Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Debiut obyczajowy autorki romansów młodzieżowych, w którym się zakochasz!
Autor romansów i autorka kryminałów, którzy mają napisać razem bestseller? Jasne! Coś jeszcze? Dobrze by było, gdyby przy okazji udawali parę, zamieszkali pod jednym dachem, w mediach społecznościowych wyglądali na zachwyconych i szaleńczo w sobie zakochanych. Problem w tym, że się nie znoszą, mimo że w dzieciństwie byli najlepszymi przyjaciółmi, a w domku na drzewie tworzyli swoje pierwsze historie i snuli plany na przyszłość. Rozdzieleni przez tragedię, lądują po dwóch stronach kraju, ale choć wszystko ich dzieli, to wciąż zbyt wiele ich łączy, żeby to zignorować – wydawca, pasja, niedomknięta przeszłość…
„Times New Romans” to jak dotąd najlepsza książka autorstwa Julii Biel. Autorka potrafi wzruszyć jak Colleen Hoover, zbudować napięcie między bohaterami niczym Elena Armas i rozbawić jak Ali Hazelwood, ale robi to w swoim, oryginalnym, stylu.
Karolina Łukawska | @ksiazkidobrejakczekolada
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 690
Facetowi moich marzeń.
Dziękuję Ci, że mnie znalazłeś i nigdy nie zgubiłeś.
Karoli, która udowadnia,
że książki są dobre jak czekolada
i Pam, która pokazuje, że życie to więcej niż książki.
Tym, którzy chcą coś naprawić – pamiętajcie, żeby bardziej nie zepsuć.
I dla Ciebie, cudowna istoto. Jesteś niepowtarzalna, wartościowa, warta miłości.
Zaopiekuj się Hardym!
EnemiesLauv
We’re Not Kids AnymoreCat Burns
SuperheroLauv
SorryNothing But Thieves
Stupid CupidJenna Raine
Miss Americana & The Heartbreak PrinceTaylor Swift
Hands to MyselfSelena Gomez
StayRihanna, Mikky Ekko
Perfectly BrokenBANNERS
I Don’t Want to Watch the World End with Someone ElseClinton Kane
Someone to YouBANNERS
Live Without ItDylan
I hate you, I love youGnash, Olivia O’Brien
How You Get the GirlTaylor Swift
Nikt nie lubi propozycji nie do odrzucenia. Nikt nie lubi być postawiony pod ścianą, no chyba że właśnie popchnął cię tam przystojny facet albo laska i zamierza pozbawić cię tchu. Nikt nie lubi sytuacji bez wyjścia.
Siedziałam właśnie naprzeciwko najpiękniejszego faceta, jakiego widziałam w swoim prostym, choć wspaniałym życiu. Owszem, miałam świadomość wagi słów – zajmowałam się tym zawodowo – i ten facet nie był przystojny, był piękny.
Co nie czyniło go sympatycznym.
Czy nadawał się do tego, żeby go przelecieć? Na pewno. Ale polubić? Zdecydowanie nie. I właśnie przed chwilą po raz setny w ciągu ostatnich tygodni sprawił, że zagotowała się we mnie krew. I to wcale nie było dobre. Wpatrywałam się w ciekawskie oczy świdrujące mnie nieznanym dotąd odcieniem błękitu i ciężko oddychałam. I to wcale nie z powodu błękitu.
Na kanapie pod oknem drzemał ośmiolatek, na podłodze zestresowana chihuahua chłeptała wodę z miseczki, przy wejściu leżała stłuczona doniczka. Dzieciak ani pies nie należeli do mnie, podobnie jak kanapa i kwiat. Nie wspominając o gościu przy barze.
– Powiem to po raz ostatni na spokojnie. – Westchnęłam, usiłując zachować zimną krew. – To była pomyłka. Zrywam umowę.
Uśmiechnął się nieoczekiwanie, jak uśmiechają się w filmach inteligentni psychopaci – jakby wiedzieli coś, o czym ty nie masz pojęcia.
– Jeśli to zrobisz, stracisz wszystko.
– Nienawidzę cię, Theo Hardy – syknęłam.
– Tak twierdzisz.
– Nie możesz ten jeden raz przyznać, że przegrałeś, i po prostu zniknąć?
– Ja nigdy nie przegrywam.
No to chyba wracaliśmy do punktu wyjścia... Znowu.
Naprawdę istnieję tylko wtedy, kiedy piszę. Prawda jest taka, że lepiej mi się oddycha w fikcyjnych miejscach. Potrafię być dowcipna i zabawna, kiedy moi bohaterowie się na siebie wściekają. Czuję się mądrzejsza, piękniejsza i nie boję się kochać. Piszę chyba od zawsze, nieustannie coś notuję, rozpisuję zgrabne dialogi, kreślę idealne sceny, które nie przydarzają się zwykłym śmiertelnikom w przyziemnie nudnym życiu. Moim życiu. Zapominam o całym świecie i zanurzam się w historiach, przygodach, zagadkach.
I choć dla moich bliskich od zawsze było jasne, że zostanę pisarką, to niekoniecznie było jasne... dlaczego. Tyle że DLACZEGO to nie jest pytanie, które sobie zadajesz, kiedy serce każe ci za sobą podążać.
W zasadzie bardzo możliwe, że zaczęłam pisać trochę na przekór. Moi dziadkowie pochodzili z Polski i pracowali dla największego amerykańskiego detalisty i pracodawcy w Stanach. Harowali ciężko i uczyli się angielskiego „w robocie”. Za to moi rodzice i ja przynależeliśmy już do innego języka i innej kultury, odnajdując się w czymś, co było całkowicie obce dla rodziców mamy.
To w zasadzie zabawne, kiedy coś absolutnie naturalnego dla ciebie jest czymś całkowicie sztucznym dla kogoś innego.
Byłam osobą, która uwielbia pisać. Z mówieniem miałam większe trudności, podobnie jak z odczytywaniem ludzkich emocji i ubieraniem własnych w słowa, kiedy musiałam stanąć przed kimś twarzą w twarz, ale mój laptop i ja mieliśmy bonding od zawsze na zawsze.
Byłam mistrzynią słowa pisanego i najlepiej sprawdzałam się w rozmowach zza ekranu i przez okienka czatu. Pisałam od dzieciństwa na wszystkim, co mi wpadło w ręce, i tworzyłam historie, odkąd sięgałam pamięcią. Kiedy wysłałam propozycję wydawniczą z pierwszym tomem historii o funkcjonariuszach z Nowego Jorku do największego amerykańskiego wydawcy z milionem imprintów, nie sądziłam, że cokolwiek zdziałam. A sześć tomów później nie dowierzałam, że osiągnęłam sukces. Powiedzmy.
Miałam wokół siebie zaledwie garstkę ludzi – między innymi właścicielkę kawiarni, w której spędzałam mnóstwo czasu, redaktor naczelną wydawnictwa i redaktorkę, za które oddałabym życie. Do czasu.
Tyle że one wszystkie postanowiły mnie uśmiercić. Najpierw redaktorka wykopała mi grób, redaktor naczelna zadała cios, a właścicielka kawiarni dobiła mnie łopatą. Przenośnie, ale tak właśnie się stało. I one wszystkie na mojej płycie nagrobnej mogły napisać jedno: „Zmarła tragicznie za sprawą Theo Hardy’ego”.
Kto postanawia zostać pisarką w wieku sześciu lat??? W dzieciństwie czułam się niezrozumiana przez bliskich, którzy wyrzucali mi, że marnuję czas na myślenie o niebieskich migdałach. Nie miałam pojęcia, o jakie migdały chodzi, aż do czasu, kiedy do domu obok wprowadzili się nowi sąsiedzi. A ich młodszy syn miał oczy właśnie w tym kolorze. I okazało się, że dzieli ze mną miłość do książek – i czytania, i pisania.
Moje życie zapowiadało się bardzo obiecująco. To znaczy na samym początku – wtedy, kiedy życie jeszcze się zapowiada. Bo jakoś z wielu dziwnych powodów i słów wypowiedzianych zbyt głośno, w gniewie i na przekór, to obiecujące życie zaczęło się turlać w dół. Najpierw powoli, a potem szybciej i szybciej, aż wpadło do błotnistego rowu, a ja stanęłam przed wyborem. Mogłam albo zakopać się jeszcze głębiej pod warstwą kłopotów, albo chwycić łopatę i odkopać się z tony błota.
Więc naprawdę nie miałam pojęcia, jak doszło do tego, że siedziałam teraz bez umowy i z perspektywą klęski tylko dlatego, że moja redaktorka miała inną wizję mojej przyszłości.
– Ale... ale chyba nie może być aż tak źle, prawda? – próbowałam ostudzić jej zapędy. – Wciąż jest nie najgorzej, prawda? Możemy umówić się na jeszcze jeden kryminał, na thriller, powieść historyczną, ale błagam cię, tylko nie na romans!
Nie poddawałam się. Walczyłam. Nie traciłam nadziei.
– Ellie, wciąż jesteś na fali wznoszącej, ale my jesteśmy tu od tego, żeby nie pozwolić ci utonąć. Musimy działać teraz, dopóki jeszcze jest szansa. Jesteś maszynką do produkcji tekstów, mogłabyś napisać cokolwiek i ludzie by to czytali – mówiła, jakby przygotowywała się do tej rozmowy od tygodni. Mogłaby uczyć ludzi, jak wykładać złe wieści, naginając fakty. Tylko dlaczego w jej ustach „fala wznosząca” zabrzmiała jak „równia pochyła”?
– Czemu mam przeczucie, że teraz czas na wielkie ALE?
– Tak, ale... – Wiedziałam! – ...musimy myśleć ambitniej. W kategorii wielkich planów. Chodzi o większe tytuły, większe oczekiwania, wyższe liczby. Przyciągnąć uwagę mediów, sprawić, żeby wśród czytelników zawrzało, żebyś zdobyła ich serca. Ludzie nadal lubią kryminały, ale spójrzmy prawdzie w oczy, teraz rządzą komedie romantyczne. I jeśli chcesz popłynąć na tej fali w wielkim stylu, potrzebujesz najlepszego nauczyciela.
– Założę się, że już mnie zapisałaś do szkoły. – Czułam, jak powoli ogarnia mnie zwyczajna ludzka wściekłość. – Już wiesz, jak tam będę dojeżdżać?
– Porszakiem. Z Theo Hardym.
– Że co, proszę? – Mój mózg musiał się zawiesić na rom-comach.
– Napiszesz romans wspólnie z Theo Hardym. W ciągu sześciu miesięcy. Spędzisz ten czas w jego towarzystwie w pięknym domu i z planem marketingowym na biurku, którego będziesz się trzymać. Planu, nie biurka. – Czy ona miała jeszcze czelność do mnie mrugnąć? – Pan Hardy będzie ci pomagał w każdy sposób, jaki tylko uznasz za stosowny. Weźmiecie udział w eventach promocyjnych towarzyszących waszemu projektowi – będziecie odwiedzać różne miejsca, udzielać wywiadów, uczestniczyć w imprezach, sesjach fotograficznych. A to wszystko po to, żeby podbić serca czytelników i czytelniczek, którzy mają zapragnąć tej historii, jeszcze zanim wypuścimy ją na rynek.
Naprawdę usiłowałam zachować powagę, ale poległam. I parsknęłam. I roześmiałam się tak głośno i tak szczerze, że rozbolało mnie wszystko od żołądka po żebra.
– Niemal dałam ci się wkręcić. – Otarłam łzy z kącików oczu. – Wolałabym wymiotować przez miesiąc, niż podlizywać się Hardy’emu.
– Wielka szkoda, bo romans bez lizania byłby jak upierdliwy ból zęba. Nie do zniesienia – odezwał się zza moich pleców głęboki głos.
Podskoczyłam, po czym powoli i z gracją podniosłam się z krzesła.
– Ty jesteś nie do zniesienia – wypaliłam w stronę Hardy’ego, po czym dodałam, mordując wzrokiem Celię: – Chcę porozmawiać z redaktor naczelną.
– Obawiam się, że...
– Natychmiast.
Czekam na niego w naszym miejscu, ale on się spóźnia. Czy nie rozumie, że bez niego mi się nudzi? Jestem już na górze, mam pisaki i zeszyty. Nie wiem, jak dorosłe pisarki radzą sobie same. Bo ja uwieeeelbiam pisać z kimś. Uwielbiam pisać razem z nim.
Jest tutaj od... no nie wiem, miesiąca? A wydaje mi się, jakbyśmy przyjaźnili się od zawsze.
Theodore. Theo – zapisuję najładniej, jak potrafię.
Imię, którego on nienawidzi, a ja uwielbiam.
Theo Hardy + Elle Golding. Nasze imiona i nazwiska na notesie z naszą historią.
Kiedyś będziemy pisać prawdziwe książki. Dla prawdziwych czytelników. Musimy się tylko tego nauczyć. Theo i ja.
Nigdy nie poznałam nikogo o tym imieniu i nie chcę poznać. Dla mnie może być jedynym Theodore’em w historii wszechświata. Bo jest...
Nie pamiętam nawet, jak wyglądało moje życie przed Theo. Wystarczy powiedzieć, że było nudne i samotne, w przeciwieństwie do tego, co nastąpiło potem. Pojawił się pewnego dnia, kiedy czytałam na ganku komiks o Atomówkach, wprowadził do domu obok i pięć minut później już siedział obok mnie, wyciągnął powieść graficzną o Thorze i zapytał, czy chcę się zamienić.
– Wyglądasz jak Brawurka – stwierdził ze szczerym uśmiechem.
– Jestem Brawurką – odparłam, poprawiając zieloną sukienkę. Pamiętam, że wtedy nosiłam nawet grzywkę jak moja ulubiona postać z kreskówki. – A ty to... Thor? – Uśmiechnęłam się nieco złośliwie, wskazując na komiks.
– Chciałbym – westchnął. – Gdybym był silniejszy od brata, zawsze mógłbym z nim wygrać.
– Jestem Atomówką. Pomogę ci – postanowiłam w ułamku sekundy.
Z miejsca znaleźliśmy wspólny język. A nasi rodzice cieszyli się z wielu różnych względów.
Zanim w moim życiu pojawił się Theo, mama powtarzała, że jestem utrapieniem. Męczydusza, wiecznie z nosem w książkach. Chciałam czytać jej na głos i zmuszałam do czytania tych samych książek, żeby mieć z kim o nich porozmawiać, albo zamęczałam fragmentami tekstów własnej produkcji. Znosiła te tortury raz lepiej, raz gorzej, ale wiedziałam, że to dla niej tortury. A swoim pojawieniem się Theo te tortury ukrócił.
Bo moje życie po życiu to było życie z Theo. I z książkami.
W wieku jedenastu lat większość czasu spędzaliśmy w domku na drzewie u mnie w ogrodzie, gdzie opowiadaliśmy sobie historie. I te historie zawsze były hybrydowe. On zaczynał, a ja kontynuowałam, doprowadzając opowieść do pewnego punktu, ciekawa, jak sobie poradzi. To było zwykle coś zabawnego, jakiś cliffhanger, kłopoty, w jakie wpakowałam bohaterów, tylko po to, żeby ich z nich wyciągnął.
Wtedy był świetny w wyciąganiu z kłopotów.
Następnie jedliśmy obiad u mnie albo u niego, żegnaliśmy się, by powrócić do domu, napisać w notesie rozdział własnej historii i rano zamienić się nimi w autobusie szkolnym. Pisaliśmy dwie „książki” naraz. Jedna była jego, a druga moja, ale na każdą z nich składały się dwie narracje. Każde z nas pisało rozdział wieczorem, by dać temu drugiemu notes o poranku. Theo reagował na to, co napisałam, a moim zadaniem było pociągnąć to, co wymyślił on. I tak w kółko.
A w drodze do szkoły, siedząc razem w autobusie, rozkminialiśmy wszystko dalej. Wzniecaliśmy powstania w magicznych królestwach, planowaliśmy niebezpieczne wyprawy, zdobywaliśmy zakazane skarby. Nasza sąsiedzka pisanina trwała aż trzy lata. I choć powoli stawało się jasne, że wspólny czas absolutnie cudownego dzieciństwa dobiega końca, wolałam być ślepa na wszystkie sygnały i udawać, że nie dostrzegam, że nasz świat zaczyna się walić.
Bo prawda była taka, że Theo wybrał innych ludzi ponad książkowych bohaterów. I ponad naszą przyjaźń.
Czasem w życiu mamy zbyt wiele możliwości. A czasem żadnej. Obie opcje są do dupy.
– Jeśli to miał być jakiś szeroko zakrojony plan...
– Otis, nie zaczynaj! – warknąłem. – Miałeś być po mojej stronie, przyjacielu.
– Po prostu uważam, że miewałeś w życiu lepsze pomysły. – Popatrzył na mnie z troską ciemnymi oczyma otoczonymi siateczką zmarszczek, które w ciągu ostatnich pięciu lat zatrważająco się rozpleniły. Ich liczba nie miała związku z wiekiem, winien byłem raczej ja. – A ten jest na poziomie przedszkola.
– Kończy mi się czas, Otis – przyznałem. – Jeśli nie zacznę działać teraz, niedługo będzie za późno. Spotkałem ją na gali rok temu i obaj wiemy, jak to się skończyło i jak fantastycznie mi poszło.
Oparłem dłonie o zlew i wyjrzałem przez okno na ogród.
Fakt nr 1. Już mnie nie znosiła.
Fakt nr 2. I tak mnie nie znosiła, więc nawet jeśli wszystko spieprzę, gorzej nie będzie.
Fakt nr 3. Nie ryzykowałem wiele. Najwyżej karierę.
– A więc decydujesz się na ten poroniony pomysł, bo spotkałeś się z nią rok temu i nie możesz o niej zapomnieć?
Oglądałem swoje życie z dystansu i planowałem wielki show, zapewniając moim fan(k)om miejsca w pierwszych rzędach.
– Poprawka. Spotkałem ją piętnaście lat temu i nie potrafię o niej zapomnieć.
– W związku z czym postanowiłeś ją wrobić w... cokolwiek to jest.
– Mhm. – Upiłem łyk Powerade.
– Potwierdzam. To najgłupsza rzecz, na jaką wpadłeś, odkąd się znamy. – Pokręcił głową, a ja zgromiłem go spojrzeniem.
– Dzięki za całkowicie zbędne info.
Upiłem kolejny łyk różowego izotonika i po raz tysięczny powiedziałem sobie, że dobrze robię. A przynajmniej nie robię źle.
– Lecę do Nowego Jorku.
Prawda jest taka, że nienawidzę Theo Hardy’ego. Oślepia mnie swoim parszywym blaskiem, ogłusza hałasem, jaki wokół siebie robi. Wydaje zbyt wiele romansideł, których nikt nie potrzebuje. Dlaczego ten chłam w ogóle się sprzedaje? No błagam! Hardy jest jak żywcem wycięty z książki bohater romansu, który ma wszystko.
Znałam go kiedyś, kiedy życie jeszcze było piękne i proste. Ale teraz tak sobie myślę, że to życie musiało należeć do kogoś innego, bo przecież gdyby było moje, to trwałoby dalej, no nie?
Niestety w tym życiu już kilkakrotnie miałam (nie)przyjemność trafić na niego na różnych galach, jubileuszach, spotkaniach z czytelnikami i przy okazji wywiadów dla prasy. Spotykałam go online, spotykałam go w realu. Raz czy dwa wzięliśmy udział w tym samym panelu dyskusyjnym na temat przyszłości książki.
Nigdy nie przychodzi sam. Zawsze ma uwieszoną u ramienia jakąś supermodelkę, superwoman albo supergwiazdę, jakby normalni ludzie dla niego nie istnieli. I zawsze musi błyszczeć idiotycznymi uwagami, cytować idiotycznie krindżowe anegdoty ze swojego idiotycznie błyszczącego życia i wozić się wypolerowanymi na błysk autami.
Po prostu... to dla mnie za dużo. Jest zbyt piękny, odnosi zbyt wiele sukcesów, jest zbyt sławny, zbyt zabawny, zbyt idealny. Jego włosy mają zbyt wiele loków. Już na pierwszy rzut oka widać, że coś z nim jest nie tak, coś, co przebija się przez chmurę drogich perfum, nie pozwalając mi się zbliżyć. Przypominając mi, jak bardzo zepsuty jest w środku.
Przez całe lata udawało mi się trzymać się od niego z dala.
Dawno temu, w moim poprzednim życiu na Zachodnim Wybrzeżu, byliśmy bardzo blisko. Zbyt blisko. A kiedy za bardzo zbliżysz się do płomienia, nie tylko się oparzysz, ale i nabawisz blizn, które w dodatku zostaną ci na całe życie. Ludzie niby to wiedzą, a i tak garną się do ognia.
Za to w moim aktualnym życiu na Wschodnim Wybrzeżu spotkaliśmy się kilka razy, ale zbliżyliśmy się do siebie tylko raz. A to spotkanie, kiedy pojawił się samotny i niebezpieczny, wciąż usiłowałam wyprzeć z pamięci.
On za to na szczęście niczego nie pamiętał, bo inaczej prędzej czy później nie omieszkałby o tym wspomnieć – nie był osobą, która hamowałaby się przed parsknięciem mi śmiechem prosto w twarz, a z całą pewnością tak właśnie by zareagował.
Jak zareagował dekadę temu. Kiedy delikatna i krucha Ellie nie potrafiła się bronić. Jeszcze.
– Jako twój wydawca wierzymy, że osoba autorska z takim potencjałem jak twój zasługuje na kreatywnego, innowacyjnego partnera, który pomoże nam w wypromowaniu jej powieści w sposób, który zatrzęsie rynkiem wydawniczym i nie pozwoli o sobie zapomnieć. – Siedziałam z otwartymi ustami, wyglądając jak osoba z zerowym potencjałem, wsłuchując się w głos redaktor naczelnej Holly Parker, która usiłowała dotrzeć do mojego serca i mózgu. To było z całą pewnością bardzo bolesne doświadczenie dla nas obu. – Krajobraz marketingowy zmienia się jak w kalejdoskopie i oferuje znacznie więcej możliwości niż wtedy, kiedy zaczynaliśmy z twoimi tytułami pięć lat temu.
– Wy jesteście moim partnerem. – Uśmiechnęłam się słabo, mając nadzieję, że zdołam ją jeszcze jakoś udobruchać. – To wydawnictwo jest moim partnerem.
– Tak, oczywiście. – Holly najwyraźniej zdążyła już to sobie dobrze przemyśleć, Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy i jak. – Będziemy pracować z niesamowitą agencją marketingową, której zadaniem będzie wykorzystanie fabuły powieści...
– Jakiej fabuły?! Jakiej powieści?! – Czy mnie coś ominęło?
– Fabuły powieści, która będzie powstawała, oferując co jakiś czas rzut oka na wasze prawdziwe życie! – Z jakiegoś absolutnie niewytłumaczalnego dla mnie powodu Holly pisnęła z zachwytu. Jak widać, cieszyła się nie tylko szczęściem naszym, ale też wszystkich działów, które spiskowały przeciwko mnie! – Tylko sobie wyobraź tę szeroko zakrojoną kampanię promocyjną, aktywizującą wszystkie najważniejsze platformy zrzeszające czytelników, tworzoną z wami i częściowo przez was. Oboje. Działania przewidujemy na dziesięć miesięcy.
– Że co, proszę??? – Brakowało mi jakiegoś miliarda informacji.
A Holly brakowało piątej klepki.
– Napisanie powieści, szeroka komunikacja w social mediach, agresywna reklama, budowanie napięcia i przedsprzedaż w okolicach premiery! – kontynuowała, doprowadzając mnie do białej gorączki.
– O czym. Ty. Mówisz? – Wyszeptałam te słowa, walcząc o oddech.
To musiał być jeden z moich koszmarów.
Tak. Zdecydowanie. Za moment się obudzę w otoczeniu znajomych i bezpiecznych czterech ścian, moich mebli, moich fotografii.
Oddychaj, Ellie. Przeżyjesz ten koszmar, tylko oddychaj.
– Mówię o tym, żeby uczynić cię pożądaną, kimś, na kim ludziom będzie zależało. W dzisiejszych czasach czytelnicy nie chcą tylko czytać książek. Chcą doświadczać historii, potrzebują czegoś, co ich poruszy, chcą się zaangażować. A wy dwoje właśnie to im dacie.
Uniosła egzemplarz magazynu „GQ” z nieprzyzwoicie ślicznym zdjęciem JEGO. Które natychmiast znienawidziłam.
– Ja i Theo pieprzony Hardy? – splunęłam jego nazwiskiem, jakbym rzucała klątwę na nieprzyzwoicie śliczną okładkę.
– Oboje macie predyspozycje, talent i doświadczenie – kontynuowała Holly Parker. – Pan Hardy po prostu będzie czuwał nad tym, żeby całość okazała się romansem, a nie skończyła jako kryminał.
– Ha, ha. Normalnie umieram ze śmiechu. Jeszcze do niedawna kryminał trzymał się nieźle.
– „Nieźle” nie wystarczy, Ellie. Już nie. Naprawimy to.
– Skąd masz tę pewność? – Skrzywiłam się.
– Bo wierzę w was oboje. – Wstała i zaczęła chodzić po biurze w tę i z powrotem. Miała tak uduchowioną minę, że zastanawiałam się, czy Holly wierzy również w to, że potrafię latać. – Wierzę w was. Jesteście profesjonalistami i będziecie zachowywać się jak profesjonaliści. Nawet pomimo tego, że trochę będziecie musieli poudawać, że piszecie razem, bo... jesteście razem.
Aha, jasne. Ostatnio zachowywałam się jak profesjonalistka w towarzystwie Theo Hardy’ego dziesięć lat temu w domku na drzewie. Miałam świadomość, że nie dam rady być już bardziej profesjonalna niż wtedy. Poza tym... Ej, zaraz, zaraz!
– Wyjaśnijmy sobie jedno. – Próbowałam wyrównać oddech. Przysięgam, że próbowałam. To po prostu było zadaniem niewykonalnym, zważywszy na okoliczności. – Wydawnictwo chce, żebyśmy wmówili czytelniczkom, że jesteśmy parą i że postanowiliśmy spędzić razem trochę czasu, bo desperacko potrzebujemy napisać powieść?
– Ja użyłabym słowa... namiętnie.
– To, co proponujesz, Holly, jest popieprzone w jakichś dziesięciu aspektach i z całą pewnością się nie uda. Poza tym jestem pewna, że pan Hardy podobnie jak ja uzna ten pomysł za kompletny absurd i nigdy się nie zgodzi, żeby poświęcić swój czas na pracę ze mną.
– Pan Hardy już podpisał umowę.
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Pomyślałam, że na pewno zaraz zemdleję. Musiałam powstrzymać tę szaloną kobietę i jej zapędy, i to natychmiast! W jaki sposób to zwykłe spotkanie autorsko-redaktorskie zmieniło się w zlot wariatów z ich wariackimi ideami w wariatkowie?!
– A może dopuszczasz całkiem inny pomysł? – zapytałam ostrożnie. Może jeszcze nie wszystko stracone. – Mogłabym złożyć konspekt thrillera, którego akcja byłaby osadzona... w kosmosie! – wypaliłam. – Na stacji kosmicznej ginie astronauta. Albo na farmie w Kentucky, gdzie na środku pola ktoś znajduje zwłoki członków całej rodziny, a ich ciała ułożone są w znak zapytania...
– Ellie. – Holly uniosła dłoń, żeby mnie uciszyć, i zgromiła wzrokiem jak rozhisteryzowane dziecko. – Zarząd wyraził się jasno. Nie potrzebujemy kolejnego kryminału ani thrillera. Potrzebujemy zespołu, który da nam wielki bestseller. Globalny fenomen. Parę, która sprowadzi TikTok na kolana. Powinno ci schlebiać, że w naszej opinii to możecie być wy.
Nie. Pomyliłam się. Wszystko stracone. Przepadło na zawsze jak zdrowy rozsądek Holly Parker.
– Jasne – mruknęłam. – Zero presji, Ellie.
– Dasz radę, po prostu musisz tego chcieć.
PO PROSTU MUSZĘ TEGO CHCIEĆ? Nie myliłam się, ona naprawdę oszalała.
– To, czego CHCĘ, to zobaczyć jego umowę.
– Nie możesz. To poufny dokument, podobnie jak twoja.
– A czy mogłabyś przynajmniej mi zdradzić, dlaczego się zgodził? Skoro to taka gwiazda? Po co mu ja?
Doskonałe pytanie, Elle. Po co mu ty?
– Już ci powiedziałam. Potrzebujemy prawdziwego romansu, żeby podkręcić zainteresowanie nowym książkowym fenomenem – przyznała Holly bez skrępowania. – Pan Hardy lubi wyzwania. Więc w przeciwieństwie do ciebie zareagował na tę propozycję z ogromnym entuzjazmem.
– Poważnie? – Holly chyba nie sądziła, że się na to nabiorę.
– Wydawnictwo jest gotowe przeznaczyć na ten deal kupę kasy, bo nie ma nikogo, kto by w was wątpił. Klęska nie jest opcją. Zobaczysz, to będzie coś cudownego! – Znów zapiszczała. – Macie fantastyczną przeszłość, rewelacyjną historię, jesteście jak postacie z romansów w rodzaju hate-to-love, do diabła ciężkiego! Jesteście idealni!
Aha. Biedna Holly nie miała pojęcia, że nic z tego, co wymieniła, nie było nawet zbliżone do ideału.
Dobrze wiedzieć, że Hardy wyspowiadał się naszemu wydawcy, którego mi ukradł. Pewnie owinięcie sobie Holly wokół palca zajęło mu tylko chwilę. Jedna kolacja przy winie, podczas której opowiedział jej naszą łzawą historię. Może nawet przeleciał Holly, kto wie? Patrzyłam teraz na nią, jak stała z zaróżowionymi policzkami i egzemplarzem „GQ” w dłoni.
W Ameryce było tylu wydawców, ale nie, oczywiście, on musiał wydawać swoje gnioty w moim wydawnictwie! I te gnioty oczywiście musiały odnieść spektakularny sukces, bo czemu nie, prawda? A Holly Parker miała gdzieś moje uczucia i przemyślenia, bo interesowały ją jedynie trzy sprawy: HARDY, HARDY, HARDY!
– Jeśli, podkreślam, JEŚLI jakimś cudem dalibyśmy radę napisać powieść z dwóch perspektyw – zacisnęłam powieki i zaraz ponownie je otworzyłam, ale koszmar trwał nadal – i gdybyśmy zaliczyli te wasze imprezy... i nie pozabijali się nawzajem... a ludzie uwierzyliby, że namiętnie... się kochamy... i po prostu zapragnęliśmy wspólnie stworzyć powieść... to co dalej? Co potem? – Proszę bardzo. Nawet jeśli byłam owieczką prowadzoną na rzeź, żądałam odpowiedzi.
– Potem moglibyście się pobrać. Albo rozstać, jak chcecie. Zostać przyjaciółmi na zawsze albo się rozejść. Nie będziemy się wtrącać.
Łaskawcy. Ale Holly przynajmniej nie owijała w bawełnę i waliła prosto z mostu.
– Na zawsze... – mruknęłam. – A jeśli jednak odmówię?
– Zanim odmówisz, może najpierw zajrzyj do umowy i popatrz na wysokość zaliczki.
ELLIE: Hej, May, szybkie pytanie
ELLIE: Czy powinnam zrobić coś głupiego, jeśli to pogrzebie karierę Hardy’ego?
MAY: YASS!
MAY: Tylko najpierw go przeleć. Zrób to dla nas, osób które nie mają na to szans
ELLIE: OMG brzydzę się Tobą
MAY: Wcale nie
ELLIE: Nie jesteś nawet ciekawa, co miałabym zrobić?
MAY: Czy to coś nielegalnego?
ELLIE: Chyba nie...
MAY: To nie jestem ciekawa
MAY: Tylko pamiętaj najpierw się z nim przespać
ELLIE:
ELLIE: Zapytaj przy okazji Joela, czy podlewa kwiaty, jak obiecał
MAY: Niezły unik... Zajmę się tym, jeśli Ty... sama wiesz co!
Bosko. To tyle, jeśli chodzi o radę od najlepszej przyjaciółki. Mogłam się tego spodziewać. Dlaczego w ogóle brałam udział w tym wariactwie? Powodów było kilka.
Po pierwsze, zaliczka. Z takimi pieniędzmi mogłabym wreszcie założyć fundację i oferować stypendia dla ambitnych, utalentowanych dzieci, na jakie ja nigdy nie mogłam liczyć. I może kupić kawałek ziemi z wywaloną w kosmos latarnią – wiem, nędzny pomysł, ale jeśli jest się samotną pisarką bez własnego życia, ale wciąż chce się coś osiągnąć, ryzykuje się idiotyczne rzeczy, no nie?
Po drugie, kwestia dumy. Nie byłam tchórzem, do cholery! Jeśli jakiś tam Theo Hardy chciał zaryzykować swoje nazwisko i karierę, żeby rzucić mi wyzwanie, to nie zamierzałam pokazać, że się go boję!
Kiedy z jego ust padł ten idiotyczny tekst o romansach i lizaniu, w jego oczach dostrzegłam błysk. Niebieskie tęczówki przeszywały mnie na wskroś i mówiły do mnie szyderczo: „Wiem, że za bardzo się boisz, żeby wyjść ze swojej strefy komfortu i po prostu się zabawić”.
W takim razie czekała go niespodzianka! Jakiekolwiek gierki miał w planach, żeby udowodnić, że to on jest niekwestionowaną gwiazdą na nieboskłonie Macmahon Publishing, zamierzałam w nie zagrać. Oddanie tej rozgrywki walkowerem nie wchodziło w grę. Choć ryzykowałam wszystko. Również zachwianie władz umysłowych.
No i po trzecie, to był tylko projekt, no nie? Niezależnie od tego, co chciały mi wmówić Holly i Celia, czytelnicy mieli gdzieś autorów i ich szaleństwa. Co z tego, że Theo i Ellie zaczęliby się spotykać i postanowili przelać swoją „miłość” i „czułość” na karty nowej powieści, prawda? Jeśli dotarliby do ostatniej kropki, a ich wspólna historia ukazałaby się drukiem, to hurra, wszyscy sikaliby ze szczęścia. A jeśliby się rozstali, to co z tego? Samo życie, nie?
A może było mu mnie zwyczajnie żal? Postanowił się nade mną zlitować i zaoferować mi swoje usługi współautorskie?
Tyle że wciąż nie dawało mi spokoju to jedno pytanie: DLACZEGO? Bo nie mógł patrzeć, jak moje dane sprzedażowe lecą na łeb, na szyję i stają się tak mikroskopijne, że trzeba na mnie patrzeć przez szkło powiększające?
Musiałam zagrać z nim w jego grę, żeby uzyskać kilka odpowiedzi. Prosto z jego łajdackich ust.
W podstawówce już na pierwszych zajęciach pod tytułem „Kim chcę zostać, kiedy dorosnę”, oświadczyłam, że chcę zamieszkać w Nowym Jorku, dobrze prosperować na diecie ze Starbucksa, żeby dniem i nocą pracować na swoim ukochanym laptopie, któremu nadam imię Kocyk.
Pamiętam, że nauczycielka zaśmiała się, czy na pewno wiem, co znaczy „dobrze prosperować na diecie”. Ale o imię laptopa nie zapytała. Wszyscy wiedzieli, że Brawurka nie zajdzie daleko bez swojego Kocyka.
Jako dzieciak dorastający w słonecznej suburbii pod Los Angeles, cieszyłam się życiem i nie miałam pojęcia, że trzeba uważać na to, o czym się marzy, bo życzenia czasem się spełniają. Albo zmieniają w koszmar. I że niedługo wcale nie będę mogła, tylko będę musiała zamieszkać w NYC, i że nie będzie mowy o dobrym prosperowaniu, tylko najwyżej o przeżyciu.
Byłam kujonką, książkarą, samotniczką, która wolała świat fikcyjny od realu. To w zasadzie zabawne, jak w wieku jedenastu lat szybko przeobraziłam się w kogoś, kto desperacko potrzebuje przyjaciela z krwi i kości. Partnera. Może właśnie dlatego, że nie miałam doświadczenia w żadnych związkach, tak koncertowo spieprzyłam ten jeden, który tyle dla mnie znaczył.
„Nie, Elle” – zaprotestował natychmiast czujny głosik w mojej głowie. „To on wszystko spieprzył, nie ty”.
Byłam pewna, że wyparłam wszystkie wspomnienia z dzieciństwa. Jego pocałunki i jego kłamstwa. Ale tak bardzo się myliłam. Wspomnienia nie zniknęły, a jedynie się zahibernowały. Czekały w ukryciu, rosnąc w siłę, żeby zaatakować z pełną mocą. Musiałam się bronić.