For Ever More - Julia Biel - ebook + książka

For Ever More ebook

Biel Julia

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wyczekiwana kontynuacja Be My Ever Julii Biel, autorki To nie jest, do diabła, love story.

For Ever More to dowód na to, że czasem miłość nie wystarczy. A czasem… tak! Tematy poważne i zabawne przeplatają się w powieści jak pasma w warkoczu. Kipiąca od emocji fabuła bezwzględnie cię poturbuje, a następnie z mocą defibrylatora poderwie twoje serce do działania. Na końcu zaś z czułością zaleczy wszystkie rany.

Everlee ma huragan w sercu, podczas gdy Maverick konsekwentnie trzyma ją na dystans. W dodatku Frosta aktualnie usiłuje roztopić pół uniwerku. Mimo oczywistej chemii wydaje się, że tych dwoje nigdy nie będzie razem.

Jest jeszcze Haven – dziewczyna po przejściach – energiczna i słodka jak syrop klonowy. Haven głęboko wierzy, że może pokonać każdą przeszkodę i nic w życiu nie jest w stanie jej złamać. Dlatego chce namówić Everlee do próby zawalczenia o siebie (i przy okazji o Mavericka), a równocześnie bardzo pragnie przebić skorupę Ashtona, który jako jedyny doprowadza ją do szewskiej pasji i odbiera umiejętność logicznego myślenia. Jednak zanim Ash na serio zacznie rozważać przyszłość, najpierw musi rozprawić się z demonami przeszłości, które coraz odważniej wyciągają po niego szpony.

Wyśmienita i niepokojąca, przezabawna i uzależniająca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 317

Oceny
4,1 (108 ocen)
45
38
19
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malinawz

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, napewno wrócę do niej jeszcze nie jeden raz
10
jestemczytam

Nie polecam

Nie przebrnęłam... wymęczyłam do połowy i rezygnuje. Nuuuuda straszna!
11
PelaPati

Całkiem niezła

Niestety nie porwała mnie ta historia. Nie było to złe, ale też mnie nie wciągnęło, po prostu nijakie. Do tego nie rozumiem zachowania bohaterów, które często było sprzeczne ze sobą.
00
Ulatam

Nie oderwiesz się od lektury

POLECAM ❤️❤️❤️😍
00
KarolinaCzyta

Nie oderwiesz się od lektury

To książka, której rereadingu nie planuję. To byłby masochizm. Julia Biel przeprowadza czytelników i bohaterów książki przez piekło. Zadaje cios za ciosem. Odbiera nadzieję na szczęśliwe zakończenie. (Napisałam te słowa przed maratonem, więc jak wiecie - ostatecznie zdecydowałam się na rereading. 😂) "For Ever More" mnie przeczołgała. Działo się tak dużo! Kciuki bolały mnie od ich zaciskania, ale musiałam je trzymać, bo drżałam o los bohaterów. Narracja jest pierwszoosobowa, ale narratorów mamy aż sześcioro! SZEŚCIORO! Sześć tak różnych i tak wspaniałych postaci, za których musiałam trzymać kciuki, żeby Julia nie zesłała na nich kolejnej katastrofy. Tak samo jak podczas lektury pierwszego tomu wypisałam mnóstwo cytatów. Styl Julii Biel jest nie do podrobienia. I choć wszyscy śmieliśmy się, że od niej z przyjemnością przeczytamy nawet instrukcję obsługi widelca, to ja sugeruję, aby to jednak był nóż. Julia mistrzowsko operuje nożem, zadając bohaterom cios za ciosem. Nie ma litości. ...
00

Popularność




Copyright © 2022 by Julia Biel Copyright © 2022 for this edition by Media Rodzina Sp. z o.o.
Projekt graficzny okładkiAndrzej Komendziński
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
Media Rodzina popiera ścisłą ochronę praw autorskich. Prawo autorskie pobudza różnorodność, napędza kreatywność, promuje wolność słowa, przyczynia się do tworzenia żywej kultury. Dziękujemy, że przestrzegasz praw autorskich, a więc nie kopiujesz, nie skanujesz i nie udostępniasz książek publicznie. Dziękujemy za to, że wspierasz autorów i pozwalasz wydawcom nadal publikować książki.
ISBN 978-83-8265-302-1
Must Read jest imprintem wydawnictwa Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Lubisz absurdalne dedykacje?Ta książka jest dla Ciebie.Jeśli klikniesz opcję Nie zapisuj,tymczasowo będzie dostępnaostatnia wersja tego pliku.

Dowiedz się więcej

For Ever More – playlista

Hey SiriSalem Ilese

As It WasHarry Styles

DelicateTaylor Swift

FallingHarry Styles

Love Like ThatJC Stewart

InfinityJaymes Young

Sweater WeatherThe Neighbourhood

Call It What You WantTaylor Swift

F**kin’ PerfectP!NK

City of StarsRyan Gosling & Emma Stone

EvermoreTaylor Swift

Hold My HandLady Gaga

Zamiast wstępu

Mój najlepszy przyjaciel chciał mnie wpędzić do grobu.

Zrobiłem to, co zawsze – jak niezmiennie od piętnastu lat zachowałem się lojalnie i pojechałem z nim, żeby dać mu wsparcie, a przy okazji odbić Everlee. Tymczasem zanim się obejrzałem, już siedziałem w aucie w drodze powrotnej do Newark.

Bez Everlee. Całkowicie bez sensu i logiki.

Madson skopie mi dupę.

Całkowity brak kontaktu mógł oznaczać albo to, że Maverick Frost i Ashton Chase nie żyją, albo że owszem, żyją, ale coś poszło nie po ich myśli. Nie po mojej myśli.

Dla ich dobra byłoby lepiej, żeby zdarzyło się to pierwsze, bo jeśli nie, skopię Chase’owi tyłek.

Boleśnie.

Czułem się tak, jakby ktoś wyrwał mi ramię, bo serce straciłem już dawno. Nie bardzo wiedziałem, jak mam dalej funkcjonować. Jak miałem wykonać touchdown bez użycia piłki?

Nie potrzebowała mojej pomocy, mojej misji, mojego wsparcia. Wiedziała, że je ma, a mimo to odrzuciła je świadomie i zdecydowanie, jakby wystarczyło nacisnąć jakiś przycisk uruchamiający obronę przeciwpancerną.

A przecież ja nie wysyłałem jej żadnych pocisków, prawda?

Prawda?

Mówią, że człowiek powinien wiedzieć, kiedy odpuścić. Zabawne, bo sportowców uczą, żeby nie odpuszczać nawet w obliczu śmierci. Spoko, akurat tę kwestię ułatwia stężenie pośmiertne.

Miałam wrażenie, że zanim udało mi się zasnąć, minęła wieczność, a skutek był taki, że zamiast osiągnąć choć chwilowy spokój, przewracałam się tylko z boku na bok. Nawet w niespokojnym śnie prześladował mnie wyraz rozczarowania na twarzy Frosta – rozczarowania, smutku i rozpaczy, które paskudny pseudosen zniekształcał w nienawiść, wstyd i żal. Uśpione gdzieś głęboko pod moją skórą wróciły teraz ze zdwojoną mocą, żeby mi dokopać, tak jak Maverick dokopał Lincolnowi. A skoro wróciły, wiedziałam, że ponownie czeka mnie bolesna i nierówna walka; walka, którą tym razem byłam zdecydowana oddać walkowerem.

Oddychałam ciężko, z trudem powstrzymując łzy.

Obiecałam sobie, że już nie wrócę do tego domu. Postanowiłam zacząć wszystko na nowo i co mi to dało? Nie musiałam spać, żeby zanurzyć się w koszmarze; moje życie już teraz było niczym pieprzony sen!

Kiedy wczoraj przekroczyłam próg, stanęłam nieco nieporadnie w korytarzu i zadrżałam. Co miałam tu robić? Zagłodzić się na śmierć? Zapić? Zapłakać? Nie było przy mnie nikogo i niczego, skąd mogłabym zaczerpnąć nieco energii. Na górę nie dałabym się zaciągnąć ani wołami, ani obietnicą stosu sztabek złota.

Weszłam przez wyłożony jasną wykładziną korytarz do pokoju dziennego z otwartą kuchnią i rozejrzałam się jeszcze bardziej nieporadnie niż przed sekundą. Musiałam przytrzymać się futryny, żeby się nie przewrócić.

Powiodłam wzrokiem po meblach i ścianach, po wyciszonych sprzętach, które sprawiały wrażenie, jakby umilkły specjalnie po to, żeby mnie jeszcze bardziej nie przestraszyć.

Parter był w porządku – bolesny, ale nie tak bolesny jak piętro.

Bo na piętrze koczowały demony.

Cofnęłam się do komórki po lewej stronie przed wejściem do kuchni i przekręciłam gałkę, żeby wejść do środka. Na metalowych regałach zalegały puszki i przetwory, kartony z rzeczami z przeszłości i pudła z rzeczami na przyszłość.

Mieliśmy tyle planów! Chcieliśmy objechać całą Amerykę, hodować żółwie i papużki, mama marzyła o lekcjach tańca, a tata o produkcji noży. I co?

Nie ma co odkładać planów na później, na kiedyś, nie ma sensu chomikować przydasiów i zamykać rzeczy w pudełkach. Bo potem można te wszystkie pudełka zamknąć w komórce pod schodami. Albo spalić.

Maverick to zrozumiał. Pojął, że nurzanie się w przeszłości i projektowanie nieokreślonej przyszłości nie ma sensu. Dla niego było jasne, że trzeba żyć tu i teraz. Nie czekać na piątek, piąteczek, piątunio, nie wyglądać weekendów, świąt, dni wolnych od pracy i wakacji. Trzeba żyć na tysiąc procent każdego dnia, jakby był tym ostatnim.

Trzeba ratować, kogo się da. Teraz.

Tyle że ja mu na to nie pozwoliłam. Założyłam, że chce mnie podejść i osaczyć, więc kluczyłam wokół niego jak dzieciak na hulajnodze trenujący slalom. Wzniosłam wokół siebie warstwę stereotypów grubą jak niedźwiedź jesienią i choć Maverick bez trudu się przez nią przebijał, nie słabłam.

A teraz zostałam sama. Nie miałam rodziców, dziadków, Dylana.

Nie miałam psa, kota ani oswojonego szczura.

Nie miałam nawet okruszyny szczęścia.

Wprawdzie przez kilka miesięcy na wyciągnięcie ręki miałam Mavericka Frosta, chłopaka, który w pakiecie oferował mi wszystko – silne ramię (i granatowe oczy), wsparcie w każdej chwili (słowem, gestem, jeepem, całym sobą), swoich rodziców, swój dom.

Siebie.

Ale mój strach o to, co będzie potem, potem, kiedy się dowie, kiedy pozna Angel, zniszczył wszystko.

Bałam się, że Maverick mnie stalkuje i osacza, bo tylko takie miałam do tej pory doświadczenia, a tymczasem przy pierwszej poważnej konfrontacji powiedział, że mnie uwalnia. Spojrzałam mu w twarz i dostrzegłam coś, czego wciąż nie byłam w stanie pojąć – założył, że skoro to mnie uszczęśliwia, pozwoli mi odejść. Że skoro mu nie ufam, nie będzie się ośmieszał.

Wyznał mi miłość, a ja wyżęłam jego serce jak gąbkę i poprosiłam o druciak.

A następnie brutalnie zdarłam warstewkę tego, co uwarzyliśmy razem.

Jeśli wcześniej myślałam, że jestem sama, to nie miałam pojęcia, jak bardzo się myliłam.

Bo dopiero teraz zostałam sama.

Jak przysłowiowy środkowy palec.

O poranku zakończyłam tortury na kanapie i usiadłam przy stole na stołku barowym naprzeciwko okna wychodzącego na podwórze. Przez szpary w roletach do środka przedostawała się tylko odrobina promieni słonecznych, w których tańczyły drobinki kurzu, oświetlając miejsce, które jeszcze niedawno nazywałam domem.

Przynajmniej w kwestii doglądania mieszkania Dylan mówił prawdę. Blaty i okna lśniły czystością, a w powietrzu unosił się zapach środków czyszczących. Zresztą może po prostu wynajmował ten dom w ramach Airbnb i zamawiał usługę sprzątającą.

Skrzyżowałam przedramiona na stole i oparłam na nich czoło. Postanowiłam umrzeć.

Czułam się teraz tak jak wtedy, bezpośrednio po procesie. Decyzja sądu nie miała znaczenia, moi sąsiedzi i znajomi wiedzieli swoje i wydali swój osąd. Przecież zbrodnia nie wzięła się znikąd. Przecież musiałam sączyć jad tygodniami. Przecież to ja chciałam się wyrwać z tej dziury i to ja sprowokowałam chłopaka do popełnienia zbrodni.

Siedziałam wtedy tutaj, przy tym samym stole, i czułam się jak rozbitek na bezludnej wyspie.

Znikąd pomocy.

Nikt nie dzwonił, nikt nie pisał. Nikt nie szukał mojego towarzystwa. Nikt we mnie nie wierzył. Nikogo nie interesowało, czy żyję.

Dokładnie tak jak teraz.

Wiedziałam, że nie mam nikogo. Miałam za to dużo czasu, żeby się przyzwyczaić do tej myśli. Ale w ciągu ostatnich miesięcy otrzymałam w prezencie od losu faceta. Przyjaciela. Gościa, który dostał po dupie od życia tak bardzo, że poszedł na kurs samoobrony. Psychiczno-werbalnej. Przy nim oddychałam iluzją tego, że wszechświat wcale nie ma w czarnej dziurze tego, czy żyję, czy jestem martwa.

Przy Mavericku istniałam.

Dał mi powód, by ponownie pokochać życie. Zdążyłam już zapomnieć, co znaczy żyć, i w końcu z całą mocą dotarło do mnie, jak bardzo mi tego brakowało.

Przyjechałam do New Jersey, żeby rozpocząć Projekt Beztroskie Życie Studenckie, i dostałam w pakiecie przyjaźń, zainteresowanie... a może nawet coś więcej. Ale to wszystko zniknęło z prędkością światła i teraz mogłam tylko żałować, że zakosztowałam normalności.

I że spieprzyłam to koncertowo.

Uświadomiłam sobie, że gdybym naprawdę umarła, nikt by po mnie nie płakał. Pies z kulawą nogą nie zainteresowałby się tym, że mnie nie ma. Moich rodziców zabiły zaślepienie i ufność, a Maverick nie wytrzymał i mnie porzucił.

Spędziłam długie godziny, obserwując fascynujący taniec drobinek kurzu. Kiedy zaszło słońce, patrzyłam w ciemność, która do złudzenia wypełniała każdą komórkę mojego ciała.

Byłam gotowa tu zostać.

Jednak topiąc się w morzu rozpaczy, zapomniałam, że otrzymałam od losu nie tylko Mavericka.

Bo po nieskończenie długim czasie pojawił się przy mnie aromat słonecznych pomarańczy, a razem z nim szalona Haven Madson, która sięgnęła w czarną studnię mojej duszy i gołymi rękoma dobyła z niej to, co ze mnie zostało. Nie pytała, dlaczego ryczę, i nie próbowała zmusić do tego, żebym przestała. Po prostu mocno mnie trzymała, pozwalając, żeby wszystko się ze mnie wylało wraz z solą, której aż nadto było w moich ranach. Wylewałam więc z siebie żal za utraconym życiem, rozpacz z powodu zdrady bliskich, tęsknotę za rodzicami, głębokie poczucie niesprawiedliwości wobec świata, ból, który stał się nieodłączną częścią mojego istnienia. Płakałam dlatego, że tak bardzo chciałam zacząć na nowo, i dlatego, że nie wiedziałam, jak tego dokonać. Tak bardzo chciałam się uleczyć i zapomnieć. Znaleźć przyjaciół na całe życie. Zatrzymać Mavericka.

Miałam fajne marzenia. Takie nie za małe.

Uczucia minionych tygodni zlewały się w jedno miejsce w sercu i rozlewały na nowo, podejmując wraz z krwią mozolną podróż przez cały układ krwionośny, który ku mojemu zdziwieniu wciąż działał, wciąż wykonywał swoje funkcje. Dlaczego nie umierałam? Płakałam, że nie mam przycisku, żeby się po prostu odłączyć. Tak bardzo bolało.

Jaka byłam naiwna, myśląc, że wszystko mi się uda. Że zapomnę, zaleczę ból, nauczę się żyć i ufać. Najbliższy mi człowiek zdradził mnie i sprzedał, a drugi odszedł rozczarowany mną i moim postępowaniem. Zmęczony brakiem zaufania i głęboko zraniony.

Witaj w klubie, Mav.

Trudno powiedzieć, jak długo płakałam i jak długo Haven trzymała mnie w pomarańczowym uścisku, ale po pewnym czasie szloch ucichł do płaczu, a płacz przeszedł w siąkanie. Kiedy pomarańcze zdusiły także siąkanie, poczułam się wycieńczona i pusta, ale w jakiś dziwny sposób zrobiło mi się lżej.

I wtedy Haven obdarzyła mnie słonecznym pomarańczowym uśmiechem, odsunęła mi włosy z czoła i powiedziała:

– Wiem, że każdy czasem musi wypłakać i wykrzyczeć swój ból i rozczarowanie. – Ucałowała mnie w skroń. – Ty powinnaś zrobić to już dawno, ale nie zgadzam się, żebyś pogrzebała się tu żywcem. Wybacz, że wyciągnę i ten argument, ale, do diabła, Lee, twoi rodzice nie chcieliby cię widzieć w takim stanie.

Popatrzyłam na nią zamglonym wzrokiem. Ile wiedziała? Czy teraz wszyscy na kampusie przekazywali sobie najnowsze wieści o Everlee Angel Jones, dziewczynie skreślonej przez los i odepchniętej przez bliskich? Porzuconej przez ostatniego, najostatniejszego faceta, który miał moc utrzymania jej przy życiu, ale postanowił złamać jej serce, żeby rozsypało się na krwawe diamenty?

– Kiedy chłopaki wyruszyli po ciebie – ciągnęła – przeczytałam o Angel. Wiem o Loganie, wiem o nagonce, wiem, że muszę cię stąd wyrwać. A potem ty i ja skopiemy tyłki Chase’owi i Frostowi za to, że nie zakończyli misji. A ty, moja kochana, musisz wreszcie zacząć żyć.

Pokiwałam głową. Wiedziałam, że nie umarłam, bo mój organizm tylko czekał, aż zdarzy się cud i ktoś mnie wyciągnie z ciemnej studni.

Tym cudem okazała się Haven.

Myślałam, że zniosę jajo (albo co najmniej trzy), zanim ten pochrzaniony Romeo od siedmiu boleści i jego równie popieprzony kumpel wrócą tu z Lee. Nie tylko żaden z nich dwóch – żadne z nich trojga nie odbierało telefonu i nie odpisywało na wiadomości.

„Zostań i czekaj przy telefonie, będziemy się odzywać, okej?” – obiecanki, cacanki. Wystarczyło, że Ash ujął moje ręce w swoje dłonie, a ja już przelałam mu się przez palce jak masa krówkowa. Wyszedł i odjechał, i oczywiście ani razu się nie odezwał. Nie wysłał nawet paru sygnałów dymnych.

Jasne, bo po co? Zostawmy Madson, niech siedzi na chudym tyłku i kwitnie przez trzy dni, nie mając pojęcia, co się dzieje.

Zrobiłam zdjęcie wizytówki Hawkesa, żeby wiedzieć, dokąd dokładnie się wybierają, wyrwałam Ashtonowi kartę magnetyczną do drzwi i postanowiłam czekać u nich w mieszkaniu, aż się pojawią. Jaxowi wcisnęłam kit, że na prośbę chłopaków pilnuję ich mieszkania, więc zabijałam czas, czytając, gotując i modląc się do wszystkich znanych mi wyższych instancji, łącznie z Avengersami, o powodzenie misji Frosta i Chase’a.

Na wypadek, gdyby instancja marvelowska okazała się niewystarczająca, w lewej dłoni co pewien czas ściskałam swój talizman.

Byłam taka zła! I bezsilna!

Gdybym wiedziała, kim był kierowca camaro, własnoręcznie spuściłabym mu powietrze z opon i powybijała szyby. I skopała lusterka.

Martwiłam się.

Umierałam ze zmartwienia.

Znienawidziłam żółte chevrolety camaro i postanowiłam znielubić Bumblebee oraz na wszelki wypadek także wszystkich transformersów.

Już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że Maverick i ja jesteśmy tacy sami. Oboje dążymy do ratowania świata, a raczej ludzi, na których nam zależy, choć z różnych pobudek i w odmienny sposób. On walczył oficjalnie, w wojsku, zaciągnął się do armii i zawierzył instytucjom, a ja działałam w partyzantce, nie obnosiłam się ze swoimi zamiarami i robiłam wszystko, żeby szerzyć dobrą energię w sposób nieortodoksyjny.

Chyba od zawsze byłam taka, a rollercoaster zdarzeń ostatnich czterech lat jeszcze to zintensyfikował. Rodzice opowiadali, że od dzieciństwa przynosiłam do domu zbłąkane koty i ptaszki ze złamanym skrzydełkiem, a kiedy jedna z koleżanek w klasie po wypadku samochodowym wylądowała w szpitalu na dwa tygodnie, niemal przeprowadziłam się do niej i przez czternaście dni grałam z nią w planszówki i szyłam ubranka dla lalek.

A potem pieprzony sprawiedliwy los dobrał się do mojego tyłka. A raczej kości. Stop! Nie chciałam wracać do tego myślami.

Jedyny problem polegał na tym, że byłam niecierpliwa, a fakt, że czas nie działał na moją korzyść, tylko dodatkowo mnie wkurzał.

Leżałam na łóżku Ashtona, wymachując gołymi nogami w powietrzu i ciesząc się, że kondycja skóry nóg i ramion tak bardzo się poprawiła. Sterydy pomogły i już niemal bez wstydu mogłabym się komuś pokazać. Mogłabym się pokazać Chase’owi.

Tak bardzo chciałam mu się pokazać i nie zobaczyć w jego oczach tego, co ujrzałam w twarzy Jamesa.

Tymczasem leżałam i rysując w głowie możliwe scenariusze, uruchomiłam odliczanie do powrotu chłopaków. Tylko mnie mógł przyjść do głowy hipotetyczny countdown, ale jego jedyna funkcja sprowadzała się do zabicia czasu i skutecznego zajęcia moich myśli.

Jakby co, countdown to zło.

Zwłaszcza gdy nie masz pewności, do kiedy odliczasz.

W każdym razie miałam świadomość, że to, co robię, jest całkowicie pozbawione sensu i logiki.

Przede wszystkim martwiłam się o Everlee, ale odrobinę martwiłam się też o Ashtona. Na myśl o Chasie po raz kolejny poczułam w żołądku chmarę motylków wielkości pterodaktyli i wcisnęłam twarz w poduszkę. Wiem, powinnam spać na kanapie, ale wyjechali tak szybko, że nie zdążyłam z nimi ustalić żadnych szczegółów. A skoro nie zdążyłam ustalić żadnych szczegółów, to równie dobrze mogłam sobie powciskać twarz w poduszkę, jeśli naszła mnie ochota, prawda?

Poduszka nic złego mi nie zrobiła.

Everlee była dla mnie ptaszkiem z utrąconym skrzydełkiem, a Chase zabłąkanym kotem. Rysiem. No dobra, niech będzie, tygrysem. Tygrysiem? Pewnego dnia poczułam, że chcę mu pomóc odnaleźć drogę do domu i dowiedzieć się, dlaczego błękitne oczy chłopaka większego od wszystkich naszych zmartwień razem wziętych, przesłania dziwny wyraz udręczenia. Tyle że choć na co dzień byłam jak bomba energetyczna i gadałam jak nakręcona, Ashton miał na mnie działanie zwalniająco-rozpraszające. Moje myśli toczyły się pod czaszką zwykłym gwałtownym trybem, ale mózg najczęściej nie był w stanie doprowadzić ich do aparatu gębowego. Milkłam jak publiczność w filharmonii.

To naprawdę cud, że rodzice pozwolili mi podjąć studia, uwalniając mnie spod nałożonego przez lekarzy klosza, a ja postanowiłam ten cud wykorzystać na maksa. A teraz musiałam wrzucić na luz, puszczając wodze fantazji, komu skopię i co, gdy go tylko zobaczę.

Kiedy w końcu usłyszałam upragnione kliknięcie zamka, podskoczyłam razem z ciśnieniem.

Nareszcie! Wrócili!

– Lee? – zawołałam, wybiegając z pokoju. – Ash, Frost, gdzie macie Lee?!

Ich spojrzenia ani trochę mi się nie spodobały.

– Ash... Frost... – warknęłam, powoli cedząc słowa. – Zapytam bardzo grzecznie... Gdzie. Macie. Everlee. Angel. Jones?

Maverick najwyraźniej uznał, że nie jest mi winien żadnych wyjaśnień, bo ze spojrzeniem zbitego psa z zanikiem pamięci odwrócił się, wszedł do swojego pokoju i z hukiem zatrzasnął drzwi.

Skupiłam się więc na drugiej blond ofierze mojego gniewu.

– On jest totalnie nieprzewidywalny, okej? – Ash wsunął palce we włosy i odetchnął głęboko.

Boże, jaki był zmęczony. Gdybym nie była taka spanikowana, podbiegłabym do niego i obsypała jego twarz pocałunkami. Być może. Otrząsnęłam się z dziwnej chwili słabości.

– Zamknął się w sobie, pojechał tam, załatwił temat i wrócił.

– Wrócił – powtórzyłam z niedowierzaniem.

– Przestał się odzywać, a nawet kiedy coś powie, to mam wrażenie, że drugą połowę dopowiada sobie w tym swoim porąbanym łbie. Powiedział jej, że nie przyjechał tam za nią, tylko za Angel. Że przyjechał uratować Angel, rozumiesz?!

– Wow. Chyba muszę usiąść.

Opadłam na kanapę, pospiesznie zakrywając gołe nogi kocem. Na szczęście byłam tak szybka, że Ash niczego nie zauważył. To nie był najlepszy moment, żeby rozmawiać o kondycji mojej skóry.

Westchnął i usiadł obok. Nie zorientował się, że nasze kolana się zetknęły i że nawet taki kontakt z nim mnie przerasta. Nie zwracał uwagi na to, jak na mnie działa, ale ja wciąż miałam w pamięci felerny wieczór, kiedy obdarzaliśmy się wzajemnie pieszczotami, a potem ostatecznie daliśmy sobie... kosza, jak to się ładnie mówi. Postanowiłam jednak, że skoro on nie zauważa tego minimalnego kontaktu, nie będę zwracać jego uwagi, odsuwając się. Byłam zła, ale chłonęłam jego ciepło przez udo. Mój organizm sam najlepiej wiedział, jak zadbać o fizjologiczną termoregulację.

Ashton Chase był głównym sponsorem gospodarki cieplnej mojego głodnego organizmu. Aaaa!

Everlee Jones. Everlee Jones, Everlee Jones. Skup się na utrąconym skrzydełku, egoistyczna babo!

– To się zdarzyło tak szybko, że przestałem nadążać – kontynuował Ash, zupełnie nieświadomy moich rozterek. – Złożyliśmy zeznania, a potem Frost zostawił ją z policją, pożegnał się i wsiadł do samochodu. Musiałem pojechać z nim, Haven, co innego mogłem zrobić? – Popatrzył na mnie pełnym rozpaczy spojrzeniem. – Przeprosiłem ją, ale musiałem pobiec za nim, bo nie miałem pojęcia, dokąd pojedzie i co planuje. Musiałem go uchronić przed nim samym.

– I co? Pomogło? – zapytałam ironicznie, nie wiedząc, czy ogarnia mnie wściekłość, groza czy bezbrzeżne rozczarowanie.

Ashton ponownie przesunął palcami po włosach niczym chłopiec, który nie wie, gdzie pobiegł jego ukochany kotek.

– Nieszczególnie.

– Mam nadzieję, że było warto, Chase – rzuciłam z pogardą, ostatecznie odsuwając się od źródła ciepła. – Mam nadzieję, że było warto.

Po tych słowach ruszyłam do jego pokoju po swoje rzeczy, włożyłam długie spodnie, po czym wróciłam, żeby stanąć naprzeciw błękitnych studni jego udręczonych oczu. Dobrze mu tak. W końcu każdy z nas odpowiada za własne wybory i potem musi się rozprawić z własnymi demonami.

Taką bronią, jaką ma do dyspozycji.

– Haven – westchnął, wstając z kanapy. – Nie patrz tak na mnie.

– Niby jak? – zapytałam trochę z fochem, a trochę z tęsknotą za tamtym wieczorem, który już się nie powtórzył.

– Jak tamtej nocy – powiedział otwarcie, jakby doskonale wiedział, o czym myślę. – Umówiliśmy się, że będziemy przyjaciółmi, i jak dotąd świetnie nam szło. Opowiedziałem ci o sobie wszystko i wiesz, że nie jestem w stanie związać się z nikim i z niczym poza piłką, a i z nią ostatnio nie za dobrze mi idzie. – Uniósł mój podbródek. – Z całych sił nadal chcę być twoim przyjacielem.

Odtrąciłam jego dłoń. Friend zone to specjalny krąg piekła.

– Tyłek skopię ci później, kiedy już tu wrócę z Everlee, przyjacielu – oświadczyłam wojowniczo. – Znasz to powiedzenie? Jeśli chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sam? Nie rozumiem, jak mogłeś go nie zatrzymać! – wróciłam do głównego wątku naszej rozmowy.

– On nie myślał trzeźwo, nie dał mi wyboru! – Ashton wyrzucił ramiona w górę.

– Trzeba mu było strzelić z pięści i wyprostować myślenie!

– Wiesz, co myślę o przemo...

Uniosłam dłonie. No tak, Ashton i przemoc, a raczej jej brak.

– Czasem, żeby zaprowadzić pokój, trzeba stoczyć walkę, wiesz? – powiedziałam. – Rzuciłabym w niego kaktusem, gdybym tam była, powiedziałabym policji, że jest pijany, cokolwiek, żeby tylko nie wsiadł za kółko! Lecę do niej, Chase. Mam nadzieję, że masz jej adres – zreflektowałam się w porę.

Pokiwał głową i wyjął z kieszeni smartfon, gdzie pod nazwiskiem Lee na liście kontaktów miał zapisany jej adres.

– Na szczęście byłem na tyle przytomny, żeby podczas policyjnych czynności go sobie zapisać. Myślałem, że z nią tam pojedziemy, ale jak się okazało, Mav inaczej sobie to wszystko zaplanował...

Uciszyłam go gestem dłoni.

– Teraz nie mam czasu na twoje wykręty. Zobaczymy, jak się będziesz tłumaczył później, kiedy przyjdę po ciebie.

Gdy Everlee wreszcie przestała się nad sobą użalać i wynurzyła się na powierzchnię bagna, które zaczynało powoli wsysać nas obie, odetchnęłam. Wyściskałam ją, wyprzytulałam i oddałam trochę ciepła, które zgromadziłam od Ashtona, a potem strzeliłam taką przemowę jak moja mama w najbardziej buntowniczych czasach mojego okresu dorastania. I nie mam tu na myśli znoszenia do domu ptaszków i kotków, tylko tego, co zafundowałam jej potem.

A żeby przypadkiem nie wszystko, co mówię, wpadało jednym ślicznym uchem Everlee, wypadając drugim, wyprowadziłam najcięższe działo:

– Wybacz, że wyciągnę i ten argument, ale, do diabła, Lee, twoi rodzice nie chcieliby cię widzieć w takim stanie. – Proszę bardzo. Po pierwsze, nie zamierzałam przyjąć do wiadomości, że to jest cios poniżej pasa, a po drugie, planowałam powiedzieć cokolwiek, żeby ją otrzeźwić. Podziałało. – Tak naprawdę wcale mnie nie potrzebujesz, Everlee – kontynuowałam łagodniejszym tonem. – Ty już dawno postanowiłaś, żeby zacząć wszystko od nowa. Wtedy, kiedy złożyłaś papiery na studia po drugiej stronie kraju. Wtedy, kiedy się stąd wyrwałaś. Ja po prostu teraz muszę ci tylko o tym przypomnieć.

Siedziałyśmy na kanapie w jadalni, obserwując wiatr popędzający chmury. Mnie kojarzyły się z pianką na cappuccino. Nie piłam kawy już co najmniej dobę, jeśli nie liczyć brei na pokładzie samolotu. Tak w ogóle to jakaś absolutnie porąbana umowa społeczna – obsługa udaje, że serwuje kawę, a pasażerowie udają, że im smakuje. Kusiło mnie, żeby wyskoczyć do jakiegoś baru po coś do zjedzenia, ale bałam się, co podczas mojej nieobecności mogłoby Lee strzelić do głowy, więc byłam twarda i konsekwentnie siedziałam na tyłku. Jadąc z lotniska wynajętym priusem, takim samym jak mój, zatrzymałam się wprawdzie po niewielkie zakupy, ale o kawie nie pomyślałam.

Może to po prostu czas, żeby polubić się z herbatą? Tylu amatorów herbaty nie mogło się mylić... Na półce nad blatem w kuchni widziałam wiśniową melisę. Zdecydowanie przyda mi się coś na ukojenie nerwów, a wiśnia będzie pasować do końcówek moich włosów.

– Jesteś niesamowicie dzielna, kochana – zapewniłam, mocno ją ściskając. – A ja jestem pewna, że już wyczerpałaś całą przysługującą człowiekowi ilość pecha i teraz musisz po prostu zawalczyć o swoje. – Wstałam i zaczęłam przygotowywać składniki na spaghetti bolognese, mając nadzieję, że to, co właśnie powiedziałam o pechu, dotyczy również mnie samej. Nastawiłam też wodę na meliskę. – No i sama pomyśl, zamiast kłamców i morderców teraz otaczają cię same przyjemne egzemplarze. – Uśmiechnęłam się, całkowicie ignorując gromy w jej spojrzeniu. – No co? Ja jestem najbardziej kaloryczną babeczką w twoim jadłospisie, a Chase, Grant i Frost to smaczne ciacha. Frosta już zresztą próbowałaś...

– Madson! – oburzyła się wreszcie.

Uff, bo już się bałam, że złożyła śluby milczenia.

– To, że faceci to idioci, kobiety wiedzą od stuleci – kontynuowałam, krojąc cebulę. – Im trzeba prosto z mostu: albo jesteś zainteresowana, albo nie jesteś. Każdy stan pomiędzy powoduje ich totalne zagubienie i podkopuje męskie ego. A ego Frosta nie zmieściłoby się w tym pokoju. To świetny gość – pospieszyłam z zapewnieniem. – Gdyby mógł, uratowałby pół świata i oddał organy do przeszczepu. I to bez znieczulenia. Ale ty mu całkowicie namieszałaś w głowie. I ślicznie wyglądasz, kiedy nie jesteś już blada jak trup, tylko czerwienisz się jak krewetka... Ale on naprawdę cierpi. – Zapach przysmażonej cebulki przypominał mi o tym, że nie jadłam od wieków. – Miałam ochotę ich obydwu rozszarpać, kiedy wrócili bez ciebie, ale byli rozbici jak moje auto rok temu. – Czy Everlee zachichotała? – Skasowałam je na złom, a sama wyszłam bez szwanku. Patrząc na tych naszych futbolistów, też miałam wrażenie, że mogłabym ich własnoręcznie zezłomować, chociaż na zewnątrz niby tacy przystojni jak bracia Sprouse.

– Błagam cię, Madson, zajmij się smażeniem, bo czuję, że zbliża mi się migrena – jęknęła.

– Nie martw się, migreny są jak ludzie: przychodzą i odchodzą, na to przynajmniej mogę ci odpalić jakieś tabletki. – Mrugnęłam do niej. – A co do Frosta, to potrzebujemy działania. I planu. I planu działania.

– W kółko tylko nawijasz o Mavericku, jakbym była w stanie chociaż na chwilę o nim zapomnieć... – Złapała się za głowę. – A nic nie powiesz o tym twoim ciachu, które zostawiło mnie na chodniku tak samo jak Frost.

– Nie mów mu, ale za karę zjadłabym to ciacho i zlizała okruszki! – oświadczyłam bez zażenowania.

Proszę bardzo, kiedy go tu nie było, mogłam sobie pozwolić na takie smakowite marzenia.

– Zjeść ciastko i mieć ciastko... – mruknęła pod nosem Lee.

– Słucham?

– A jeszcze nie zjadłaś? – zapytała głośniej.

No proszę, najwyraźniej ten manewr taktyczny sprawił, że Jones żywotnie się zainteresowała moim niewielkim problemem.

– Albo go przerażam, albo wcale nie pociągam – przyznałam wbrew sobie. Dziś musiałam uchylić rąbka tajemnicy, żeby Lee nie nurzała się wyłącznie w swoim smutku, tylko trochę potaplała w moim. – Albo jedno i drugie. Poza tym on mnie bardzo... deprymuje.

– Deprymuje?

– Jest taki... wspaniały i łagodny, idealny jak obrazek Matki Boskiej i seksowny jak niski wokal. – Teraz Jones wybuchnęła śmiechem. I dobrze. – Mam ochotę modlić się do niego i nucić jego imię nawet przy smażeniu pomidorów.

– Powinnaś się leczyć.

Odwróciłam się z groźnie wycelowaną w przyjaciółkę drewnianą łopatką.

– Skupmy się raczej na tym, jak roztopić tego twojego Frosta.

– Roztopić Frosta?

– Jezu, Everlee, powtarzasz za mną wszystko jak upierdliwe echo. – Uśmiechnęłam się. – Tak piszą w uniwersyteckim magazynie, który ściągnęłam sobie na telefon, żeby przejrzeć w samolocie. Na twoim miejscu zapoznałabym się z wywiadem w aktualnym numerze.

Z rosnącym uczuciem triumfu skończyłam mieszanie w życiu uczuciowym Lee, a skupiłam się na mieszaniu na patelni. Oddawałam siebie światu komórka po komórce, żywiąc nadzieję, że mój garnek złota też znajduje się gdzieś na skraju jakiejś tęczy.

Mimo wszystko. W końcu nadzieja zdycha ostatnia, no nie?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki