Times New Romans - Julia Biel - ebook + audiobook + książka

Times New Romans ebook

Biel Julia

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Debiut obyczajowy autorki romansów młodzieżowych, w którym się zakochasz!

Autor romansów i autorka kryminałów, którzy mają napisać razem bestseller? Jasne! Coś jeszcze? Dobrze by było, gdyby przy okazji udawali parę, zamieszkali pod jednym dachem, w mediach społecznościowych wyglądali na zachwyconych i szaleńczo w sobie zakochanych. Problem w tym, że się nie znoszą, mimo że w dzieciństwie byli najlepszymi przyjaciółmi, a w domku na drzewie tworzyli swoje pierwsze historie i snuli plany na przyszłość. Rozdzieleni przez tragedię, lądują po dwóch stronach kraju, ale choć wszystko ich dzieli, to wciąż zbyt wiele ich łączy, żeby to zignorować – wydawca, pasja, niedomknięta przeszłość…

„Times New Romans” to jak dotąd najlepsza książka autorstwa Julii Biel. Autorka potrafi wzruszyć jak Colleen Hoover, zbudować napięcie między bohaterami niczym Elena Armas i rozbawić jak Ali Hazelwood, ale robi to w swoim, oryginalnym, stylu.

Karolina Łukawska | @ksiazkidobrejakczekolada

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 690

Oceny
3,8 (815 ocen)
338
195
142
91
49
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
abolek

Z braku laku…

Po przeczytaniu tej książki czuję się wymęczona. O ile początek był obiecujący, tak później zadziało się coś niedobrego. Bohaterowie zbliżający się do 30-stki, a zachowujący jak nastolatkowie, infantylni, irytujący. Każdy kolejny zwrot akcji był coraz bardziej absurdalny i wymyślony na siłę. Przeciągane sceny, za długie opisy - na spokojnie można było skrócić treść o jakieś 100-150 stron i nikt by tego nie zauważył. Totalny chaos, a szkoda.
341
dominiczque

Z braku laku…

Bardzo irytujący bohaterowie i zdecydowanie o 150-200 stron za długa. Gdyby nie to, że został dodany tutaj audiobook to nie wiem, czy dałabym radę przebrnąć do końca w wersji papierowej
281
janinamat

Z braku laku…

Strasznie długa i przez to męcząca. Powtarzanie trzy razy tych samych zdarzeń, mało się dzieje, takie masło maślane. No i koniec to już och i ach, do wyrzygu się ciągnie.
200
jestemczytam

Z braku laku…

Ja naprawdę chciałam żeby mi się podobało :( książka za długa, ostatnie 150 stron już zmęczyłam
160
gonick

Dobrze spędzony czas

Wymęczyła mnie ta książka. A najbardziej główna bohaterka 🙄 ta historia spokojnie mogłaby być połowę krótsza
121

Popularność




Co­py­ri­ght © 2024 by Ju­lia Biel Co­py­ri­ght © 2024 for this edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładkiAn­drzej Ko­men­dziń­ski
Skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-808-8
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Fa­ce­towi mo­ich ma­rzeń.

Dzię­kuję Ci, że mnie zna­la­złeś i ni­gdy nie zgu­bi­łeś.

Ka­roli, która udo­wad­nia,

że książki są do­bre jak cze­ko­lada

i Pam, która po­ka­zuje, że ży­cie to wię­cej niż książki.

Tym, któ­rzy chcą coś na­pra­wić – pa­mię­taj­cie, żeby bar­dziej nie ze­psuć.

I dla Cie­bie, cu­downa istoto. Je­steś nie­po­wta­rzalna, war­to­ściowa, warta mi­ło­ści.

Za­opie­kuj się Har­dym!

Ene­miesLauv

We’re Not Kids Any­moreCat Burns

Su­per­heroLauv

SorryNo­thing But Thie­ves

Stu­pid Cu­pidJenna Ra­ine

Miss Ame­ri­cana & The He­art­break PrinceTay­lor Swift

Hands to My­selfSe­lena Go­mez

StayRi­hanna, Mikky Ekko

Per­fec­tly Bro­kenBAN­NERS

I Don’t Want to Watch the World End with So­me­one ElseClin­ton Kane

So­me­one to YouBAN­NERS

Live Wi­thout ItDy­lan

I hate you, I love youGnash, Oli­via O’Brien

How You Get the GirlTay­lor Swift

Nikt nie lubi pro­po­zy­cji nie do od­rzu­ce­nia. Nikt nie lubi być po­sta­wiony pod ścianą, no chyba że wła­śnie po­pchnął cię tam przy­stojny fa­cet albo la­ska i za­mie­rza po­zba­wić cię tchu. Nikt nie lubi sy­tu­acji bez wyj­ścia.

Sie­dzia­łam wła­śnie na­prze­ciwko naj­pięk­niej­szego fa­ceta, ja­kiego wi­dzia­łam w swoim pro­stym, choć wspa­nia­łym ży­ciu. Ow­szem, mia­łam świa­do­mość wagi słów – zaj­mo­wa­łam się tym za­wo­dowo – i ten fa­cet nie był przy­stojny, był piękny.

Co nie czy­niło go sym­pa­tycz­nym.

Czy nada­wał się do tego, żeby go prze­le­cieć? Na pewno. Ale po­lu­bić? Zde­cy­do­wa­nie nie. I wła­śnie przed chwilą po raz setny w ciągu ostat­nich ty­go­dni spra­wił, że za­go­to­wała się we mnie krew. I to wcale nie było do­bre. Wpa­try­wa­łam się w cie­kaw­skie oczy świ­dru­jące mnie nie­zna­nym do­tąd od­cie­niem błę­kitu i ciężko od­dy­cha­łam. I to wcale nie z po­wodu błę­kitu.

Na ka­na­pie pod oknem drze­mał ośmio­la­tek, na pod­ło­dze ze­stre­so­wana chi­hu­ahua chłep­tała wodę z mi­seczki, przy wej­ściu le­żała stłu­czona do­niczka. Dzie­ciak ani pies nie na­le­żeli do mnie, po­dob­nie jak ka­napa i kwiat. Nie wspo­mi­na­jąc o go­ściu przy ba­rze.

– Po­wiem to po raz ostatni na spo­koj­nie. – Wes­tchnę­łam, usi­łu­jąc za­cho­wać zimną krew. – To była po­myłka. Zry­wam umowę.

Uśmiech­nął się nie­ocze­ki­wa­nie, jak uśmie­chają się w fil­mach in­te­li­gentni psy­cho­paci – jakby wie­dzieli coś, o czym ty nie masz po­ję­cia.

– Je­śli to zro­bisz, stra­cisz wszystko.

– Nie­na­wi­dzę cię, Theo Hardy – syk­nę­łam.

– Tak twier­dzisz.

– Nie mo­żesz ten je­den raz przy­znać, że prze­gra­łeś, i po pro­stu znik­nąć?

– Ja ni­gdy nie prze­gry­wam.

No to chyba wra­ca­li­śmy do punktu wyj­ścia... Znowu.

Naprawdę ist­nieję tylko wtedy, kiedy pi­szę. Prawda jest taka, że le­piej mi się od­dy­cha w fik­cyj­nych miej­scach. Po­tra­fię być dow­cipna i za­bawna, kiedy moi bo­ha­te­ro­wie się na sie­bie wście­kają. Czuję się mą­drzej­sza, pięk­niej­sza i nie boję się ko­chać. Pi­szę chyba od za­wsze, nie­ustan­nie coś no­tuję, roz­pi­suję zgrabne dia­logi, kre­ślę ide­alne sceny, które nie przy­da­rzają się zwy­kłym śmier­tel­ni­kom w przy­ziem­nie nud­nym ży­ciu. Moim ży­ciu. Za­po­mi­nam o ca­łym świe­cie i za­nu­rzam się w hi­sto­riach, przy­go­dach, za­gad­kach.

I choć dla mo­ich bli­skich od za­wsze było ja­sne, że zo­stanę pi­sarką, to nie­ko­niecz­nie było ja­sne... dla­czego. Tyle że DLA­CZEGO to nie jest py­ta­nie, które so­bie za­da­jesz, kiedy serce każe ci za sobą po­dą­żać.

W za­sa­dzie bar­dzo moż­liwe, że za­czę­łam pi­sać tro­chę na prze­kór. Moi dziad­ko­wie po­cho­dzili z Pol­ski i pra­co­wali dla naj­więk­szego ame­ry­kań­skiego de­ta­li­sty i pra­co­dawcy w Sta­nach. Ha­ro­wali ciężko i uczyli się an­giel­skiego „w ro­bo­cie”. Za to moi ro­dzice i ja przy­na­le­że­li­śmy już do in­nego ję­zyka i in­nej kul­tury, od­naj­du­jąc się w czymś, co było cał­ko­wi­cie obce dla ro­dzi­ców mamy.

To w za­sa­dzie za­bawne, kiedy coś ab­so­lut­nie na­tu­ral­nego dla cie­bie jest czymś cał­ko­wi­cie sztucz­nym dla ko­goś in­nego.

By­łam osobą, która uwiel­bia pi­sać. Z mó­wie­niem mia­łam więk­sze trud­no­ści, po­dob­nie jak z od­czy­ty­wa­niem ludz­kich emo­cji i ubie­ra­niem wła­snych w słowa, kiedy mu­sia­łam sta­nąć przed kimś twa­rzą w twarz, ale mój lap­top i ja mie­li­śmy bon­ding od za­wsze na za­wsze.

By­łam mi­strzy­nią słowa pi­sa­nego i naj­le­piej spraw­dza­łam się w roz­mo­wach zza ekranu i przez okienka czatu. Pi­sa­łam od dzie­ciń­stwa na wszyst­kim, co mi wpa­dło w ręce, i two­rzy­łam hi­sto­rie, od­kąd się­ga­łam pa­mię­cią. Kiedy wy­sła­łam pro­po­zy­cję wy­daw­ni­czą z pierw­szym to­mem hi­sto­rii o funk­cjo­na­riu­szach z No­wego Jorku do naj­więk­szego ame­ry­kań­skiego wy­dawcy z mi­lio­nem im­prin­tów, nie są­dzi­łam, że co­kol­wiek zdzia­łam. A sześć to­mów póź­niej nie do­wie­rza­łam, że osią­gnę­łam suk­ces. Po­wiedzmy.

Mia­łam wo­kół sie­bie za­le­d­wie garstkę lu­dzi – mię­dzy in­nymi wła­ści­cielkę ka­wiarni, w któ­rej spę­dza­łam mnó­stwo czasu, re­dak­tor na­czelną wy­daw­nic­twa i re­dak­torkę, za które od­da­ła­bym ży­cie. Do czasu.

Tyle że one wszyst­kie po­sta­no­wiły mnie uśmier­cić. Naj­pierw re­dak­torka wy­ko­pała mi grób, re­dak­tor na­czelna za­dała cios, a wła­ści­cielka ka­wiarni do­biła mnie ło­patą. Prze­no­śnie, ale tak wła­śnie się stało. I one wszyst­kie na mo­jej pły­cie na­grob­nej mo­gły na­pi­sać jedno: „Zmarła tra­gicz­nie za sprawą Theo Hardy’ego”.

Kto po­sta­na­wia zo­stać pi­sarką w wieku sze­ściu lat??? W dzie­ciń­stwie czu­łam się nie­zro­zu­miana przez bli­skich, któ­rzy wy­rzu­cali mi, że mar­nuję czas na my­śle­nie o nie­bie­skich mig­da­łach. Nie mia­łam po­ję­cia, o ja­kie mig­dały cho­dzi, aż do czasu, kiedy do domu obok wpro­wa­dzili się nowi są­sie­dzi. A ich młod­szy syn miał oczy wła­śnie w tym ko­lo­rze. I oka­zało się, że dzieli ze mną mi­łość do ksią­żek – i czy­ta­nia, i pi­sa­nia.

Moje ży­cie za­po­wia­dało się bar­dzo obie­cu­jąco. To zna­czy na sa­mym po­czątku – wtedy, kiedy ży­cie jesz­cze się za­po­wiada. Bo ja­koś z wielu dziw­nych po­wo­dów i słów wy­po­wie­dzia­nych zbyt gło­śno, w gnie­wie i na prze­kór, to obie­cu­jące ży­cie za­częło się tur­lać w dół. Naj­pierw po­woli, a po­tem szyb­ciej i szyb­ciej, aż wpa­dło do błot­ni­stego rowu, a ja sta­nę­łam przed wy­bo­rem. Mo­głam albo za­ko­pać się jesz­cze głę­biej pod war­stwą kło­po­tów, albo chwy­cić ło­patę i od­ko­pać się z tony błota.

Więc na­prawdę nie mia­łam po­ję­cia, jak do­szło do tego, że sie­dzia­łam te­raz bez umowy i z per­spek­tywą klę­ski tylko dla­tego, że moja re­dak­torka miała inną wi­zję mo­jej przy­szło­ści.

– Ale... ale chyba nie może być aż tak źle, prawda? – pró­bo­wa­łam ostu­dzić jej za­pędy. – Wciąż jest nie naj­go­rzej, prawda? Mo­żemy umó­wić się na jesz­cze je­den kry­mi­nał, na thril­ler, po­wieść hi­sto­ryczną, ale bła­gam cię, tylko nie na ro­mans!

Nie pod­da­wa­łam się. Wal­czy­łam. Nie tra­ci­łam na­dziei.

– El­lie, wciąż je­steś na fali wzno­szą­cej, ale my je­ste­śmy tu od tego, żeby nie po­zwo­lić ci uto­nąć. Mu­simy dzia­łać te­raz, do­póki jesz­cze jest szansa. Je­steś ma­szynką do pro­duk­cji tek­stów, mo­gła­byś na­pi­sać co­kol­wiek i lu­dzie by to czy­tali – mó­wiła, jakby przy­go­to­wy­wała się do tej roz­mowy od ty­go­dni. Mo­głaby uczyć lu­dzi, jak wy­kła­dać złe wie­ści, na­gi­na­jąc fakty. Tylko dla­czego w jej ustach „fala wzno­sząca” za­brzmiała jak „rów­nia po­chyła”?

– Czemu mam prze­czu­cie, że te­raz czas na wiel­kie ALE?

– Tak, ale... – Wie­dzia­łam! – ...mu­simy my­śleć am­bit­niej. W ka­te­go­rii wiel­kich pla­nów. Cho­dzi o więk­sze ty­tuły, więk­sze ocze­ki­wa­nia, wyż­sze liczby. Przy­cią­gnąć uwagę me­diów, spra­wić, żeby wśród czy­tel­ni­ków za­wrzało, że­byś zdo­była ich serca. Lu­dzie na­dal lu­bią kry­mi­nały, ale spójrzmy praw­dzie w oczy, te­raz rzą­dzą ko­me­die ro­man­tyczne. I je­śli chcesz po­pły­nąć na tej fali w wiel­kim stylu, po­trze­bu­jesz naj­lep­szego na­uczy­ciela.

– Za­łożę się, że już mnie za­pi­sa­łaś do szkoły. – Czu­łam, jak po­woli ogar­nia mnie zwy­czajna ludzka wście­kłość. – Już wiesz, jak tam będę do­jeż­dżać?

– Po­rsza­kiem. Z Theo Har­dym.

– Że co, pro­szę? – Mój mózg mu­siał się za­wie­sić na rom-co­mach.

– Na­pi­szesz ro­mans wspól­nie z Theo Har­dym. W ciągu sze­ściu mie­sięcy. Spę­dzisz ten czas w jego to­wa­rzy­stwie w pięk­nym domu i z pla­nem mar­ke­tin­go­wym na biurku, któ­rego bę­dziesz się trzy­mać. Planu, nie biurka. – Czy ona miała jesz­cze czel­ność do mnie mru­gnąć? – Pan Hardy bę­dzie ci po­ma­gał w każdy spo­sób, jaki tylko uznasz za sto­sowny. Weź­mie­cie udział w even­tach pro­mo­cyj­nych to­wa­rzy­szą­cych wa­szemu pro­jek­towi – bę­dzie­cie od­wie­dzać różne miej­sca, udzie­lać wy­wia­dów, uczest­ni­czyć w im­pre­zach, se­sjach fo­to­gra­ficz­nych. A to wszystko po to, żeby pod­bić serca czy­tel­ni­ków i czy­tel­ni­czek, któ­rzy mają za­pra­gnąć tej hi­sto­rii, jesz­cze za­nim wy­pu­ścimy ją na ry­nek.

Na­prawdę usi­ło­wa­łam za­cho­wać po­wagę, ale po­le­głam. I par­sk­nę­łam. I ro­ze­śmia­łam się tak gło­śno i tak szcze­rze, że roz­bo­lało mnie wszystko od żo­łądka po że­bra.

– Nie­mal da­łam ci się wkrę­cić. – Otar­łam łzy z ką­ci­ków oczu. – Wo­la­ła­bym wy­mio­to­wać przez mie­siąc, niż pod­li­zy­wać się Hardy’emu.

– Wielka szkoda, bo ro­mans bez li­za­nia byłby jak upier­dliwy ból zęba. Nie do znie­sie­nia – ode­zwał się zza mo­ich ple­ców głę­boki głos.

Pod­sko­czy­łam, po czym po­woli i z gra­cją pod­nio­słam się z krze­sła.

– Ty je­steś nie do znie­sie­nia – wy­pa­li­łam w stronę Hardy’ego, po czym do­da­łam, mor­du­jąc wzro­kiem Ce­lię: – Chcę po­roz­ma­wiać z re­dak­tor na­czelną.

– Oba­wiam się, że...

– Na­tych­miast.

Cze­kam na niego w na­szym miej­scu, ale on się spóź­nia. Czy nie ro­zu­mie, że bez niego mi się nu­dzi? Je­stem już na gó­rze, mam pi­saki i ze­szyty. Nie wiem, jak do­ro­słe pi­sarki ra­dzą so­bie same. Bo ja uwie­eeel­biam pi­sać z kimś. Uwiel­biam pi­sać ra­zem z nim.

Jest tu­taj od... no nie wiem, mie­siąca? A wy­daje mi się, jak­by­śmy przy­jaź­nili się od za­wsze.

The­odore. Theo – za­pi­suję naj­ład­niej, jak po­tra­fię.

Imię, któ­rego on nie­na­wi­dzi, a ja uwiel­biam.

Theo Hardy + Elle Gol­ding. Na­sze imiona i na­zwi­ska na no­te­sie z na­szą hi­sto­rią.

Kie­dyś bę­dziemy pi­sać praw­dziwe książki. Dla praw­dzi­wych czy­tel­ni­ków. Mu­simy się tylko tego na­uczyć. Theo i ja.

Ni­gdy nie po­zna­łam ni­kogo o tym imie­niu i nie chcę po­znać. Dla mnie może być je­dy­nym The­odore’em w hi­sto­rii wszech­świata. Bo jest...

Nie pa­mię­tam na­wet, jak wy­glą­dało moje ży­cie przed Theo. Wy­star­czy po­wie­dzieć, że było nudne i sa­motne, w prze­ci­wień­stwie do tego, co na­stą­piło po­tem. Po­ja­wił się pew­nego dnia, kiedy czy­ta­łam na ganku ko­miks o Ato­mów­kach, wpro­wa­dził do domu obok i pięć mi­nut póź­niej już sie­dział obok mnie, wy­cią­gnął po­wieść gra­ficzną o Tho­rze i za­py­tał, czy chcę się za­mie­nić.

– Wy­glą­dasz jak Bra­wurka – stwier­dził ze szcze­rym uśmie­chem.

– Je­stem Bra­wurką – od­par­łam, po­pra­wia­jąc zie­loną su­kienkę. Pa­mię­tam, że wtedy no­si­łam na­wet grzywkę jak moja ulu­biona po­stać z kre­skówki. – A ty to... Thor? – Uśmiech­nę­łam się nieco zło­śli­wie, wska­zu­jąc na ko­miks.

– Chciał­bym – wes­tchnął. – Gdy­bym był sil­niej­szy od brata, za­wsze mógł­bym z nim wy­grać.

– Je­stem Ato­mówką. Po­mogę ci – po­sta­no­wi­łam w ułamku se­kundy.

Z miej­sca zna­leź­li­śmy wspólny ję­zyk. A nasi ro­dzice cie­szyli się z wielu róż­nych wzglę­dów.

Za­nim w moim ży­ciu po­ja­wił się Theo, mama po­wta­rzała, że je­stem utra­pie­niem. Mę­czy­du­sza, wiecz­nie z no­sem w książ­kach. Chcia­łam czy­tać jej na głos i zmu­sza­łam do czy­ta­nia tych sa­mych ksią­żek, żeby mieć z kim o nich po­roz­ma­wiać, albo za­mę­cza­łam frag­men­tami tek­stów wła­snej pro­duk­cji. Zno­siła te tor­tury raz le­piej, raz go­rzej, ale wie­dzia­łam, że to dla niej tor­tury. A swoim po­ja­wie­niem się Theo te tor­tury ukró­cił.

Bo moje ży­cie po ży­ciu to było ży­cie z Theo. I z książ­kami.

W wieku je­de­na­stu lat więk­szość czasu spę­dza­li­śmy w domku na drze­wie u mnie w ogro­dzie, gdzie opo­wia­da­li­śmy so­bie hi­sto­rie. I te hi­sto­rie za­wsze były hy­bry­dowe. On za­czy­nał, a ja kon­ty­nu­owa­łam, do­pro­wa­dza­jąc opo­wieść do pew­nego punktu, cie­kawa, jak so­bie po­ra­dzi. To było zwy­kle coś za­baw­nego, ja­kiś clif­fhan­ger, kło­poty, w ja­kie wpa­ko­wa­łam bo­ha­te­rów, tylko po to, żeby ich z nich wy­cią­gnął.

Wtedy był świetny w wy­cią­ga­niu z kło­po­tów.

Na­stęp­nie je­dli­śmy obiad u mnie albo u niego, że­gna­li­śmy się, by po­wró­cić do domu, na­pi­sać w no­te­sie roz­dział wła­snej hi­sto­rii i rano za­mie­nić się nimi w au­to­bu­sie szkol­nym. Pi­sa­li­śmy dwie „książki” na­raz. Jedna była jego, a druga moja, ale na każdą z nich skła­dały się dwie nar­ra­cje. Każde z nas pi­sało roz­dział wie­czo­rem, by dać temu dru­giemu no­tes o po­ranku. Theo re­ago­wał na to, co na­pi­sa­łam, a moim za­da­niem było po­cią­gnąć to, co wy­my­ślił on. I tak w kółko.

A w dro­dze do szkoły, sie­dząc ra­zem w au­to­bu­sie, roz­k­mi­nia­li­śmy wszystko da­lej. Wznie­ca­li­śmy po­wsta­nia w ma­gicz­nych kró­le­stwach, pla­no­wa­li­śmy nie­bez­pieczne wy­prawy, zdo­by­wa­li­śmy za­ka­zane skarby. Na­sza są­siedzka pi­sa­nina trwała aż trzy lata. I choć po­woli sta­wało się ja­sne, że wspólny czas ab­so­lut­nie cu­dow­nego dzie­ciń­stwa do­biega końca, wo­la­łam być ślepa na wszyst­kie sy­gnały i uda­wać, że nie do­strze­gam, że nasz świat za­czyna się wa­lić.

Bo prawda była taka, że Theo wy­brał in­nych lu­dzi po­nad książ­ko­wych bo­ha­te­rów. I po­nad na­szą przy­jaźń.

Cza­sem w ży­ciu mamy zbyt wiele moż­li­wo­ści. A cza­sem żad­nej. Obie opcje są do dupy.

– Je­śli to miał być ja­kiś sze­roko za­kro­jony plan...

– Otis, nie za­czy­naj! – wark­ną­łem. – Mia­łeś być po mo­jej stro­nie, przy­ja­cielu.

– Po pro­stu uwa­żam, że mie­wa­łeś w ży­ciu lep­sze po­my­sły. – Po­pa­trzył na mnie z tro­ską ciem­nymi oczyma oto­czo­nymi sia­teczką zmarsz­czek, które w ciągu ostat­nich pię­ciu lat za­trwa­ża­jąco się roz­ple­niły. Ich liczba nie miała związku z wie­kiem, wi­nien by­łem ra­czej ja. – A ten jest na po­zio­mie przed­szkola.

– Koń­czy mi się czas, Otis – przy­zna­łem. – Je­śli nie za­cznę dzia­łać te­raz, nie­długo bę­dzie za późno. Spo­tka­łem ją na gali rok temu i obaj wiemy, jak to się skoń­czyło i jak fan­ta­stycz­nie mi po­szło.

Opar­łem dło­nie o zlew i wyj­rza­łem przez okno na ogród.

Fakt nr 1. Już mnie nie zno­siła.

Fakt nr 2. I tak mnie nie zno­siła, więc na­wet je­śli wszystko spie­przę, go­rzej nie bę­dzie.

Fakt nr 3. Nie ry­zy­ko­wa­łem wiele. Naj­wy­żej ka­rierę.

– A więc de­cy­du­jesz się na ten po­ro­niony po­mysł, bo spo­tka­łeś się z nią rok temu i nie mo­żesz o niej za­po­mnieć?

Oglą­da­łem swoje ży­cie z dy­stansu i pla­no­wa­łem wielki show, za­pew­nia­jąc moim fan(k)om miej­sca w pierw­szych rzę­dach.

– Po­prawka. Spo­tka­łem ją pięt­na­ście lat temu i nie po­tra­fię o niej za­po­mnieć.

– W związku z czym po­sta­no­wi­łeś ją wro­bić w... co­kol­wiek to jest.

– Mhm. – Upi­łem łyk Po­we­rade.

– Po­twier­dzam. To naj­głup­sza rzecz, na jaką wpa­dłeś, od­kąd się znamy. – Po­krę­cił głową, a ja zgro­mi­łem go spoj­rze­niem.

– Dzięki za cał­ko­wi­cie zbędne info.

Upi­łem ko­lejny łyk ró­żo­wego izo­to­nika i po raz ty­sięczny po­wie­dzia­łem so­bie, że do­brze ro­bię. A przy­naj­mniej nie ro­bię źle.

– Lecę do No­wego Jorku.

Prawda jest taka, że nie­na­wi­dzę Theo Hardy’ego. Ośle­pia mnie swoim par­szy­wym bla­skiem, ogłu­sza ha­ła­sem, jaki wo­kół sie­bie robi. Wy­daje zbyt wiele ro­man­si­deł, któ­rych nikt nie po­trze­buje. Dla­czego ten chłam w ogóle się sprze­daje? No bła­gam! Hardy jest jak żyw­cem wy­cięty z książki bo­ha­ter ro­mansu, który ma wszystko.

Zna­łam go kie­dyś, kiedy ży­cie jesz­cze było piękne i pro­ste. Ale te­raz tak so­bie my­ślę, że to ży­cie mu­siało na­le­żeć do ko­goś in­nego, bo prze­cież gdyby było moje, to trwa­łoby da­lej, no nie?

Nie­stety w tym ży­ciu już kil­ka­krot­nie mia­łam (nie)przy­jem­ność tra­fić na niego na róż­nych ga­lach, ju­bi­le­uszach, spo­tka­niach z czy­tel­ni­kami i przy oka­zji wy­wia­dów dla prasy. Spo­ty­ka­łam go on­line, spo­ty­ka­łam go w re­alu. Raz czy dwa wzię­li­śmy udział w tym sa­mym pa­nelu dys­ku­syj­nym na te­mat przy­szło­ści książki.

Ni­gdy nie przy­cho­dzi sam. Za­wsze ma uwie­szoną u ra­mie­nia ja­kąś su­per­mo­delkę, su­per­wo­man albo su­per­gwiazdę, jakby nor­malni lu­dzie dla niego nie ist­nieli. I za­wsze musi błysz­czeć idio­tycz­nymi uwa­gami, cy­to­wać idio­tycz­nie krin­dżowe aneg­doty ze swo­jego idio­tycz­nie błysz­czą­cego ży­cia i wo­zić się wy­po­le­ro­wa­nymi na błysk au­tami.

Po pro­stu... to dla mnie za dużo. Jest zbyt piękny, od­nosi zbyt wiele suk­ce­sów, jest zbyt sławny, zbyt za­bawny, zbyt ide­alny. Jego włosy mają zbyt wiele lo­ków. Już na pierw­szy rzut oka wi­dać, że coś z nim jest nie tak, coś, co prze­bija się przez chmurę dro­gich per­fum, nie po­zwa­la­jąc mi się zbli­żyć. Przy­po­mi­na­jąc mi, jak bar­dzo ze­psuty jest w środku.

Przez całe lata uda­wało mi się trzy­mać się od niego z dala.

Dawno temu, w moim po­przed­nim ży­ciu na Za­chod­nim Wy­brzeżu, by­li­śmy bar­dzo bli­sko. Zbyt bli­sko. A kiedy za bar­dzo zbli­żysz się do pło­mie­nia, nie tylko się opa­rzysz, ale i na­ba­wisz blizn, które w do­datku zo­staną ci na całe ży­cie. Lu­dzie niby to wie­dzą, a i tak garną się do ognia.

Za to w moim ak­tu­al­nym ży­ciu na Wschod­nim Wy­brzeżu spo­tka­li­śmy się kilka razy, ale zbli­ży­li­śmy się do sie­bie tylko raz. A to spo­tka­nie, kiedy po­ja­wił się sa­motny i nie­bez­pieczny, wciąż usi­ło­wa­łam wy­przeć z pa­mięci.

On za to na szczę­ście ni­czego nie pa­mię­tał, bo ina­czej prę­dzej czy póź­niej nie omiesz­kałby o tym wspo­mnieć – nie był osobą, która ha­mo­wa­łaby się przed par­sk­nię­ciem mi śmie­chem pro­sto w twarz, a z całą pew­no­ścią tak wła­śnie by za­re­ago­wał.

Jak za­re­ago­wał de­kadę temu. Kiedy de­li­katna i kru­cha El­lie nie po­tra­fiła się bro­nić. Jesz­cze.

– Jako twój wy­dawca wie­rzymy, że osoba au­tor­ska z ta­kim po­ten­cja­łem jak twój za­słu­guje na kre­atyw­nego, in­no­wa­cyj­nego part­nera, który po­może nam w wy­pro­mo­wa­niu jej po­wie­ści w spo­sób, który za­trzę­sie ryn­kiem wy­daw­ni­czym i nie po­zwoli o so­bie za­po­mnieć. – Sie­dzia­łam z otwar­tymi ustami, wy­glą­da­jąc jak osoba z ze­ro­wym po­ten­cja­łem, wsłu­chu­jąc się w głos re­dak­tor na­czel­nej Holly Par­ker, która usi­ło­wała do­trzeć do mo­jego serca i mó­zgu. To było z całą pew­no­ścią bar­dzo bo­le­sne do­świad­cze­nie dla nas obu. – Kra­jo­braz mar­ke­tin­gowy zmie­nia się jak w ka­lej­do­sko­pie i ofe­ruje znacz­nie wię­cej moż­li­wo­ści niż wtedy, kiedy za­czy­na­li­śmy z two­imi ty­tu­łami pięć lat temu.

– Wy je­ste­ście moim part­ne­rem. – Uśmiech­nę­łam się słabo, ma­jąc na­dzieję, że zdo­łam ją jesz­cze ja­koś udo­bru­chać. – To wy­daw­nic­two jest moim part­ne­rem.

– Tak, oczy­wi­ście. – Holly naj­wy­raź­niej zdą­żyła już to so­bie do­brze prze­my­śleć, Bóg je­den ra­czy wie­dzieć, kiedy i jak. – Bę­dziemy pra­co­wać z nie­sa­mo­witą agen­cją mar­ke­tin­gową, któ­rej za­da­niem bę­dzie wy­ko­rzy­sta­nie fa­buły po­wie­ści...

– Ja­kiej fa­buły?! Ja­kiej po­wie­ści?! – Czy mnie coś omi­nęło?

– Fa­buły po­wie­ści, która bę­dzie po­wsta­wała, ofe­ru­jąc co ja­kiś czas rzut oka na wa­sze praw­dziwe ży­cie! – Z ja­kie­goś ab­so­lut­nie nie­wy­tłu­ma­czal­nego dla mnie po­wodu Holly pi­snęła z za­chwytu. Jak wi­dać, cie­szyła się nie tylko szczę­ściem na­szym, ale też wszyst­kich dzia­łów, które spi­sko­wały prze­ciwko mnie! – Tylko so­bie wy­obraź tę sze­roko za­kro­joną kam­pa­nię pro­mo­cyjną, ak­ty­wi­zu­jącą wszyst­kie naj­waż­niej­sze plat­formy zrze­sza­jące czy­tel­ni­ków, two­rzoną z wami i czę­ściowo przez was. Oboje. Dzia­ła­nia prze­wi­du­jemy na dzie­sięć mie­sięcy.

– Że co, pro­szę??? – Bra­ko­wało mi ja­kie­goś mi­liarda in­for­ma­cji.

A Holly bra­ko­wało pią­tej klepki.

– Na­pi­sa­nie po­wie­ści, sze­roka ko­mu­ni­ka­cja w so­cial me­diach, agre­sywna re­klama, bu­do­wa­nie na­pię­cia i przed­sprze­daż w oko­li­cach pre­miery! – kon­ty­nu­owała, do­pro­wa­dza­jąc mnie do bia­łej go­rączki.

– O czym. Ty. Mó­wisz? – Wy­szep­ta­łam te słowa, wal­cząc o od­dech.

To mu­siał być je­den z mo­ich kosz­ma­rów.

Tak. Zde­cy­do­wa­nie. Za mo­ment się obu­dzę w oto­cze­niu zna­jo­mych i bez­piecz­nych czte­rech ścian, mo­ich me­bli, mo­ich fo­to­gra­fii.

Od­dy­chaj, El­lie. Prze­ży­jesz ten kosz­mar, tylko od­dy­chaj.

– Mó­wię o tym, żeby uczy­nić cię po­żą­daną, kimś, na kim lu­dziom bę­dzie za­le­żało. W dzi­siej­szych cza­sach czy­tel­nicy nie chcą tylko czy­tać ksią­żek. Chcą do­świad­czać hi­sto­rii, po­trze­bują cze­goś, co ich po­ru­szy, chcą się za­an­ga­żo­wać. A wy dwoje wła­śnie to im da­cie.

Unio­sła eg­zem­plarz ma­ga­zynu „GQ” z nie­przy­zwo­icie ślicz­nym zdję­ciem JEGO. Które na­tych­miast znie­na­wi­dzi­łam.

– Ja i Theo pie­przony Hardy? – splu­nę­łam jego na­zwi­skiem, jak­bym rzu­cała klą­twę na nie­przy­zwo­icie śliczną okładkę.

– Oboje ma­cie pre­dys­po­zy­cje, ta­lent i do­świad­cze­nie – kon­ty­nu­owała Holly Par­ker. – Pan Hardy po pro­stu bę­dzie czu­wał nad tym, żeby ca­łość oka­zała się ro­man­sem, a nie skoń­czyła jako kry­mi­nał.

– Ha, ha. Nor­mal­nie umie­ram ze śmie­chu. Jesz­cze do nie­dawna kry­mi­nał trzy­mał się nie­źle.

– „Nie­źle” nie wy­star­czy, El­lie. Już nie. Na­pra­wimy to.

– Skąd masz tę pew­ność? – Skrzy­wi­łam się.

– Bo wie­rzę w was oboje. – Wstała i za­częła cho­dzić po biu­rze w tę i z po­wro­tem. Miała tak udu­cho­wioną minę, że za­sta­na­wia­łam się, czy Holly wie­rzy rów­nież w to, że po­tra­fię la­tać. – Wie­rzę w was. Je­ste­ście pro­fe­sjo­na­li­stami i bę­dzie­cie za­cho­wy­wać się jak pro­fe­sjo­na­li­ści. Na­wet po­mimo tego, że tro­chę bę­dzie­cie mu­sieli po­uda­wać, że pi­sze­cie ra­zem, bo... je­ste­ście ra­zem.

Aha, ja­sne. Ostat­nio za­cho­wy­wa­łam się jak pro­fe­sjo­na­listka w to­wa­rzy­stwie Theo Hardy’ego dzie­sięć lat temu w domku na drze­wie. Mia­łam świa­do­mość, że nie dam rady być już bar­dziej pro­fe­sjo­nalna niż wtedy. Poza tym... Ej, za­raz, za­raz!

– Wy­ja­śnijmy so­bie jedno. – Pró­bo­wa­łam wy­rów­nać od­dech. Przy­się­gam, że pró­bo­wa­łam. To po pro­stu było za­da­niem nie­wy­ko­nal­nym, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści. – Wy­daw­nic­two chce, że­by­śmy wmó­wili czy­tel­nicz­kom, że je­ste­śmy parą i że po­sta­no­wi­li­śmy spę­dzić ra­zem tro­chę czasu, bo de­spe­racko po­trze­bu­jemy na­pi­sać po­wieść?

– Ja uży­ła­bym słowa... na­mięt­nie.

– To, co pro­po­nu­jesz, Holly, jest po­pie­przone w ja­kichś dzie­się­ciu aspek­tach i z całą pew­no­ścią się nie uda. Poza tym je­stem pewna, że pan Hardy po­dob­nie jak ja uzna ten po­mysł za kom­pletny ab­surd i ni­gdy się nie zgo­dzi, żeby po­świę­cić swój czas na pracę ze mną.

– Pan Hardy już pod­pi­sał umowę.

Po­czu­łam, jak krew od­pływa mi z twa­rzy. Po­my­śla­łam, że na pewno za­raz ze­mdleję. Mu­sia­łam po­wstrzy­mać tę sza­loną ko­bietę i jej za­pędy, i to na­tych­miast! W jaki spo­sób to zwy­kłe spo­tka­nie au­tor­sko-re­dak­tor­skie zmie­niło się w zlot wa­ria­tów z ich wa­riac­kimi ide­ami w wa­riat­ko­wie?!

– A może do­pusz­czasz cał­kiem inny po­mysł? – za­py­ta­łam ostroż­nie. Może jesz­cze nie wszystko stra­cone. – Mo­gła­bym zło­żyć kon­spekt thril­lera, któ­rego ak­cja by­łaby osa­dzona... w ko­smo­sie! – wy­pa­li­łam. – Na sta­cji ko­smicz­nej gi­nie astro­nauta. Albo na far­mie w Ken­tucky, gdzie na środku pola ktoś znaj­duje zwłoki człon­ków ca­łej ro­dziny, a ich ciała uło­żone są w znak za­py­ta­nia...

– El­lie. – Holly unio­sła dłoń, żeby mnie uci­szyć, i zgro­miła wzro­kiem jak roz­hi­ste­ry­zo­wane dziecko. – Za­rząd wy­ra­ził się ja­sno. Nie po­trze­bu­jemy ko­lej­nego kry­mi­nału ani thril­lera. Po­trze­bu­jemy ze­społu, który da nam wielki be­st­sel­ler. Glo­balny fe­no­men. Parę, która spro­wa­dzi Tik­Tok na ko­lana. Po­winno ci schle­biać, że w na­szej opi­nii to mo­że­cie być wy.

Nie. Po­my­li­łam się. Wszystko stra­cone. Prze­pa­dło na za­wsze jak zdrowy roz­są­dek Holly Par­ker.

– Ja­sne – mruk­nę­łam. – Zero pre­sji, El­lie.

– Dasz radę, po pro­stu mu­sisz tego chcieć.

PO PRO­STU MU­SZĘ TEGO CHCIEĆ? Nie my­li­łam się, ona na­prawdę osza­lała.

– To, czego CHCĘ, to zo­ba­czyć jego umowę.

– Nie mo­żesz. To po­ufny do­ku­ment, po­dob­nie jak twoja.

– A czy mo­gła­byś przy­naj­mniej mi zdra­dzić, dla­czego się zgo­dził? Skoro to taka gwiazda? Po co mu ja?

Do­sko­nałe py­ta­nie, Elle. Po co mu ty?

– Już ci po­wie­dzia­łam. Po­trze­bu­jemy praw­dzi­wego ro­mansu, żeby pod­krę­cić za­in­te­re­so­wa­nie no­wym książ­ko­wym fe­no­me­nem – przy­znała Holly bez skrę­po­wa­nia. – Pan Hardy lubi wy­zwa­nia. Więc w prze­ci­wień­stwie do cie­bie za­re­ago­wał na tę pro­po­zy­cję z ogrom­nym en­tu­zja­zmem.

– Po­waż­nie? – Holly chyba nie są­dziła, że się na to na­biorę.

– Wy­daw­nic­two jest go­towe prze­zna­czyć na ten deal kupę kasy, bo nie ma ni­kogo, kto by w was wąt­pił. Klę­ska nie jest opcją. Zo­ba­czysz, to bę­dzie coś cu­dow­nego! – Znów za­pisz­czała. – Ma­cie fan­ta­styczną prze­szłość, re­we­la­cyjną hi­sto­rię, je­ste­ście jak po­sta­cie z ro­man­sów w ro­dzaju hate-to-love, do dia­bła cięż­kiego! Je­ste­ście ide­alni!

Aha. Biedna Holly nie miała po­ję­cia, że nic z tego, co wy­mie­niła, nie było na­wet zbli­żone do ide­ału.

Do­brze wie­dzieć, że Hardy wy­spo­wia­dał się na­szemu wy­dawcy, któ­rego mi ukradł. Pew­nie owi­nię­cie so­bie Holly wo­kół palca za­jęło mu tylko chwilę. Jedna ko­la­cja przy wi­nie, pod­czas któ­rej opo­wie­dział jej na­szą łzawą hi­sto­rię. Może na­wet prze­le­ciał Holly, kto wie? Pa­trzy­łam te­raz na nią, jak stała z za­ró­żo­wio­nymi po­licz­kami i eg­zem­pla­rzem „GQ” w dłoni.

W Ame­ryce było tylu wy­daw­ców, ale nie, oczy­wi­ście, on mu­siał wy­da­wać swoje gnioty w moim wy­daw­nic­twie! I te gnioty oczy­wi­ście mu­siały od­nieść spek­ta­ku­larny suk­ces, bo czemu nie, prawda? A Holly Par­ker miała gdzieś moje uczu­cia i prze­my­śle­nia, bo in­te­re­so­wały ją je­dy­nie trzy sprawy: HARDY, HARDY, HARDY!

– Je­śli, pod­kre­ślam, JE­ŚLI ja­kimś cu­dem da­li­by­śmy radę na­pi­sać po­wieść z dwóch per­spek­tyw – za­ci­snę­łam po­wieki i za­raz po­now­nie je otwo­rzy­łam, ale kosz­mar trwał na­dal – i gdy­by­śmy za­li­czyli te wa­sze im­prezy... i nie po­za­bi­jali się na­wza­jem... a lu­dzie uwie­rzy­liby, że na­mięt­nie... się ko­chamy... i po pro­stu za­pra­gnę­li­śmy wspól­nie stwo­rzyć po­wieść... to co da­lej? Co po­tem? – Pro­szę bar­dzo. Na­wet je­śli by­łam owieczką pro­wa­dzoną na rzeź, żą­da­łam od­po­wie­dzi.

– Po­tem mo­gli­by­ście się po­brać. Albo roz­stać, jak chce­cie. Zo­stać przy­ja­ciółmi na za­wsze albo się ro­zejść. Nie bę­dziemy się wtrą­cać.

Ła­skawcy. Ale Holly przy­naj­mniej nie owi­jała w ba­wełnę i wa­liła pro­sto z mo­stu.

– Na za­wsze... – mruk­nę­łam. – A je­śli jed­nak od­mó­wię?

– Za­nim od­mó­wisz, może naj­pierw zaj­rzyj do umowy i po­patrz na wy­so­kość za­liczki.

EL­LIE: Hej, May, szyb­kie py­ta­nie

EL­LIE: Czy po­win­nam zro­bić coś głu­piego, je­śli to po­grze­bie ka­rierę Hardy’ego?

MAY: YASS!

MAY: Tylko naj­pierw go prze­leć. Zrób to dla nas, osób które nie mają na to szans

EL­LIE: OMG brzy­dzę się Tobą

MAY: Wcale nie

EL­LIE: Nie je­steś na­wet cie­kawa, co mia­ła­bym zro­bić?

MAY: Czy to coś nie­le­gal­nego?

EL­LIE: Chyba nie...

MAY: To nie je­stem cie­kawa

MAY: Tylko pa­mię­taj naj­pierw się z nim prze­spać

EL­LIE:

EL­LIE: Za­py­taj przy oka­zji Jo­ela, czy pod­lewa kwiaty, jak obie­cał

MAY: Nie­zły unik... Zajmę się tym, je­śli Ty... sama wiesz co!

Bo­sko. To tyle, je­śli cho­dzi o radę od naj­lep­szej przy­ja­ciółki. Mo­głam się tego spo­dzie­wać. Dla­czego w ogóle bra­łam udział w tym wa­riac­twie? Po­wo­dów było kilka.

Po pierw­sze, za­liczka. Z ta­kimi pie­niędzmi mo­gła­bym wresz­cie za­ło­żyć fun­da­cję i ofe­ro­wać sty­pen­dia dla am­bit­nych, uta­len­to­wa­nych dzieci, na ja­kie ja ni­gdy nie mo­głam li­czyć. I może ku­pić ka­wa­łek ziemi z wy­wa­loną w ko­smos la­tar­nią – wiem, nędzny po­mysł, ale je­śli jest się sa­motną pi­sarką bez wła­snego ży­cia, ale wciąż chce się coś osią­gnąć, ry­zy­kuje się idio­tyczne rze­czy, no nie?

Po dru­gie, kwe­stia dumy. Nie by­łam tchó­rzem, do cho­lery! Je­śli ja­kiś tam Theo Hardy chciał za­ry­zy­ko­wać swoje na­zwi­sko i ka­rierę, żeby rzu­cić mi wy­zwa­nie, to nie za­mie­rza­łam po­ka­zać, że się go boję!

Kiedy z jego ust padł ten idio­tyczny tekst o ro­man­sach i li­za­niu, w jego oczach do­strze­głam błysk. Nie­bie­skie tę­czówki prze­szy­wały mnie na wskroś i mó­wiły do mnie szy­der­czo: „Wiem, że za bar­dzo się bo­isz, żeby wyjść ze swo­jej strefy kom­fortu i po pro­stu się za­ba­wić”.

W ta­kim ra­zie cze­kała go nie­spo­dzianka! Ja­kie­kol­wiek gierki miał w pla­nach, żeby udo­wod­nić, że to on jest nie­kwe­stio­no­waną gwiazdą na nie­bo­skło­nie Mac­ma­hon Pu­bli­shing, za­mie­rza­łam w nie za­grać. Od­da­nie tej roz­grywki wal­ko­we­rem nie wcho­dziło w grę. Choć ry­zy­ko­wa­łam wszystko. Rów­nież za­chwia­nie władz umy­sło­wych.

No i po trze­cie, to był tylko pro­jekt, no nie? Nie­za­leż­nie od tego, co chciały mi wmó­wić Holly i Ce­lia, czy­tel­nicy mieli gdzieś au­to­rów i ich sza­leń­stwa. Co z tego, że Theo i El­lie za­czę­liby się spo­ty­kać i po­sta­no­wili prze­lać swoją „mi­łość” i „czu­łość” na karty no­wej po­wie­ści, prawda? Je­śli do­tar­liby do ostat­niej kropki, a ich wspólna hi­sto­ria uka­za­łaby się dru­kiem, to hurra, wszy­scy si­ka­liby ze szczę­ścia. A je­śliby się roz­stali, to co z tego? Samo ży­cie, nie?

A może było mu mnie zwy­czaj­nie żal? Po­sta­no­wił się nade mną zli­to­wać i za­ofe­ro­wać mi swoje usługi współ­au­tor­skie?

Tyle że wciąż nie da­wało mi spo­koju to jedno py­ta­nie: DLA­CZEGO? Bo nie mógł pa­trzeć, jak moje dane sprze­da­żowe lecą na łeb, na szyję i stają się tak mi­kro­sko­pijne, że trzeba na mnie pa­trzeć przez szkło po­więk­sza­jące?

Mu­sia­łam za­grać z nim w jego grę, żeby uzy­skać kilka od­po­wie­dzi. Pro­sto z jego łaj­dac­kich ust.

W pod­sta­wówce już na pierw­szych za­ję­ciach pod ty­tu­łem „Kim chcę zo­stać, kiedy do­ro­snę”, oświad­czy­łam, że chcę za­miesz­kać w No­wym Jorku, do­brze pro­spe­ro­wać na die­cie ze Star­bucksa, żeby dniem i nocą pra­co­wać na swoim uko­cha­nym lap­to­pie, któ­remu nadam imię Ko­cyk.

Pa­mię­tam, że na­uczy­cielka za­śmiała się, czy na pewno wiem, co zna­czy „do­brze pro­spe­ro­wać na die­cie”. Ale o imię lap­topa nie za­py­tała. Wszy­scy wie­dzieli, że Bra­wurka nie zaj­dzie da­leko bez swo­jego Ko­cyka.

Jako dzie­ciak do­ra­sta­jący w sło­necz­nej sub­ur­bii pod Los An­ge­les, cie­szy­łam się ży­ciem i nie mia­łam po­ję­cia, że trzeba uwa­żać na to, o czym się ma­rzy, bo ży­cze­nia cza­sem się speł­niają. Albo zmie­niają w kosz­mar. I że nie­długo wcale nie będę mo­gła, tylko będę mu­siała za­miesz­kać w NYC, i że nie bę­dzie mowy o do­brym pro­spe­ro­wa­niu, tylko naj­wy­żej o prze­ży­ciu.

By­łam ku­jonką, książ­karą, sa­mot­niczką, która wo­lała świat fik­cyjny od re­alu. To w za­sa­dzie za­bawne, jak w wieku je­de­na­stu lat szybko prze­obra­zi­łam się w ko­goś, kto de­spe­racko po­trze­buje przy­ja­ciela z krwi i ko­ści. Part­nera. Może wła­śnie dla­tego, że nie mia­łam do­świad­cze­nia w żad­nych związ­kach, tak kon­cer­towo spie­przy­łam ten je­den, który tyle dla mnie zna­czył.

„Nie, Elle” – za­pro­te­sto­wał na­tych­miast czujny gło­sik w mo­jej gło­wie. „To on wszystko spie­przył, nie ty”.

By­łam pewna, że wy­par­łam wszyst­kie wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa. Jego po­ca­łunki i jego kłam­stwa. Ale tak bar­dzo się my­li­łam. Wspo­mnie­nia nie znik­nęły, a je­dy­nie się za­hi­ber­no­wały. Cze­kały w ukry­ciu, ro­snąc w siłę, żeby za­ata­ko­wać z pełną mocą. Mu­sia­łam się bro­nić.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki