Tatuś - Helfer Monika - ebook

Tatuś ebook

Helfer Monika

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom autobiograficznego tryptyku rodzinnego, który zapewnił Monice Helfer status literackiej gwiazdy. Tym razem autorka czyni głównym bohaterem swojego ojca, cofając się do czasów własnego dzieciństwa i młodości. Josef, mąż Grete, córki pięknej Marii, którą znamy z Hałastry, był człowiekiem o wielu twarzach: czuły tatuś, ale i nieprzystępny patriarcha, bibliofil, ale i książkoholik. To on nauczył przyszłą pisarkę miłości do czytania i wpoił jej uważność na słowa.

Z kolejnych dyskretnych przybliżeń wyłania się mężczyzna niespodziewanie barwny i zagadkowy, biedny, ale z szerokim gestem, ciężko doświadczony przez życie, jednak nieprzestający szukać w nim własnego miejsca.

Monika Helfer we właściwy sobie sposób przetasowuje odrębne płaszczyzny czasowe, aby stworzyć gęsty i wielowymiarowy portret pokolenia powojennych rodziców oraz ich dzieci – kontynuując tym samym historię „swojej hałastry”. Tatuś to przejmująco osobista opowieść o raju utraconym, sezonie w piekle i odzyskanym życiu. O radości, jaką można odnaleźć w cieniu katastrofy, gdy nie tracimy z oczu piękna i nie gasimy w sobie czułości. „Tak, wszystko skończyło się dobrze – w pewien okrutny sposób wszystko skończyło się dobrze”, puentuje swoją opowieść Helfer. Choć przecież nie powinno…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 200

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



dla mojej hałastry

Mówiliśmy Vati, tatuś. Tak chciał. Uważał, że to brzmi nowocześnie. Przy nas i dzięki nam chciał wymyślić człowieka, który pasowałby do nowych czasów. Z którego dałoby się wyczytać inną przeszłość. Myślę o nim za dnia i także nocą, jak siedzi na swoim tapicerowanym krześle pod stojącą lampą, wokół dzieci, jego własne i cudze, choćby te z parteru. Piłka turla się obok jego stóp, pod krzesło, nie przeszkadza mu to. Czyta.

Na fotografii, którą przyczepiłam do ściany nad biurkiem, stoi z boku, po lewej. Wygląda, jakby nie należał do reszty. Na pozostałych zdjęciach, które mi pokazała macocha, nasz ojciec jest pośród ludzi, obok niego nasza rodzona matka, tak wypadało, był zarządcą domu wypoczynkowego dla ofiar wojny na wyżynie Tschengla, 1220 metrów na poziomem morza, gospodarzem, uśmiecha się na większości zdjęć. Nie na tym nad moim biurkiem. Moja siostra Gretel i ja stoimy z przodu, przy matce, ta położyła nam dłonie na ramionach. Nikt by nie pomyślał, że ten tam po lewej, z boku, to nasz ojciec. Wygląda jak ktoś miastowy, co tylko podszedł do reszty. Bo ktoś mu powiedział: chodź, stań tu razem z nami! Co do innych, paru to faktycznie miastowi, może nawet większość, ale ubrani są jak tutejsi, tradycyjne jankery z rogowymi guzikami, solidne wysokie buty, chociaż jest lato. Na pewno chcieliby być stąd. Bo tutaj był raj. Łąki pełne najbarwniejszych kwiatów. Znałam je wszystkie.

W latach dziewięćdziesiątych, sama miałam już wtedy czwórkę dzieci, pojechałam z nim do mojej siostry Renate do Berlina. On tak chciał. Ja nie. Obawiałam się niezręczności. Obawiałam się, że będzie rozwiązywał jakieś zagadki, opowiadał mi o sobie, wszystko byłoby dla mnie niezręczne, nawet najbardziej niewinne historie. Gdy zna się kogoś całe życie i dopiero późno dowiaduje, kim ten ktoś właściwie jest, może być trudno. Kiedy dotarliśmy, była już północ, pociągi miały prawie dwie i pół godziny opóźnienia, wagon restauracyjny nieczynny, byliśmy padnięci i głodni. Renate nie zrobiła zakupów, mieliśmy pójść do jakiejś lepszej restauracji. Tymczasem prawie wszystkie wokół były już zamknięte, poza jedną naprzeciw dworca, gejowskim lokalem, podobno dało się tam bardzo smacznie zjeść i nie grano głośnej muzyki, tego ojciec bowiem nie znosił. Zamówiliśmy kiszoną kapustę i jakieś mięso, które okazało się miękkie i szarawe, a on przywołał kelnera i zapytał: „Gdzie tu można przypudrować nosek?”. Dźwięczący śmiech w lokalu. Podobało mu się to. Kiedy wracał z toalety, zgarbiony i kulejący, dosiadł się do uszminkowanych mężczyzn, w podkoszulkach z dekoltem, z tatuażami na muskularnych ramionach, i ci stawiali mu kolejkę za kolejką, i pili za jego zdrowie, był najmniejszy w ich gronie, szarak pośród kolorowych ptaków. Śmiali się, a on śmiał się z nimi. Nie wyśmiewali go, po prostu chcieli się pośmiać i on też po prostu chciał się pośmiać po tym ciężkim dniu. Moją siostrą i mną już się nie przejmował. Słyszałyśmy go, jak mówi, głośno i wyraźnie, nie znałyśmy tego tonu, zwykle raczej mamrotał i często trzeba było dopytywać. Jeden z tamtych mężczyzn podszedł do nas i powiedział: „Dosiądźcie się. Wasz ojciec to równiak, naprawdę równiak, lubimy go”. Zapamiętałam to słowo w słowo, Renate też. Miał na myśli – to nasza późniejsza interpretacja – że nasz ojciec, z wyglądu taki szary, całkiem jak urzędnik, którym zresztą był, w dodatku z urzędu skarbowego, no więc że nasz ojciec to tak naprawdę barwny człowiek. Kiedy przypomnimy to sobie z Renate, śmiejemy się w głos – jak tamten mężczyzna. Mój mąż mówi wtedy, znowu się tak śmiejecie, bo chodzi wam po głowach wasz ojciec w Berlinie. A ja mówię mu: „Masz rację”.

Fotografię nad biurkiem mam od macochy. Odwiedziłam ją, gdy nasz ojciec nie żył już od dziesięciu lat, a ona była po osiemdziesiątce.

Powiedziałam: – Znajdziesz dla mnie czas?

– Jak dużo? – zapytała.

– Dużo.

– Czyli chodzi o twojego ojca – powiedziała. – Mam rację?

– Chciałabym napisać o nim książkę.

– Prawdziwą czy zmyśloną?

Powiedziałam: – Taką i taką, ale bardziej prawdziwą niż zmyśloną. Miałabyś coś?

Ona: – Poczekaj, aż umrę. Nie będę musiała się złościć.

Weszła na górę i wróciła z dużą kopertą, było w niej jakieś dziesięć zdjęć, każde powiększone do formatu zeszytu. Odsunęła popielniczkę i butelkę maggi i wyłożyła je na kuchennym stole. Byłyśmy z Gretel, moją starszą siostrą, na wszystkich.

– Zrobił je Erwin Thurnher – powiedziała. – Kiedyś mi je przesłał.

– Kto to? – zapytałam.

– Musisz go znać! Fotograf, robił wam zdjęcia na Tschengli. Po każdym turnusie.

Przypomniałam sobie tego mężczyznę. Ruchliwy. Zawsze było dużo emocji, kiedy rozstawiał statyw i dawał wskazówki.

– Co jest z tym zdjęciem? – zapytałam. – Tym tutaj. Dlaczego tatuś stoi z boku?

– To ty powinnaś wiedzieć – powiedziała. – Mnie tam przecież nie było. Nawet go wtedy nie znałam. Popatrz na niego! O czym teraz myśli? Że może pójdzie jeszcze na studia? Albo jednak nie? Że może jeszcze coś z niego będzie? Albo już nic, nigdy? Że może jednak wszystko jeszcze będzie dobrze? Albo wcale nie? Że wszystko, o czym marzył, przepadło? Wszystko skończone? Już nieodwołalnie? Że pójdziecie przez niego do ciupy, żona i dzieci? Że sam tam trafi? I już, i koniec? I że nie chce dłużej żyć? Bo jeśli to już koniec, z wami też, to nie chce przy tym być…

– Przestań – krzyknęłam. – Nie można zobaczyć na zdjęciu, co kto myśli!

– Kiedy się wie, co ktoś myśli, to można to zobaczyć w jego twarzy – powiedziała.

– U niego nie – powiedziałam. – W jego twarzy nikt nigdy niczego nie mógł zobaczyć.

Był mniejszy od innych chłopców i żaden nigdy go nie mógł rozgryźć, dlatego nie dopuszczali go do swoich zabaw. Inni też byli mali, mniejsi od łobuzów z miasta, ale jednak więksi od niego i bardziej nabici. On był delikatny. I jasnoskóry. Bez czerwonych plam na policzkach. W ogóle bez żadnych plam na twarzy. Troszkę skośne oczy. I czarne włosy. Czysta jasna skóra. Jak dziewczynka. Wyśmiewać nikt go nie wyśmiewał. Już jako dziecko budził szacunek. Mogło tak być, domyślam się, bo zawsze mówił ze spokojem. Mówiącemu ze spokojem przypisuje się brak powodów do zdenerwowania. Co jest lubiane. Dlatego wszyscy lubili mojego ojca. Ale kiedy chłopcy planowali jakąś głupotę, a na wsi, kiedy się szuka zabawy, to zawsze chodzi o jakąś głupotę, nie chcieli go mieć przy sobie. Bali się, że nazwie głupotą to, co robią. Wszystko otrzymuje swoją nazwę dopiero po czasie – dzieciństwo, skomplikowanie, głupota, spokój, nieprzejrzystość…

Najbiedniejsi z biednych przędli lepiej niż mój ojciec i jego matka. Ona była służącą u chłopa w Lungau. Niezamężną. Miała dwa rodzaje ubrań: codzienne – sukienka, fartuch, pończochy, koszula, bielizna – i odświętne. Jak większość innych ludzi. Tyle że garderoba niedzielna nie należała do niej. Była pożyczona od żony chłopa. Pożyczona wprawdzie na zawsze, ale pożyczona. Miała w dobytku kilka takich rzeczy pożyczonych na zawsze – naczynia, abażur, miedziana patelnia, wszystkiego nie wyliczę, nie o wszystkim też wiem. Pożyczone znaczyło tyle co: to nie należy do ciebie. A niepożyczonego było tyle co nic. Ojcem dziecka był tamten chłop. Ani tego jednak nie potwierdzono, ani temu nie zaprzeczono. Czyli chłopak też należał do niej tylko w połowie. Nie mówiło się u nas o tym. Ojciec unikał tego tematu. Nie chciał nic słyszeć o tamtym czasie. Gdyby uznano w urzędzie, że ów chłop jest jego ojcem, mówiłby pewnie do niego z tyrolska Date. Oszczędzono mu tego. Mógł więc, bez posądzenia o niewdzięczność, schodzić mu z drogi. Podczas zabaw w rodzaju tańca czy śpiewu albo pływania czy odgrywania ról ojciec mawiał: „Na szczęście mi tego oszczędzono”. To każe domyślać się mizantropa. Ale wcale nim nie był.

Moja siostra Gretel pojechała kiedyś do Mariapfarr w salzburskim Lungau, była wyczulona na kwestie pochodzenia, przeszłości i rodziny. Chciała zobaczyć, gdzie nasz ojciec dorastał. Nie żeby jakoś specjalnie szukała z kimś kontaktu. Po prostu chciała to wiedzieć, bo tak należy. Matka naszego ojca już wtedy nie żyła. Ale jej niewidoma siostra, dobrotliwa ciotka Genoveva, zwana Vev, tak. Ojciec nie wiedział o podróży Gretel. Nie spodobałby mu się ten pomysł. Ciotka Vev mieszkała tymczasem w domu tamtego chłopa, miała prawie sto lat. Syn chłopa wynajmował pokoje letnikom i miał dobre serce czy też, ściślej mówiąc, zrobił to, co robi każdy porządny człowiek, dom był duży, kazał urządzić na poddaszu pomieszczenie dla ciotki Vev. Na komodzie stała duża porcelanowa miska, obok dzban i mydelniczka od kompletu i pokoik był już w połowie zajęty. Wodę na górę wnosiła sama. Jej ciało pachniało mydłem do prania, nawet włosy. Gretel powiedziała, że ciotka Vev siedzi każdego ranka na łóżku i się czesze. Włosy aż do pośladków. Rozczesuje włosy sto razy, licząc. Gospodyni i gospodarz nazywają ją „naszym dobrym duchem”, pełno jej wszędzie, wciąż przemyka w górę i w dół, na górę do pokoju i na dół do kuchni, z ręką na poręczy, to była ścieżka jej życia, oczy puste, mlecznobiałe kuleczki. Jeść dostawała przy stole rodziny. Dobrze ją traktowano.

Kiedy ojciec chodził jeszcze do szkoły, jego matka i ciotka nie mieszkały w domu chłopa. Gnieździły się w szopie obok. Gdy człowiek mieszka w domu, w porządnym domu, to nie mówi się „gnieździć”, tylko „mieszkać”. Szopa miała jedno pomieszczenie, podłoga była z ubitej gliny. Dwa okienka, nie większe niż szkolny atlas. Łóżka zbite z desek, na wysokich nogach, bo po silnym deszczu podłoga mogła zamienić się w błoto. Coraz głębsze. Nogi łóżek wstawiano do misek z wodą, co wieczór trzeba było je napełniać. Na robactwo. Czy to pomagało, nie wiem. Pluskwy, mówiło się, nie umieją pływać i skakać jak pchły też nie. Ale pchły umieją skakać.

Najbogatszym człowiekiem w Mariapfarr był pewien majster budowlany. Miał dom z kamienia. Solidny i duży, murowany parter z grubych monolitów i dwa piętra z cegieł na drewnianym szkielecie, otynkowane, okiennice ciemnoczerwone, na to duży biały ukośny pasek jak w jakimś pałacu. Weranda na południe, więcej tu było szkła niż w reszcie domów razem wziętych. Żadnych dobudówek ani stajni czy stodoły. Już z daleka czuć było cement. To jedna z niewielu rzeczy, które ojciec chętnie wspominał: zapach cementu. Zapach miasta. Ja też lubię wąchać cement. Świeżo rozrobiony cement, mmm! Majster nazywał się Brugger. I miał – bibliotekę.

Zapytałam ojca: – Od ilu książek zaczyna się biblioteka?

Uznał to pytanie za bardzo mądre i pochwalił mnie. Ponieważ mnie chwalił, chętnie pytałam go o książki. Byliśmy w „naszej bibliotece”, w bibliotece domu wypoczynkowego dla ofiar wojny. To drugi zapach, który kocham od dzieciństwa: kurz książek. Cement i kurz książek – co jeszcze?

– Tutaj – powiedział – tutaj stoją 1324 książki. Coś takiego można nazwać biblioteką.

– A kiedy jeszcze nie można? – zapytałam.

– Wypełniony musi być co najmniej jeden regał – powiedział. – Ale taki od podłogi po sufit i szeroki na co najmniej metr. Wtedy można to uznać.

– A jakie to muszą być książki?

– To najmądrzejsze pytanie – powiedział. Przy tym wcale go sobie ot tak nie wymyśliłam. Przypomniało mi się, jak kiedyś mówił: nie każde badziewie ustawione w rządku na półce to zaraz biblioteka.

– Kiedy przyjrzysz się bibliotece – powiedział, kuśtykając wzdłuż regałów i przeciągając paznokciami prawej dłoni po grzbietach książek – możesz powiedzieć wszystko o jej właścicielu.

Zgodnie z definicją ojca biblioteka majstra budowlanego Bruggera z Mariapfarr w Lungau nie byłaby właściwie biblioteką. Człowiek ów miał bowiem – ojciec pamiętał to dokładnie i my też to dokładnie wiedzieliśmy, bo bardzo często to powtarzał – osiemdziesiąt trzy tomy. Tylko osiemdziesiąt trzy. Ale pokój z dwiema półkami przykręconymi do ściany, więcej niż dwie ich nie było, służył tylko do tego. Do czytania. Stały tam jeszcze tylko skórzany fotel, lampa, stolik i krzesło. Majster Brugger zamierzał urządzić kiedyś prawdziwą bibliotekę i przewidział na to osobne pomieszczenie w planie domu. Ale później miał wiele innych rzeczy na głowie, więc ciągle, by tak powiedzieć, odkładał bibliotekę na aż do emerytury – to także słowa mojego ojca, „odkładać bibliotekę”, tak mówił, jakby cytował majstra, i robił to ze wzgardą. Tak czy inaczej w rodzinie majstra budowlanego Bruggera tylko tak mówiono o tym pomieszczeniu: „biblioteka” albo „gabinet”. Ojciec pamiętał każdą pojedynczą książkę.

Syn majstra chodził z moim ojcem do szkoły. To była szkoła podstawowa, z jedną klasą w roczniku. Ojciec był tam najbardziej rozgarniętym dzieckiem. I to bez porównania. Tak bardzo bez porównania, że budził niemal sensację. Wedle rodzinnej opowieści czytać i pisać nauczył się sam. Już jako pięciolatek, dwa lata przed pójściem do szkoły. Jego matka regularnie pożyczała pisma ilustrowane od żony chłopa i czytała je na głos niewidomej siostrze. Chłopak siedział obok i słuchał. I pytał matkę, co to jest czytanie i jak to, co czyta na głos, znalazło się na papierze, a potem w jej ustach. Pokazała mu litery i wyjaśniła, że jest ich tylko dwadzieścia sześć i że znaki interpunkcyjne – przecinek, dwukropek, kropka, wykrzyknik, pytajnik i tak dalej – nie są literami, ale potrzeba ich do zrozumienia zdania. To były stare pisma i trafiały do pieca, gdy matka je przeczytała. No to chłopak zostawił sobie kiedyś jedno. Nie pytał. Schował je pod materacem. Niby zeszyt i tak miał iść na spalenie, ale to jednak była kradzież i męczyły go potem wyrzuty sumienia. Było lato i pięciolatek nie miał nic do roboty poza tym, żeby być grzecznym, czyli spokojnym, nieuciążliwym, nie przeszkadzać dorosłym. Nie plątać się pod nogami. Z tym akurat nie miał kłopotu. Wetknął zeszyt w spodnie, naciągnął koszulę i poszedł w las na górze. Znał tam pewne miejsce, zacienione, z paprocią i omszałymi kamieniami, usiadł tam. Rozgarnął nogą ziemię wokół, tak że powstała jakby tablica, na której mógł rysować palcem. Liczyć już dawno umiał, wprawdzie tylko do trzydziestu, ale domyślał się, jak to idzie dalej, odsuwał tylko na razie dalsze liczenie. W jakiej kolejności litery występowały w alfabecie, tego nie wiedział. Tylko że jest ich dwadzieścia sześć. Nie odróżniał też wielkich liter od małych. Matka pokazała mu tylko wielkie. Większość małych w ogóle nie przypominała wielkich. „C” przypominało, „k” też, i „o”, może trochę „p”, „s”, „u”, także „v” i „w”, i „z”. Zbiło go to z tropu. Wieczorem wyłożył pismo na stół i przyznał się matce do kradzieży. Był gotów ponieść karę, jeśli w zamian rozwiąże dla niego zagadkę małych znaków. Liczył się z tym, że dostanie w twarz. To się zdarzało rzadko. Nie wiedział dokładnie, kiedy i za co, a za co nie. Nieraz za coś, co sam miał za błahe, na przykład gdy włożył koszulę tył na przód. Kiedy indziej uchodziły mu sprawki poważne, na przykład zbicie cukierniczki. Bólu nie dawał po sobie poznać. Nie wykrzywiał twarzy i ani pisnął, kiedy matka go biła. Jakby biła lalkę. Mamy z mężem przyjaciela psychiatrę, biegłego sądowego, i on powiedział, że taki brak emocji może wywołać różne reakcje sprawcy: jeszcze większe okrucieństwo albo przerażenie własnym okrucieństwem. Ofiara, powiedział, w chwili bólu porzuca własne ciało, opuszcza je niejako, dlatego mięśnie nie są zdolne do żadnych poruszeń, stąd też twarz bez wyrazu. Tym razem matka go wyśmiała. Kradzież to co innego, powiedziała, coś całkiem innego. I dalej go uczyła. Wiele nie było mu trzeba. Chwytał wszystko w lot.

Znaki, litery i cyfry sprawiały mu wielką frajdę. Wkrótce to on czytał na głos ciotce Vev. Kiedy matka dawała mu niebieską kredkę, kawałek tektury i nożyk do ostrzenia, cały dzień siedział cicho, jakby go nie było. Gdy w końcu poszedł do szkoły, czytał i pisał lepiej od tych z drugiej, a nawet z trzeciej klasy, i lepiej od niektórych dorosłych, bo nie brakowało takich, co wcale tego nie umieli.

Mój ojciec miał na imię Josef. Nie bez powodu mówię o tym dopiero teraz. Imiona miewają wagę. Są zwiewne albo ciężkie. Moja siostra Renate dała synowi na imię Josef. Po naszym ojcu. I po naszym dziadku od strony matki. Bo ten też nosił to imię. I był jeszcze wuj Josef. To w naszej rodzinie imię-przeznaczenie, powiedziała, nie powinno zaniknąć. Wiem, co ma na myśli. Sama użyłabym innego słowa niż „przeznaczenie”. Ale nie chcę się nad tym zastanawiać, męczy mnie to.

Renate mieszka w rozległym i odległym Berlinie, mieszka tam już od dawna. Kiedy rozmawiamy o dzieciństwie, o naszym ojcu, zdaje mi się, że wraz z tymi wieloma kilometrami, które dzielą jego grób i jej miasto, rozciągnął się także czas i stał się lżejszy. A wraz z czasem lżejsze stały się również imiona. Wspomnienie jak zapach świeżo skoszonej trawy albo ściółki w jodłowym lesie letnim popołudniem.

Dziadka Josefa nie znałyśmy, umarł wcześnie. Nie ma nawet żadnej fotografii. Jest za to wiele historii. Miał być pięknym mężczyzną i wszyscy we wsi mu zazdrościli. Zwłaszcza pięknej żony. Chcieli mieć to, co miał on, czyli tę kobietę, ale być takim jak on nie chciał nikt. Najbiedniejszym z najbiedniejszych. Nie wiem, czy był dobrym człowiekiem. Kiedy jego żona była w ciąży z moją przyszłą matką, musiał walczyć za cesarza na południu, we Włoszech. Był przekonany, że moja matka nie jest jego dzieckiem. Kto inny wślizgnął się i legł przy jego żonie, kiedy on był w polu. Dlatego przez całe swoje życie nie zamienił z tym dzieckiem ani słowa. Nie wierzył przysięgom żony. Inni we wsi też jej nie wierzyli.

Naszych nazywano „hałastrą”. Obawiano się ich. Mieli swoją dumę i strzelbę, z którą mój wuj Lorenz, nie miał wtedy nawet osiemnastu lat, i mój wuj Walter, ten był jeszcze chłopcem, chodzili kłusować, bo inaczej pomarliby z głodu. Myśliwi ostrzegali: trzymajcie się dziś z dala od lasu, dziś strzela hałastra. Szesnastoletni Lorenz był już mężczyzną, o którym opowiadano historie, jakich kto inny nie uzbierałby przez całe długie życie. Gdy jego ojciec był na wojnie, ze strzelbą trzymał w szachu burmistrza, bo ten chciał się dobrać do jego matki, pięknej Marii. Nikt w rodzinie nie ma wątpliwości, że gdyby burmistrz nie odpuścił, Lorenz by strzelił. Rozpowiadał to wszędzie nawet sam burmistrz. W innych słowach, rzecz jasna.

Urodziła siedmioro dzieci, moja babka, zanim zmarła w wieku trzydziestu dwóch lat, trzy córki, Kathe, Grete, moją matkę, i Irmę, oraz czterech synów: Hermanna, najstarszego, Lorenza, Waltera i najmłodszego Josefa, zwanego Seppem.

A potem tak się złożyło, że mężczyzna, w którym zakochała się nasza przyszła matka, też miał na imię Josef, to był już trzeci. Po ojcu i po jej najmłodszym bracie, tym ulubionym. Na to moja siostra Renate mówi „przeznaczenie”. W pewnym sensie podwójne, bo kiedy nasi rodzice się poznali, znowu była wojna, tym razem druga – ona była pielęgniarką w szpitalu polowym, on żołnierzem, któremu amputowano odmrożoną nogę. Stąd też, żeby to imię przetrwało w rodzinie, powiedziała Renate, nazwała swojego syna Josef. Czwarty.

Majster budowlany Brugger lubił Josefa. Podobało mu się, że jego syn z nim trzyma. Mówił otwarcie, co myśli. I kiedyś powiedział: „Jakby się dało, tobym się zamienił”.

Powiedział to do matki Josefa. Jako komplement. Ta się uśmiechnęła. Zaprzeczyć nie miała śmiałości.

Majster wziął Josefa pod opiekę. Porozmawiał z księdzem. Czy można by coś zrobić, żeby posłać chłopaka do prawdziwej szkoły. Takiej, chciał powiedzieć, co nie jest tylko obowiązkiem. Do gimnazjum. Matka Josefa nie znała nawet takiego słowa. Dlatego wymawiała je zawsze z błędem. „Ginazjom”. Ale wymawiała to tak uroczystym tonem, że nikt się z niej nie śmiał. Ciotka Vev pamiętała, że przez tę błędną, uroczystą wymowę szkoła nawet jeszcze bardziej urosła. Ksiądz w każdym razie orzekł, że to do zrobienia. Ale tylko pod warunkiem, że Josef zostanie duchownym. Majster na to przystał. Cenił sobie Kościół przez wzgląd na protekcję, dobry Bóg do niczego potrzebny mu nie był.

Kiedy Josef odwiedzał syna majstra, planował to tak, żeby ojciec kolegi był w domu. Bo ten pozwalał mu siadać w bibliotece i czytać. Synowi nakazał zostawiać Josefa w spokoju. Tak samo żonie.

Kiedyś powiedział Josefowi: „Możesz wziąć z regału każdą jedną książkę. Ja nie mam ci tutaj nic do powiedzenia. O żadnej. Wszystko, co trzeba, musisz ustalić sam. Jakieś pytania?”.

Josef potrząsnął głową.

Przynosił ze sobą swoje szkolne przybory. Musiał mieć wtedy dziesięć lat. A więc miał już chyba zeszyt, a nie tylko tabliczkę do pisania. Odwracał ten zeszyt i zapisywał z tyłu jedno pod drugim nazwiska autorów i tytuły książek. Chciał przeczytać je wszystkie. W takiej kolejności, w jakiej stały na dwóch półkach w bibliotece majstra. Ale samo czytanie mu nie wystarczało. Samo czytanie nie wystarczało mu przez całe życie. Pod tym względem jestem zupełnie inna niż mój ojciec. Kiedy przeczytam jakąś książkę, zostawiam ją gdzie bądź i z czasem wsiąka gdzieś w mieszkaniu. Sam przedmiot mnie nie interesuje. Po lekturze to, co tam napisano, mam już w głowie. Wolę książki w miękkiej oprawie. Bo są tańsze. Za jedną w twardej okładce można kupić trzy albo cztery w miękkiej. Mój ojciec nie znosił książek w miękkiej oprawie. Dla niego przez całe życie przedmiot był równie ważny jak treść. To mało powiedziane. Książka była dla niego świętością.

Zanim przedstawiłam go ojcu, powiedziałam do mojego męża: – Pokaże ci swoją bibliotekę. Poprosi, żebyś wziął do ręki jakąś książkę. Zobaczy, jak ją trzymasz, przewracasz strony, jak zdejmujesz okładkę, wąchasz ją w środku; to wszystko zdecyduje o tym, czy cię polubi, czy nie.

– To jak mam to zrobić? – zapytał mój mąż.

– Nie wiem – powiedziałam – nigdy tego nie rozgryzłam.

Chciał nie tylko książkę przeczytać, chciał ją posiadać. Rzadko wypożyczał coś z biblioteki, z miejskiej, ze związkowej czy z biblioteki landu, albo z narodowej – przez lokalną wypożyczalnię. Często odwiedzał te placówki, wyciągał to tu, to tam jakiś tom z regału, kartkował, gładził, wąchał w środku i troszkę podczytywał, czasem notował sobie autora i tytuł, by potem kupić tę książkę.

W bibliotece majstra budowlanego Bruggera siadał teraz przy stoliku i przepisywał pierwszą książkę. Do zeszytu. Przychodził po szkole, w prawie każde popołudnie. Kiedy majstra nie było w domu, do gabinetu zaprowadzała go żona. Mówiła ściszonym głosem. Przynosiła mu szklankę lemoniady z marzanki. I przykazywała synowi, żeby nie przeszkadzał Josefowi. Po zapełnieniu zeszytu wypraszał u matki albo ciotki Vev pieniądze na nowy albo wykradał kolegom z tornistrów, wyrywał zapisane strony i zagrzebywał w lesie, a potem dalej przepisywał książkę. Walter Scott, Ivanhoe, w przekładzie Richarda Zoozmanna, trzysta pięćdziesiąt dwie strony (leży obok mnie na biurku i właśnie teraz otwieram sam początek tej opowieści). Kiedy koledzy skarżyli się, że im zginął zeszyt, sami nie wiedzą gdzie, i nauczyciel wymyślał im od leniwych huncwotów, i musieli zostawać po lekcjach albo dostawali trzcinką przez łapy, Josef siedział w ławce z twarzą bez wyrazu, a kiedy ktoś snuł przypuszczenia, że wcale nie zgubił zeszytu, tylko mu go podwędzono z tornistra, podejrzani byli wszyscy z wyjątkiem Josefa.

Codziennie siedział w gabinecie majstra Bruggera i przepisywał.

Ongiś w owej pięknej okolicy naszej wesołej Anglii, przez którą przepływa rzeka Don, ciągnęła się wielka puszcza pokrywająca znaczną część malowniczych wzgórz i dolin leżących między Sheffieldem a miłym miasteczkiem Doncaster. Tu przed wiekami miał swe schronienie magiczny smok z Wantley; tu rozegrało się wiele zażartych bitew podczas wojen Białej i Czerwonej Róży i tu także w dawnych czasach grasowały bandy odważnych straceńców, których czyny uwieczniono w angielskich piosenkach. Na tym tle rozegrały się sceny naszej opowieści…

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Tytuł wydania oryginalnego: Vati

Język oryginału: niemiecki

Copyright © 2021 Carl Hanser Verlag GmbH & Co. KG, München

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2025

Copyright © for the Polish translation by Arkadiusz Żychliński, 2025

Wydanie I, Warszawa 2025

Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki

Redakcja: Dariusz Sośnicki

Korekty: Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Karolina Górniak-Prasnal / d2d.pl

Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl

Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś

Książka wydana przy finansowym wsparciu austriackiego Bundesministerium für Kunst, Kultur, öffentlichen Dienst und Sport

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

www.wydawnictwofiltry.pl

[email protected]

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-68180-41-1