Christmas Love Story - Biel Julia - ebook + książka

Christmas Love Story ebook

Biel Julia

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja Detox Love Story. Historia, która pobudza, rozgrzewa i dodaje energii!

Ella i Jonasz zapraszają swoje rodzeństwo na dziesięciodniowe zimowe wakacje w amerykańskich górach. Cieniem na świątecznej radości kładzie się jednak zniknięcie przyjaciela, który dwa i pół roku wcześniej porządnie zamieszał w życiu wszystkich. Ale grudzień to czas przebaczenia i czas cudów. Czy jest szansa, że chłopak wróci i zafunduje im trzęsienie ziemi? A może najzwyczajniej odpowiada mu reputacja faceta bez serca?

Ta historia jest jak płatek śniegu – wyjątkowa, niepowtarzalna i po prostu piękna!

Poczuj magię świąt i zobacz, kto otrzyma drugą szansę na szczęśliwe zakończenie.

Christmas Love Story roztopi każde serce!

Karolina Łukawska | @ksiazkidobrejakczekolada

Zima, rodzina – ta wybrana, i przytulny domek w górach, w którym ogień płonie nie tylko w kominku, a chemia iskrzy niczym fajerwerki. Julia Biel stworzyła nową definicję doskonałych świąt.

Natalia Gawrońska | @nattrook

Julia Biel pociągnięciem pióra jest w stanie zaszczepić miłość tam, gdzie wcześniej była nienawiść... Christmas Love Story to książka, która porwie każdą romantyczkę, a dla fanek świąt będzie jak kubek gorącej czekolady.

Maddie Pawłowska | @maddie_pawlowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 423

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Text co­py­ri­ght © 2024 by Ju­lia Biel Co­py­ri­ght © 2024 for this edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładki, skład i ła­ma­nie: Ra­do­sław Stęp­niak
Ma­te­riały gra­ficzne na okładce: tn-prints; Ol­de­sign / Shut­ter­stock
Ma­te­riały gra­fiki na stro­nach roz­dzia­ło­wych: góry – Elina Li / Shut­ter­stock; Nowy Jork – La­rek / Shut­ter­stock; Por­to­bello i Po­znań – Ra­do­sław Stęp­niak / Adobe Fi­re­fly
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Ni­niej­sza książka jest dzie­łem fik­cyj­nym. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych po­staci i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-896-5
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

PO­WIE­ŚCI JU­LII BIEL

Se­ria TO NIE JEST, DO DIA­BŁA, LOVE STORY

To nie jest, do dia­bła, love story. Tom I

To nie jest, do dia­bła, love story. Tom II

To nie jest, do dia­bła, love story. Skin Deep

Dy­lo­gia LOVE STORY

De­tox Love Story

Chri­st­mas Love Story

Dy­lo­gia BE MY EVER

Be My Ever

For Ever More

Dy­lo­gia ME­MORY

Me­mory Al­most Full

Me­mory Al­most Gone

Ti­mes New Ro­mans

Kasi i Rad­kowi,

któ­rzy pierwsi do­strze­gli po­ten­cjał w tej hi­sto­rii,

i Pam,

która pierw­sza do­strze­gła po­ten­cjał w To­mie.

Ka­roli,

któ­rej przy­jaźń pod­trzy­muje mniew naj­mrocz­niej­szych chwi­lach.

Wszyst­kim, któ­rzy nie wsty­dzą się, że mają skrzy­dła –

tym, któ­rzy po­tra­fią z nich ko­rzy­stać i wzbi­jają się wy­sokow niebo, i tym, któ­rym je pod­cięto. Mam dla Wasdo­brą wia­do­mość – one od­ra­stają!

Wszyst­kim, któ­rzy wie­rzą w ma­gię – ma­gię do­tyku,ma­gię po­ca­łunku, ma­gię spoj­rze­nia, ma­gię do­bra –która drze­mie w każ­dym czło­wieku.

I wresz­cie wszyst­kim, któ­rzy ni­gdy nie po­go­dzili sięze sło­wem „KO­NIEC” na ostat­niej stro­nie uko­cha­nej hi­sto­rii.

I dla Cie­bie, Ko­chany,

za to, że po­da­ro­wa­łeś mi kie­dyś skrzy­dła.

Por­to­bello k. Edyn­burgaSzko­cja

Otwo­rzy­łam oczy, jak co­dzien­nie od nie­mal dwóch i pół roku, ostrożna i pełna wąt­pli­wo­ści, czy to wszystko wy­da­rzyło się na­prawdę, czy tylko mi się śniło. Mięta i aloes awan­so­wały w ran­kingu mo­ich uko­cha­nych za­pa­chów na samą górę topki i nic nie mo­gło ich sko­pać z pie­de­stału.

Uchy­li­łam po­wieki i przez chwilę roz­ko­szo­wa­łam się wi­do­kiem naj­do­sko­nal­szym – to przy­oble­czona skórą mi­łość o dłu­gich rzę­sach i do­łecz­kach skry­tych pod war­stwą snu.

Mi­nęło pra­wie dwa i pół roku, a ja by­łam za­ko­chana jak wtedy, kiedy po raz pierw­szy za­śpie­wał dla mnie na sce­nie. Kiedy po raz pierw­szy wniósł mnie na rę­kach do pubu. Kiedy przy­jął ode mnie cel­tycki pier­ścień z ty­tanu.

Zer­k­nę­łam na jego lewą dłoń i de­li­kat­nie po­gła­dzi­łam pier­ścio­nek. Mo­głam się za­ło­żyć, że ma­leńki bry­lant mru­gnął do mnie, jakby mó­wił: „Nie­źle to wy­my­śli­łaś, otu­ma­niona istoto. Każda ko­bieta, która przy­cho­dzi do pubu, my­śli, że Eryk jest za­jęty”.

Bo prze­cież był, prawda? Był bar­dzo za­jęty uszczę­śli­wia­niem swo­jej ko­biety.

Tak w każ­dym ra­zie twier­dził.

Za­ci­snę­łam po­wieki z ca­łej siły i po­ło­ży­łam się na le­wym boku, usi­łu­jąc zdu­sić w so­bie dziwne uczu­cie kieł­ku­ją­cego stra­chu.

Moje ży­cie w ciągu ostat­nich dwóch lat przy­brało fan­ta­styczny ob­rót – Eryk ukoń­czył psy­cho­lo­gię i zo­stał przy­jęty na stu­dia dok­to­ranc­kie, czym wpra­wił w osłu­pie­nie wszyst­kich bez wy­jątku, a ja zro­bi­łam to, co kieł­ko­wało we mnie od pierw­szej chwili, kiedy wy­po­wie­dział do mnie te słowa na gra­nicy jawy i snu – po­szłam w jego ślady, żeby stu­dio­wać psy­cho­lo­gię. W Edyn­burgu. W ję­zyku an­giel­skim.

Oboje mie­li­śmy znacz­nie mniej czasu na pracę za ba­rem niż wcze­śniej, ale Paula po pro­stu prze­szła nad tym do po­rządku dzien­nego. W po­koju go­ścin­nym po­ja­wiła się ko­lejna dziew­czyna o pol­sko-szkoc­kich ko­rze­niach, a ja po­ru­sza­łam się jak wolny elek­tron mię­dzy swoim pię­trem a pod­da­szem Eryka, upar­cie od­ma­wia­jąc prze­pro­wadzki na stałe.

Na po­czątku po po­wro­cie z la­tarni mor­skiej, dwa i pół roku wcze­śniej, pro­wa­dzi­li­śmy z Gier­szem dłu­gie fi­lo­zo­ficzne roz­mowy w ro­dzaju „co by było gdyby”: Co by było, gdy­by­śmy wy­je­chali do Po­zna­nia? Gdy­by­śmy zna­leźli so­bie ro­botę w ja­kiejś la­tarni? Gdy­by­śmy się po­brali?

Re­ago­wa­łam tak pa­nicz­nie i aler­gicz­nie na wszel­kie alu­zje na te­mat mał­żeń­stwa, że po sze­ściu mie­sią­cach mniej lub bar­dziej de­li­kat­nych przy­ty­ków, za­gad­nięć, żar­tów i po­waż­niej­szych pro­po­zy­cji po pro­stu prze­stał.

Nie mia­łam pew­no­ści, czy ode­tchnę­łam z ulgą, czy się roz­cza­ro­wa­łam. W końcu oświad­czy­łam się Ery­kowi, ale wcale mu się nie oświad­czy­łam i w do­datku za­gro­zi­łam, że je­śli choć wspo­mni o mał­żeń­stwie, spa­kuję się i już ni­gdy mnie nie zo­ba­czy.

Czy to moż­liwe, że tro­chę prze­sa­dzi­łam?

Da­jąc mu pier­ścień, chcia­łam, żeby wie­dział, że mam świa­do­mość (to brzmiało tak skom­pli­ko­wa­nie jak mój spo­sób my­śle­nia), iż to wła­śnie on jest moją mi­ło­ścią na całe ży­cie, ale bar­dziej niż śmierci oba­wia­łam się, że zrobi coś głu­piego z po­czu­cia obo­wiązku, przy­zwo­ito­ści albo winy, a ja wcią­gnę go jak mo­dliszka i znisz­czę.

Nie mo­gło być nic gor­szego, niż oświad­czyć się fa­ce­towi (ale tak, żeby mu się nie oświad­czyć), a on – oczy­wi­ście sza­le­jąc za tobą – uznałby wtedy, że spo­dzie­wasz się wza­jem­no­ści i po trau­ma­tycz­nym związku wje­chałby na ko­la­nie z pier­ścion­kiem nu­mer dwa. Tylko po to, żeby trzy mie­siące póź­niej go­rącz­kowo kom­bi­no­wać, jak się z tego wszyst­kiego wy­co­fać.

Chcia­łam go, ale go nie chcia­łam?

Chcia­łam, żeby był ul­tra­pro­cen­towo pewny, że mnie chce.

A po tym wszyst­kim, co za­fun­do­wał mu los, wie­dzia­łam, że po­trze­buje czasu.

Poza tym dwa razy w ty­go­dniu Eryk pro­wa­dził tak zwaną tu­to­rial group w ra­mach part-time te­aching, czyli na sta­no­wi­skach przy­dzie­la­nych w pierw­szej ko­lej­no­ści dok­to­ran­tom, a ja mia­łam świa­do­mość, jak na wy­dziale pa­trzyli na niego wszy­scy nie­za­leż­nie od orien­ta­cji sek­su­al­nej – Eryk się po­do­bał. I na­wet kiedy pro­wa­dzi­li­śmy rze­czowe roz­mowy na te­mat li­te­ra­tury przed­miotu, ese­jów albo stu­diów przy­pad­ków i po­świę­cał mi całą swoją uwagę, czu­łam, że nikt mnie nie trak­tuje po­waż­nie – bo na żad­nym z mo­ich pal­ców nie było pier­ścionka, który pa­so­wałby do jego pier­ście­nia.

Kilka razy zda­rzyło mi się usły­szeć ja­kieś szepty – czy on ko­goś ma, że to plotka, że ko­goś ma, że pier­ścio­nek to tylko ozdoba, że ma od­stra­szyć głupi pod­ryw, że kiedy na cie­bie pa­trzy, robi się go­rąco... Od­su­wa­łam się wtedy i zmie­nia­łam miej­sce, żeby nie sły­szeć dal­szego ciągu. By­łam dumna, że mój uko­chany – lu­bi­łam tak o nim my­śleć – jest dok­to­ran­tem i że jest silny na tyle, żeby my­śleć o ka­rie­rze na­uko­wej. Za­po­wie­dzia­łam mu też, że nie za­mie­rzam się na nim wie­szać na uni­wer­sy­tec­kich ko­ry­ta­rzach, cho­dzić z nim za rękę ani wcią­gać go w przy­tulne kąty, żeby po­dzie­lił się ze mną od­de­chem.

Tak. By­łam głu­pia, mia­łam za­sady i czę­sto cier­pia­łam. A moje mo­tylki cier­piały ra­zem ze mną.

Wła­śnie kiedy za­czy­na­łam roz­wa­żać, czy nie po­win­nam jed­nak pod­wi­nąć ogona i za­sło­nić so­bie nim oczu, ra­mię Eryka ob­jęło mnie w pa­sie i przy­cią­gnęło do wła­ści­ciela, a usta uca­ło­wały moją szyję i po­sta­no­wiły ob­sy­pać po­ca­łun­kami krę­go­słup, przy­naj­mniej jego górną część.

Jęk­nę­łam, za­po­mi­na­jąc, o co mi wła­ści­wie cho­dziło. Dłoń Eryka ry­so­wała na moim brzu­chu uspo­ka­ja­jące kręgi, jakby czuł, że mój żo­łą­dek po­wi­nien zo­stać tam, gdzie jest, a nie ła­do­wać mi się do gar­dła.

– Dziew­czyno, je­śli nie je­steś praw­dziwa, le­piej po­wiedz mi to te­raz, może jesz­cze nie jest za późno na le­cze­nie – mruk­nął, prze­su­wa­jąc dłoń wy­żej, znacz­nie wy­żej, na piersi stale głodne jego do­tyku. – Cza­sem ła­pię się na tym, że spraw­dzam, czy twoja szczo­teczka do zę­bów na pewno stoi w ła­zience, czy sie­dzisz na wy­kła­dzie, czy to twoje imię znaj­duje się w gra­fiku na­szego pubu... – Jęk­nę­łam, pod­da­jąc się jego go­rą­cemu do­ty­kowi, i zwró­ci­łam się ku niemu z za­ci­śnię­tymi po­wie­kami, wtu­la­jąc się w silne ra­miona.

By­łam zgu­biona. Pie­kła mnie krtań, pa­lił żo­łą­dek, drżały opuszki pal­ców, kiedy prze­su­wa­łam je po jego ple­cach.

Uniósł mój pod­bró­dek i de­li­kat­nie uca­ło­wał wargi, nos, po­liczki i swoje ulu­bione miej­sce na szyi, tuż pod uchem.

– Otwórz oczy, mała za­dro – mruk­nął, a wszyst­kie moje za­koń­cze­nia ner­wowe za­re­ago­wały na tembr jego głosu. – Bo ina­czej po­liżę ci po­wieki – za­gro­ził.

Za­chi­cho­ta­łam i po­pa­trzy­łam na niego, a mo­tylki zro­biły to, co zwy­kle w chwili, kiedy pa­trzy­łam na jego ciem­no­nie­bie­skie tę­czówki, blond włosy w nie­ła­dzie i do­łeczki w po­licz­kach – prze­chy­liły główki na bok i zgod­nie wes­tchnęły: „awwww...”.

– Dzień do­bry, Neu­ro­nie – szep­nę­łam, czu­jąc, jak na­pięte po­stronki mo­ich ner­wów znów się wy­gła­dzają pod jego za­chwy­co­nym spoj­rze­niem.

– Dzień do­bry, Miss Por­to­bello – mruk­nął i po­ca­ło­wał mnie głę­boko i na­mięt­nie, roz­pę­dza­jąc wszyst­kie nie­po­ko­jące my­śli. – To ta­kie mar­no­traw­stwo, że mu­simy cho­dzić spać, a po­tem mu­simy pra­co­wać... I do­piero będę cię miał na wy­łącz­ność za wiele, wiele, zbyt wiele go­dzin. A ja tak bar­dzo cię pra­gnę, Jodka... – Ob­jął mnie i przy­ci­snął do sie­bie, a całe jego ciało było ży­wym do­wo­dem, że nie żar­tuje.

– Jesz­cze się panu nie znu­dziło? – ude­rzy­łam w za­lotny ton. – Pra­wie dwa i pół roku, pa­nie Giersz, mógłby pan już wy­do­ro­śleć.

– Je­stem bar­dzo, ale to bar­dzo do­ro­sły – znów mnie po­ca­ło­wał – i wolno mi ro­bić z pa­nią wszyst­kie rze­czy, które za obo­pólną zgodą ro­bią do­ro­śli lu­dzie... – Jego od­dech przy­spie­szał, a dło­nie sta­wały się nie­spo­kojne, jakby głodne.

– Eryk... – Do­tknę­łam jego twa­rzy, prze­ły­ka­jąc ślinę i strach. – Je­steś moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, wiesz? – szep­nę­łam. – Moją drugą po­łówką. I nie było ani jed­nego dnia, że­bym ża­ło­wała de­cy­zji, że tu zo­sta­łam. – Z czu­ło­ścią uca­ło­wa­łam naj­pierw jego górną, a po­tem dolną wargę.

Po­pa­trzył na mnie z uwagą, ro­zu­mie­jąc, co się ze mną dzieje. No pra­wie. Nie mógł wie­dzieć, że je­stem o niego za­zdro­sna jak cho­lera, ale całą resztę wy­czu­wał.

– Po raz trzeci zbli­żają się święta, od­kąd ro­dzice cię tu po­rzu­cili, i znów za­czy­nasz się drę­czyć, co? – wes­tchnął. Jego dłoń pod­jęła uspo­ka­ja­jący ma­saż mo­ich ple­ców.

– Nie po­rzu­cili mnie, tylko świa­do­mie zo­sta­łam! – obu­rzy­łam się.

Nie po­le­cia­łam do domu w grud­niu pierw­szego roku, tego naj­trud­niej­szego po mo­nu­men­tal­nej sce­nie z ich udzia­łem („mo­żesz wcale nie wra­cać”), ale są­dzi­łam, że pół­tora roku wy­star­czy, że­by­śmy się do­ga­dali. Tyle że w na­stępne święta też ja­koś nie wy­szło. Wpraw­dzie wy­mie­nia­li­śmy już e-ma­ile, what­sappy i zda­rzało nam się roz­ma­wiać przez te­le­fon, ale ani mama, ani tata nie za­pro­sili nas do Po­zna­nia.

Nie sfor­mu­ło­wali pro­stego za­pro­sze­nia, a ja nie za­py­ta­łam. Nie po­pro­si­łam. Ro­zu­mia­łam, że po raz ko­lejny chcieli mnie w ten spo­sób uka­rać.

Fajna kara, nie? Taka nie­zbyt do­tkliwa.

Eryk miał ra­cję. Li­sto­pad do­biegł końca, roz­po­czął się gru­dzień i zbli­żały się trze­cie święta Bo­żego Na­ro­dze­nia poza do­mem. Ko­cha­łam moje ży­cie ze wszyst­kich sił i uwa­ża­łam, że nie ma dla mnie lep­szego miej­sca niż tu­taj, w ra­mio­nach Eryka, na wy­kła­dach, za ba­rem. Od­na­la­złam się w ja­kiś za­gad­kowy spo­sób w tym kraju, wśród tych lu­dzi i nie za­mie­rza­łam tego zmie­niać. Ale bra­ko­wało mi ro­dzi­ców, a zwłasz­cza młod­szego ro­dzeń­stwa. Bo star­sze ro­dzeń­stwo wi­dy­wa­łam kilka razy do roku.

– Po pro­stu tę­sk­nię za ro­dziną. Tak troszkę. Tę­sk­nię za tym, żeby znów było do­brze, wiesz? Żeby ro­dzice ro­zu­mieli, że je­stem naj­szczę­śliw­sza na świe­cie, i żeby dzie­lili tę ra­dość.

Było mi źle ze świa­do­mo­ścią, że oni tę­sk­nią za mną jakby mniej.

Je­śli cho­dziło o Werę i Aleksa, to oprócz przy­ziem­nych rze­czy ich ka­riera w mo­de­lingu na­bie­rała tempa. Ca­rola ze Skin Deep Stu­dio w na­tu­ralny spo­sób stała się ich agentką, ale ostat­nio i tak zna­la­zła dla nich sub­a­gen­cję. O ka­len­da­rzu ta­tu­ator­skim Ca­roli było dwa i pół roku temu tak gło­śno, że naj­pięk­niej­sza para z jej ka­len­da­rza, So­kół i Słońce, nie­długo po­tem przy­cią­gnęła za­in­te­re­so­wa­nie naj­pierw po­znań­skich, a po­tem pol­skich firm. Wera nie była wy­lewna, ale zde­cy­do­wa­nie doj­rzała i na­brała aser­tyw­no­ści i od­wagi. Kiedy opo­wia­dała o ko­lek­cjach ubrań, to­re­bek i bu­tów, o bi­żu­te­rii i per­fu­mach czy współ­pracy ze sty­li­stami, cza­sem od­no­si­łam wra­że­nie, że to nie­moż­liwe, żeby ta cu­dow­nie pewna sie­bie ko­bieta była moją sio­strą, która jesz­cze nie tak dawno stro­niła od do­tyku i kon­tak­tów z ludźmi.

Jo­nasz i Ella od po­nad roku stu­dio­wali w USA. Po na­my­śle stwier­dzi­łam, że los Jony i mój był nieco po­dobny. Ja wpraw­dzie nie prze­nio­słam się do in­nego kraju w po­goni za drugą po­łówką, tylko zo­sta­łam przez nią wy­pchnięta spod kół sa­mo­chodu i roz­ko­chana ku obo­pól­nemu za­sko­cze­niu, a po­tem po pro­stu po­sta­no­wi­łam tu zo­stać, ale i tak Jona i ja tra­fi­li­śmy za gra­nicę z tą jedną je­dyną osobą, która przez splot prze­róż­nych oko­licz­no­ści stała się nam naj­bliż­sza.

– Chyba mu­sisz mnie prze­ko­nać, że je­steś naj­szczę­śliw­sza na świe­cie – mruk­nął Eryk, wy­ry­wa­jąc mnie z roz­my­ślań – bo ja­koś nie do końca ci wie­rzę.

W tej sa­mej chwili zro­biło mi się lżej na sercu i du­szy.

Oplo­tłam go no­gami i szep­nę­łam:

– To za­da­nie na­leży chyba do cie­bie...

Po­znań, Wlkp.Pol­ska

– Aleks, co się z tobą ostat­nio dzieje? Nie po­znaję cię. Jaki ty wła­ści­wie masz pro­blem? – Pa­trzy­łam na naj­bliż­szą mi osobę, z którą dzie­li­łam nie­mal wszyst­kie naj­waż­niej­sze wy­da­rze­nia ostat­nich lat, i nie mia­łam po­ję­cia, co ro­bić.

– Ja­kie to pol­skie, nie? W Pol­sce wszy­scy chcą wie­dzieć, jaki masz pro­blem – wark­nął. Nie lu­bi­łam, kiedy jego piękną twarz wy­krzy­wiał taki gry­mas. Czy to był gry­mas za­wodu? Roz­cza­ro­wa­nia? Mia­łam wra­że­nie, że ostat­nio za wolno re­aguję na zmiany jego na­stroju, że je­stem nie dość uważna, nie dość em­pa­tyczna, że za mało się sta­ram.

– O co ci cho­dzi? Znów o... Tomka? – za­ry­zy­ko­wa­łam.

– O Tomka, o twoją sio­strę, o two­jego brata, o cie­bie! – nie­mal krzyk­nął.

By­li­śmy już ra­zem trzy lata i co­raz trud­niej przy­cho­dziło mu pa­no­wa­nie nad sobą. Działo się z nim coś nie­do­brego, a ja nie mia­łam po­ję­cia, jak mo­głam prze­ga­pić mo­ment, kiedy za­czął tra­cić cier­pli­wość.

Czy moż­liwe, że po raz pierw­szy zde­ner­wo­wał się, kiedy pod­pi­sa­łam sa­mo­dzielny kon­trakt rok temu? A może wtedy, kiedy sama udzie­li­łam wy­wiadu? W każ­dym ra­zie na pewno wtedy, kiedy wy­szło, że moje ma­rze­nia nieco róż­nią się od jego.

– A może tak na­prawdę cho­dzi ci o przy­szło­roczną... wy­graną? – za­py­ta­łam ci­cho. – My­śla­łam, że się ucie­szysz. Że bę­dziesz... dumny – po­wie­dzia­łam gorzko.

Nie cier­pia­łam, kiedy mój głos tak drżał.

Ża­ło­wa­łam, że na co dzień nie wi­dzę swo­jego ta­tu­ażu na ple­cach. By­łam pewna, że w ta­kich chwi­lach jak ta tra­cił ko­lory i przy­ga­sał, uwy­dat­nia­jąc tylko pa­skudne bli­zny, zwy­kle ukryte pod tu­szem.

– No po­patrz, znasz mnie le­piej niż ja sam – od­parł z re­zy­gna­cją.

– Prze­cież to na­groda, Aleks – tłu­ma­czy­łam spo­koj­nie. – Ogromne wy­róż­nie­nie. Ta­kich rze­czy się nie od­rzuca. – Mil­czał. Upar­cie mil­czał. – Co chciał­byś, że­bym w tej sy­tu­acji zro­biła? – wes­tchnę­łam, ma­jąc na­dzieję, że tym ra­zem mnie za­sko­czy, że po­rwie mnie w ra­miona i za­pewni o swoim wspar­ciu, po­wie, że pęka z dumy i że cie­szy się moim szczę­ściem.

– Sama po­win­naś to wie­dzieć – po­wie­dział za­miast tego. – Ty. Nie ja.

Nie lu­bi­łam się z nim kłó­cić i zwy­kle tego uni­ka­łam. Tyle że w ży­ciu czło­wieka przy­cho­dzi taki mo­ment, kiedy wła­sny kom­fort i sa­mo­po­czu­cie prze­wyż­szają strach o re­ak­cję dru­giej osoby.

Kiedy walka o ma­rze­nia za­czyna być waż­niej­sza od płyt­kiego spo­koju.

– Czy ty się... bo­isz? – za­py­ta­łam, bo na­gle przy­szło mi to do głowy.

– A po­wi­nie­nem? – wy­pa­lił. – Ty byś na moim miej­scu się nie bała?

– Po pro­stu mi nie ufasz. – Chyba za­mie­rza­łam mu za­dać py­ta­nie, ale za­miast tego fakt ja­koś stwier­dził się sam. – Albo je­steś za­zdro­sny.

Po­ki­wał głową ze smut­kiem, jakby się zga­dzał, jakby po­twier­dzał każde usły­szane słowo, a po­tem prych­nął i za­prze­czył ru­chem głowy, jakby to była jedna wielka combo-nie­do­rzecz­ność. Jak ja mia­łam z nim roz­ma­wiać?

– Wiesz co? – Opadł na fo­tel i za­mknął oczy, a ja sta­nę­łam tuż przy nim.

– No co? – nie pod­da­wa­łam się. – Bo wła­śnie nie bar­dzo wiem, ale za to bar­dzo chcę się do­wie­dzieć.

Sta­łam nad nim z za­ciętą miną, w bo­jo­wym na­stroju, a on nic so­bie z tego nie ro­bił, bo na­wet na mnie nie pa­trzył.

– Nie chcę przez chwilę my­śleć o kon­trak­tach i se­sjach, o ta­tu­ażach i bli­znach – szep­tał. – Nie chcę te­raz ana­li­zo­wać, co się sta­nie za mie­siąc, dwa i pół roku, gdzie bę­dzie każde z nas, okay? Mam już dość ga­da­nia mo­jej mamy i tej dru­giej agentki, chwi­lowo mam dość wszyst­kiego.

Kiedy tak szep­tał z za­mknię­tymi oczami i nie mo­głam w nie spo­glą­dać, siłą rze­czy sku­pia­łam wzrok na jego czole, ślicz­nych brwiach, mocno za­ry­so­wa­nych ko­ściach po­licz­ko­wych, sil­nym pod­bródku, peł­nych ustach i buj­nych wło­sach, które lata temu po­zba­wione sa­mu­raj­skiego koczka ukła­dały się te­raz w cu­downe fale.

– To o czym chcesz te­raz my­śleć? – za­py­ta­łam nieco spo­koj­niej.

– O tym, że za­wio­dłem jako przy­ja­ciel. Że oboje za­wie­dli­śmy – od­parł gorzko. – Że znów zbli­żają się święta, a spo­śród kilku osób, na któ­rych mi za­leży, jego po pro­stu skre­śli­łem. Czy ra­czej po­zwo­li­łem, żeby sam się skre­ślił.

Usiadł rap­tow­nie i wresz­cie skie­ro­wał na mnie spoj­rze­nie cud­nych i mą­drych sza­rych oczu, a ja pró­bo­wa­łam po­wstrzy­mać ko­lana, żeby się nie ugięły, żeby wy­trzy­mały jego wzrok, który rów­no­cze­śnie mnie drę­czył i chwy­tał za serce.

– Ni­gdy nie by­łem spo­kojny, wiesz to. Za dużo zda­rzyło się w moim ży­ciu, że­bym był ostoją spo­koju, ale przy to­bie... z tobą... udaje mi się już nie roz­pie­przać wszyst­kiego, czego do­tknę. Mia­łem świa­do­mość, że nie ma ta­kiego cudu, żeby mi­łość mo­gła ule­czyć czło­wieka. To bajki dla dzieci. Ale my we dwoje, z bli­znami, le­czy­li­śmy się wza­jem­nie, rów­no­cze­śnie, po­ma­ga­li­śmy sa­mym so­bie i so­bie na­wza­jem. – Słu­cha­łam go i czu­łam, że gdyby się po­sta­rał, gdyby tak mocno, jak na roz­grze­by­wa­niu prze­szło­ści, za­le­żało mu na mnie i moim do­bru, mo­gła­bym za­ko­chać się w nim na nowo. – Tylko że tak bar­dzo sku­pi­łem się na so­bie, że cał­ko­wi­cie za­po­mnia­łem, że nie je­stem sam i że to, co ro­bię, ma wpływ na in­nych, ma kon­se­kwen­cje. I im by­łem szczę­śliw­szy, tym inni, tym on bar­dziej za­my­kał się w so­bie. Jakby we wszech­świe­cie ist­niała ja­kaś po­pie­przona rów­no­waga mię­dzy szczę­ściem a nie­szczę­ściem, ro­zu­miesz?

– Nie ro­zu­miem, dla­czego na­gle za­czy­nasz wy­rzu­cać so­bie coś, na co nie mia­łeś wpływu, i od­su­wasz praw­dziwy pro­blem, ja­kim je­ste­śmy my, na rzecz wy­ima­gi­no­wa­nego, tylko po to, żeby mnie ode­pchnąć! – Chcia­łam być spo­kojna, ale nie mo­głam pa­trzeć, jak się tor­tu­ruje.

– Nie od­py­cham cię – po­wie­dział tylko po to, żeby za­prze­czyć temu, co wła­śnie po­wie­dzia­łam.

– Aha, ja­sne. – Dziś to ja za­mie­rza­łam mieć ostat­nie słowo.

Miał ra­cję, że do­brze go zna­łam. Zna­łam go tak do­sko­nale, że nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, na czym bę­dzie po­le­gać jego wy­bitna stra­te­gia zro­bie­nia so­bie ze mnie wroga i wy­pie­prze­nia mnie z miesz­ka­nia, żeby mógł na­dal stal­ko­wać swo­jego przy­ja­ciela w na­dziei na ja­kiś ślad.

Na­szego przy­ja­ciela. Chło­paka, z któ­rym po po­wro­cie z Por­to­bello dwa i pół roku temu za­przy­jaź­ni­łam się za­ska­ku­jąco mocno, a jed­nak zbyt słabo, żeby zo­stał. I Aleks się my­lił – to nie on za­wiódł, tylko ja.

– Po pro­stu nie chcę przez chwilę my­śleć o tym, o czym chcesz my­śleć ty, bo idą święta, a ja znów mam świą­teczną ob­se­sję na jego punk­cie. Do­stanę na­grodę za szcze­rość? – za­py­tał gorzko.

Aku­rat tą na­grodą mo­gli­śmy się po­dzie­lić.

– A może od po­czątku by­łam tylko twoją mi­sją, dziew­czyną, którą mu­sia­łeś na­pra­wić, bo za bar­dzo przy­po­mi­nała ci sie­bie, co? – Otwo­rzył sze­rzej oczy, ale nie za­prze­czył. – Za­an­ga­żo­wa­łeś się jak cho­lera, wy­my­śli­łeś in­trygę, za­my­dli­łeś mi oczy, roz­ko­cha­łeś mnie w so­bie, po­mo­głeś mi stać się naj­lep­szą wer­sją mnie, dla mnie... ale... – Nie, nie mo­głam dłu­żej pa­trzeć w jego oczy, chyba jed­nak wo­la­łam go we wcze­śniej­szym wy­da­niu.

Jego oczy były wszyst­kim. Ża­rem, słoń­cem, desz­czem. A te­raz po­tra­fiły być chło­dem.

Od­wró­ci­łam się na pię­cie i ucie­kłam do kuchni. Się­gnę­łam po szklankę z szafki i na­la­łam wody z kranu, usi­łu­jąc prze­łknąć tkwiącą w gar­dle upartą gulę.

Nie­stety, woda nada­wała się do tego tak do­sko­nale jak pa­jąk ptasz­nik do za­ba­wia­nia dzieci.

Aleks po­ja­wił się tuż za mną i sta­nął w progu. Nie mia­łam po­ję­cia, czy przy­szedł tu, żeby mnie prze­pro­sić czy wy­pro­sić – z miesz­ka­nia.

– Wera... ostat­nie ty­go­dnie... – za­czął z wes­tchnie­niem, jakby to była roz­mowa z pra­co­dawcą, który szcze­rze ża­łuje, że musi mnie wy­wa­lić z ro­boty.

– Ty po pro­stu ani przez chwilę we mnie nie wie­rzy­łeś, prawda? – wy­pa­li­łam.

Za­sta­na­wia­łam się, czy z ta­kim na­sta­wie­niem w ogóle do­trwamy do świąt.

I dla­czego nie jest tak, że szczę­ście jest dane nam raz na za­wsze...

A może jest? Tylko wci­snę­łam re­set?

Lo­gan, UTUSA

Sie­działa zwi­nięta w fo­telu pod oknem, mnąc w pal­cach chu­s­teczkę mo­krą od łez. A ja trwa­łem na­prze­ciwko od kwa­dransa, usi­łu­jąc z niej wy­du­sić, co za­mie­rza zro­bić z tą wia­do­mo­ścią, która dwa­na­ście mie­sięcy póź­niej roz­orała jej serce tę­pym no­żem w dłoni praw­nika jej matki.

Czy ktoś mógłby na­pi­sać in­struk­cję ob­sługi tę­pego noża? Ak­tu­al­nie bar­dzo by mi się przy­dała!

Ella ni­gdy nie miała wspar­cia ro­dzi­ców i za­wsze była tego świa­doma (a to wcale nie jest ta­kie oczy­wi­ste ze wspar­ciem ro­dzi­ców, bo ja na przy­kład by­łem prze­ko­nany, że mo­żemy z sio­strami li­czyć na wspar­cie, ale się wszy­scy prze­li­czy­li­śmy; może po pro­stu nikt z nas nie umiał li­czyć i tyle). Jed­nak te­raz, rok po tra­ge­dii, na jej głowę spa­dła la­wina pro­ble­mów śli­skich od jej łez ni­czym ka­mie­nie z Vir­gin Ri­ver w parku Zion.

– Nie chcę ich. Mo­żesz je so­bie za­brać – oświad­czyła jak dziecko, które rzuca za­bawką. – Nie bę­dziesz mu­siał o nic się mar­twić, nie bę­dziesz mu­siał wal­czyć o sty­pen­dium spor­towe...

– Lu­bię dru­żynę siat­kówki – za­blo­ko­wa­łem jej słowa w lo­cie.

– Ale to sty­pen­dium nie po­krywa ca­ło­ści cze­snego – tłu­ma­czyła.

– Po­kryje w przy­szłym roku – za­sto­so­wa­łem obronę po­lem.

– Po co mi one, no po­wiedz? – za­jęła po­zy­cję go­to­wo­ści do ataku (cie­szy­łem się na świą­teczną prze­rwę, bo jak wi­dać, siat­kówka za mocno sie­działa mi w gło­wie). – Nie mam już nic. Ty nie masz już nic. I ni­kogo. Uda­jesz, że chcesz tu być, że chcesz żyć tym ży­ciem na kon­ty­nen­cie, który ni­gdy nie był ci bli­ski... Niby po co? No po co?! – Nie po­zna­wa­łem jej, nie ro­zu­mia­łem, skąd brały się te słowa. Na­gle wy­chy­liła się i chwy­ciła moje dło­nie. – Po­móż mi coś z nimi zro­bić, bła­gam cię, Jo­nasz. Je­śli tro­chę ci na mnie za­leży...

Na­bra­łem głę­boko po­wie­trza i przy­pu­ści­łem mo­ty­wa­cyjny atak:

– Gdy­byś pa­liła jak smok, od­dał­bym ci płuca, gdy­byś co­dzien­nie upi­jała się do nie­przy­tom­no­ści, po­dzie­lił­bym się z tobą wą­trobą. Od­da­łem ci serce, ale, bła­gam, dziew­czyno, po­trzą­śnij swoim wła­snym mó­zgiem i wy­myśl ja­kiejś wyj­ście, bo osza­leję! – wrza­sną­łem. – To ja­kiś kosz­mar!

Pa­trzyła na mnie oczami kota ze Shreka. Jak ta istota mo­gła czuć się tak ża­ło­śnie, kiedy ja tu by­łem skłonny od­dać jej wszyst­kie or­gany? By­łem go­towy się roz­paść, żeby ją po­skła­dać, choć naj­bar­dziej uwiel­bia­łem sta­piać się w ca­łość – z nią!

– W po­rządku – ode­zwała się, ocie­ra­jąc łzy. – Na wszelki wy­pa­dek po­pro­szę te płuca, wą­trobę i serce. Już wiem, od czego mu­szę za­cząć.

– No, oświeć mnie. Za tę kasę za­mó­wisz so­bie drugą szansę, piątą klepkę, szó­sty zmysł, a mnie zo­staną siódme poty... – ga­da­łem bez sensu, nie mo­gąc znieść jej pa­niki i obrzy­dze­nia do sa­mej sie­bie. Przy­su­nęła się na brzeg fo­tela i chwy­ciła mnie za ko­szulę. Jej gest miał pio­ru­nu­jące dzia­ła­nie. Każdy jej do­tyk miał pio­ru­nu­jące dzia­ła­nie. – Bę­dziemy spraw­dzać, które z nas jest sil­niej­sze? – za­py­ta­łem, za­my­ka­jąc jej dło­nie w uści­sku.

– Bę­dziemy spraw­dzać po­łą­cze­nia lot­ni­cze – oświad­czyła z de­ter­mi­na­cją.

• • •

Nie­któ­rzy lu­dzie są stwo­rzeni do dzia­ła­nia. Uro­dzili się po to, żeby zna­leźć so­bie cel, kon­se­kwent­nie go re­ali­zo­wać, a po szczę­śli­wej re­ali­za­cji znaj­do­wać ko­lejny i ko­lejny.

I tak bez końca.

Sza­no­wa­łem ją za to od chwili, kiedy ją po­zna­łem. Nie ściem­niała – nie prze­pro­wa­dziła się do Po­zna­nia, dla­tego że to naj­pięk­niej­sze mia­sto w Pol­sce. Prze­nie­śli ją tu ro­dzice, któ­rych miała za­pro­wa­dzić tu praca, ale oka­zało się, że osta­tecz­nie jej oj­ciec pod­pi­sał umowę z firmą z Ka­nady i je­dyny raz, kiedy Ju­dyta i Ro­bert po­ja­wili się w sto­licy Wiel­ko­pol­ski, to Święto Dzięk­czy­nie­nia, które po­sta­no­wili spę­dzić z nami w re­stau­ra­cji. Tylko po to, żeby za­raz le­cieć da­lej.

Le­cieć – do­słow­nie.

A Po­znań dla Elli sta­no­wił ta­kie wła­śnie... mię­dzy­lą­do­wa­nie.

Jej oj­ciec był w po­ło­wie Ame­ry­ka­ni­nem, czuł się ko­smo­po­litą, ni­g­dzie nie za­grzał miej­sca na dłu­żej. Ale pie­lę­gno­wał ame­ry­kań­skie tra­dy­cje, a swoje dzieci – Ella miała jesz­cze star­szego brata Do­mi­nika, który pra­co­wał w Ber­li­nie – wy­cho­wy­wał z roz­ma­chem. Roz­siał całą ro­dzinę po świe­cie i wy­ma­gał je­dy­nie po­słu­szeń­stwa i nie­poda­wa­nia w wąt­pli­wość jego dys­ku­syj­nych wy­bo­rów.

Ella tego nie ro­biła. Po pro­stu ry­so­wała ko­lejne li­nie na swo­jej ma­pie świata, two­rzyła mapę my­śli, ro­biła ra­chu­nek zy­sków i strat i sta­wiała so­bie cel za ce­lem.

Kiedy ją po­zna­łem, jej ak­tu­al­nym ce­lem było do­tar­cie do osiem­nastki i epic­kie po­ka­za­nie środ­ko­wego palca ro­dzi­com. Jej je­dyną bo­ha­terką i idolką była miesz­ka­jąca w Utah bab­cia, któ­rej pra­gnie­niem było ścią­gnię­cie Elli i Do­mi­nika do sie­bie.

Wyj­rza­łem te­raz przez szybę i unio­słem okno, żeby wcią­gnąć do płuc po­wie­trze ze stanu ka­nio­nów. Udało jej się. Udało jej się wy­je­chać, wy­le­cieć, po­móc mi w apli­ka­cji na stu­dia, a jej babci – po­móc nam obojgu.

Na­wet nie po­tra­fi­łem mieć pre­ten­sji do swo­ich ro­dzi­ców, że wście­kali się nie tylko na Jodę, ale i na mnie. Ju­styna i Olaf byli tylko ludźmi – a każ­dego czło­wieka mo­żesz skrzyw­dzić i zra­nić; to nie jest su­per­bo­ha­ter, który po­trafi coś wię­cej niż ty. W rok ocze­ki­wa­nia na Nu­tellę i jej ma­turę za­ro­bi­łem tyle, ile może za­ro­bić ktoś, kto pra­cuje szes­na­ście go­dzin na dobę, ale to i tak było za mało.

– Czy to wszystko na pewno miało sens? – py­tała czę­sto. – Czy tylko uda­wa­łeś, że lu­bisz to ży­cie, żeby mi spra­wić przy­jem­ność?

Nie cier­pia­łem, kiedy tak przed­sta­wiała na­szą re­la­cję – ona re­ali­zu­jąca swój plan maxi i ja, za­ko­chany pa­sa­żer na gapę, który w ostat­niej chwili po­sta­no­wił się przy­łą­czyć do jej po­dróży przez ży­cie.

Uśmiech­ną­łem się do wła­snych wspo­mnień. Za­wód mi­ło­sny sprzed lat wy­da­wał się te­raz czymś tak ba­nal­nym jak bu­telka piwa dla de­spe­ra­tów. Ale to wła­śnie mój za­wód mi­ło­sny i obo­wiąz­ko­wość Elli, która od­mó­wiła po­rzu­ce­nia mnie na ulicy, przy­wio­dły mnie do niej i przy­wią­zały. A kiedy Ella wy­pi­sy­wała do matki te swoje e-ma­ile z po­wy­kre­śla­nymi frag­men­tami, pełne ob­raź­li­wych słów, za­pew­nia­jąc, jaka to jest sa­mo­dzielna i jak świet­nie so­bie ra­dzi, i za któ­rymś ra­zem wy­pa­liła, że ma chło­paka, matka na­tych­miast dała znać ca­łej ro­dzi­nie.

A że aku­rat wtedy kro­iło się w Ame­ryce we­sele jej ku­zynki Am­ber (z którą te­raz wi­dy­wa­li­śmy się śred­nio co dwa ty­go­dnie), a Ella nie na­le­żała do lu­dzi, któ­rzy oka­zują sła­bość – to były czasy, kiedy nie uzna­wała cze­goś ta­kiego jak ta­ryfa ulgowa – za­pro­po­no­wała mi po­kry­cie wszyst­kich kosz­tów wy­jaz­do­wych i dwu­ty­go­dniowy wy­lot do USA, je­śli zgo­dzę się uda­wać jej chło­paka.

Nie za­mie­rza­łem się w niej za­ko­chi­wać i nie prze­wi­dzia­łem, że ona za­ko­cha się we mnie. Ale prawda była taka, że nie za­mie­rza­łem też te­sto­wać jej sil­nej woli i spraw­dzać, czy to, że sta­ną­łem na jej dro­dze do suk­cesu, wpły­nie na zmianę jej pla­nów.

Wo­la­łem ni­gdy nie prze­ko­nać się na wła­snej skó­rze, że nie je­stem jej pierw­szym wy­bo­rem. Wy­star­czy, że ona była moim. Cała reszta wy­bo­rów była na­sza. Wspólna.

Not ano­ther love story, Judy? Not on my watch!

Mo­głem udo­wod­nić to Ju­dy­cie i ca­łemu światu.

– O czym tak my­ślisz? – za­py­tała Ella z obawą.

– Za­rzu­casz mi, że udaję, że chcę tu być. Że chcę tu miesz­kać i wła­śnie tu się uczyć. Przed chwilą po­czu­łem się tak, jak­bym umie­rał, i całe ży­cie prze­le­ciało mi przed oczami. – Uśmiech­ną­łem się do niej, wy­wo­łu­jąc iskierki w jej oczach. – A że moje ży­cie za­częło się wtedy, kiedy po­wie­dzia­łaś w klu­bie nie­za­po­mniane słowa: „Mu­sisz­prze­zja­ki­ś­cza­su­da­wać­że­je­ste­śmo­im­chło­pa­kiem­bo­po­wie­dzia­łam­ro­dzi­com­że­je­ste­śi­po­le­cie­ćja­ko­moj­fa­cet­na­we­se­le­mo­jej­ku­zynki”... mniej wię­cej... to te­raz ty mu­sisz wresz­cie przy­jąć do wia­do­mo­ści, że je­steś moim ży­ciem, chcesz czy nie chcesz, ko­bieto. Prawda jest taka, że je­śli cho­dzi o cie­bie, nie uda­wa­łem, na­wet kiedy uda­wa­łem. – Klęk­ną­łem przy fo­telu pod oknem, ode­bra­łem jej mo­krą chu­s­teczkę i rzu­ci­łem za sie­bie na pod­łogę.

– Je­steś po pro­stu nie­re­for­mo­walny. – Za­chi­cho­tała. – I prze­kupny.

– Po­wie­dzia­łaś mi chyba kie­dyś, że je­stem prze­kup­nym gno­jem...

– ...a ty do­da­łeś, że moim prze­kup­nym gno­jem...

– I że zdaję się na twoją ła­skę, pa­mię­tasz? – Zbli­ży­łem do niej twarz. – Moja warga i ja. I jesz­cze kilka bar­dzo stra­te­gicz­nych czę­ści ciała. Mam tylko jedną prośbę.

– Jaką? – za­py­tała i uca­ło­wała moje wargi. Prze­stała pła­kać. Uśmie­chała się.

By­łem cu­do­twórcą.

– Już ni­gdy wię­cej nie za­rzu­caj mi, że to nie jest to, czego pra­gnę. Że to nie jest moje ży­cie – po­pro­si­łem, po­waż­nie­jąc. – Pra­co­wa­łem jak głupi na bo­isku i poza bo­iskiem, po­dej­mu­jąc ry­zyko, i to ry­zyko się opła­ciło. I każdy po­wi­nien po­dej­mo­wać ry­zyko albo do końca ży­cia ła­mać so­bie głowę i serce nad tym, co by było, gdyby.

– Po­mo­żesz mi ob­dzwo­nić ro­dzinę? – po­pro­siła.

– Ca­łus za każdą mi­nutę roz­mowy – rzu­ci­łem. – Nie wiem, czy pa­nią stać, panno Beck.

– Deal. Za­po­mnisz o tym wszyst­kim, co po­wie­dzia­łam? – Za­rzu­ciła mi ręce na szyję.

– Mó­wi­łaś coś? – mruk­ną­łem i po­cią­gną­łem ją do sie­bie na pod­łogę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki