama. Gdy tylko opuszczała salę, dziewczyny kręciły głowami, cmokały z dezaprobatą i rzucały:
– Stary ją pewnie dziś nie dopieścił.
Albo:
– Znów ciężko okres przechodzi. – Naśladowały jej miękki akcent, marszcząc nos i robiąc zeza.
– Nu źle! Tu jesteś sztywna, a tam miękka, a powinno być na odwrót. Sala patrzy!
Najbardziej zajadłe były te z drążka za pianinem. Te, które madame omiatała znużonym wzrokiem, nieustannie korygując, ustawiając, prostując. Robiły głupie miny, przedrzeźniały ją. Reszta rechotała ochoczo, ale Malka nie śmiała się z nimi. Nie znosiły jej tak samo, jak nienawidziły madame. Tylko wobec madame czuły respekt, a względem niej, Malki – pogardę.
Podłogę sali ćwiczeń wyłożono deskami układanymi w jodełkę. Wzdłuż ścian pod drążkami jasne klepki wytarto do żywego, do burego drewna pod warstwami politury. Malka Freiman znała na pamięć wszystkie kształty tych ciemnych plam, które niczym czyrak szpeciły jasność podłogi. Odarte z lakieru łączyły się w archipelagi, niszczone niezmordowanie przez stopy i czubki skórzanych podeszw pointów obwiązywanych satynowymi wstążkami wokół kostek. Na sali, zaraz po Dinie Pavlowej, rządził drążek. To on odzwierciedlał bezdyskusyjnie hierarchię w grupie. Poręcz najbliżej pianina przeznaczona była dla najsłabszych, które cały czas należało mieć na oku. To miejsce było jak kara, ponieważ pianino zasłaniało lustro i nie oglądało się własnego odbicia, toteż nie można było na bieżąco korygować pozycji, pozostawało więc nadrabianie miną. Po przeciwległej stronie ćwiczyły średniaki. Te wprawdzie rzadziej się myliły, ale też wiadomo było, że prawa strona poręczy to wierzchołek ich możliwości, bo nieprzekraczalną granicę wyznaczała budowa ciała, fizjologia, czasem też podświadomy strach. Te z lewa i prawa zerkały zaś z zazdrością na wybranki losu między nimi, do których madame się uśmiechała i których osiągnięcia doceniała, zgłaszając je na branżowe konkursy. Środek drążka przeznaczono dla najlepszych, był niczym indyjskie dźati, zamknięta kasta, w której się albo miało szczęście urodzić, albo ją jedynie podziwiało z zewnętrz.
Ściana sali wyścielona połacią luster odbijała sylwetki balerin, a także gałęzie platanów i modrzewi rosnących w parku za oknami. Tuż za tymi oknami zimą zamarzał rozległy staw, na którym szalały na łyżwach dzieci, a wieczorem dorośli, bo parkową ślizgawkę oświetlano girlandami światełek. Berlińczycy mówili na niego Der Schwarzer See, tak się utarło i nikt nie pamiętał albo nie zawracał sobie głowy, że zapewne staw miał inną nazwę. A czarne jeziorko nigdy nie było ani czarne, ani nieprzeniknione. Latem skrywał je kożuszek zielonej rzęsy, jesienią – złote liście z drzew, a zimą – lód mieniący się w słońcu tysiącem iskier. Wtedy Malka wyobrażała sobie, jak to musi być wspaniale tak kręcić piruety na środku lodowej tafli albo kluczyć między barwnymi plamami padającymi z girlandy świateł. W soboty i niedziele grała tam muzyka i wówczas podglądała kręcące się na lodzie zakochane pary trzymające się mocno za ręce albo też odmachiwała dzieciom o zaróżowionych od mrozu i wrażeń policzkach.
Im, dziewczynom z sali, nie pozwalano nawet zbliżać się do łyżew – zbyt duże ryzyko dla kostek i kolan. Za to nie było przeciwwskazań do karmienia wiewiórek, które zeskakiwały w wariackich susach po pniach parkowych drzew i ufnie zgarniały z dłoni orzeszek.
– Ponieważ chcą się zaprzyjaźnić, babciu? – zapytała kiedyś, gdy była mała i spacerowały po parkowych alejkach.
– Nie, ma petite, ponieważ są głodne i zrobią wiele, aby dostać coś do jedzenia – powiedziała babcia Rachel jakoś smutno albo przynajmniej Malka tak to zapamiętała.
Zatem po serii udanych grandów nie skrzyknęła dziewczyn na wspólną lemoniadę po zajęciach.
– Lepiej nie, Malka. Ja widzę postępy i starczy – ostudziła ją madame Pavlowa.
I rzeczywiście, wystarczało jedno jej spojrzenie, półuśmiech, który zatańczył pośród delikatnych zmarszczek koło oczu, gdy patrzyła w czyjąś stronę, i zaraz dostawało się skrzydeł.
Madame Dina Pavlowa trafiła do berlińskiej szkoły prosto z Teatru Bolszoj. Wyrzuciła ją na dworzec Berlin Lehrter Stadtbahnhof pierwsza fala rosyjskiej emigracji, ponieważ bolszewicy nie chcieli oglądać u siebie balerin. Baleriny były na nic ludziom pracy. I choć madame Pavlowa zostawiła swój kraj tak wiele lat temu, wciąż nie potrafiła mówić o nim bez smutku w oczach. Nie umiała też pozbyć się śpiewnego akcentu, gdy wymawiała niemieckie słowa. Jej ojczyzna została daleko w Moskwie, a Malki Freiman ponoć budowała się w Palestynie, jak lubił powtarzać tatko. Łączyło je jeszcze przekonanie, że ona, Malka Freiman, była stworzona do tańca. I Malka w to wierzyła choćby dlatego, że jej ciało niemal nie znało oporu; byle szpagat – francuski klasyczny czy turecki sznurek – robiła od zawsze, ot tak dla figlów, dziecinnej zabawy. Figury, które zabierały dziewczynom pracowite miesiące powtórek, jej przychodziły bez trudu. Z takim talentem należało się urodzić, choć zwykle podobnych darów od losu się nie doceniało. Dla nich, dla tych wybranych, taka umiejętność – rozciągnięcia nóg przylegających równo wzdłuż podłogi czy ściany – była niemal fizjologiczna, jak na przykład rozróżnianie smaków.
Co do wspólnego wyjścia, Malka specjalnie nie naciskała na to świętowanie. I tak żadna by pewnie nie przyszła, wygłupiłaby się tylko. Stara prawda brzmiała, że najwierniejszym przyjacielem baletnicy jest ból, i z tym należało się pogodzić, zresztą na sali o lustrzanych ścianach rzadko zawiązywały się szczere przyjaźnie. Częściej dziewczyny zawierały sojusze, tworzyły czasowe komitywy, kruche alianse, ale zawsze w obrębie danego poziomu. Słabsze trzymały się ze swoimi i aspirowały, by znaleźć się wśród tych średnich, a średnie patrzyły na nie z góry. Dawały z siebie bowiem zbyt dużo, by godzić się na życie w ciągłym cieniu, na rolę wiecznego tła dla wybranych, tych trzech najlepszych, najbardziej sprężystych, wśród których wybijała się Malka Freiman, mała wydra, która trafiła tu znikąd. Z małą wydrą nie wchodziło się w żadne układy, ponieważ była chodzącym zagrożeniem (tak o niej myślano, ale nie mówiono o tym na głos) i ponieważ faworyzowała ją Dina Pavlowa (o czym już dyskutowano głośno i chętnie).
Dlatego też, gdy otwierała drzwi przebieralni, urywały się rozmowy, a kiedy pytała o cokolwiek, odpowiadano jej milczeniem. Niczego się małej wydrze nie pożyczało, tak już się utarło, bo nikt nie miał zamiaru jej nic ułatwiać; jeśli zapodziała szpilki do koka albo pękła jej tasiemka przy poincie, radziła sobie sama. I tak wystarczająco zadzierała nosa.
Kiedyś rozżalona poskarżyła się babci Rachel. Ta odłożyła igłę, po czym ujęła dłonie Malki w swoje (miała takie o przezroczystej niemal skórze) i zajrzała jej w oczy.
– Posłuchaj, ma petite, zawsze znajdą się zdolniejsi od ciebie i tacy, od których to ty będziesz o niebo lepsza. Ale to do ciebie należy, co z tym zrobisz. Może i lepiej, że żadna nie udaje przyjaciółki, bo przynajmniej sytuacja jest jasna, a z wiekiem przywykniesz, człowiekowi z czasem garbuje się skóra. Zapamiętaj jedno, każdy nie-Żyd najpierw zobaczy w tobie Żydówkę, niezależnie od tego, co będziesz umiała i jak dobra w tym będziesz. W pewnej anegdocie żydowski krawiec naciągnął klientkę i ta wtedy stwierdziła: Wszyscy Żydzi to złodzieje. Nie powiedziała krawcy to złodzieje, tylko wszyscy Żydzi właśnie. Ucz się zaciskać zęby, bo im będziesz wyżej, tym będzie gorzej.
Tamte rozmowy wracały w pamięci jeszcze wiele lat później, tak jakby Rachel Freiman przygotowywała swoją wnuczkę do życia w zupełnie innym świecie, który spadł wszystkim na głowy, ale nieco później.
Tamtego dnia jednak dawny świat trwał w najlepsze, skąpany w ciepłym słońcu. W taki dzień życie było piękne i pozbawione trosk. Malka maszerowała jak co ranek przez park, wdychając krystalicznie czyste powietrze. Mijała po kolei kamiennych znajomych – tańczącą bachantkę o bezramiennym torsie i z utrąconym nosem, starego satyra krzywiącego się lubieżnie, Hermafrodytę przepędzającego wodną nimfę, wreszcie młodzieńca z dzbanem – wszystkich oblanych porannym słońcem niczym płynnym miodem. Potem szła wzdłuż starej oranżerii pod ciężkim, kamiennym wzrokiem rzymskich cezarów. Spoglądały w przestrzeń niewidzące oczy Hadriana, Kaliguli, Wespazjana, wreszcie samego Juliusza Cezara i tak dochodziła do kutej furty wysokiej na trzy metry, za którą skręcała pod drzwi szkoły.
Przychodziła zwykle godzinę wcześniej. Bezpieczniej było zjawiać się w szkole przed innymi. Malka jednym susem wślizgiwała się do przebieralni przesyconej zapachem potu i kurzu, rozpinała prędko guziki sukienki, po czym ją zsuwała i składała pospiesznie; podobnie pończochy oraz halkę. Wszystko wrzucała do szafki, po czym upewniała się dwa razy, czy zamknęła jej drzwiczki na klucz. Gdyby tego nie dopilnowała, między jej rzeczami wylądowałyby ogryzki jabłek, bibułki po ciastkach albo zużyte chusteczki. Raz znalazła tu wysuszone truchło kreta. Błyskawicznie wciągała getry, trykotowy kostium i spódniczkę ze sztywnej organtyny, upinała wyżej włosy. Nasuwała na palce stóp ochronne wkładki, pointy, zawiązywała tasiemki wokół kostek i ruszała do sali. Tam chwytała za drążek i uspokajała oddech, zaczynając powoli rozgrzewkę. W sali z lustrami zamiast ścian mogła swobodnie oddychać, bo tam obowiązywał surowy regulamin, święty porządek i tam też była madame. Wszędzie indziej, gdzie można było spotkać dziewczyny, należało uważać, by nie dać pretekstu, nie narazić się jak wtedy, gdy się rozniosło, że jako jedyna jedzie na zimowe zawody.
– Uwaga, idzie – syknęły i się odwróciły.
– Tylko się tam doszoruj na to Monachium, wstydu nie przynieś.
– Pamiętaj, wszy zostaw w domu.
Parsknęły śmiechem, wszystkie. Wreszcie miały coś wspólnego, co je jednoczyło. Poderwały się naraz, łapiąc ją za ręce, i we cztery wciągnęły do toalety. Tam zmusiły, by uklękła, a potem wcisnęły jej głowę do muszli klozetowej i spuściły wodę. Ze zbiornika podwieszonego u sufitu runął wściekle potężny chlust, zatykając jej ucho, nos i gardło. Gdy rozchichotane wybiegły, schowała się w piwnicy, aby nie widzieć madame. Najpierw długo płakała, mniej z gniewu, bardziej z obrzydzenia oraz bezsilności, a potem zacisnęła zęby. Nie da się, nie tak łatwo. Gdy doprowadziła do porządku włosy i nieco przeschła, przebrała się w kostium i weszła na salę. Przeprosiła madame za spóźnienie, a potem widziała, jak zezowały na nią, nagle niepewne. Malka wiedziała, że wystarczy im to tylko na jakiś czas. Ją samą jeszcze długo potem budził ich dziki śmiech.
Wyszła z tej piwnicy i przestała płakać, ponieważ gorąco wierzyła, że będzie solistką. I zostanie nią tutaj, po tej szkole, w berlińskim teatrze, co matka próbowała jej wybić z głowy. Zresztą rodzicielka nie raz, nie dwa kłóciła się o balet z babcią Rachel i po każdej sprzeczce nie spotykali się u rodziców ojca na świąteczny czulent. Matka miała żal do teściowej, ponieważ to, Bogu ducha winna, babcia Rachel pokazała smarkuli te głupoty. Zaprowadziła małą w jej szóste urodziny na Jezioro łabędzie i odtąd Malka nie marzyła o niczym innym. Ostatecznie po każdej sprzeczce obie się godziły, ponieważ Rachel Freiman była mądrą kobietą, a matka Malki musiała się słuchać męża. Patrząc na nią, Goudę Freiman, wielką, gniewną i wiecznie fukającą, Malka dziękowała Bogu, że ona i Josek, jej brat, wdali się w rodzinę ojca. Oboje, jak to bliźniaki, byli identyczni – drobni, o oczach koloru jasnego miodu i kręconych kasztanowych włosach, niemożliwych u Malki do zwinięcia w gładki kok baletnicy. Josek golił swoje niemal do skóry, zostawiając dyndające koło uszu pejsy, Malce opadały niesfornymi sprężynkami za łopatki, żyły własnym życiem, co doprowadzało ją do furii, więc gdy Josek się z nią drażnił, powtarzał, by nie marudziła, bo jej szajtł już się szykuje i pozostaje znaleźć dla niej męża, z czym będzie – w wypadku Malki Freiman – znacznie trudniej niż z peruką.