To, co musimy utracić - Viorst Judith - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

To, co musimy utracić ebook i audiobook

Viorst Judith

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

26 osób interesuje się tą książką

Opis

O tym, jak strata, która jest w naszym życiu nieunikniona, wzmacnia nas i zmienia.

Doświadczenie straty towarzyszy nam w życiu bardzo często. Strata to nie tylko śmierć najbliższych, ale również rozłąka i rozstanie z tymi, których kochamy, świadoma i nieświadoma utrata romantycznych marzeń oraz niemożliwych do spełnienia oczekiwań, a także zaakceptowanie tego, co nieuniknione.

Judith Viorst w swojej klasycznej książce dowodzi, że doświadczamy straty:

  • już w momencie narodzin, gdy opuszczamy ciało matki, przestając być jej częścią i stopniowo stając się oddzielnym „ja”,
  • gdy uświadamiamy sobie, że nasza władza i możliwości są ograniczone i że musimy ustąpić przed tym, co zakazane i co niemożliwe do spełnienia,
  • gdy musimy zrezygnować z marzeń o idealnych związkach między ludźmi i zastąpić je naszą rzeczywistością więzi niedoskonałych,
  • w drugiej połowie naszego życia, gdy ostatecznie rozumiemy, jak kruche ono jest, i przyjmujemy do wiadomości, że wszystko ma swój kres.

Autorka przekonuje, że radzenie sobie z naszymi stratami pomoże nam wzmocnić się emocjonalnie i psychicznie.

Uświadomienie sobie, w jaki sposób strata ukształtowała nasze życie, może stać się początkiem mądrej i rodzącej nadzieję zmiany.

Mądrość jest zwykle zdobywana kosztem wielkiego bólu, ale Judith Viorst napisała tę książkę tak dowcipnie i tak dobrze, że czyni nas mądrymi prawie bezboleśnie. To, co musimy utracić to wspaniała książka.

Harold S. Kushner, autor książki „Kiedy złe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom”

Z mądrością, współczuciem i dowcipem Judith Viorst analizuje etapy naszego życia, w tym bolesną utratę bliskości z matkami, labirynty małżeństwa, a nawet różne formy śmierci.

Benjamin Spock

Nie bierz tej książki do wanny; jest zbyt naładowana elektrycznością. Nie pożyczaj jej przyjacielowi, nigdy jej nie odzyskasz. Ale nie krępuj się płakać, śmiać się i dziwić się odwadze Judith Viorst, by stworzyć książkę o tak potężnej inteligencji i współczuciu. W książce To, co musimy utracić Viorst daje nam – między innymi – siebie. Jej strata, nasz zysk.

Phillis Theroux

Judith Viorst

Jest autorką książek dla dzieci i dorosłych. Wydała kilka tomików wierszy. Absolwentka Waszyngtońskiego Instytutu Psychoanalizy oraz Uniwersytetu Rutgersa. Jej książka To, co musimy utracić, wydana w 1986 roku, utrzymywała się przez prawie dwa lata na liście bestsellerów „The New York Times”. Uniwersalność i ponadczasowość treści w niej zawartych są bezcenną lekcją pokory wobec życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 709

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 49 min

Lektor: Roch Siemianowski
Oceny
4,5 (200 ocen)
127
55
14
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wombatman

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z natrudniejszych książek z jakimi musiałem się zmierzyć. Napisana w prosty, ale zarazem bezposredni sposób o wszelkich rodzajach strat jakie musimy ponieść w ciągu naszego życia. Wywarła na mnie ogromny wpływ, bo uświadomiła zjawiska, które odkładałem w czasie albo im zaprzeczałem. Mocne zderzenie z rzeczywistością, ale warto przeczytać, by wcześniej zrozumieć to co nas czeka, to co nieuniknione.
20
lucybrzezinska

Nie oderwiesz się od lektury

To nie jest książka łatwa. Jest bardzo konfrontująca Skłania do przemyśleń czasem te wnioski są przytłaczające ale warto
20
JeanetteG

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ważna książka. Autorka pokazuje, że strata jest też szansa i nic nie jest ostateczne póki żyjemy. Bardzo podobało mi się przedstawienie rozwoju człowieka pod względem psychologicznym. "Straty stanowią część życia - są powszechne, nieuniknione, nieubłagane. Są konieczne, gdyż tracąc coś, rezygnując z czegoś i zostawiając coś za sobą, wzrastamy. moja książka mówi o tym, co musimy porzucić, by wzrastac". bardzo polecam, czytajcie 😃
10
aglaja_n

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka. Spojrzenie na przebieg ludzkiego życia z perspektywy psychoanalizy z licznymi odwołaniami do literatury.
10
kinkapi

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Tytuł oryginału: Necessary losses
Copyright © 1986 by Judith Viorst All rights reserved © Copyright for the Polish translation by Aleksander Gomola © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zwierciadło sp. z o.o., Warszawa 2020
Korekta: Dorota Śrutowska, Beata Saracyn
Skład i łamanie: Sylwia Rogowska-Kusz, Magraf s.c., Bydgoszcz
Projekt okładki: Piotr Szczerski
Zdjęcie autorki: Debbie Wager
Redaktor inicjująca: Blanka Wośkowiak
Dyrektor produkcji: Robert Jeżewski
Wydanie II (poprawione), 2020
ISBN: 978-83-8132-171-6
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie, w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. ul. Postępu 14, 02-676 Warszawa tel. (22) 312 37 12
Dział handlowy [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Moim trzem synom:

Anthony’emu Jacobowi, NicholasowiNathanowi i Alexandrowi Noahowi

Z utraconymi skarbami wiąże nasobraz w naszym umyśle,ale to strata nadaje mu kształt.

Colette

PODZIĘKOWANIA AUTORKI

Ta książka powstała dzięki mądrości oraz pomocy wielu ludzi. Jestem im za to ogromnie wdzięczna.

Dziękuję Waszyngtońskiemu Towarzystwu Psychoanalitycznemu i tamtejszemu Instytutowi Psychoanalizy, gdzie studiowałam przez sześć porywających intelektualnie lat; jestem wdzięczna ludziom takim jak doktorzy Joseph Smith, Oscar Legault, Marion Richmond i John Kafka – za to, że doprowadzili mnie do Instytutu i byli moimi przewodnikami w trakcie studiów; pracownikom Instytutu, wśród których są: Mary Allen, Jo Parker, a zwłaszcza jestem wdzięczna Patowi Driscollowi za pomoc – w trakcie wszystkich tych lat, kiedy pisałam książkę – w odszukaniu niezliczonej ilości książek i materiałów źródłowych. A także doktorowi Donaldowi Burnhamowi za małe cuda.

Jestem wdzięczna mojej przyjaciółce Silvii Koner za to, że zasugerowała mi temat tej książki, i doktorom Louisowi Bregerowi oraz Geraldowi Fogelowi za ich cenne uwagi dotyczące jej pierwszej wersji.

Dziękuję także psychoanalitykom, którzy podzielili się ze mną swoim doświadczeniem. Są to: Justin Frank, Robert Gillman, Pirkko Graves, Stanley Greenspan, Robert King, Susan Lazar, Glenn Miller, Nancy Miller, Frances Millican, Betty Ann Ottinger, Gerald Perman, Earle Silber, Stephen Sonnenberg oraz Richard Waugaman i Robert Winer.

Czuję wdzięczność dla redakcji miesięcznika „Redbook” za to, że przez osiemnaście lat dostarczała mi sposobności pisania na temat wielu ludzkich trosk i problemów, z których pewne zostały przedstawione w mojej książce.

Jestem wdzięczna przyjaciołom, zaangażowanym w moją pracę od początku do końca – Leslie Oberdorfer za to, że czytała i omawiała ze mną poszczególne rozdziały książki, gdy jeszcze ciepłe schodziły z drukarki mego komputera; Ruth Caplin, Li Schorr i Phyllis Hersh za to, że zawsze mogłam na nie liczyć, gdy trzeba było zbadać bliżej jakieś zagadnienie, i że zawsze wspierały mnie i dodawały mi otuchy. Niech moją wdzięczność przyjmie także doktor Harvey Rich – za inteligencję, jasność myśli i kochające serce.

Dziękuję Marii Niño z Cleveland Park Library, że przez trzy lata zawsze była chętna służyć mi pomocą.

Dziękuję mojemu mężowi, Miltonowi, i trójce naszych synów za miłość i życzliwość, podtrzymujące mnie w ciągu tych wyczerpujących lat przygotowywania materiałów i pisania książki; mojemu przyjacielowi i agentowi Robertowi Lescherowi za to co zwykle, czyli pomoc i rady wykraczające daleko poza to, co nakazywał mu zawodowy obowiązek; memu wydawcy Hermanowi Gollobowi za wsparcie, a także Danowi Greenowi, bo to on właśnie powiedział: „Napiszmy tę książkę”.

I wreszcie wdzięczna jestem rzeszy ludzi, którym nie sposób tu podziękować, wymieniając ich wszystkich po imieniu, mężczyznom, kobietom i dzieciom, na których doświadczenia powołuję się w tej książce i których prawo do prywatności obiecałam zachować. Bez nich ta książka nigdy by nie powstała.

WSTĘP

Po niemal dwudziestu latach pisania o wewnętrznym świecie dzieci i dorosłych postanowiłam poznać lepiej teoretyczne podwaliny psychologii. Wiedzę zdobywałam w Instytucie Psychoanalizy przekonana, że mimo swych niedoskonałości perspektywa psychoanalityczna daje nam najpełniejszy wgląd w to, kim jesteśmy i dlaczego postępujemy w życiu tak, a nie inaczej. Psychoanaliza w swej najlepszej postaci uczy tego, co w inny sposób pokazali nam wcześniej Sofokles, Szekspir i Dostojewski, proponując odkrywcze uogólnienia i zachowując przy tym szacunek dla złożoności i niepowtarzalności każdego i każdej z nas – zdumiewających i godnych podziwu istot ludzkich. W roku 1981, po sześciu latach studiów, zostałam asystentką w Waszyngtońskim Instytucie Psychoanalizy, należącym do międzynarodowej sieci placówek przygotowujących psychoanalityków, które powstały na całym świecie dzięki Zygmuntowi Freudowi. W tym czasie także sama poddałam się psychoanalizie i równocześnie pracowałam jako konsultant na oddziale dziecięcym w kilku ośrodkach psychiatrycznych oraz jako nauczyciel pisania kreatywnego z młodzieżą o zaburzeniach emocjonalnych i jako terapeuta w dwu klinikach, gdzie prowadziłam indywidualną psychoterapię z dorosłymi. Miałam wrażenie, że gdziekolwiek spojrzeć – w szpitalach i poza nimi – ludzie zmagali się z problemem straty czegoś lub kogoś. Doświadczenie straty stało się więc czymś, o czym musiałam napisać.

Kiedy zastanawiamy się nad stratą, mamy na myśli tę najważniejszą – którą niesie śmierć; utratę tych, których kochamy. A przecież doświadczenie straty towarzyszy nam w życiu znacznie częściej. Doznajemy jej nie tylko na skutek śmierci, ale także wtedy, gdy opuszczamy kogoś lub gdy ktoś opuszcza nas, gdy zmieniamy się, gdy rezygnujemy z czegoś, gdy idziemy dalej, zostawiając coś za sobą. Straty obejmują nie tylko rozłąkę i rozstanie z tymi, których kochamy, lecz także świadomą i nieświadomą utratę romantycznych marzeń, niemożliwych do spełnienia oczekiwań, złudzeń dotyczących własnej wolności i władzy, iluzji bezpieczeństwa, a także utratę własnego, dawniejszego „ja”, które sądziło, że zawsze będzie bez choćby jednej zmarszczki, odporne na wszelkie ciosy i nieśmiertelne.

Także i ja – ze zmarszczkami na twarzy, bezbronna wobec ciosów i śmiertelna – przypatrywałam się wszystkim naszym stratom. Stratom trwającym całe życie. Stratom koniecznym. Stratom, z którymi musimy się zmierzyć, gdy stają przed nami fakty, przed którymi nie sposób uciec. Takie jak to, że:

• matka niebawem nas opuści i my ją opuścimy,

• miłość matki nigdy nie może w całości należeć do nas,

• jeśli coś nas boli, nie zawsze wystarczy pocałować i podmuchać, by było lepiej,

• w życiu jesteśmy zasadniczo zdani wyłącznie na siebie,

• miłość miesza się z nienawiścią, a dobro ze złem – w nas samych i w innych,

• żadna córeczka, nawet gdyby była mądrą, śliczną i czarującą dziewczynką, nigdy nie będzie mogła wyjść za mąż za swego tatusia,

• nasze możliwości ograniczają anatomia i poczucie winy,

• żaden ludzki związek nie jest wolny od ułomności,

• pobyt na tej planecie jest nieubłaganie nietrwały,

• jesteśmy całkowicie bezsilni, gdy chcemy ochronić siebie i innych przed niebezpieczeństwem i bólem, przed zakusami czasu, przed dojrzałością, przed śmiercią; jesteśmy bezsilni, gdy chcemy ochronić siebie i innych przed tym, co musimy utracić.

Straty stanowią część życia – są powszechne, nieuniknione, nieubłagane. Są konieczne, gdyż tracąc coś, rezygnując z czegoś i zostawiając coś za sobą, wzrastamy.

Moja książka mówi o nierozerwalnym związku tego, co tracimy, z tym, co zyskujemy. Mówi o tym, co musimy porzucić, by wzrastać.

Droga ludzkiego rozwoju jest drogą wyrzeczeń. Przez całe życie wzrastamy, wyrzekając się czegoś i z czegoś rezygnując. Rezygnujemy z części naszych najgłębszych relacji z drugimi. Wyzbywamy się ukochanych cząstek nas samych. W marzeniach i w najbardziej intymnych związkach z innymi musimy zmierzyć się z tym wszystkim, czego nigdy nie będziemy posiadać, z tym, czym nigdy nie będziemy. Zaangażowanie emocjonalne czyni nas podatnymi na ból, jaki rodzi strata. I czasem, mimo całej zaradności i sprytu, musimy coś stracić.

Kiedy zapytano pewnego ośmiolatka, co myśli o stracie, ów młody, zawsze oszczędny w słowach człowiek odparł krótko: „Jest do bani”. Wszyscy, niezależnie od wieku, zgodzą się z tym, że strata jest zazwyczaj trudna i bolesna. Ale pomyślmy przez chwilę także i o tym, że tylko przez doświadczenie straty stajemy się w pełni dojrzałymi osobami.

Co więcej, chciałabym wysunąć tezę, że kluczowym elementem prowadzącym do zrozumienia naszego życia jest analiza tego, jak radzimy sobie ze stratą czegoś lub kogoś. Chciałabym pokazać w tej książce, że to, jakimi jesteśmy ludźmi i jakie mamy życie – dobre czy złe – jest zdeterminowane przez nasze osobiste doświadczenie straty.

Chcę od razu dodać, że nie jestem psychoanalitykiem i nie starałam się pisać jak psychoanalityk. Nie jestem też zaprzysięgłą freudystką, jeśli traktować ten termin jako odnoszący się do kogoś, kto trzyma się sztywno teorii Freuda i przeciwstawia się jakimkolwiek ich modyfikacjom czy zmianom. Niemniej bez wahania przyjmuję za swoje przekonanie Freuda, że nasza przeszłość, z wszystkimi jej dającymi głośno znać o sobie pragnieniami, lękami i uczuciami, żyje w naszej teraźniejszości oraz że podświadomość – obszar poza świadomością – ma ogromną moc kształtowania naszego życia. Zgadzam się z nim także, że świadomość pewnych zjawisk bardzo nam pomaga, że uświadomienie sobie własnych zachowań i samozrozumienie mogą poszerzyć zakres naszych wyborów i możliwości.

Przygotowując tę książkę, opierałam się nie tylko na Freudzie i wielu innych psychoanalitykach, ale także na poetach, pisarzach i filozofach, którzy zajmowali się – pośrednio bądź bezpośrednio – zagadnieniem straty. Oprócz tego obficie korzystałam z mojego własnego doświadczenia jako dziewczyny i kobiety, jako matki i córki, jako żony i siostry oraz jako przyjaciółki. Rozmawiałam z psychoanalitykami o ich pacjentach, z pacjentami o ich terapii i z ogromną liczbą tych ludzi, do których ta książka jest adresowana: z osobami żyjącymi w małżeństwie i rodzinie, które martwią się comiesięczną spłatą kredytu za dom, paradontozą, życiem seksualnym, przyszłością dzieci, miłością i śmiercią. Zmieniłam właściwie wszystkie imiona, poza garstką ludzi powszechnie znanych, których historie traktować trzeba jako rodzaj publicznego świadectwa na wszechobecność straty w życiu i tego, co się ze stratą wiąże.

Straty, które po kolei analizuję w czterech częściach tej książki, są naprawdę w życiu powszechne:

• doświadczenie straty, jakie pociąga za sobą opuszczenie ciała matki, koniec bycia jej cząstką i stopniowe stawanie się oddzielnym „ja”,

• doświadczenie straty, gdy stajemy w obliczu ograniczeń naszej władzy oraz możliwości i musimy ustąpić przed tym, co zakazane i co niemożliwe,

• strata związana z rezygnacją z marzeń o idealnych związkach między ludźmi i zastąpieniem ich ludzką rzeczywistością więzi niedoskonałych,

• doświadczenie strat w drugiej połowie życia – a jest ich tak wiele – nasze ostateczne doświadczenie straty, czyli odejście z tego świata, i zgoda na to, by wszystko mogło odejść.

Dokładna analiza tego, co musimy utracić, nie prowadzi do beztroskich środków zaradczych w rodzaju „zwycięstwo przez stratę” lub „radość utraty”. Nasz młody filozof powiedział: „To nic dobrego”. Niemniej przypatrywać się stracie oznacza także widzieć, jak nierozerwalnie wiąże się ona ze wzrostem. Zaś uświadomienie sobie, w jaki sposób nasza reakcja na stratę ukształtowała nasze życie, może stać się początkiem mądrości i rodzącej nadzieję zmiany.

Washington, D.C.

Judith Viorst

I

ODDZIELNE „JA”

Nie ma bólu bardziej śmiertelnegoniż staranie, by być sobą.

Jewgienij Winokurow

ROZDZIAŁ 1

Wysoka cena oddzielenia

Następna rzecz to porzucenie mnie przez matkę. I znowu to także powszechne doświadczenie. Idą przed nami, idą za szybko, zapominają o nas, tak zatopione w swoich myślach, i prędzej czy później znikają. Jedyna tajemnica tkwi w tym, że spodziewaliśmy się, że będzie inaczej.

Marilynne Robinson

Nasze życie zaczyna się od doświadczenia straty. Zostajemy wyrzuceni z łona matki na świat bez mieszkania, bez karty kredytowej, bez pracy i samochodu. Jesteśmy ssącymi pierś, płaczącymi, trzymającymi się kurczowo matki oseskami. To ona staje między nami a światem, chroniąc nas przed wszechogarniającym nas lękiem i niepokojem.

Nigdy w życiu nie będziemy mieć większej potrzeby niż potrzeba matki.

Niemowlęta nie mogą się obejść bez matki. Czasem prawnicy, gospodynie domowe, piloci, pisarze i elektrycy także ich potrzebują. W początkowych latach życia zaczynamy stopniowo wyzbywać się tego wszystkiego, co trzeba porzucić, by stać się odrębną istotą ludzką. Dopóki jednak nie nauczymy się znosić swej fizycznej i psychicznej odrębności, dopóty potrzeba obecności matki – jej obecności dosłownej, fizycznej – jest dla nas potrzebą absolutną.

Bardzo trudno stać się odrębnym „ja”, oddzielić się zarówno dosłownie, jak i emocjonalnie, trwać samotnie w świecie zewnętrznym, a w świecie własnej psychiki czuć się odmiennym od innych. Gdy oddzielamy się od ciała matki i przestajemy być częścią jej egzystencji, doświadczamy strat, które musimy znieść, chociaż mogą one zostać zrównoważone przez to, co w zamian zyskujemy. Jednak jeśli to nasza matka odchodzi od nas, gdy jesteśmy zbyt niedojrzali, zbyt nieprzystosowani, zbyt wylęknieni i zbyt bezradni – cena tego odejścia, tej straty, tego oddzielenia może być dla nas zbyt wysoka.

Jest czas oddzielenia się od własnej matki. Jeśli on jeszcze nie nadszedł – jeśli nie jesteśmy gotowi na to, by opuścić ją i zostać opuszczonym – wszystko inne jest lepsze niż to.

W jednym ze szpitalnych łóżek leży przestraszony i obolały chłopiec. Prawie połowę jego ciała pokrywają oparzeliny. Ktoś oblał go alkoholem, a następnie bezmyślnie podpalił.

Woła matkę, choć to właśnie ona to zrobiła.

Wydaje się, że jest nieistotne, jaką matkę straciło dziecko ani jak niebezpiecznie było dla niego przebywać w jej obecności. Nie ma znaczenia, czy matka tuli je do siebie, czy kaleczy. Rozdzielenie z nią jest gorsze niż bycie w jej ramionach, gdy eksplodują bomby. Oddzielenie od matki bywa niekiedy gorsze niż bycie z nią, gdy to ona jest bombą[1].

Obecność matki – naszej matki – oznacza dla nas bezpieczeństwo. Lęk przed utratą matki to najwcześniejszy rodzaj paraliżującego strachu, jaki znamy. „Nie ma czegoś takiego jak niczyje niemowlę” – pisze psychoanalityk i pediatra Donald Woods Winnicott, zauważając, że niemowlęta nie mogą istnieć bez matek[2]. Niepokój i przestrach wiążący się z oddzieleniem od matki bierze się z tej dosłownej prawdy, że bez jej opiekuńczej obecności zginęlibyśmy.

Taka opiekuńcza obecność może także oczywiście dotyczyć ojca. Jego miejscu w naszym życiu przyjrzymy się w rozdziale piątym. Ale opiekunem, o którym mówię w tej chwili, będzie – gdyż zazwyczaj jest – nasza matka, a z jej strony możemy znieść wszystko, z wyjątkiem pozostawienia nas swemu własnemu losowi.

Niemniej matka opuszcza każdego z nas. Opuszcza, zanim jeszcze możemy zdać sobie sprawę z tego, że powróci. Opuszcza nas, idąc do pracy, do sklepu, do szpitala urodzić drugie dziecko, wyjeżdżając na urlop lub też po prostu nie będąc obok, kiedy jej potrzebujemy. Opuszcza nas przez to, że ma własne życie – podobnie jak i my będziemy musieli nauczyć się mieć swoje. Lecz tymczasem co robimy, gdy potrzebujemy matki – potrzebujemy jej tak bardzo! – a jej nie ma?

Bez wątpienia udaje się nam przetrwać i przeżyć krótkie i doraźne okresy jej nieobecności. Rodzą one jednak w nas strach, który może odcisnąć piętno na całym naszym życiu. A jeśli we wczesnym dzieciństwie, zwłaszcza w pierwszych sześciu latach, nadmiernie odczuwamy brak matki, której potrzebujemy i za którą tęsknimy, możemy doznać zranienia emocjonalnego porównywalnego z tym, jakby ktoś oblał nas benzyną, a potem podpalił. Rzeczywiście brak matki w pierwszych latach życia porównywano z rozległym oparzeniem lub ogromną raną. To niewyobrażalny ból. Proces gojenia jest trudny i długotrwały. Rana, chociaż nie jest śmiertelna, może pozostać w nas już na zawsze[3].

Blizna, jaka pozostała w świadomości Seleny, daje o sobie znać każdego ranka, gdy jej synowie wychodzą do szkoły, a mąż udaje się do pracy. Jak sama mówi, kiedy drzwi od mieszkania zamykają się na dobre, „czuję się samotna, porzucona i skamieniała ze strachu. Potrzebuję kilku godzin, by się pozbierać. Co by było, gdyby moi bliscy nie wrócili?”.

Pod koniec lat trzydziestych XX wieku w Niemczech, kiedy Selena miała sześć miesięcy, jej matka rozpoczęła zmagania o utrzymanie siebie i córki przy życiu; wychodziła z domu codziennie, by stanąć w kolejce po żywność i aby pertraktować z całą biurokratyczną machiną, która z dnia na dzień coraz bardziej utrudniała Żydom przetrwanie. Na skutek rozpaczliwej konieczności Selena pozostawała w domu zupełnie sama, karmiono ją butelką, leżała w kołysce jak w klatce, a kiedy płakała, łzy zawsze zdążyły wyschnąć do czasu powrotu matki kilka godzin później.

Każdy, kto znał ją wtedy, potwierdzi, że była cudownym niemowlęciem – spokojnym, niewymagającym nadmiernej opieki rozkosznym bobaskiem. Jeśli ktoś spotkałby ją teraz, mógłby uwierzyć, że widzi osobę pogodną, radosną, szczęśliwie wolną od piętna tego, co wtedy musiało być dla niej doświadczeniem dotkliwej straty.

Jednak piętno to pozostało.

Selena ma skłonności do depresji. Panicznie boi się nieznanego. „Nie lubię tego, co ludzie nazywają «przygodą». Nie lubię niczego nowego”. Opowiada, że jej najwcześniejsze wspomnienia dotyczą niespokojnego oczekiwania tego, co wydarzy się potem. „Jestem przerażona – mówi – wszystkim, co dla mnie obce”.

Przeraża ją także zbyt duża odpowiedzialność. „Chciałabym, żeby ktoś troszczył się o mnie cały czas”. Mówi tak, chociaż dobrze sobie radzi jako matka i oddana żona. Udało jej się stworzyć – dzięki więzi z silnym psychicznie i zrównoważonym mężem oraz licznymi starszymi od niej przyjaciółmi – namiastkę potrzebnej jej obecności matki.

Kobiety często zazdroszczą Selenie. Jest zabawna, czarująca, pełna ciepła. Umie piec i szyć, kocha muzykę, lubi się serdecznie pośmiać. Jest członkiem Phi Beta Kappa[4], ukończyła dwa fakultety i ma kilka godzin zajęć dydaktycznych na uczelni. Gdy się patrzy na jej szczupłe, prawie dziecięce ciało, ogromne brązowe oczy i ładnie zarysowane kości policzkowe, widać uderzające podobieństwo do młodej Audrey Hepburn.

Z tym wyjątkiem, że dobiegając pięćdziesiątki, nadal jest tą młodą Audrey Hepburn, bardziej dziewczyną niż kobietą. I że dopiero teraz udało jej się nazwać to, co – jak mówi sama – „budzi mnie każdego ranka gorzkim smakiem w ustach i kłuciem w żołądku”.

„To gniew – opowiada – morze gniewu. Wydaje mi się, że zostałam oszukana”.

Ta myśl jest dla niej nie do przyjęcia. Dlaczego nie jest po prostu wdzięczna za to, że żyje? Wie, że zostało zabitych sześć milionów Żydów i że jedyne jej cierpienie sprowadzało się do nieobecności matki. Ta rana – jak mówi – chociaż trwała, nie jest śmiertelna.

Dopiero w ostatnich czterdziestu latach, już po urodzeniu się Seleny, zwrócono w pełni uwagę na wysoką cenę, jaką trzeba zapłacić za stratę matki, na wiążące się z tym bezpośrednio cierpienie, jak i przyszłe konsekwencje nawet stosunkowo krótkiego oddzielenia od matki. U dziecka pozbawionego matki mogą pojawić się reakcje będące skutkiem tej separacji, mogące trwać długo po tym, gdy dziecko i matka są znowu razem. Te reakcje to problemy z jedzeniem i snem, brak kontroli nad pracą pęcherza i jelit, a nawet zmniejszenie się zasobu słownictwa dziecka. Co więcej, już dziecko sześciomiesięczne może stać się nie tylko płaczliwe i smutne, ale popaść w poważne przygnębienie. Z symptomami opisanymi powyżej wiąże się bolesne uczucie określane jako lęk przed rozłąką[5], obejmujące zarówno strach przed niebezpieczeństwami, z którymi musi się zmierzyć dziecko pozostawione samemu sobie, jak i strach – kiedy jest już z matką – przed tym, że znowu ją straci.

Niektórych tych objawów i lęków doświadczyłam sama, gdy w wieku czterech lat spędziłam trzy miesiące w szpitalu; trzy miesiące prawie bez matki, ponieważ szpitale w tamtym czasie rygorystycznie ograniczały czas odwiedzin. Jeszcze przez kilka lat po moim wyzdrowieniu widać było u mnie skutki hospitalizacji. Jednym z objawów lęku odseparowania, który się u mnie wtedy pojawił i trwał aż do czasu, gdy byłam nastolatką, było chodzenie we śnie.

Podam tylko jeden przykład. Pewnej ciepłej jesiennej nocy, gdy miałam sześć lat, a rodzice – ku mojej rozpaczy – wyszli gdzieś razem, we śnie wygrzebałam się z łóżka, pochodziłam po salonie i prześliznąwszy się obok pogrążonej w drzemce dziewczyny, która miała się mną opiekować, wyszłam z domu. Po czym, dalej śpiąc, doszłam do rogu ulicy, przeszłam ruchliwe skrzyżowanie i dotarłam wreszcie do celu mojej lunatycznej wędrówki – do remizy.

– Czego chcesz, dziewczynko? – zapytał nieco zdumiony strażak, nie chcąc mnie przestraszyć i obudzić.

Powiedziano mi potem, że – pogrążona we śnie – odpowiedziałam głośno, wyraźnie i bez wahania: „Chcę, żeby strażacy odnaleźli moją mamusię”.

Sześciolatek może rozpaczliwie potrzebować mamy. Sześciomiesięczne niemowlę także.

Bo mniej więcej przed końcem szóstego miesiąca życia dziecko potrafi wykształcić w swym umyśle obraz swej nieobecnej mamy. Jest w stanie zapamiętać zdarzenia i potrzebuje jej w sposób wyjątkowy, zaś jej nieobecność sprawia mu ból. W obliczu ciągłych potrzeb, które zaspokoić może tylko matka, ta matka, której przy nim nie ma, czuje się ogromnie bezradne i okradzione z tego, co najważniejsze. Im młodsze jest dziecko, tym mniej czasu trzeba – gdy już odpowiednio „dostroi się” do matki – by jej nieobecność odczuwało jako trwałą stratę. I chociaż zastępcze formy opieki pomogą maluchowi znieść codzienną rozłąkę, dopiero gdy jest w wieku lat trzech, zaczyna stopniowo rozumieć, że nieobecna matka istnieje nadal, tylko w innym miejscu, że nic się jej nie stało i że do niego wróci.

Tyle że czekanie na jej powrót może zdawać się bez końca i trwać dla niego wieki.

Trzeba bowiem pamiętać, że z biegiem lat czas płynie szybciej i że kiedyś mierzyliśmy upływ czasu w inny sposób, godzina była jak cały dzień, dzień jak miesiąc, a miesiąc trwał z pewnością tak długo jak wieczność[6]. Nic zatem dziwnego, że jako dzieci możemy odczuwać taki sam smutek z powodu braku matki, jaki odczuwamy jako dorośli z powodu utraty bliskich. Nie dziwi też, że kiedy dziecko zostanie odebrane matce, jej brak i tęsknota za nią mogą sprawić, że będzie oszalałe z żalu”[7].

U dorosłych rozłąka podsyca miłość, u dzieci rodzi panikę.

Nieobecność matki wywołuje typowy ciąg reakcji: protest, rozpacz i wreszcie na końcu wyizolowanie[8]. Jeśli odbierze się dziecko matce i umieści je wśród obcych ludzi, nowe miejsce będzie dla niego nie do zniesienia. Zacznie krzyczeć ze wszystkich sił, płakać, rzucać czym popadnie. Będzie rozpaczliwie i gorączkowo szukać matki. Będzie protestować, ponieważ będzie mieć nadzieję, ale gdy mija chwila, a matki wciąż nie ma... i nie ma, protest ustępuje miejsca rozpaczy i przechodzi w przytłumioną, prawie niewidoczną tęsknotę, która może być źródłem niewysłowionego smutku.

Posłuchajmy, jak Anna Freud opisuje Patryka, który w wieku trzech lat i dwóch miesięcy został wysłany, jak inne dzieci, na wieś, do ośrodka w Hampstead, i który „demonstrując ogromną wiarę w swe słowa, zapewniał siebie i każdego, kto tylko zechciał go słuchać, że jego mama przyjdzie po niego, że włoży mu płaszczyk i zabierze go z sobą do domu...

Później lista części garderoby, które włoży mu mama, wciąż się rozrastała: «Włoży mi płaszczyk i rajtuzy, zasunie zamek, nałoży czapeczkę...».

Kiedy te formułki stawały się nudne, ktoś spytał go, czy nie mógłby przestać je powtarzać. (...) Przestał więc powtarzać całą tę litanię na głos, ale poruszające się wargi wskazywały, że mówi ją bez przerwy sam do siebie.

Równocześnie słowa zastępował gestami pokazującymi, gdzie jest jego czapeczka, jak wkłada wyimaginowany płaszczyk, zasuwa zamek i tak dalej. Podczas gdy inne dzieci zajmowały się głównie swoimi zabawkami, grały w gry, na instrumentach itp., Patryk, zupełnie tym niezainteresowany, stał zazwyczaj gdzieś w rogu, poruszając dłońmi i wargami, z pełnym tragizmu wyrazem twarzy”[9].

Ponieważ potrzeba matki jest tak ogromna, większość dzieci wydostaje się ze stanu rozpaczy i poszukuje jej substytutów. Można by też zakładać, że kiedy ukochana i długo oczekiwana matka w końcu powraca, dziecko rzuca się jej radośnie w ramiona.

Tak jednak nie jest.

Zdarza się bowiem – co ciekawe – że wiele dzieci, zwłaszcza poniżej trzeciego roku życia, wita po powrocie swoje mamy bardzo chłodno, traktując je z dystansem i obojętnością, która zdaje się mówić: „Nigdy w życiu nie widziałem tej pani”. Ta reakcja, określana jako odseparowanie się, jest tłumieniem uczucia miłości, które na kilka różnych sposobów pozwala rozprawić się z problemem rozłąki[10]. To ukaranie danej osoby za to, że opuściła dziecko, i zamaskowany wyraz kipiącego w nim gniewu, gdyż jedna z głównych reakcji na porzucenie to ogromna, gotowa niszczyć wszystko nienawiść. Reakcja taka może być również formą obrony – trwającej godziny, dni, a nawet całe życie – przed tym, by nie doznać w życiu nigdy więcej katuszy kochania i utraty kochanej osoby.

U dorosłych rozłąka podsyca w sercu miłość; u dzieci zamienia to serce w lód.

Jeśli zaś nieobecność sprowadza się do braku jakiejkolwiek stałej postaci rodzica w życiu dziecka, jeśli dzieciństwo to nic innego jak tylko pasmo kolejnych rozłąk, co wtedy? Selma Fraiberg opisuje przypadek szesnastolatka z hrabstwa Alameda w Kalifornii, który zażądał w sądzie odszkodowania w wysokości pół miliona dolarów za to, że w ciągu szesnastu lat swego życia znajdował się w szesnastu różnych rodzinach zastępczych. Jaki to rodzaj szkody poniósł ów chłopak? Mówi, że „to coś takiego jak blizna w świadomości”[11].

Art Buchwald, jeden z najzabawniejszych ludzi na świecie, satyryk o ciętym języku, dla którego obiektem kpin jest polityka, jest także ekspertem od rodzin zastępczych i blizn w świadomości. Opowiadał mi o nich szczegółowo w swoim biurze w Waszyngtonie, miejscu równie bezpretensjonalnym jak jego właściciel, gdzie jednak całe popołudnie chciało mi się bardziej płakać niż śmiać.

Historia Arta jest pod pewnym względem klasycznym przykładem rozłąki i utraty najbliższych w domu, w którym brakowało pieniędzy i nie było dostatecznych możliwości zarobkowania. Jego matka zmarła, gdy Art był jeszcze niemowlęciem; ojciec został z nim i trzema córkami. Robił, co mógł – starał się znaleźć bezpieczne miejsce dla swych dzieci i odwiedzał je sumiennie raz w tygodniu, stając się „niedzielnym tatusiem”, tak że Art powiedział sobie w bardzo młodym wieku: „Nie będę się angażował w związki emocjonalne z kimkolwiek”.

W ciągu pierwszych szesnastu lat życia Art mieszkał u siedmiu rodzin w Nowym Jorku, zaczynając od Adwentystów Dnia Siódmego, gdzie, jak mówi, „było tylko piekło, wieczne potępienie, i chodzenie do kościoła co sobota, i gdzie mój ojciec przychodził każdej niedzieli z koszernym jedzeniem. To było pomieszanie z poplątaniem”.

Następnie był dom w Brooklynie, a potem pobyt w Hebrajskim Azylu dla Sierot, co – jak z kamiennym wyrazem twarzy opowiada Art – daje „trzy najgorsze słowa w języku. «Hebrajski» oznacza, że jesteś Żydem; «sierota», że nie masz rodziców, a «Azyl»... wiadomo”. Potem było mieszkanie u pewnej kobiety, która na początku wzięła całą czwórkę Buchwaldów, a następnie, po roku lub później, stwierdziła, że to o dwoje za dużo, i że Art i jedna z jego sióstr będą musieli odejść. Potem była jeszcze jedna rodzina zastępcza, potem jeszcze jedna i wreszcie na koniec rok w domu u ojca. A potem Art uciekł do piechoty morskiej, gdzie – jak mówi – po raz pierwszy miał poczucie przynależności, poczucie tego, że ktoś się o niego troszczy.

W bardzo wczesnym wieku Art doszedł do wniosku, że życie to „ja kontra reszta świata”. Wcześnie także nauczył się ukrywać wszystko pod maską uśmiechu. Oto, co sam opowiada: „Gdy miałem radosną twarz, ludzie byli dla mnie milsi. Tak więc – stwierdza trzeźwo – uśmiechałem się”.

Wiele lat później po gehennie zastępczych rodzin, po pobycie w piechocie morskiej i po uporczywej walce, by być pisarzem, nie dało się już dłużej trzymać na wodzy kryjącego się pod uśmiechem gniewu. Szukając jakiegoś celu, który mógłby zaatakować, zranić, zniszczyć, Art znalazł... samego siebie. Jak mówi jedna z definicji, depresja to gniew skierowany ku wewnątrz. Między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia Art, ten tak zabawny i tryskający dowcipem facet, popadł w ciężką depresję.

Nastąpiła ona po „związanym z wielkimi emocjami wyprowadzeniu się” z Paryża, gdzie mieszkał i pracował przez czternaście lat. Osiadł w Waszyngtonie z żoną i trójką dzieci. Ten sławny człowiek sukcesu był podziwiany, lubiany i – cierpiał katusze. „Udało mi się zwieść każdego, z wyjątkiem samego siebie – mówi. – Byłem w strasznej rozpaczy i naprawdę potrzebowałem pomocy”.

Uświadomiwszy sobie, że nadszedł czas, by rozwiązać pewne sprawy na dobre, Art zdecydował się poddać psychoanalizie. W jej trakcie zaczął przyglądać się bliżej niektórym wcześniejszym doświadczeniom z dzieciństwa rzucającym cień na całe jego życie. Doświadczeniom, które uczyniły go samotnikiem. Które sprawiły, że nie był w stanie nikomu zaufać. Które spowodowały, że czuł się winny z powodu tego, co osiągnął w życiu – „Kim jestem, że mogę mieć to wszystko?”. I które wywoływały w nim lęk, że prędzej czy później wszystko to zostanie mu odebrane. Zanalizował także gotujący się w nim gniew, rozumiejąc w końcu, że „to nie grzech odczuwać złość wobec własnego ojca” i że „to wcale nie irracjonalne być złym na matkę, której nigdy nie znałem”.

Dzisiaj Art mówi, że psychoanaliza uratowała mu życie, mimo że dziwnym zrządzeniem losu – jak w powieści, i to kiepskiej – jego psychoanalityk zmarł nagle na atak serca. „Gdy wreszcie komuś zaufałem – opowiada Art – ten człowiek żegna się z tym światem”. Jednak praca, którą wykonali razem, nadal owocuje w jego życiu. („Dobra psychoanaliza – zauważa Art – to taka, że kiedy pięć lat później coś się dzieje, człowiek mówi sobie: «Teraz rozumiem, mój terapeuta właśnie to miał na myśli»”). Przekroczywszy pięćdziesiąty rok życia, Art czuje się wreszcie pojednany sam ze sobą.

„Łatwiej przychodzi mi zaufać ludziom. Nie boję się już tak bardzo tego, że mnie zranią. Są mi bliższe żona i dzieci”. Nadal ma problemy w kontaktach indywidualnych. „Stosunek jeden na jeden jest najtrudniejszy. Jeden na tysiąc – mówi – to znacznie łatwiejsze”. Dalej boi się swego gniewu. „Nie radzę sobie z tym za dobrze. Gotów jestem zrobić wszystko, byleby się nie rozzłościć”.

Dzisiaj Art złości się już mniej niż kiedyś. Potrafi się cieszyć z tego, co osiągnął. Stojąc na scenie w Kennedy Center i zabawiając prezydenta Stanów Zjednoczonych, inne ważne osobistości i supergwiazdy, ma na twarzy zwycięski uśmiech i mówi sobie w duchu: „Ech, gdyby mój tata, Żyd, mógł mnie widzieć dzisiaj”. Stwierdza, że jego sukces to po części „zemsta na około dziesięciu osobach, z których każda już od dawna nie żyje”.

Powiada, że wie, co to blizny w świadomości.

Dotkliwe rozłąki we wczesnym okresie życia pozostawiają emocjonalną bliznę w świadomości, gdyż gwałcą podstawową ludzką relację: więź matki z dzieckiem, dzięki której poznajemy, że jesteśmy istotami zasługującymi na miłość. Więź matki z dzieckiem, dzięki której uczymy się, jak kochać. Nie możemy stać się w pełni istotami ludzkimi, co więcej, może nam być trudno stać się w pełni ludźmi, jeśli nie zostanie podtrzymana ta pierwsza forma przywiązania.

Niektórzy naukowcy utrzymywali jednak, że potrzeba więzi z innymi nie jest podstawowym instynktem człowieka, że miłość to jedynie chwalebny efekt uboczny. Klasyczna teoria Freuda głosi, że dla niemowląt karmienie oznacza przede wszystkim zaspokajanie głodu i ulgę w napięciach oralnych i że przez powtarzające się ssanie i uczucie błogiej sytości zaczynają one utożsamiać uczucie zaspokojenia z kontaktem z drugim człowiekiem. W pierwszych miesiącach życia posiłek to po prostu posiłek, a zaspokojenie głodu to tylko zaspokojenie głodu. Wszystkie potrzeby niemowlęcia można zastąpić, używając innych, zamiennych form. Z czasem „ktoś”, czyli matka, staje się równie ważny jak „coś”, czyli źródło zaspokojenia potrzeb fizycznych. Tak naprawdę miłość do matki zaczyna się od tego, co Anna Freud nazywa „miłością żołądka”[12]. Miłość do matki – tak przynajmniej utrzymują zwolennicy tej teorii – to potrzeba, którą nabywamy z czasem.

Istnieje też inny pogląd, w myśl którego potrzeba więzi z innymi jest fundamentalna dla człowieka. Wynika z niego, że jesteśmy nakierowani na miłość od samego początku istnienia. „Miłość do innych rodzi się – pisał psychoterapeuta Ian Suttie w 1935 roku – równocześnie z uświadomieniem sobie ich istnienia”[13]. Innymi słowy kochamy, gdy tylko nauczymy się rozróżniać jako oddzielne, „ja” i „ty”. Miłość to staranie z naszej strony, by złagodzić strach i wyizolowanie rodzące się z tego rozdzielenia.

Najbardziej znany obrońca twierdzenia, że potrzeba matki jest wrodzona, brytyjski psychoanalityk John Bowlby, twierdzi, że dzieci, podobnie jak cielątka, jagnięta, kaczątka i młode szympansy, wybierają takie zachowania, które pozwalają im być blisko matki. Określa to jako „trzymanie się matki” (attachment behavior) i twierdzi, że służy ono przetrwaniu osobnika i ma na celu ochronę młodych przed doznaniem jakiejkolwiek szkody[14]. Trzymając się matki, młody szympans chroni się przed drapieżnikami, które mogłyby go pożreć. Niemowlęta, pozostając blisko matek, także znajdują schronienie przed niebezpieczeństwem.

Zasadniczo wszyscy zgadzają się co do tego, że do szóstego lub ósmego miesiąca życia u większości niemowląt wytwarza się szczególna więź z matką. Wtedy to właśnie zakochujemy się po raz pierwszy w życiu. I niezależnie od tego, czy miłość ta wiąże się – a jestem pewna, że tak jest – z fundamentalną potrzebą więzi z drugim człowiekiem, jest ona tak intensywna, że czyni nas wyjątkowo wrażliwymi na utratę – a nawet groźbę utraty – kogoś, kogo kochamy.

I jeśli – a jestem pewna, że tak – ta wczesna więź, na której możemy polegać, ma istotne znaczenie dla naszego prawidłowego rozwoju, wtedy koszt jej zerwania – cena rozłąki – może być wysoki[15].

Cena rozłąki jest wysoka, gdy małe dziecko pozostawione jest zbyt długo samo, gdy przenosi się je z jednej rodziny zastępczej do drugiej lub kiedy zostaje umieszczone w placówce opiekuńczej – nawet takiej, jaką prowadziła Anna Freud – przez matkę, która mówi, że powróci. (Czy jednak na pewno powróci?)[16] Cena rozłąki jest wysoka nawet w przypadku kochającej się rodziny, gdy rozwód, pobyt w szpitalu, dystans fizyczny czy emocjonalny chłód nadwerężają więź z matką[17]. Cena rozłąki może być także wysoka, gdy pracujące matki nie są w stanie znaleźć lub opłacić odpowiedniej formy opieki nad dzieckiem, a przecież musimy pamiętać, że obecnie ponad połowa matek z dziećmi poniżej szóstego roku życia pracuje zawodowo![18] Ruchy feministyczne i zwykłe potrzeby ekonomiczne sprawiają, że miliony kobiet podejmują pracę. Jednak pytanie: „A co z dziećmi?” wymaga lepszych odpowiedzi od tych, jakie proponują całodzienne żłobki i przedszkola.

„W tych latach, kiedy niemowlę i jego rodzice nawiązują między sobą pierwsze trwałe formy międzyludzkiego partnerstwa – pisze Selma Fraiberg – kiedy miłość, zaufanie, radość i poczucie własnej wartości biorą swój początek z troskliwej i kształcącej ludzkiej miłości, miliony dzieci w naszym kraju, w przechowalniach dla najmłodszych, przyswajają sobie być może tę prawdę, że każdego dorosłego można zastąpić innym dorosłym, że miłość jest kapryśna, że ludzka więź to niebezpieczna inwestycja i że miłość powinno oszczędzać się tylko dla siebie po to, by przeżyć”[19].

Cena rozłąki jest często wysoka.

Rzecz jasna, we wczesnym dzieciństwie zawsze będą okresy rozłąki. I niewątpliwie mogą one rodzić przygnębienie i ból. Ale większość takich momentów występujących w stabilnym, troskliwym związku raczej nie pozostawi skaz w naszej świadomości. I nie obawiajmy się – pracujące matki także mogą nawiązać ze swymi niemowlętami więź opartą na miłości i zaufaniu.

Kiedy rozłąka zagraża tej wczesnej więzi, trudno zbudować zaufanie, ciężko nabrać przekonania, że w życiu znajdziemy – i zasłużymy na to, by znaleźć – innych ludzi, którzy zaspokoją nasze potrzeby. A gdy nasze pierwsze związki są niepewne, okaleczone lub nadwerężone, jest możliwe, że przeniesiemy to doświadczenie i nasze reakcje na oczekiwania względem własnych dzieci, przyjaciół, współmałżonków, nawet na partnerów w interesach.

Spodziewając się, że zostaniemy porzuceni, będziemy kurczowo trzymać się tego, co decyduje o naszym być albo nie być: „Nie opuszczaj mnie. Bez ciebie jestem niczym. Bez ciebie zginę”.

Sądząc, że zostaniemy zdradzeni, uczepimy się każdej wady, każdego potknięcia drugiej osoby: „Widzisz – mogłem/mogłam się domyślić, że nie można ci zaufać”.

Przewidując, że spotkamy się z odmową, wysuwać będziemy agresywne i nadmierne żądania, już z góry kipiąc z gniewu z powodu tego, że zostaną niezaspokojone.

Spodziewając się, że spotka nas zawód, doprowadzamy własnym zachowaniem do tego, że prędzej czy później tak się dzieje.

Bojąc się rozłąki, tworzymy to, co Bowlby określa mianem więzi agresywnych i zbudowanych na złości. I bardzo często powodujemy, że zjawia się właśnie to, czego się obawiamy. Odpychamy od siebie tych, których kochamy, przez naszą kurczową od nich zależność i przez furię rodzącą się z niezaspokojonych potrzeb. Panicznie bojąc się rozłąki, nieświadomie wciąż powtarzamy własną historię, wprowadzając na powrót – przez nową scenerię, nowych aktorów i w nowej wersji – na scenę naszego życia nieobecną w świadomości, a jednak nadal wywierającą potężny wpływ, przeszłość.

Nikt nie twierdzi, że świadomie pamiętamy doświadczenia z wczesnego dzieciństwa wiążące się ze stratą, jeśli przez słowo „pamiętać” rozumiemy to, że potrafimy przywołać w swoim umyśle obraz matki opuszczającej nas, gdy zostajemy sami w kołysce. Zamiast tego obrazka zostaje świadomość tego, jak musieliśmy się czuć, będąc w potrzebie, bezsilni i opuszczeni. Czterdzieści lat później drzwi zatrzaskują się, a pewna kobieta popada w zwierzęcy lęk. Ten niespokojny stan to jej „wspomnienie” straty.

Kiedy strata nadciąga albo przypuszczamy, że będzie ona tylko czasowa, to budzi się w nas niepokój. Ale niepokój zawiera zalążek nadziei. Lecz kiedy strata wydaje się czymś trwałym, niepokój, będący protestem, ustępuje miejsca przygnębieniu i rozpaczy i możemy nie tylko czuć się samotni i smutni, ale także odpowiedzialni („To ja ją odepchnąłem/odepchnęłam od siebie”), bezradni („Nic nie da się zrobić, by sprowadzić ją z powrotem”), niekochani („Jest coś takiego we mnie, że nie jestem wart miłości”), a także wyzbyci wszelkiej nadziei („Więc tak już się będę czuł/czuła do końca życia”).

Badania pokazują, że straty, których doświadczamy we wczesnym dzieciństwie, czynią nas wrażliwymi na każdą stratę, której doświadczymy w późniejszym życiu. Tak więc w połowie życia naszą reakcją na śmierć w rodzinie, rozwód, utratę pracy może być poważna depresja – może to być zachowanie bezbronnego, bezradnego i przepełnionego złością dziecka.

Niepokój rodzi ból. Przygnębienie także. Może bezpieczniej jest nie doświadczać straty. I mimo że bywamy bezsilni, jeżeli brać pod uwagę naszą możliwość zapobieżenia śmierci, rozwodowi czy rozstaniu z matką – możemy rozwinąć w sobie środki obronne chroniące nas przed bólem rozłąki.

Jednym z takich środków jest wyizolowanie emocjonalne. Nie możemy stracić kogoś, jeśli ten ktoś nic nas nie obchodzi. Dziecko potrzebujące wciąż nieobecnej przy nim matki może nauczyć się, że miłość i potrzeba drugiej osoby ranią zbyt mocno. I w swoich przyszłych związkach z innymi może prosić partnera o niewiele i tyleż mu dawać, niczego prawie nie inwestując, i trwać przy tym zimny jak głaz, ponieważ „głaz – jak mówi nam piosenka z lat sześćdziesiątych XX wieku – nie czuje bólu. A wyspa nigdy nie płacze”[20].

Innym środkiem obronnym stosowanym, aby zabezpieczyć się przeciwko doświadczaniu straty, może być kompulsywna potrzeba zatroszczenia się o innych. Zamiast odczuwać cierpienie, pomagamy tym, którzy cierpią. I przez pełną oddania służbę przynosimy ulgę sobie samym w naszym dawnym poczuciu bezradności; utożsamiamy się z tymi, o których się tak skwapliwie troszczymy.

Trzeci środek obronny to przedwczesna autonomia. Ogłaszamy własną niezależność o wiele za wcześnie. Uczymy się od najmłodszych lat nie pozwalać na to, aby nasze przetrwanie zależało od miłości czy pomocy kogokolwiek. Przywdziewamy bezbronne dziecko w kruchy pancerz dorosłego polegającego wyłącznie na sobie.

Straty, którym się przyjrzeliśmy – przedwczesne rozłąki z początków dzieciństwa – mogą wykoślawić nasze oczekiwania względem życia i reakcje oraz wypaczyć sposób postępowania z nieuniknionymi stratami, których musimy doświadczyć. We wspaniałej powieści Marilynne Robinson Dom nad jeziorem smutku osamotniona bohaterka rozmyśla nad tym, jaką moc ma strata, i przypomina sobie „jak mama zostawiła [mnie] na ganku i miała niedługo wrócić, wyrabiając we mnie nawyk czekania i trwania w nadziei, która czyni każdą bieżącą chwilę bardzo ważną przez to, czego nie zawiera”[21].

Nieobecność – przypomina nam bohaterka – może „rozrosnąć się do gigantycznych rozmiarów”[22].

Doświadczenie straty może zagnieździć się w nas na całe życie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

[1] A. Freud, znana psychoanalityczka dziecięca, i D. Burlingham, kierowały w czasie II wojny światowej w Hamstead, w Anglii, trzema żłobkami, rejestrując z dojmującymi szczegółami reakcje dzieci oddzielonych od swych rodzin. W pracy War and Children (Wojna i dzieci) Freud pisze: „Wojna nie ma stosunkowo dużego znaczenia dla dzieci, dopóki zagraża jedynie ich życiu, burzy dobrobyt materialny lub wpływa na zmniejszenie ich racji żywnościowych. Nabiera kolosalnego znaczenia wtedy, gdy niszczy życie rodzinne i usuwa pierwsze emocjonalne formy przywiązania dziecka wewnątrz grupy, jaką stanowi rodzina. Dlatego dzieci londyńskie, ogólnie rzecz biorąc, mniej przejmowały się bombardowaniem Londynu aniżeli ewakuacją na wieś, która miała stanowić dla nich ochronę przed bombardowaniem” (s. 37). Zauważa też, że rozdzielenie jest bolesne nawet wtedy, gdy matki „nie są «dobrymi matkami» w zwykłym rozumieniu tego słowa. (...) Jest wiadomo, że dzieci będą się kurczowo trzymać nawet matek, które ciągle okazują złość dziecku, a czasem są dla niego okrutne. Przywiązanie małego dziecka do matki wydaje się w znacznym stopniu niezależne od jej cech”. A. Freud, War and Children, International Universities Press, New York 1943, s. 45.
[2] D.W. Winnicott, Anxiety Associated with Insecurity, w: tegoż, Collected Papers, Basic Books, New York 1958, s. 99.
[3] Trzytomowa praca brytyjskiego psychoanalityka J. Bowlby’ego, Attachment, Separation, Loss (Basic Books, New York 1969, 1973, 1980) poświęcona więzi i stracie to pionierskie studium więzi międzyludzkich i skutków czasowej i okresowej rozłąki w przypadku małych dzieci. W trzecim tomie pracy zatytułowanym Loss (Strata) Bowlby przedstawia materiał na poparcie tezy, że „istnieje tendencja do tego, by pomniejszać rodzące rozpacz i uniemożliwiające działanie częste skutki utraty więzi, a także czas trwania rozpaczy i nierzadko niezdolności działania”. Kładzie nacisk na „długotrwałość przygnębienia, na trudności uwolnienia się od jego skutków i na negatywne konsekwencje, które powoduje często w psychice utrata więzi” (s. 8).
[4] Założone w 1776 roku stowarzyszenie studentów i absolwentów uczelni amerykańskich mogących poszczycić się najlepszymi wynikami w nauce (przyp. tłum.).
[5] Analizę reakcji dzieci na oddzielenie od matki znaleźć można w trzytomowej pracy J. Bowlby’ego Attachment, Separation, Loss i w pracy C.M. Heinicke’go i I. Westheimera Brief Separations, International Universities Press, New York 1965. Pisząc o lęku przed rozłąką, oparłam się na analizie dwóch znaczeń tego pojęcia zawartej w tej ostatniej (s. 327–328).
[6] Zob. J. Goldstein, A. Freud, A.J. Solnit, Beyond the Best Interest of the Child, The Free Press, New York 1973, 1979, s. 40–42, gdzie omawiane jest poczucie upływu czasu u dzieci.
[7] Zob. J. Bowlby, Loss, s. 10. Bowlby cytuje J. Robertsona, z którym wspólnie badał problem rozłąki u dzieci.
[8] Analizę protestu, rozpaczy i wyizolowania znaleźć można w pracy J. Bowlby’ego Separation, s. 26–27 i Loss, s. 19–22.
[9] A. Freud, D. Burlingham, War and Children, s. 99–100.
[10] J. Bowlby pisze, że oderwanie, pojawiające się czasem na przemian z nieustępliwym przylgnięciem do rodzica, „daje się obserwować regularnie, zawsze kiedy dziecko w wieku od sześciu miesięcy do trzech lat spędzi tydzień lub dłużej bez matki i gdy nie opiekuje się nią jedna, specjalnie do tego celu wyznaczona osoba” (Loss, s. 20).
[11] S. Fraiberg, Every Child Birthright, Basic Books, New York 1977, s. 160.
[12] To określenie pochodzi z pracy A. Freud i D. Burlingham, War and Children, s. 190. Freudowska wizja początków miłości musi być rozpatrywana w kontekście jego teorii, w myśl której człowiekiem kierują dwa podstawowe instynkty: instynkt seksualny i instynkt agresji. W terminologii Freuda seks obejmuje wiele innych instynktów, które dopiero po osiągnięciu dojrzałości płciowej przybierają formę seksualności genitalnej, jaką najczęściej utożsamiamy z seksem. Jednak instynkty wchodzące w skład instynktu seksualnego obecne są w nas od urodzenia i po raz pierwszy objawiają się jako dążenia oralne, których zaspokojenia niemowlę szuka przez ssanie i jedzenie. A zatem tym, co skłania niemowlę ku matce, jest popęd seksualny w formie oralnej. Zaspokojenie tego popędu staje się – zdaniem Freuda – podstawą miłości. W Zarysie psychoanalizy czytamy: „Pierwszym erotycznym obiektem dziecka jest karmiąca je pierś matki; jego miłość powstaje w związku z zaspokojoną potrzebą pokarmu”. S. Freud, Poza zasadą przyjemności, przeł. J. Prokopiuk, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2005, s. 126. Zainteresowanych odsyłam do Trzech rozpraw z teorii seksualnej, w: S. Freud, Życie seksualne, przeł. R. Reszke, Wydawnictwo KR, Warszawa 2009, s. 27–129. Krótkie streszczenie tego rozumienia początków miłości znaleźć można w pracy A. Freud, D. Burlingham, Infants Without Families, International Universities Press, New York 1944, s. 23.

[13] I. Suttie, The Origins of Love and Hate, Kegan Paul, Trench, Trubner & Co., London 1935, s. 30. Suttie, wcześniej niż Bowlby, łączy miłość z instynktem samozachowawczym zwierząt. Twierdzi on jednak, że tym, co odróżnia człowieka od zwierząt, jest „najwyższy stopień, który osiągają te wyraźnie określone, działające stereotypowo, konkretne instynkty «samozachowawcze» przodków człowieka, które «stapiąją się» (...) w zależną miłość nakierowaną na matkę...” (s. 20).

W ostatnich latach wielu zwolenników teorii relacji z obiektem podważyło pogląd dotyczący „miłości żołądka”. Wskazując na wagę wczesnej więzi matka–dziecko, stwierdzili oni, że teoria Freuda o dwóch instynktach nie zapewnia tej więzi należnego jej centralnego miejsca. Dlatego też na przykład brytyjski psychoanalityk W.R.D. Fairbairn w książce An Object-Relations Theory of the Personality (Basic Books, New York 1954) odrzuca teorię dwóch instynktów Freuda i twierdzi zamiast tego, że pierwotną potrzebą niemowlęcia nie jest zaspokojenie oralnych dążeń seksualnych, lecz poszukiwanie więzi. W psychoanalitycznym żargonie bezduszne słowo „obiekt” oznacza w rzeczywistości człowieka. Tak więc kiedy Fairbairn sugeruje, że niemowlę jest od początku nakierowane na poszukiwanie obiektu swej więzi, twierdzi po prostu, że na pierwszym miejscu jest potrzeba więzi, że niemowlęta szukają matki, nie pokarmu. (Fairbairn twierdzi, że agresja nie jest instynktem podstawowym, lecz reakcją na niemożność zaspokojenia potrzeby więzi, o której mowa powyżej).

Podjęto kilka interesujących prób pogodzenia teorii relacji z obiektem i teorii dwóch instynktów Z. Freuda, które omawia artykuł A.H. Modella, The Ego and the Id: Fifty Years Later, „The International Journal of Psycho-Analysis” 1975, vol. 56, no. 1, s. 57–68, i artykuł H.W. Loewalda Instinct Theory, Object Relations and Psychic Structure Formation, „Journal of the American Psychoanalytic Association” 1978, vol. 26, no. 3, s. 493–506. Więcej informacji na temat brytyjskich zwolenników teorii relacji z obiektem znaleźć można w recenzji J.D. Sutherlanda The British Object Relations Theorists: Balint, Winnicott, Fairbaim, Guntrip, „Journal of the American Psychoanalytic Association” 1980, vol. 28, no. 4, s. 829–860.

[14] Pierwsza część trzytomowej pracy J. Bowlby’ego Przywiązanie prezentuje ten punkt widzenia na więź matka–dziecko na podstawie bogatego materiału opisującego zachowanie zwierząt (J. Bowlby, Przywiązanie, przeł. M. Polaszewska-Nicke, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2016).
[15] Istnieją przekonujące dowody, zebrane na przykład w trakcie badań nad dziećmi dorastającymi w placówkach wychowawczych, potwierdzające niebezpieczeństwa biorące się z braku więzi. Klasyczną pod tym względem jest praca R. Spitza Hospitalism, „The Psychoanalytic Study of the Child” 1945, vol. 1, no. 1. Spitz, światowej sławy psychoanalityk, przez wiele lat prowadził badania psychoanalityczne nad rozwojem dziecka. Ich wyniki wskazują na istnienie poważnych zahamowań rozwojowych u niemowląt wychowywanych w placówkach bez matki i bez osoby, która ją zastępowała, i gdzie opiekę sprawowała jedynie „jedna ósma pielęgniarki”. Spitz dochodzi do wniosku, że „w planowaniu działania naszych instytucji, w naszej działalności dobroczynnej i w naszym ustawodawstwie socjalnym musimy wziąć pod uwagę ogromną i wyjątkową rolę, jaką pełni właściwa i satysfakcjonująca więź między matką a dzieckiem w czasie pierwszego roku życia” (s. 72).
[16] Jeśli więź z matką, na której dziecko może polegać, ma tak istotne znaczenie dla właściwego rozwoju człowieka, przerażeniem napełniać muszą stosowane obecnie procedury adopcyjne, na skutek których dziecko przerzucane jest bezustannie z jednej rodziny do drugiej, nim jeszcze zakończą się rozmowy z przyszłymi rodzicami i formalności prawne. Według raportu opublikowanego przez The Foster Care Monitoring Committee, Foster Care 1984: A Report on the Implementation of the Recommendation of the Mayor’s Task Force on Foster Care, New York 1984, s. 58, przeciętny czas oczekiwania w Nowym Jorku na przejście z tymczasowej rodziny zastępczej do rodziców, którzy ostatecznie zaadoptują dziecko, trwa sześć niewiarygodnie długich lat – sześć lat kruchych i często zrywanych więzi.
[17] Por. film dokumentalny J. Robertsona A two Year Old Goes to Hospital (Dwulatek idzie do szpitala), który w przejmujący sposób pokazuje, jak rozłąka z matką wpływa na dziecko przebywające w szpitalu. Zob. także mój artykuł na temat emocjonalnych skutków hospitalizacji dzieci i na temat zmian w polityce szpitalnej, pomagających złagodzić strach wynikający z rozłąki: The Hospital that Has Patience for Its Patients: A Look at Childrern’s Hospital in Washington, D.C., „Redbook” 1977, luty, s. 48–54.
[18] Wydział analiz zatrudnienia i bezrobocia w Biurze ds. Statystyk Pracy podaje, że w marcu 1983 roku pracowało zawodowo 50,5% kobiet z dziećmi poniżej szóstego roku życia. Stanowi to 7,6 miliona kobiet.

[19] S. Fraiberg, Every Child’s Birthright, s. 11. Ten pogląd został podważony przez psychologa z uniwersytetu Harvarda, J. Kagana, który przedstawia dane wskazujące, że niemowlęta przebywające w całodziennych placówkach opieki nad dziećmi mogą rozwijać się w sposób prawidłowy, bez żadnych zahamowań emocjonalnych i intelektualnych i bez szkody dla ich więzi z matką. Jego badania i wnioski będą bardzo pocieszające dla kobiet, które chcą lub muszą pracować. Jednak nie można ich przyjąć, nie zadawszy przedtem kilku istotnych pytań, a mianowicie:

Czy osoba opiekująca się dzieckiem jest wrażliwa, ma w sobie dużo ciepła i czy jest to wciąż ta sama osoba, a nie kilka zmieniających się opiekunek?

Czy liczba dzieci podległych jednej opiekunce nie przekracza trojga?

Czy matka jest w sposób znaczący obecna w życiu dziecka przed udaniem się do placówki opiekuńczej i po powrocie z niej?

Czy dziecko zostaje poddane tej formie opieki po osiągnięciu wieku, w którym lęk przed rozłąką osiąga apogeum, czy po tym wieku?

Materiał powyższy przedstawiono w: J. Kagan, R.B. Kearsley, P.R. Zelazo, Infancy, Harvard University Press, Cambridge, Massachusetts and London 1978. Autorzy przestudiowali 33 przypadki dzieci chińskich i dzieci rasy kaukaskiej z rodzin należących do klasy robotniczej i średniej w okolicach Bostonu, które zostały oddane do eksperymentalnego, całodziennego żłobka w wieku od trzech i pół miesiąca do pięciu i pół miesiąca i gdzie przebywały do dwudziestego dziewiątego miesiąca życia. Porównując je z grupą kontrolną, wychowywaną w domu, autorzy stwierdzili, że zapewnienie odpowiedzialnej opieki w żłobku nie niesie ze sobą żadnych ukrytych niebezpieczeństw dla rozwoju psychicznego i emocjonalnego dziecka. Autorzy przypominają jednak czytelnikowi, że „oceniamy, jak dorastają dzieci w warunkach zastępczych, takich, które zgodnie z obecnymi założeniami teoretycznymi są podobne do warunków wychowania w domu” (s. 176).

[20] Piosenka Simona i Garfunkela I am a Rock.
[21] M. Robinson, Dom nad jeziorem smutku, przeł. W. Fladziński, Wydawnictwo M, Kraków 2014, s. 208.
[22] Tamże, s. 189.