To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów - Krzysztof Potaczała - ebook + audiobook

To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów ebook

Krzysztof Potaczała

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Operację spinającą klamrą ten reportaż nazwano w kręgach władzy poprawianiem granicy. W 1951 roku na życzenie Stalina Polska zrzekła się części terenów nadbużańskich, a w zamian otrzymała fragment Bieszczadów. W wyniku polsko-sowieckiej umowy przymusowo przesiedlono kilkadziesiąt tysięcy ludzi – Polaków i Ukraińców związanych od pokoleń ze swoją ziemią. Pierwsi zamienili równiny na góry, drudzy – góry na bezkresne stepy. Jednych rzucono do zapadłych krytych strzechą chat, innym kazano budować lepianki. Polaków i Ukraińców połączył wspólny wysiedleńczy los, choć długo licytowali się, kto z nich ucierpiał bardziej. 
Ale książka Krzysztofa Potaczały to nie tylko opowieść czasów powojennych. Autor opowiada o tym, jak układały się polskie i ukraińskie relacje z Żydami i Niemcami przed wojną i w czasie wojny, kiedy i gdzie zostało zasiane ziarno nienawiści, kto zdołał przetrwać i jakie pozostawił świadectwo. Dlaczego bliscy sobie ludzie gotowi byli się zabijać, a innych – niekiedy zupełnie obcych – stać było na heroiczną, bezinteresowną pomoc. 
Pogmatwane losy wielokulturowej społeczności na polskich kresach oparte są głównie na zebranych przez autora ustnych świadectwach. 
Przedstawiona w tej książce opowieść zaczyna się w latach trzydziestych dwudziestego wieku, kończy zaś na latach sześćdziesiątych. Pokazuje wieloetniczny mikroświat, sąsiedzkie zależności, religijny i kulturowy konglomerat, jak również dojrzewające nacjonalizmy, które doprowadziły do niejednej tragedii. 

Krzysztof Potaczała – dziennikarz niezależny, reporter. Publikuje w prasie ogólnopolskiej i regionalnej. Dotąd wydał: "KSU. Rejestracja buntu" (2010, 2015) – biografia zespołu uważanego za jednego z prekursorów polskiego punk rocka, "Bieszczady w PRL-u", "Bieszczady w PRL-u 2", "Bieszczady w PRL-u 3" – reportaże z okresu Polski Ludowej. Mieszka w Ustrzykach Dolnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 380

Oceny
4,7 (55 ocen)
44
8
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wojtekniedzwiedz

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa książka
00
Andzia1306

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesująca lektura. Przejmująca, pokazująca miłość do własnego kawałka ziemi, małej ojczyzny. Ból po jej utracie. Okrutny los ludzi, żyjących na wschodnich terenach Polski, zaraz po II wojnie światowej. Wspaniale, że znalazł się ktoś, kto postanowił zebrać te bolesne wspomnienia w tak poruszającą całość.
00
Renatarenia

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra, poza tym doskonale dobrany lektor w wersji audio .
00
Cyfranekblog

Dobrze spędzony czas

Oparta o wspomnienia polskich przesiedleńców, historia wymiany granicznych terenów między PRL i ZSRR. To co znane z podręczników geografii i historii, nabiera bardziej ludzkiego i przy okazji tragicznego rysu. Warto przeczytać, szczególnie jeśli kogoś interesują tereny będące przedmiotem wymiany.
00
Olajanuszkiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Każda historia opisana w tej książce porusza. Świetnie napisane, profesjonalnie przeczytane.
00

Popularność




Copyright © Krzysztof Potaczała, 2017

Projekt okładki

Magda Palej

Zdjęcie na okładce

Pomnik Józefa Stalina w Ustrzykach Dolnych, rok 1953.

Fot. Ryszard Bielawski

Redaktor prowadzący

Adrian Markowski

Redakcja

Tomasz Olejniczak

Korekta

Adam Namięta

Małgorzata Denys

ISBN 978-83-8123-558-7

Warszawa 2017

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

***

Stało się to w Moskwie. Stalin sięgnął po pióro i zakreślił na mapie teren, który chciał zakreślić. Był rok 1950.

Wojna nad Bugiem skończyła się sześć lat wcześniej. W nowych granicach, wytyczonych podobno raz na zawsze, ludzie próbowali zabliźniać rany i sklejać popękane życie: dzień do dnia, miesiąc do miesiąca. To już nie był niegdysiejszy, wielokulturowy mikroświat, ale znowu terkotały maszyny w warsztatach, zewsząd dochodził odgłos kowalskich młotów, a wieczorami gospodarze przesiadywali na przyzbach, spoglądając sennie w niebo.

Ziemia, jak dawniej, była hojna i z naddatkiem darowała to, czego w wojenny czas, z przymusu porzucona lub z niemocy zaniedbana – nie mogła. Tłusta i wierna, ziemia, której zazdrościła Polsce cała Europa. Po latach więc znowu zaświeciło słońce – na tej płaszczyźnie przyklejonej do Bugu i Sołokii, gdzie, jak mawiali z dumą miejscowi, pomidory rosły „niemal tak wielkie jak dynie”, a pszenica z łatwością „kryła dorosłego chłopa”.

Odtąd miało być tylko lepiej.

Rozdział I

My, z czarnej ziemi

Zarówno przed pierwszą, jak i drugą wojną Polacy w Bełzie byli najmniejszą nacją. Więcej mieszkało w nim Ukraińców, ale zdecydowanie dominowali Żydzi. W XVIII wieku Bełz stał się ważnym ośrodkiem chasydyzmu, a rodzimi cadycy największymi autorytetami wśród galicyjskich Żydów. W sąsiednich miejscowościach miasteczko określano szyderczo „żydowskim”, mimo że miało swoją Matkę Bożą z kościoła na Zameczku (kopię obrazu z klasztoru w Częstochowie), do której pielgrzymowali zewsząd rzymskokatoliccy wierni. To dzięki tej Madonnie tutejsi Polacy czuli się wyróżnieni, choć z podobnym namaszczeniem czcili ją ukraińscy grekokatolicy.

Z czasem do grodu nad Sołokiją zaczęli ciągnąć ludzie spoza Galicji, a nawet z centralnej i południowej Europy. Któregoś dnia 1912 roku przybyli nawet bracia Jerome i Jean Tharaud. Francuscy pisarze chcieli zrozumieć, na czym polega fenomen kultu maryjnego w kresowej mieścinie, ale Bełz uderzył ich przede wszystkim nędzą i brudem. Zapamiętane obrazy przywołali w wydanej pięć lat później książce Cień Krzyża. W rozmaite święta, na przykład Rosz ha-Szana1, liczniej zjeżdżali również Żydzi. Z niewielkiego dworca kolejowego szli objuczeni tobołami do śródmieścia trzystumetrowym szlakiem prowadzącym korytem rzeki. Drewnianymi schodkami docierali do rynku, gdzie grzęzły w błocie furmanki i gdzie wałęsał się hałaśliwy tłum żebraków – od dzieci po starców. „Ale prawdziwym świętym miejscem Bełza był nie Rynek, lecz plac położony kilka kroków dalej – równie zabłocony, z drewnianymi chodnikami. Stał na nim budynek Talmud-Tory z pałacem rabinów. Jego dwie kondygnacje wprawiały w zdumienie w tym małym miasteczku, zbudowanym równo z ziemią. W głębi placu wznosiła się Wielka Synagoga ozdobiona fantastyczną attyką, a obok niej bejt midrasz2, który pełnił jednocześnie rolę biblioteki, jadłodajni i noclegowni dla pielgrzymów”3 – piszą autorzy projektu Shtetl Routes, przywracający pamięć o przedwojennych żydowskich miasteczkach na wschodnim pograniczu.

W centrum Bełza mieszały się języki i zapachy. W targową środę brzęczały pieniądze, rżały konie, ryczało bydło. Wyroby własnej produkcji zachwalali bednarze i kołodzieje, obok uwijali się szewcy i krawcy, na miejscu zdejmujący miarę na wymarzone buty lub wyśniony garnitur. Dzień wydawał się wtedy dłuższy niż inne, a życie nie zamierało nawet długo po zmierzchu. Ze zgrozą patrzyły na to siostry felicjanki, prowadzące żeńską szkołę powszechną. Załamywały ręce nad gospodarzami, którzy nigdy nie wracali z jarmarku do domu na trzeźwo. Winiły za to żydowskich karczmarzy, jak gdyby nie rozumiały, że każdy mężczyzna, jeśli szedł zahandlować, niósł w kieszeni na dobry początek ćwiartkę. Kiedy już dobił z kimś targu, rozpijał kolejną, a potem, nie chcąc być posądzonym o skąpstwo – jeszcze jedną.

– Felicjanki – opowiada Maria Nowakiewicz – utrzymywały wśród uczennic żelazną dyscyplinę. W klasie było nas szesnaście, każda z zaplecionym warkoczem, w elegancko wyprasowanym mundurku z wykrochmalonym białym kołnierzykiem. I obowiązkowo obkuta ze wszystkich przedmiotów. Po lekcjach zrzucałyśmy jednak te sztywne ubrania. Szłyśmy na boisko, a niektóre zakonnice podkasywały do łydek habity i grały z nami w piłkę. Sport mocno się liczył. Musiałyśmy codziennie między lekcjami się gimnastykować, natomiast raz w tygodniu rywalizować w wyczerpujących zawodach biegowych na sto lub dwieście metrów.

Maria, rocznik 1930, od kołyski mieszkała wśród Żydów i Ukraińców. Jej ojciec co tydzień handlował końmi na bełskim rynku, obłożonym wokół niskimi kamieniczkami i budami, w których – za sprawą sklepów i szynków prowadzonych przez pejsatych brodaczy – nigdy nie ustawał rejwach. Znała tych ludzi z imion i nazwisk – odkąd odrosła od ziemi, chodziła do nich po sól, marmoladę, naftę; po tysiąc jeden drobiazgów. Tak samo jak inne dzieci, którym dorośli powierzali drobne zadania, by kształtować w nich poczucie współodpowiedzialności za utrzymanie gospodarstwa.

Niewielki rynek zapadł w pamięć kobiety z jeszcze jednego powodu. W 1942 roku Niemcy rozstrzelali na nim jej ojca. Wtedy na egzekucję poprowadzono też innych mężczyzn – Polaków i Żydów. Stali na środku placu, a innym kazano patrzeć na ich śmierć. – Byłam i ja, trzymająca się kurczowo maminej ręki. Siedzi ten widok we mnie tak, jakbym w głowie miała zdjęcie. Ciągle wyraźne, bez zarysowań i wyblakłych plam.

Publiczne egzekucje przeprowadzano za okupacji w Bełzie częściej. Pewnego dnia Niemcy wyłapali w domach i na uliczkach sześćdziesięciu Polaków. W „polowaniu” pomagali im niektórzy Ukraińcy – tacy, co mieli z polskimi sąsiadami zadawnione porachunki, albo ci, którzy uważali, że tak trzeba. Bo taki czas i okoliczności. W jednej z grup pędzonych na miejsce ostateczne była też matka dziewięcioletniej wtedy Stanisławy Ostrówki. W myślach już żegnała córkę na zawsze, a jednak kobiecie udało się wyrwać z tego pochodu. – Ktoś pociągnął mamę za płaszcz i niepostrzeżenie dla żołnierzy wepchnął do rowu pełnego lodowatej wody. Ten rów uratował jej życie. Później opowiadała, że leżąc w zagłębieniu, sztywna z marcowego zimna oraz strachu, słyszała serie z broni maszynowej. Nazajutrz ukradkiem poszła w to miejsce. Wszyscy byli zasypani, lecz ziemia wciąż się ruszała.

Najbardziej znanym mieszkańcem Bełza był Aharon Rokeach – żydowski uzdrowiciel. Odziedziczył umiejętności, a może niebiański dar, od swego przodka Salomona, wielce zasłużonego dla rozwoju miasta i galicyjskiego chasydyzmu. W kolejce do cadyka Aharona przed kamienicą rabinatu i szkoły chasydzkiej ustawiały się tłumy. Nikomu nie odmawiał, niezależnie od uposażenia i wyznania. Żył jak asceta. Z tego ciągłego umartwiania zasuszył się na wiór i w pewnym momencie ważył tylko czterdzieści pięć kilo. Kiedy jechał dorożką przez wąskie uliczki, ledwie go było w niej widać. Ludzie obawiali się, że rychło umrze śmiercią głodową. Może dlatego podbiegali do dorożki i dotykali jej, wierząc, że i ona przynosi oczyszczającą z chorób moc. Czasami ten mikrus o wewnętrznej sile olbrzyma wyściubiał nos poza Bełz. Kiedy przyjeżdżał do innych miejscowości, zawsze witała go na dworcu oficjalna żydowska delegacja. A potem mojżeszowi całowali szyny, po których przetoczył się pociąg z cadykiem w wagonie.

Aharon nie tylko nie dał się głodowi, lecz i nazistom. W 1944 roku, po tułaczce od kryjówki do kryjówki, uciekł przez Budapeszt do Stambułu, a potem do Palestyny. Powiadano, że uratował się dzięki swoim współwyznawcom, którzy zdołali zebrać tyle złota, ile ważył cadyk (całe czterdzieści pięć kilo), i zapłacić Niemcom. Z jakiego źródła to wiadomo – trudno dociec, ale pewne jest, że w końcu osiadł na stałe w Tel Awiwie, gdzie założył i prowadził domy nauki (bejt midrasz). Od dnia śmierci w 1957 roku do jego grobu w izraelskiej metropolii przybywają chasydzi z całego świata.

Tyle szczęścia co Aharon nie mieli inni bełscy Żydzi – blisko półtora tysiąca zgładzono w niemieckim nazistowskim obozie w Sobiborze, ci zaś, którzy jeszcze w 1939 roku ewakuowali się na Wschód, w większości zginęli po napaści Niemiec na ZSRR. Kraj Rad był ogromny, lecz Einsatz­gruppen4 nie zamierzały darować nikomu.

Do unicestwienia kresowych Żydów przyczynili się także ukraińscy nacjonaliści, a niekiedy też Polacy. Bo chcieli albo musieli. Bo zagrały w nich najniższe instynkty, chęć łatwego zysku albo mieli lufę przystawioną do potylicy. Niekiedy ludzi ogarniał ślepy strach i z tego strachu biegli na najbliższy hitlerowski posterunek.

W pierwszych dekadach XX wieku w widłach Bugu i Sołokii żyło sto tysięcy ludzi. Nieodległy od Bełza Sokal (25 km) był w tamtym czasie siedzibą powiatu. Szczycił się zabytkowymi kościołami, cerkwiami i synagogą, a także kilkoma szkołami z podziałem na męskie i żeńskie. Miał dwie cegielnie, firmę drzewną, młyn parowy, hurtownie towarów różnych oraz parę innych ważnych zakładów. Miał też urokliwy deptak nazywany przez niektórych korsem, ale i tak życie skupiało się wokół zawsze gwarnego rynku. Jak w innych galicyjskich miasteczkach, tak i tu w zabudowie przeważały drewniano-murowane żydowskie domki, których odrapane okiennice dotykały niemal ziemi i spośród których z wrzaskiem wybiegała dzieciarnia bawiąca się w chowanego lub ścigająca z niewiadomego powodu stada lamentujących gęsi. W tych labiryntach zagród, cuchnących błotnistych podwórek, przygarbionych szop i kuczek od świtu do późnego wieczora pulsowała codzienność – w rytmie kupna i sprzedaży, zaciągania i spłacania długów. W rytmie śpiewu i modlitwy.

Przed drugą wojną w Sokalu mieszkało siedem i pół tysiąca Polaków, siedem tysięcy Żydów i niespełna cztery tysiące Ukraińców. Na co dzień prowadzili swoje gospodarstwa, sklepy, gospody; pracowali w fabrykach, bankach, urzędach, a w wolne dni kibicowali piłkarzom na miejskim stadionie, na którym ścierały się drużyny reprezentujące trzy nacje. Bardziej lub mniej otwarcie rywalizowali też w innych, najczęściej kulturalnych i gospodarczych obszarach, co nadawało ich życiu rumieńców i dopingowało do nieustannego wysiłku. Mimo że handel był domeną żydowską, to i Polacy chcieli mieć coś w tej materii do powiedzenia. A jeszcze więcej Ukraińcy, którzy otworzyli własną hurtownię spożywczą i w każdej wiosce mieli swój sklep. Tam jednak społeczność ukraińska stanowiła – w przeciwieństwie do Sokala – większość sięgającą sześćdziesięciu procent.

Do jednej szkoły, nazywanej czerwoną z uwagi na wyrazistą, bijącą w oczy ceglaną elewację, uczęszczał z Ukraińcami i Żydami Tadeusz Sobiecki, rocznik 1925. Z Izaakiem Rappaportem, synem hurtownika, przez dwa lata dzielił ławkę w trzecim rzędzie. Byli jak bracia i zupełnie im nie przeszkadzała odmienność wyznania. Mały Rappaport często bywał u Sobieckich w domu, zawsze przynosząc jakiś smakołyk, niekiedy nawet świeżą wołowinę. Tadek zaś chętnie odwiedzał dom kolegi. Ba, ledwie dwunastoletni, z własnej nieprzymuszonej woli odważył się wejść do bożnicy, gdzie oglądał z tylnych rzędów ślub siostry Izaaka. A kiedyś na żydowskim weselu hulał przy klezmerskiej orkiestrze. Zresztą ta sama orkiestra przygrywała też na polskich i ukraińskich weselach. Najlepsza z najlepszych, w składzie: skrzypce, akordeon, kontrabas, mandolina.

– Żyło się i nawet jeśli dorośli toczyli ze sobą polityczno-religijne spory, wśród dzieci tego się nie odczuwało – wspomina Sobiecki. – Stanowiliśmy jedną, nieźle rozumiejącą się grupę, a to, że czasami ktoś z kimś się poszarpał, nie miało większego znaczenia. Codziennie na początku pierwszej lekcji odmawialiśmy krótką modlitwę. W tym samym czasie „Ojcze nasz”, Otcze nasz i jeszcze jakoś po mojżeszowemu. To był prawdziwy ekumenizm, którego nikt nie podważał. Równe traktowanie przejawiało się także w prowadzeniu klasowej skarbonki. Wrzucaliśmy do niej, ile kto miał, a raz w miesiącu nauczyciel komisyjnie otwierał puszkę i liczył zawartość. Potem wyznaczał trzy osoby, po jednej z poszczególnych nacji, które zanosiły pieniądze do Polskiej Kasy Spółdzielczej i tam wpłacały na książeczkę. W każdym miesiącu szła inna trójka: raz Lejbik, Iwan i Staszek, kiedy indziej Moszko, Wasylko i Józek, a w innym terminie ktoś kolejny. I to nas mocno łączyło, ta wspólna sprawa, jednakowe wobec wszystkich zaufanie.

O bieżących sprawach miasta i jego przyszłości decydowali radni trzech narodów. Podczas państwowych świąt ramię w ramię składali wieńce przed pomnikiem Józefa Piłsudskiego. Przestali składać, gdy na początku wojny nad Bug wkroczyła Armia Czerwona. To wtedy zaczęły się psuć wzajemne relacje. Niemało Żydów cieszyło się z nowych porządków, choć równie wielu przeczuwało, że nic dobrego one nie wróżą. Sowieci zajęli majątki, folwarki, zakłady przemysłowe. Nakazali rejestrację maszyn do pisania, w szkołach wprowadzili obowiązkową naukę rosyjskiego. Wyłapali znaczących Ukraińców oraz Polaków i powieźli w bydlęcych wagonach na Syberię, tak samo jak wielu bogatych Żydów. Chyba wtedy przepadł bez wieści wraz z rodziną Icek Rappaport, najlepszy druh Sobieckiego.

Niespełna dwa lata później najbardziej cieszyli się Ukraińcy – wierzyli, że witane przez nich kwiatami niemieckie oddziały przynoszą szansę na utworzenie długo wyczekiwanego niepodległego państwa ukraińskiego. Tę wiarę skierowali przeciwko polskim i żydowskim sąsiadom. Nie wszyscy, ale wielu z nich.

Urodzony w 1925 roku w podsokalskim Tartakowie Władysław Postołowski też chodził z Żydami do szkoły. Z Mojsiem, którego nazwiska nie zapamiętał, siedział nawet w tej samej obskurnej ławce. Niektórzy chłopcy dla żartów czasami pociągali małych Żydów za pejsy i mieli przy tym ubaw, ale nic więcej. No, może zdarzyło się, że któryś wziął nożyczki i zachodząc od tyłu, ciachnął kosmyk czarnych loczków. Takie szczeniackie zagrania, bez konsekwencji. – Ale potem żarty przeszły w otwartą wrogość, najwięcej od Ukraińców. Na ulicy słyszałem: „Nie kupuj u Żyda”, a zaraz potem: „Bij Żyda”.

To „bij” wkrótce zamieniło się w „zabij”. Żydowskich sąsiadów Postołowskich z bliźniaczego domu, w tym wdowę z trojgiem dzieci, pewnego poranka wsadzono na ciężarówkę i wraz z innymi Żydami z okolicy wywieziono pod Sokal. Niemcy zapędzili ich nad fosę przeciwczołgową i tam pojedynczo zlikwidowali, nie nakazawszy nawet rozbierać się do naga. Ofiary padały w głęboki rów jak strącone w locie ptaki.

Szesnastoletni wtedy Władek wiedział, co to śmierć. Parę miesięcy wcześniej idący na Sowietów Niemcy zabili mu ojca. Nie miał już domu, więc przeniósł się z matką i rodzeństwem do Zabuża. Pewnego upalnego dnia skończył z kolegami mecz w siatkówkę na klepisku. Zgrzani i spragnieni wracali do domu, gdy po drodze zatrzymali ich żołnierze. Nie pamięta formacji, może to SS, może Wehrmacht. – Między nimi, bosy i w podartym ubraniu, stał szesnastoletni na oko Żyd. Patrzył w ziemię i trząsł się jak w febrze. Jeden z mundurowych łamaną polszczyzną nakazał nam iść na kirkut. Mieliśmy wykopać dół. Kopaliśmy dwoma łopatami na zmianę, dość płytko. Potem nas odsunięto, rozległ się strzał. Na odchodnym mordercy rozkazali zasypać ciało żydowskiego chłopca.

Na tym się nie skończyło: – Nazajutrz przybiegła do mnie kuzynka; powiedziała, że grób na cmentarzu jest rozgrzebany, a ranny Żyd błąka się po okolicy. Nie chciałem wierzyć, ale godzinę lub dwie później zobaczyłem go na obrzeżach wsi. Szedł chwiejnym krokiem z wielką zaskorupiałą na piersiach krwawą raną. Nie miał dokąd uciec, a nikt z miejscowych nie chciał go ukryć. Przed wieczorem ktoś doniósł Niemcom. Dobili nieszczęśnika.

Adela Lubaczewska, z domu Trojanowska, rocznik 1933, miała dziewięć lat, kiedy usłyszała o zabijaniu Żydów. Zareagowała płaczem, bo dom, w którym mieszkała w Sokalu z rodzicami i młodszą siostrą, stał między dwoma żydowskimi. Sąsiedzi się przyjaźnili, zapraszali na uroczystości, piknikowali nad sennie płynącym Bugiem. Zapamiętała, że jedna kobieta miała na imię Bajła, a inna, prowadząca w pobliżu sklep z materiałami odzieżowymi, nosiła nazwisko Korman. – W pewnym momencie w Sokalu przybyło Żydów, bo ci z wiosek próbowali znaleźć schronienie w mieście. Przypominam sobie wysokiego, przystojnego mężczyznę z dwoma nastoletnimi córkami. Przez jakiś czas pomieszkiwali w domu naszych znajomych, a potem już nie wiem.

Wie, że któregoś dnia Niemcy zablokowali wszystkie boczne ulice i gnali Żydów z getta na egzekucję. Akurat wracała ze szkoły. Pędzili ich, popychając i kopiąc, a kto próbował uciekać – dostawał kulę na miejscu. Dwóch wyznaczonych przez żołnierzy Żydów natychmiast podbiegało i wrzucało trupy na furmankę. Adela chciała dostrzec w milczącym tłumie którąś ze swoich koleżanek, lecz chyba nie dość wnikliwie patrzyła albo ich tam nie było. Większość ofiar zapadła w wieczny sen w głębokiej fosie na rogatkach Sokala, inni na kirkucie. Niektórzy mówią: na okopisku, ale to słowo ma pejoratywny wydźwięk. Źle się kojarzy, brzydko brzmi. Jakby lekceważąco.

No więc nigdy się nie dowiedziała, co się stało z Gitlą, Rachelą i innymi, natomiast na własne oczy zobaczyła, jaki los spotkał jej sąsiadkę Bajłę. Uciekła z getta, ukrywała się samotnie, ale głód i zimno zmusiły ją do szukania pomocy. Szybko ktoś doniósł Niemcom. Ciągnęli ją po bitej drodze za warkocz, a warkocz miała wyjątkowo długi, gruby i piękny. Może najpiękniejszy w całym Sokalu. Potem roztrzaskali jej głowę kolbami, a krew zlepiła włosy w kołtun. Po tym wszystkim Adela trzy dni nie mogła usnąć; kiedy tylko przymykała oczy, zaraz widziała martwą Bajłę. Jej obsypaną piachem twarz, wielkie nieruchome źrenice i ten czarny warkocz.

Jeszcze przed masowymi egzekucjami do Trojanowskich przyszedł żydowski lekarz. Dawid Kindler na co dzień leczył kolejarzy, w tym gospodarza. – Usiadł na taborecie, popatrzył ojcu w oczy i zapytał, czy weźmie jego dzieci na przechowanie. I co ten mój tata miał zrobić? W sercu chciał, ale myśmy nie mieli warunków. Z każdej strony albo Niemcy, albo Ukraińcy. W niewielkim mieście strasznie trudno było się schować. Zawsze znalazł się ktoś, kto Żyda wypatrzył i sprzedał. Jak pewna Ukrainka mieszkająca w pobliżu podmiejskiego parku na Walawce. Kiedyś bladym świtem zapukała w jej okno żydowska rodzina koczująca w pobliskim lesie. Obdarci i głodni, wyciągnęli ostatnie pieniądze, prosząc o coś do jedzenia. Odparła, że im kupi, ale pobiegła po Niemców. Raz-dwa ich załatwili. Ta kobieta przed wojną sprzątała w żydowskich domach, zarabiając w ten sposób na życie. Potem przeniosła się do jednego z takich domów, kiedy już po Żydach nie było śladu.

Znikali jeden po drugim, pojedynczo lub grupami. Urodzona w 1941 roku w Sokalu Janina Steciuk, z domu Tyszkiewicz: – W naszej kamienicy przez kilka lat pokój wynajmowali Żydzi, chyba cztery osoby. Nie pomnę już nazwiska, ale rodzice opowiadali, że jak któregoś dnia wraz z innymi prowadzono ich na stację kolejową, to po drodze pośpiesznie wyciągali z zakamarków ubrań dolary i darli je w strzępy. Nie wszystkich od razu wywieziono, część trafiła do getta. Zakradał się tam czasami najmłodszy brat mojego ojca. Przeciskał się przez jakąś dziurę i bawił się z żydowskimi kolegami, szmuglując dla nich przy okazji jedzenie. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, ale szczęśliwie nigdy nie wpadł.

A tak zapamiętała stratę żydowskiej przyjaciółki Janina Trypka, poświęcając jej kilka zdań w spisanym po latach pamiętniku: „Była moją najserdeczniejszą koleżanką w klasie. W sekrecie wymieniałyśmy drugie śniadania. Ja jej oddawałam kanapkę z szynką, a ona mi placki z cebulą. Zginęła potem w getcie. Na krótko przed śmiercią odwiedziła mnie na Zabużu. Żegnając się, nie wiedziałyśmy, że już nigdy się nie zobaczymy. Po tej przyjaźni została mi pamiątka – widokówka z dedykacją”.

Z siedmiu tysięcy sokalskich Żydów ocalało trzydziestu, w tym szesnastu dzięki Polce Franciszce Hałamaj, ukrywającej uciekinierów z getta w nadbudówce nad chlewem i pod podłogą kuchni w swoim domu. Lekarza Dawida Kindlera i przedsiębiorcę Mojżesza Maltza z rodzinami, a także malarza pokojowego Joszuę Krama z żoną i synkiem. Joszua osobiście przygotował trzyosobową niszę pod podłogą, z której nocami wyczołgiwał się ze swoją ślubną, by w półmroku, przy szczelnie zasłoniętych oknach, pomagać gotować strawę. Pewnie nie raz i nie dwa Kramowie zastanawiali się, po co tyle jedzenia dla paru osób. Byli przekonani, że są jedynymi Żydami w gospodarstwie. Tymczasem inni siedzieli skuleni w niszy nad cuchnącym chlewem. Gospodyni bez obaw mogła wchodzić do niego z pełnymi wiadrami, żeby karmić świnie, a jednocześnie dostarczać żywność ludziom. Mogła też bez podejrzeń z wiadrami wychodzić, od razu wynosząc nieczystości. I tak przez dwadzieścia miesięcy.

Za to poświęcenie, za życie na granicy śmierci Franciszkę i jej córkę Helenę Liniewską wyróżniono po latach medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, przyznawanym przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie. Jak to możliwe, że tak długo udawało się im ukrywać kilkunastu Żydów – mężczyzn, kobiety, dzieci? Że nikt z postronnych, wrogo nastawionych, żaden ze szmalcowników nie zorientował się, nie doniósł na gestapo? Tadeusz Sobiecki usłyszał o tej historii zaraz po wyzwoleniu: – Najbliżsi sąsiedzi Hałamajowej, Polak Gromada i Ukrainiec Nebożuk, domyślali się, a chyba nawet wiedzieli, kogo przechowuje, a mimo to nie pisnęli słowa. Może dlatego, że po prostu szanowali tych Żydów? A może to było zwykłe ludzkie współczucie, tak deficytowe w tamtych czasach?

Podobno, żeby nie wzbudzić podejrzeń, Franciszka Hałamaj publicznie wygłaszała antysemickie uwagi. Znała ją osobiście mieszkająca wtedy w Żwirce, lewobrzeżnej dzielnicy Sokala, Danuta Liniewska, rocznik 1932, późniejsza żona Tadeusza Sobieckiego. – Często odwiedzałam moją babcię ze strony ojca. I ona, jak już się nagadałyśmy, czasami prosiła: – Wiesz, upiekłam chleb, taki smaczny mi się udał, zanieś Hałamajowej. No to brałam i szłam, także z mlekiem, serem, ciastem. Nie miałam pojęcia, że noszę jedzenie Żydom, ale tak było, a babcia musiała wiedzieć. Pani Franciszka z uśmiechem otwierała drzwi, dziękowała za podarunki i nigdy nie dała po sobie poznać zdenerwowania. Anioł, nie kobieta. Ale przeżyła wielką tragedię. Miała syna, który pracował jako kierowca w kopalni w Borysławiu i jeździł z zaopatrzeniem. To on, jak się później okazało, pomagał zdobywać żywność dla Kindlerów, Maltzów i Kramów. Któregoś dnia Niemcy zatrzymali jego auto i odkryli przewożony na lewo towar. Wywlekli go z szoferki i razem z kilkoma innymi złapanymi mężczyznami zagnali do stodoły w jakiejś wiosce pod Borysławiem. A potem podpalili zaryglowany budynek…

Tak więc w Sokalu uratowała się garstka. Mojżeszowi, których nie uśmiercono w mieście, zginęli później w obozie w Bełżcu, a Danuta Liniewska parokrotnie widziała, jak byli prowadzeni na stację kolejową, w swoją ostatnią podróż. – Mieszkałam z rodzicami blisko dworca. Wzdłuż naszego domu biegła wąska uliczka, na której bawiłam się z koleżankami. Tą samą uliczką zawsze gnano Żydów, a my uciekałyśmy wtedy za płoty i bramy. Lepiej było się nie pokazywać, dla własnego bezpieczeństwa. W jakiś dzień, po ulewnym deszczu, szła z getta duża kolumna eskortowana przez esesmanów i Ukraińców w mundurach. Patrzyłyśmy na to zza krzaków. W pewnej chwili dostrzegłam młodą Żydówkę z kilkumiesięcznym dzieckiem na ręku. Strasznie płakało, chciało mu się zapewne pić, a że na drodze stały kałuże, kobieta położyła dzieciątko w wodzie i w pośpiechu zagarniała mu dłonią brudną deszczówkę do buzi. Trwało to sekundy, natychmiast podbiegł esesman i strzelił jej w głowę. Płaczące niemowlę zostało na błotnistej drodze, lecz chwilę później doskoczył inny oprawca i kolbą karabinu roztrzaskał mu czaszkę. Chciałam krzyczeć, a w żaden sposób nie mogłam. Jakby mi ktoś zakneblował usta.

Z tym niemym krzykiem nie wychodziła z domu przez tydzień. Jakiś czas później musiała patrzeć na śmierć żydowskiej znajomej. Dziewczyna uciekła z tłumu pędzonego na stację. Biegła przez podwórza, aż do ogrodu Liniewskich. Tam dopadli ją esesmani. Leżała w niskiej, rudziejącej trawie, między więdnącymi, jesiennymi kwiatami, aż ktoś przyjechał wozem drabiniastym i wrzucił osiemnastoletnie ciało na inne ciała. Jeszcze kiedy indziej zginął Polak, który miał odwagę słaniającym się z głodu Żydom rzucić na drogę kawałek chleba. Być może kule dosięgłyby też innych, ale oni już tak się wycwanili, nauczyli się takiej ostrożności, że zostawiali na ziemi cebulę albo kartofle na długo przed pojawieniem się na horyzoncie grupy w łachmanach. I zaraz znikali. Wtedy Danuta Liniewska przywoływała w pamięci przeszłe dni, gdy uczęszczając do ochronki prowadzonej przez zakonnice, codziennie wstępowała do pobliskiego sklepu żydowskich sąsiadów, gdzie za pięć groszy kupowała świeżą, pachnącą kajzerkę posypaną makiem.

Pod koniec wojny, kiedy na Kresy drugi raz wchodziła Armia Czerwona, do Franciszki Hałamaj przyszedł niemiecki żołnierz. Stanął w progu i powiedział po polsku: „Proszę mi pomóc”. Wcielonego przymusowo do Wehrmachtu młodego Ślązaka ukryła między Żydami i tak z nimi przesiedział aż do wyzwolenia. Ale potem ktoś doniósł na niego do NKWD. Może ci Żydzi przez przypadek, niechcący, bezgranicznie ufając oswobodzicielom, a może zupełnie ktoś inny, kto chciał enkawudzistom się podlizać albo na Ślązaku zemścić. Nawet nie za coś konkretnego, bardziej za to, że przywdział niemiecki mundur, przyszedł nad Bug i tutaj służył. Ludzie z gwiazdami na czapkach wpadli do domu, znaleźli chłopaka, lecz nie zdołali dopaść gospodyni. W porę ostrzeżona w ciemności pośpiesznym „uciekaj”, nie wiedząc nawet przez kogo, zdążyła przedostać się na drugą stronę rzeki, gdzie jeszcze nie sięgały ręce NKWD.

Wojenny świat rządził się swoimi prawami – naznaczony wzajemnymi zależnościami, nie zawsze jasnymi interesami, choć, zdarzało się, niepozbawiony pierwiastka najczystszej dobroci i empatii. Wcześniej nikomu do głowy by nie przyszło, że strach zmieszać krew Stanisława z krwią Paraskewii. Teraz nikt nie chciał się tym chwalić. Kiedyś odważnie szli do cerkwi lub do kościoła – gdzie bliżej. W czas wojenny i nieco później bezpieczniej było modlić się w domu.

Nienawiść wkradła się w ludzi, wlewając w ich serca toksyczny jad, choć nie tak dawno tańczyli razem na weselach i trzymali nawzajem swoje potomstwo do chrztu. Łamali się też opłatkiem przy jednym stole. Żydzi wcześniej także niekiedy przy nim siadali, zaproszeni przez sąsiadów, chociaż za sprawą odmiennej wiary i obyczajów trochę z boku. Lecz Ukraińcy i Polacy – zawsze pośrodku. Niezmiennie gotowi podzielić się najmniejszą kromką chleba i ostatnim kieliszkiem wódki. Za darmo odstąpić ziarna na zasiew, kosy do żniw. Niepojęte, jak całe dziesięciolecia obrócono nagle w niepamięć, negując ich sens. Jak gdyby ten stół, odwieczny symbol zgody i przyjaźni, ktoś rozrąbał na dwie nieprzystające do siebie części.

Z Krystynopola podróżowano koleją do Rawy Ruskiej, Kowla, Lwowa i paru innych miejsc. Tu i ówdzie dojeżdżano bitym gościńcem – najczęściej na kołach zaprzęgów konnych. Dwanaście kilometrów do Sokala nierzadko pokonywano rowerem lub piechotą, stamtąd jednak kursował prywatny autobus do samego Lwowa. Jego właściciel, Stanisław Marchewicz, początkowo prowadził pojazd sam, lecz z czasem – zadłużając się w bankach – dokupił drugi autobus i zatrudnił dwóch szoferów. Była to awangarda publicznej komunikacji drogowej w powiecie sokalskim. Bez mała czterdziestu pasażerów siedziało wygodnie w fotelach obitych najprawdziwszą skórą i miało przedziwne odczucie, że świat umyka niby tak samo jak z okien pociągu, a jednak inaczej. Marchewicz umarł w 1939 roku, a ludzie powiadali, że wykrakał i swoją śmierć, i wojnę. Podobno nie radził sobie ze spłatą bankowych zaległości, więc powtarzał, że od kłopotów może go uratować już tylko kataklizm albo ziemski koniec. Wojna nie trwała nawet paru tygodni, kiedy złodzieje włamali się do jego samochodów i do cna obdarli ze skóry wszystkie siedzenia. Potem okoliczni szewcy szyli z niej znakomite buty.

W niespełna czterotysięcznym miasteczku stały dwie synagogi. W tej większej przedwojenne władze w porozumieniu z rabinatem zorganizowały kiedyś główne uroczystości z okazji kolejnej rocznicy Konstytucji 3 Maja. Wydarzenie bez precedensu. W żydowskiej świątyni ramię w ramię stali Żydzi, Polacy i Ukraińcy. Różniący się językiem, wyznaniem, kulturą, lecz połączeni jednym obywatelstwem. Wielu chrześcijan po raz pierwszy wtedy przestąpiło próg bożnicy; ze zdumieniem rozglądali się po ścianach, zadzierali głowy pod sufit, nie mogąc się nadziwić wystrojowi. Wcześniej tylko mijali żydowskie domy modlitwy, ale tak, jak się mija coś obojętnego. Były im zupełnie obce. Polacy i Ukraińcy znali Żydów z ulicy, sklepu czy gospody, nie znali jednak judaizmu – żydowskich modlitw i obrzędów.

Starozakonni świętowali w szabas – od piątkowego wieczora do zmierzchu w sobotę. A w niedzielę rano, ograniczeni obowiązującym w Dzień Pański zakazem kupna i sprzedaży, wystawali na podwórzach swych domów, wyczekując wracających z kościoła i cerkwi przechodniów. Większość szła ulicą Bełską – od rynku w dół, gdzie zagroda w zagrodę stały żydowskie posesje i gdzie spomiędzy sztachet ulicę świdrowały bystre oczy niecierpliwych handlarzy. Urodzony w 1932 roku Ryszard Buziewicz tak zapamiętał pewien powrót z niedzielnej sumy: – Szedłem z ojcem, gdy nagle starszy Żyd z długą brodą uchylił furtkę i zagadnął: „Panie Buziewicz, podejdź pan i zobacz, co ja mam dla pana. Aj, jaki cymes towar!”. Trzymał w ręce przykryty pergaminem spory kawałek wołowiny i zachwalał: „Jaka cudna, pachnąca, akurat na wymarzony rosół. Kup pan, dogadamy się. Żonka będzie zadowolona, będzie kochać jeszcze bardziej, niż kocha”. Cóż było robić? Tato wziął pakunek, zapłacił, a Mojsze czy jak mu tam było z uśmiechem zatarł ręce i dziesięć razy podziękował. Żydzi nie potrafili żyć bez zrobienia interesu. Choćby najmniejszego, ale zawsze interesu. A mięsa sprzedawali dużo, wielu z nich trudniło się rzeźnictwem.

Do nich należało szereg sklepów i punktów usługowych, oni prowadzili główną krystynopolską gospodę. W dzień targowy, kiedy już zajrzano koniom w zęby, zważono cielęta i maciory, kiedy chłop z chłopem przybili dłoń o dłoń – jej niskie wnętrze wypełniało się spoconym pospólstwem tonącym w tłustym, żółtoszarym dymie machorki, tak cuchnącym, że nawet dwukrotne późniejsze pranie odzienia nie likwidowało całego odoru. Siedzieli więc przy poplamionych ławach i stołach, opierali się o brudną ladę i wlewali w siebie gorzałkę. Albo piwo z przywiązanych łańcuchami do kontuaru kufli. Takich kufli było osiem, zapamiętał Buziewicz, po opróżnieniu naprędce wypłukiwanych lub tylko przecieranych szmatą z resztek piany i ponownie napełnianych złocistym płynem dla następnych klientów.

Żydzi brali udział we wszystkich lokalnych uroczystościach, czując się integralną częścią wielokulturowej społeczności. Lampart, Graf i Eremburg zarządzali zatrudniającą trzysta osób fabryką „Wanda”, jedyną tego typu w ówczesnej Polsce. Produkowano w niej tarcicę i fryzy, prowadzono suchą destylację terpentyny i kalafonii, wyrabiano klepki dębowe na beczki. Kazimierz Dyrda jako nastolatek miał możność oglądać w tychże zakładach proces powstawania beczek – małych i dużych, do przechowywania piwa, wina, słoniny i kapusty. – Majstersztyk, nie robota. Klepki ciosano ręcznie, siekierami, a wyglądały tak, jakby je zrobiła maszyna.

Dyrda, rocznik 1926, jasną pamięć zawdzięcza podobno regularnemu spożywaniu miodu spadziowego, najbardziej cenionego wśród koneserów. Pamięta przedwojenny Krystynopol – malutki, lecz tętniący życiem mocniej niż niejedno współczesne, lecz zdegradowane gospodarczo miasto. Czyż mogło być inaczej w miejscu, gdzie funkcjonowały olejarnie wytłaczające olej z konopi, lnu, maku i dyni? Gdzie hodowano nieprzebrane stada gęsi, a następnie eksportowano je do Niemiec, wprost na tamtejsze stoły? Gdzie w pięciu karczmach i restauracjach nieustannie kłębił się tłum złaknionych jedzenia i picia? Gdzie w niewielkiej przetwórni wytwarzano marmoladę z jabłek i śliwek, a w państwowej mleczarni sery, których smak zachwalano setki kilometrów dalej?

Mieszkał z rodzicami na obrzeżach – dom mieli w Krystynopolu, ale oborę i stajnię już w Nowym Dworze. Od zachodu Sołokija wpadała do Bugu. Nad nim rozciągały się błonia, na nich zaś w rozmaite święta przygrywała strażacka orkiestra. Mały Kazik chodził wtedy dumny jak paw, bo był synem naczelnika straży, a naczelnik straży stał wysoko w lokalnej hierarchii. Po nadbużańskich łąkach ganiały się miejscowe urwisy – te w przydużych czapkach z daszkiem przejętych od starszych braci i te w myckach, spod których wystawały czarne pokręcone kosmyki. W upalne dni wskakiwały do toczącej na pozór leniwie swe wody brunatnej rzeki. Nazbyt pewnych siebie wciągała zdradliwa głębia, a później wypluwała niechciane już ciała na zielony brzeg.

W tej samej okolicy w latach trzydziestych zeszłego stulecia polscy geolodzy z Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie odkryli węgiel kamienny. Badania, którymi kierował prof. Jan Samsonowicz, prowadzono od 1938 roku aż do wybuchu wojny, ale nie zdążono opracować ich naukowo. Mieszkańcy z oddali obserwowali prace ekspertów. Zbyt blisko nie mogli podchodzić, ale wieść o „czarnym złocie” rychło się rozniosła, wzbudzając sensację i nadzieje na przyszły rozwój. Dyrda wspominał: – Mieliśmy najlepszą w kraju ziemię, tłustą jak masło, a teraz miało się okazać, że będziemy bogatsi również o złoża węglowe.

Radość trwała krótko. Pod koniec 1939 roku okupujący wschodnie tereny Polski Sowieci powołali przy Ludowym Komisariacie komórkę geologiczną. Uczeni opracowali uzyskane przed wojną przez Polaków wyniki wierceń, a dodatkowo rozpoczęli własne badania. Przerwał je półtora roku później atak Niemiec na ZSRR.

Przyjezdni podziwiali XVIII-wieczne klasztory ojców Bazylianów (greckokatolicki) i Bernardynów (rzymskokatolicki), zachwycali się zbudowanym w tym samym okresie pałacem Potockich, a kto miał więcej otwartości, chodził na miejscowy kirkut. Cmentarze żydowskie były prawie w każdej miejscowości nad Bugiem i Sołokiją, ale nie wszędzie stały głęboko rzeźbione macewy z białego i czerwonego marmuru. Tymi dziełami sztuki cmentarnej Niemcy za okupacji utwardzili – żydowskimi i polskimi rękami – okoliczne drogi i place. Któregoś dnia młody Kazimierz Dyrda stanął na cmentarzu, rozejrzał się wokół i nie dojrzał nic oprócz zielska i wysokich, ponuro szumiących drzew. Przypomniał sobie wtedy żydowskich kolegów, z którymi uczęszczał do tej samej szkoły, a którzy pewnego dnia zniknęli tak zwyczajnie, jak znika słońce, gdy przykrywa je noc.

W Krystynopolu Żydzi ginęli już w pierwszych dniach września 1939 roku. Inni uciekali na Wschód. Wcześniej zakopywali część majątku na podwórzach, zamurowywali w kominach i piwnicach albo zostawiali polskim sąsiadom na przechowanie. Oddawali futra, sprzęty, biżuterię – słowem wszystko to, co stanowiło wartość, a czego nie chcieli z sobą zabierać w obawie przed niechybnym rabunkiem. Przez szeroką posesję Buziewiczów pewnego dnia przetoczyła się kilkusetosobowa fala z tobołami i walizami. Ośmioletni wtedy Rysiek widział, jak ludzie gnali na oślep, powalając ogrodzenie, przewracając się nawzajem i depcząc. W stanie gorączki, w panice i amoku, z których nikt nie potrafił ich wyrwać, ponieważ byli poza granicą jakichkolwiek argumentów. Biegli ławą w kierunku mostu na Sołokii, chcąc jak najszybciej przekroczyć rzekę, dotrzeć do Parchacza, a potem znaleźć się w objęciach Rosjan. Tam mogli uwierzyć w łaskawy los, w boskie zmiłowanie, a nawet nabrać przekonania, że są wybrani spośród masy odrzuconych. Co z tego, że w większości tylko na dwa albo trzy lata? Każdy kolejny dzień to zwycięstwo, a kilkaset dni to wielkie zwycięstwo. Więc jeszcze trochę istnieli, nie przegrali od razu wszystkiego, nim rozpłynęli się w zapom­nieniu.

Tych, którzy zostali po polskiej stronie, któregoś dnia wywieziono na wieki wieków do Bełżca. Jedni jechali od strony Sokala w zaryglowanych dusznych wagonach i nieomal się tratując, próbowali łapczywie łykać powietrze przez maleńkie okienka. Wciskali w ciasne otwory przerażone twarze, jakby szukając ocalenia w przesuwających się niczym na taśmie filmowej łąkach, lasach, budynkach – w umykającym krajobrazie. Innych załadowano do bydlęcego składu w Krystynopolu. Któregoś razu, bodaj jesienią 1942 roku, z takiego stojącego na stacji pociągu, przez wybite wcześniej w podłodze deski, wyskoczyło osiemnastu Żydów. Widział to Franciszek Flak, osiemnastoletni robotnik kolejowy. Stację szczelnie obstawili Niemcy i policja ukraińska, a mimo to śmiałkowie spróbowali. Nosili w sobie niegasnący instynkt życia, dlatego wyskakiwali, biegli na oślep przed siebie, a sekundy później dosięgały ich kule. Kogo nie zdołały uśmiercić od razu, dobijano kolbami karabinów.

– Z wagonów wydobywał się jeden jęk i szloch: głosy męskie, kobiece, dziecięce. Pośród strzałów, bieganiny, ujadania psów ludzie prosili o wodę. I kiedy tak stałem, sparaliżowany sytuacją, w pobliżu ktoś zawołał: „Franiu, pić…”. Ale to nie był głos z wagonu, tylko z międzytorza, na którym z rozbitą głową leżała moja koleżanka, córka lekarza Sztolcenberga. Patrzyła na mnie tymi swoimi czarnymi oczami, wyciągała błagalnie rękę, a ja nie mogłem nic zrobić, dosłownie nic. W tej samej chwili podbiegł do niej ukraiński policjant. Zanim ją zabił, zdążyła jeszcze podrzeć i włożyć sobie do ust pięćsetdolarowy banknot, za który chciała kupić garnuszek wody.

Inna kobieta, zapamiętał Flak, wydostała się z wagonu z przywiązanym na piersiach niemowlęciem. Usłyszał bach-bach i zobaczył jej ciało z rozrzuconymi rękami, a na tym ciepłym jeszcze ciele wciąż żywe, niedraśnięte nawet dziecko. Ruszało się, gaworzyło, lecz zaraz potem rozległo się drugie bach-bach i na moment zapanowała cisza – dopóki ci w złowieszczych mundurach znowu kogoś nie wypatrzyli i brutalnie nie przerwali jego naiwnej nadziei na ocalenie. A nawet gdyby ktoś jakimś cudem zdołał jednak ujść, znikając w pobliskim lesie, to i tak długo by nie pożył. Ten czy inny, byli już martwi za życia, z wydanym zaocznie wyrokiem. Mogli odwlec jego wykonanie, ale nie mieli mocy, żeby mu zapobiec.

Losu swoich braci w wierze z Krystynopola i Nowego Dworu nie podzielili tylko ci jasno widzący nadchodzącą Zagładę – jak Miller, który tuż przed wkroczeniem Niemców wraz z rodziną wyjechał do Argentyny, albo wspomniani właściciele fabryki: Lampart, Graf i Eremburg. Czy kiedykolwiek się dowiedzieli, że ich gospodarczą dumę, przynoszące niebagatelne zyski zakłady „Wanda”, hitlerowcy zniszczyli już w kilka dni po wkroczeniu do miasta?

Do wojny Waręż niczym szczególnym się nie wyróżniał, może poza kościołem Pijarów z XVII wieku, za to potem o miasteczku zrobiło się głośno. W 1941 roku Niemcy zbudowali tu obóz pracy, do którego spędzili okolicznych Żydów. Zginęło ich kilkuset. Dwustu? Czterystu? Nikt dokładnej liczby nie poda. Leżą do dzisiaj w bezimiennych dołach śmierci, porośniętych krzakami i chwastami – w skażonym krajobrazie, na pierwszy rzut oka z niczym koszmarnym się niekojarzącym, jakich wiele w środkowej i wschodniej Europie.

Pewnemu waręskiemu Żydowi przydarzyła się jednak historia z gatunku niemożliwych. Przed wojną Salomon Strauss, z wykształcenia krawiec, pracował w miejscowej mleczarni, przyjaźnił się z Polakami, chwalił ich swojską kiełbasę i nawet wstępował do kościoła, żeby posłuchać katolickich pieśni. Nie chciał zostać konwertytą – zwyczajnie te pieśni mu się podobały, co z kolei nie zawsze podobało się jego ziomkom. W 1939 roku mieszkał już we Lwowie, szył ubrania i angażował się w działalność komunistyczną. Na początku września zmobilizowano go do polskiej armii. Nie żałował krwi – po jednej z bitew pod Płockiem ocknął się ciężko ranny w jakimś bagnie, obok trupów wielu żołnierzy. Mógł zamknąć oczy i już ich nie otworzyć, lecz instynkt przetrwania okazał się silniejszy. Do tego stopnia, że Salek przezornie zniszczył swoje dokumenty. Jak inni ranni trafił do niemieckiego szpitala polowego. Nie miał semickiego wyglądu, mógł więc czuć się bezpieczny do chwili, gdy lekarz nie zechce mu zajrzeć w spodnie. Prowadzona od dziecka w domu edukacja przydała się w najpodlejszym czasie – Salomon znał polski, ukraiński, znał też niemiecki. Podał, że nazywa się Tomasz Timofiej Marko i jest Ukraińcem, nieślubnym synem praczki z zapadłej ukraińskiej wsi. Niemcy, co zaskakujące, dali temu wiarę.

Z nowymi papierami tułał się od obozu do obozu, jednak w Łambinowicach miejscowy komendant zarządził szczegółowe badania więźniów. Jak Żyd miał ukryć obrzezanie? Nie dać sobie ściągnąć majtek? Salomon wybrał inną opcję – nawlekł nitkę na igłę i znieczulony spirytusem możliwie precyzyjnie przyszył imitujący napletek kawałek skóry. Ktoś inny miałby problem, ale nie on, wytrawny krawiec. Stanął nagi przed wojskowym lekarzem, a ten z rutyny lub pośpiechu nie obejrzał wnikliwiej jego przyrodzenia. Od tej pory był „czystym rasowo” Ukraińcem.

W lutym 1941 roku wysłano go do Austrii. Po przeszkoleniu, podobnie jak inni zwolnieni z obozów ukraińscy młodzieńcy, miał zasilić szeregi armii niemieckiej przygotowującej się do inwazji na ZSRR. Rychło stał się liderem i tłumaczem, pośrednikiem między miejscowymi władzami a grupami Ukraińców i Białorusinów. Ale w duszy nie przestał być komunistą – nieustannie szukał kontaktów z lewicowymi organizacjami. Podczas krótkiego pobytu w Wiedniu odwiedził radziecki konsulat. Poinformował o szykowanym ataku Niemiec na Kraj Rad, wyjawił też swoje pochodzenie oraz okoliczności, w jakich uratował życie. Jak to się stało, że Sowieci uwierzyli nieznajomemu – nie wiadomo. Pewne jest, że wrócił tam, skąd przyjechał. Parę miesięcy później przeniesiono go wraz z grupą ukraińskich robotników do Ober-Grafendorf. Pracował w fabryce produkującej części do samolotów bojowych. Nie trafił na front, a wkrótce zyskał zaufanie samego szefa „Sonderabteilung”, który wydał mu zezwolenie na podróżowanie po okupowanym terytorium.

Zimą 1942 roku ów dokument pozwolił Salkowi na podróż do Lwowa. Tam spotkał się z dawno niewidzianą Klarą, miłością swego życia. Dowiedział się, że część jego bliskich opuściła Lwów, przenosząc się na wieś koło Złoczowa, pozostali zaś trafili do lwowskiego getta. Dotarł do nich, przyrzekając pomoc, choć wiedział, że w owym czasie wydarcie choćby jednego krewniaka z hitlerowskiej matni będzie graniczyć z cudem. Odnalazł także rodzinę pod Złoczowem – obdartych już wtedy, przymierających głodem nędzarzy, którzy każdego dnia wyglądali nadchodzącego końca. Jak miał ich wziąć ze sobą, w jakiej kryjówce naprędce umieścić? Jedyne, co mógł, to zdobyć żywność i zapewnić, że najpóźniej za kilka miesięcy, zaopatrzony w plik fałszywych papierów, po nich wróci.

Słowa dotrzymał, tyle że w listopadzie 1943 roku getto zionęło już zimną pustką, a po Żydach zostało jedynie to, czego inni ludzie – Niemcy, Ukraińcy, Polacy – nie zdołali zrabować albo zniszczyć. Nie było śladu także po Klarze ani po jego najbliższej rodzinie wegetującej do niedawna w Gołogórze pod Złoczowem. Jeszcze przez niemal półtora roku pracował w Austrii, wykonując zadania dla Rzeszy, a tuż po wojnie wpadł w sowieckie sieci. Uznano go za zdrajcę z przeznaczeniem na stryczek. Znowu miał jednak fart – po serii przesłuchań, prowadzonych także przez oficerów żydowskiego pochodzenia, wyszedł z celi śmierci. To wtedy postanowił, że na pamiątkę ocalenia będzie się nazywał Salomon Strauss-Marko. Po ojcu Lejbie Straussie i nieco zmienionym panieńskim nazwisku matki: Markus.

W Łodzi ukończył prawo, potem pracował w jednym z ważniejszych urzędów w Warszawie. Po wywołanej w 1968 roku przez Gomułkę antysemickiej nagonce wraz z żoną i synem wyjechał do Izraela. Dopiero po latach, dzięki opublikowanym wspomnieniom, świat dowiedział się o jego niezwykłej historii. O tym, jak żydowski krawiec rodem z Waręża przechytrzył śmierć.

O relacjach polsko-ukraińskich nikt nie powie, że były złe, lecz gdyby chcieć je precyzyjnie nazwać – chyba się nie da. Mieściły się w pewnych nieokreślonych, aczkolwiek wypełnionych przyzwoitością ramach, poza które najczęściej nie wychodzono, przynajmniej do 1940 roku. Wówczas już Ukraińcy odważniej skakali Polakom do gardeł, ale wcześniej? Co najwyżej pozgrzytali zębami. Albo pogrozili pięścią. Jak choćby wtedy, gdy w waręskiej kuźni Józefa Bahłaja chcieli załatwiać interesy, mówiąc po ukraińsku. Zawsze im wtedy przerywał. – Tłumaczył – mówi syn Roman – że skoro mieszkają w Polsce i są jej obywatelami, to on sobie życzy, żeby rozmawiali z nim po polsku. A jak nie, to nie podkuje im koni. Przez tę upartość przysparzał sobie wrogów.

Józef Bahłaj był specyficznym kowalem – przechodziły przez jego ręce setki podków, lecz sam własnych koni nie podkuwał, bo po prostu ich nie miał. Powiadał, że ten spłacheć pola, który ma do obrobienia, załatwiają mu wynajęte. I rzeczywiście rok w rok solidnie płacił tym, co pracowali na jego gruntach swoimi zwierzętami. Polakom albo Ukraiń­com.

Nie było nad Bugiem i Sołokiją wsi bez kowala. A jeśli taka się zdarzyła, traciła w oczach i tubylców, i przyjezdnych. Każda miejscowość mogła jednak kimś się pochwalić, jeśli nie z czasów współczesnych, to z przeszłości. A to bednarzem, a to rymarzem, krawcem, stelmachem. Albo szewcem. Samych szewców w rozsianych gęsto wschodnich miasteczkach i siołach było tylu, że nikt ich nigdy nie mógł zliczyć. Szewców żydowskich, ukraińskich, polskich; samouków i takich, którzy przejmowali warsztaty od ojców. Szewskie tradycje niektórych rodzin sięgały głęboko – adepci tego fachu kształcili się w utworzonej w 1889 roku zawodowej szkole w Uhnowie, z czasem zaś – za sprawą niepośledniej jakości i urody juchtowych butów – zyskali sławę nie tylko w pobliskim Sokalu, Żółkwi czy Rawie Ruskiej, ale też w Zamościu i dalej. A w Bełzie i Krystynopolu od niepamiętnych czasów istniała ulica Szewska.

Tuż przed wybuchem drugiej wojny Uhnów zamieszkiwało prawie cztery tysiące ludzi. Miejscowość przypominała te sąsiednie, z niemal identyczną zabudową w centrum, gdzie dawno temu zastygły pochylone ku ziemi sklepiki, piekarnie, warsztaty i gdzie było słychać ten sam jazgot w jidysz, po polsku lub ukraińsku, najczęściej zaś pomieszaną lokalną odmianę dwóch ostatnich języków, zrozumiałą jedynie dla miejscowych oraz gości z najbliższych stron. W okolicy istniały niemieckie kolonie, zasiedlone jeszcze w XVIII wieku, w czasie kolonizacji józefińskiej. Tylko w Bruckenthalu w 1939 roku mieszkało 350 Niemców, w Michajłówce 245, a w pozostałych osadach – po kilkudziesięciu. Nie mieli ewangelickiej świątyni, więc modlili się z konieczności w uhnowskim kościele. Kultywowali własne tradycje, odznaczali się pracowitością i nie żywili negatywnych uczuć do innych nacji. Pochodzący z Zastawia koło Uhnowa Józef Toporowski, rocznik 1928, miał wśród nich wielu kolegów. – W domach, podobnie jak Żydzi, mówili po swojemu, ale w szkole uczyli się słowiańskich języków. I osiągali w tym zakresie zaskakująco dobre efekty. Kilkukrotnie miałem okazję bywać w niemieckich domach; zawsze uderzał mnie w nich idealny porządek.

Potem garstka kolonistów uległa nazistowskiej propagandzie, inni zaś otwarcie stanęli w obronie polskich i żydowskich sąsiadów, płacąc za to najwyższą cenę. Nikt dzisiaj nie pamięta ich nazwisk ani miejsc, w których zostali pogrzebani. Podzielili los zastrzelonych lub zatłuczonych gdzieś pod drzewem, zmurszałym murem, na rozległej łące nad Sołokiją. Niemieckie osady, tak silnie wpisane w lokalny pejzaż, zatrzęsły się w posadach pod koniec wojny, kiedy duża część potomków dawnych osadźców wyjechała na Zachód wespół z uciekającym Wehrmachtem. Ci, którzy mimo wszystko zostali i przetrwali, musieli się spakować w 1947 roku. Wraz z Ukraińcami wysiedlono ich na Ziemie Odzyskane.

No więc do wojny wszyscy jeszcze siadywali przy jednym stole, a potem ktoś od niego nagle odszedł. Z tysięcy nadbużańskich Żydów nie został prawie nikt. Ulecieli z dymem w krematoriach Bełżca i Sobiboru, zapełnili błotniste rowy, sadzawki, gnojowniki. Nieliczni, którym udało się ujść nazistowskiej obławie, wciąż jeszcze ukrywali się w leśnym gąszczu, w pogłębionych gołymi rękami borsuczych norach, ale w większości ich los także był już przesądzony. Polowanie trwało nadal, a tropieni jak dzika zwierzyna ludzie mieli coraz mniej siły, by uciekać. Nawet ci, u których wola przetrwania nigdy dotąd nie przygasła i którzy nie przestawali wierzyć, że akurat oni jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności zdołają się uratować.

Latem 1943 roku we wsiach i miasteczkach powiatu sokalskiego ludzie po raz pierwszy usłyszeli o pogromach Polaków na Wołyniu. Zrazu wieści te przyjmowano jako mało wiarygodne, lecz z czasem, gdy zaczęły się powtarzać, zrozumiano ich wagę i przerażający wydźwięk. Ukrainiec – dotychczasowy kum i swat – stanął przeciwko sąsiadowi Polakowi. Wbił siekierę w ich wspólny stół, przy którym tak chętnie biesiadowali. W imię po swojemu rozumianej chęci odwetu za winy popełnione i niepopełnione. Tysiące ofiar podziurawionych widłami, zaszlachtowanych kosami, zatłuczonych sztachetami. Trupy mężczyzn, kobiet, dzieci – leżące z zamarłym na ustach krzykiem na podwórzach, w stajniach, w chałupach. Płonące wioski i łuny ognia rozświetlające nocne niebo. Widomy znak oczyszczania Wołynia z „nieczystej”, lackiej krwi.

Tak samo mogło być nad Bugiem i Sołokiją, bo i tutaj ostrzono noże, zbrojono się, grupowano w oddziały. Ukraińska Powstańcza Armia rosła w siłę, otwarcie pokazując polskim mieszkańcom, że ich czas jest ograniczony. Zwłaszcza dla tych, którzy znaleźli się na upowskich listach. Ci już musieli się zbierać do ostatniej drogi, przygotowanej im nierzadko przez tych, z którymi nie tak dawno pasali krowy. Bielańscy z Bełza za namową znajomego Ukraińca noce spędzali na strychu opuszczonego pożydowskiego domu. Spali w stercie fasoli. Pewnego wieczoru odwiedził ich jednak inny tutejszy Ukrainiec. – Szcze dwa dni żyjete5 – oznajmił osłupiałej Stanisławie Bielańskiej. Dwa dni później w niejasnych okolicznościach sam zginął, idąc przez wygon do lasu.

Groźby. Za dnia, po zmroku, w nocy. Przekazywane ustnie i na piśmie. Bezpośrednio przez banderowców lub przy pomocy przypadkowych, zastraszonych posłańców. Zawsze podobna treść: albo wyjedziecie, albo kula w łeb. Iwan wspaniałomyślnie dawał szansę Janowi, choć zdarzało się, że przychodził niespodziewanie i bez ceregieli na miejscu załatwiał sprawę. Niekiedy okazywał litość, darując życie kobietom i dzieciom. Nie był jeszcze równy tym z Wołynia, choć ta granica w każdej chwili mogła zostać przekroczona. Wystarczyło, żeby za dużo wypił, a puściłyby mu hamulce. – Mieliśmy się czego bać – wspominali ocaleni – a strach z każdą godziną się potęgował. Nadszedł czas, że żaden Polak nie mógł być pewien, czy doczeka świtu.

Tadeusz Bałajewicz mieszkał wtedy w Madziarkach, trzy kilometry od Krystynopola. Po latach napisał: „Wioska nasza liczyła około 60 numerów, w tym 20 należało do Polaków. Do wybuchu wojny ludność żyła w zgodzie i spokoju, Polacy żenili się z Ukrainkami i odwrotnie. W czasie okupacji stosunki te zmieniły się na gorsze, zwłaszcza wśród młodzieży dochodziło do zatargów. Strach ogarnął nas, gdy jesienią 1943 roku w Krystynopolu na ulicy Szewskiej została wymordowana rodzina Kisielewiczów. Polacy w dalszym ciągu uważali, że to może tylko osobiste porachunki i że do masowych mordów nie dojdzie. We wsi miałem kolegę Ukraińca, nazywał się Sławko Gierus. (…) Ukończył przed wojną dwie lub trzy klasy gimnazjum i miał przezwisko »uczony«. Należał do UPA. (…) Pewnego dnia do mnie powiedział: Tadeusz, czego ty siedzisz w domu, ty powinieneś wyjechać »na zachód« (tak nazywano u nas Rzeszowskie). Odpowiedziałem, że na zachodzie nie mam nikogo z rodziny. Na to Sławko odparł: Tadeusz, żyjmy sobie jak bracia! A jeżeli ty będziesz na czarnej liście, to ja powiem do swoich: Chłopcy, on nic nie winien, jego trzeba wykreślić. O tej rozmowie powiedziałem kolegom (należałem już do AK), ale zbagatelizowali sprawę”.

Z Kisielewiczów ocalała tylko ukraińska żona gospodarza. Męża, syna, córkę oraz goszczących u nich znajomych banderowcy zadźgali widłami i rozpłatali siekierami. Podobno – jak opowiadała potem zaprzyjaźnionym Polakom Rozalia Kisielewicz – szansę na ocalenie miała jej córka, ale za mocno krzyczała w obronie bliskich, czym rozsierdziła napastników. Kobieta, która po tej rzezi nie chciała już żyć, zwierzyła się też, że lepiej było jej z własnej woli położyć głowę pod topór, niźli zostać oddychającym trupem.

Gdzieś zamordowano listonosza, sklepowego, nauczyciela. Kogoś znaleziono z dziurą w plecach, z roztrzaskaną czaszką, wiszącego na drzewie. I tak dalej. W styczniu 1944 roku UPA napadła na Madziarki, zabijając dziewięć osób. Uratował się szesnastoletni chłopak, któremu kula przeszyła policzek, siedemnastolatek ukrywający się w kominie oraz mężczyzna w stercie siana. Ale był to dopiero początek ataków na okoliczne wsie i miasteczka. Odtąd w Warężu, Ostrowie, Chorobrowie, Boratynie, Nowym Dworze i dziesiątkach innych miejscowości bezpieczniej było spędzać noce w polu. – Leżał człowiek skulony jak zając pod miedzą, trząsł się z zimna i liczył godziny do świtu.

Kto zostawał w domu, ten igrał ze śmiercią. Kiedyś wojsko z milicją zrobiły obławę na banderowców w Boratynie. Zbigniew Dyjak miał wtedy niespełna siedem lat i wespół z siostrą oraz matką mieszkał w piwnicy zburzonego przez bombę domu. Na długo zapamiętał strzelaninę, która kładła ludzi jak kosa łany zbóż. I ostro-kwaśny, drażniący zapach prochu wciskający się w oczy i nos. Nie wie, jak to się stało, przecież w piwnicy było bezpiecznie, a jednak zabłąkana kula trafiła jego matkę. – Świsnęła i zabiła. Chyba po dwóch godzinach walka ustała. Polacy schwytali kilkunastu upowców, powiązali im ręce drutem kolczastym i popędzili przed sobą. Patrzyłem z niedowierzaniem; wcześniej słyszałem, że takim drutem wiążą ręce tylko ci spod znaku tryzuba.

Dzień na nowo przynosił nadzieję, ludzie wracali do powszednich zajęć: prali, gotowali, karmili trzymane po kryjomu świnie. Ale wraz z nadejściem zmierzchu zamykali drzwi na kłódkę i – tak samo jak niedawno ich sąsiedzi Żydzi – kryli się w ciemnościach przed wrogiem. Ten niemiecki, stary i obcy, już był prawie w odwrocie. Teraz groźną moc, nieznaną dotąd twarz pokazywał nowy – wyrosły na jednej ziemi, wychowany na tym samym pszenicznym chlebie.

W 1944 roku najbardziej krwawy był marzec. Kiedy w Bełzie UPA jednego dnia zamordowała sto osób, Polacy zrozumieli, że ich życie zawisło na krawędzi. Nocami upowscy bojówkarze chodzili po miasteczku, wybijali kamieniami okna w domach i krzyczeli: Smert Lachom!6. A Niemcy się przyglądali. Zaledwie tydzień po wydarzeniach w Bełzie banderowcy otoczyli Ostrów. Zginęło siedemdziesięciu sześciu Polaków – także dlatego, że niemiecka załoga ochrony stacji kolejowej, gdzie ratunku szukała część mieszkańców, bez walki złożyła broń. Kto żyw, uciekał do kościoła, a wyposażeni w karabiny biegli na wieżę. Tam mogli się bronić, choć uzbrojony po zęby kureń okrążył Ostrów z trzech stron, chcąc go zamienić w perzynę.

Na świątynnej wieży, obok sygnaturki, siedział też Franciszek Flak. Widział stamtąd paraliżującą polskich cywilów zaciekłość bojowców UPA. Podchodzili coraz bliżej i bliżej, chcąc wedrzeć się pod ołtarz. W tym samym czasie ksiądz udzielał wiernym rozgrzeszenia i ostatniej komunii. – Może by nas dopadli, gdyby nie zaskakująca pomoc – opowiada Flak. – Pewna Polka ubłagała stacjonujących w Krystynopolu Niemców, by przybyli nam na odsiecz. Zanim na widok ciężarówek z wojskiem banderowcy się wycofali, mój znajomy trafił śmiertelnie dowódcę kurenia „Hałajdę”.

Tego samego dnia Polacy z pomocą hitlerowców opuś­cili Ostrów pociągiem towarowym. Trzy dni później ­upowcy wrócili i wysadzili kościół. Już nikt w okolicy nie miał wątp­liwości, że UPA prowadzi rozprawę z Polakami. Ludzie szukali ratunku w klasztorach, kryli się w opuszczonych budynkach albo też – nie czekając na dalszy rozwój wypadków – pakowali podręczny dobytek i wyjeżdżali jak najdalej od centrum krwawych wydarzeń.

Mogli liczyć również na pomoc ukraińskich sąsiadów. Nie wszyscy z nich popierali myśl Stepana Bandery, wedle której Wołyń i Małopolska Wschodnia miały się stać wyłącznie ukraińskie. Nie brakowało wśród miejscowych Ukraińców także takich, którzy nader jasno wiedzieli, że ta krwawa zawierucha, niszcząca dotychczasowe więzi i relacje, w końcu zwróci się przeciwko nim samym. Ideologia Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów była im obca, nie przyswoili jej i nawet nie próbowali tego robić.

Maria Nowakiewicz nigdy nie zapomniała, że ona i jej najbliżsi wojnę przeżyli dzięki Ukraińcom. – Któregoś wieczoru, niedługo przed pogromem w Bełzie, zapukał do nas sąsiad Martynowicz. W progu wyszeptał, że jeszcze tej nocy UPA będzie mordować Polaków i że musimy uciekać. Przez dziurę w płocie przeszliśmy na jego posesję. Żona gospodarza zaprowadziła mnie, siostrę i brata do stodoły, ukryła za snopami słomy i przyłożyła palec do warg, nakazując w ten sposób ciszę. Brakowało nam powietrza, ale jakoś przetrwaliśmy do rana. A mama przesiedziała za stertą gratów na strychu. Parę dni później spakowaliśmy trzy walizki i wyjechaliśmy do znajomych pod Rzeszów. Wróciliśmy po niecałym roku, choć okazało się, że nie mieliśmy zanadto do czego. Nasz dom był niemal całkiem zniszczony. Ale obok, na łące Martynowiczów, pasła się nasza krowa. Wiedzieliśmy, że z głodu nie zginiemy.

W Bełzie było więcej odważnych Ukraińców – otwarcie otaczających Polaków opieką w najgorszym czasie. Jak choćby starsza kobieta, znajoma Warzochów, która otwierała im piwnicę, by się chowali przed banderowcami. Kazimierz Warzocha, wtedy dwunastoletni, siedział w tym zmyślnie zamaskowanym schronie razem z bratem i rodzicami. Tylko babcia, mówi, nigdy nie chciała opuszczać na noc domu. Powtarzała, że jest na to za stara. Ale gdy dzieci i wnuki wychodziły, wsuwała się pod łóżko i tak leżała do rana, w przekonaniu, że jak przyjdą ci z tryzubami na czapkach, to na pewno jej nie znajdą.

Piotrowiczów z Krystynopola ostrzegli przed możliwą wizytą UPA mieszkający dom obok Jaremczukowie. Mieli dwóch synów i córkę, którzy chodzili do jednej szkoły z dziećmi Piotrowiczów. Lubili się, na jednym klepisku grali w berka, a w święta – polskie i ukraińskie – gościli nawzajem u siebie i objadali się ciastami. Albo takim smakołykiem, jak kutia, zrobiona na mleku, maku i miodzie. Żaden przyzwoity Ukrainiec w polskie Boże Narodzenie nie wziął łopaty do ręki, tak samo jak żaden przyzwoity Polak nie przybił choćby gwoździa w ukraińskie Rizdwo. Podobnie w Wielkanoc i w Wełykdeń. – Taki był u nas wzajemny szacunek – wspomina Zbigniew Piotrowicz, rocznik 1931 – do czasu, gdy zaczęła się banderowska nawała. Wtedy nawet bliscy sobie ludzie bali się otwarcie okazywać przyjazne uczucia. Ale dzięki Ukraińcom, którym nie skamieniały serca, wielu Polaków się uratowało. My uciekliśmy do Łopuszki koło Przeworska, zabrawszy ze sobą jedynie podręczne torby. Pośpiech był w cenie, czasami w cenie życia.

Nikt z uchodzących, a były ich setki, nie wiedział, na jak długo wyjeżdża i czy kiedykolwiek wróci. Czy po powrocie zastanie dom, a może jedynie zgliszcza? Zobaczy niedołężną matkę z różańcem w dłoni czy puste miejsce po niej? Józef Toporowski z Zastawia wraz z rodzeństwem krył się przed UPA w Tomaszowie Lubelskim, w okolicznych wsiach i jeszcze w Narolu pod Przemyślem. Nie wiadomo, co ich akurat tam zagnało, lecz popełnili błąd, bo weszli wprost pod lufy ukraińskich karabinów. Trzy razy sotnie atakowały Narol, więc trzy razy Toporowscy ledwo uszli z życiem. A jak już uszli i szykowali się do drogi powrotnej, nadeszła do nich wieść o śmierci osamotnionej matki. W pierwszym odruchu chcieli przede wszystkim zdążyć na pogrzeb, ale to już było tydzień po tym, jak zasypano mogiłę.

Sobieccy z przedmieść Sokala – sześć osób – uniknęli śmierci po ostrzeżeniu ich przez Ukraińca Władysława Bazylewicza. Do jego domu często przychodzili banderowcy, choć on sam podobno nie był do nich przekonany. Podczas jednego z takich spotkań usłyszał, kto z Polaków jest następny do likwidacji. Pobiegł z wiadomością do sąsiadów Mełechów, ci zaś przekazali ją Sobieckim. Po godzinie polskie domy były już puste. – Uciekliśmy do śródmieścia, tam było bezpieczniej, a potem wyjechaliśmy do Leżajska – mówi Tadeusz Sobiecki. – Rodzice wrócili w 1945, ja zostałem na naukach w gimnazjum. Potem armia aż na trzy lata wzięła mnie w kamasze, tak że Sokal zobaczyłem powtórnie dopiero pod koniec 1948 roku.

Bolesław Banach z Nowego Dworu w 1944 roku miał jedenaście lat. Już rozumiał, przed kim się chować, a komu wychodzić naprzeciw. – Gdy we wsiach coraz częściej płonęły polskie gospodarstwa, rodzice postanowili poszukać schronienia u krewnych w Stalowej Woli. To było zaraz po ataku na Ostrów, czuli, że będziemy następni. Że jeśli nie jutro, to pojutrze banderowcy wpadną do chałupy i nas rozwalą. Tak samo jak innych Polaków. Chociaż zdarzały się wyjątki. Pewien Ukrainiec, mający powiązania z UPA, wyrwał z objęć śmierci naszych znajomych. Wydawało się to nieprawdopodobne, ale później słyszałem jeszcze o kilku takich przypadkach. Moja ciotka z maleńkim dzieckiem ukryła się przed upowcami w domu ukraińskiej sąsiadki. Siedziała w pokojowej szafie za stertą ubrań, przytulając niemowlę do piersi, i zapewne odmawiała w duchu ostatnie „Zdrowaś Mario”. W tym samym czasie Ukrainka walczyła o jej życie. W oczy wykrzyczała napierającym banderowcom: „Najpierw musicie mnie zabić”! Nie zabili.

Buchalter Bronisław Buziewicz, urzędnik Kasy Stefczyka w Krystynopolu, przeżył tylko dlatego, że nie zapomniał o nim jego dawny towarzysz broni z austriackiego wojska. Spali na wojnie prycza w pryczę, nawzajem iskali sobie wszy i dzielili się ostatnim podgniłym kartoflem. Więc kiedy już nadszedł czas, Ukrainiec Michał Żółkiewski przywołał Buziewicza za róg kamienicy i wyszeptał: – Beri żinku, dity i tikajte7. – Tato był już przeznaczony do likwidacji – wzdycha syn Ryszard – a mama, ja i moi dwaj bracia poszlibyśmy pod mur zaraz po nim. Po ostrzeżeniu przez Żółkiewskiego chowaliśmy się na noc w klasztorze Bernardynów, podobnie jak zrazu dziesiątki, potem zaś setki ludzi coraz bardziej wstrząśniętych ukraińskim terrorem. Wcześniej wystarczały nocne dyżury w domu. Pełnili je na zmianę matka z ojcem, czasami czuwała też przyjeżdżająca ze Lwowa krewna. I tak tygodniami, dopóki stało się jasne, że to nie wystarczy.

W tę samą pierwszą noc, którą Buziewiczowie spędzili u zakonników i obok kwaterujących tam bahnschutzów8, ktoś włamał się do ich kamienicy. Na nic zdały się kraty w oknach i metalowe sztaby w dębowych drzwiach wejściowych. – Dom został doszczętnie splądrowany i okradziony, mąka ze spiżarni wysypana na podłogę i zdeptana, a zdobione łóżko w zimowej kuchni posłużyło za wychodek.

Kiedy tak, w świetle dnia, dwunastoletni Rysiek stał oniemiały na środku pokoju, którego nie mógł poznać, zastanawiał się, jak szybko człowiek może znienawidzić drugiego człowieka – przecież jeszcze nie tak dawno przechodnie, mijając się, zdejmowali na powitanie czapki i życzyli sobie wszelakiego dobra. Mówili: Chwała Isusu Chrystu i  odpowiadano im: „Na wieki wieków”. Albo mówili: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” i odpowiadano im: Na wiki wikiw. Wszyscy byli ulepieni z tej samej słowiańskiej gliny, więc jak to się stało, że nagle jedni mężczyźni szli z siekierami na drugich, a dzieci stawały z kijami przeciwko innym dzieciom?

– Gdy przed zmrokiem znowu przemykałem z bliskimi w kierunku klasztornych murów, z podwórzy na drogę wychodzili ukraińscy młodzieńcy, spluwali na ziemię i syczeli: A sio do getta, a sio. Oni w ten sposób określali nasz nocny azyl, przyrównując go do getta!

Kilka tygodni później Buziewiczowie zdecydowali się opuścić Krystynopol. Zrobili to w tajemnicy, pojedynczo dochodząc na stację kolejową, każdy z jednym niewielkim bagażem. Z trudem zdołali się wcisnąć do przepełnionego składu, w dodatku kąt znaleźli już tylko w wagonie towarowym. Ostatni na dworzec dotarł ojciec Ryszarda, przywieziony wspaniałomyślnie z klasztoru przez bahnschutzów.

Pojechali do Manasterza pod Przeworsk, gdzie matce Buziewicza w ciągu paru dni wypadły wszystkie włosy. Lekarz oznajmił, że to z powodu silnego stresu, ale że kiedyś odrosną. Po paru miesiącach, wciąż niepewni jutra, przenieśli się do Kańczugi, następnie pomieszkiwali trochę w Hrubieszowie, by ostatecznie w 1947 roku wyruszyć z powrotem do Krystynopola. Tłukli się w piątkę wynajętą półciężarówką przez spalony doszczętnie Dołhobyczów – z szoferem, który zgodził się na tę podróż tylko za słoną opłatą i pod warunkiem że wcześniej wypije na odwagę ćwiartkę wódki. No to wypił, a zaraz potem poprawił drugą ćwiartką. Wciąż był zbyt rozdygotany, żeby prowadzić auto, przestraszony, iż nagle zza krzaków wypadną leśni z tryzubami na kaszkietach i zrobią z nim oraz pasażerami to, co robili z wieloma innymi w imię walki o samostijną9 Ukrainę.

Wzdłuż drogi, na przestrzeni ośmiu kilometrów rozległej wsi, widzieli tylko gruzowiska, pokrzywy i bijące w niebo jak wyrzut sumienia kominy. To jedyne, co zostało ze zniszczonych domów. I jeszcze te ostrzeżenia wysmarowane białą farbą na kawałkach desek, że gdzieś tutaj, może pod kamieniem lub w trawie, są zamaskowane ładunki. Ostrożnie, metr po metrze, zostawiali za sobą wybrukowany kostką dukt, nie napotykając choćby na cień człowieka. Dopiero na rogatkach Dołhobyczowa wyprzedzili ryzykancko, przy samym rowie, kolumnę polskich żołnierzy, po czym wjechali na trakt prowadzący do Waręża. I właśnie wtedy usłyszeli wybuch, potem drugi i następny. To eksplodowały miny założone pod drogą przez banderowców. Dwudziestu dwóch żołnierzy zostawiło swoje życie na tym bruku, a Ryszard jeszcze przez długie lata się zastanawiał, czy on i jego bliscy nie ocaleli dzięki pijanemu szoferowi. Jedynie takiemu mogło się udać wykiwać czyhającą w ukryciu śmierć.

Dom stał jak przedtem. Nie miał tylko szyb w oknach, a z wnętrza ziało pustką.

Losy podobne, lecz dla każdego przecież wyjątkowe. Bahłajowie z Waręża wyrwali się z zastawionych na nich sieci tylko dlatego, że przez ciemny sad przyszedł do nich znajomy Ukrainiec, miejscowy nauczyciel. Był w UPA, nie krył się z tym, ale z serca poradził: – Ratujtesia10. – Na co w takiej sytuacji miał czekać kowal z rodziną? – Najpierw ojciec wyjechał z moim najstarszym bratem Staszkiem, a dwa tygodnie później już byliśmy wszyscy razem, oprócz babci i niewidomego dziadka, których wkrótce przygarnęli krewni – wspomina Roman Bahłaj. – Na ponad półtora roku osiedliśmy w Łapajówce koło Jarosławia, a potem jeszcze na krótko w Zamościu. Nigdy nie zapomnę, jak nam w oczy zaglądał głód. Któregoś dnia ojciec już nie wytrzymał. Poszedł do Waręża, gdzie przed ucieczką zakopał cztery małe beczki z miodem i cztery z zasoloną słoniną. Szczęśliwie udało mu się bez kłopotów przemknąć w obydwie strony. Potem z braćmi wylizywaliśmy ten miód zebrany kiedyś w naszej pasiece, wielokwiatowy, do ostatniej kropli, lecz jeszcze bardziej smakowała nam słonina. Może to z niedoboru tłuszczu, ale też najpewniej dlatego, że jej zapach rozchodził się po całym domu i przyjemnie łechtał nozdrza. Tak fachowo ją tato zakonserwował, że można nią było smarować chleb niczym masłem albo kroić w grube plastry i pogryzać.

Świadkiem ratowania Polaków przez Ukraińców był również Kazimierz Dyrda, w 1944 roku osiemnastolatek. Do ich domu w Krystynopolu przybiegł sąsiad i poradził, by natychmiast uciekali. Zapewnił, że przypilnuje gospodarstwa. Tej samej nocy wyjechali do Radecznicy nieopodal Biłgoraja. Do tej samej miejscowości w Wielki Tydzień trafiło jeszcze trzydzieści innych rodzin, które miejscowy gwardian od bernardynów ulokował w kilkunastu zaprzyjaźnionych domach. Był w tej grupie, wraz z rodzicami i dwoma braćmi, robotnik kolejowy Franciszek Flak z Nowego Dworu. W szeregach AK walczył w tym rejonie z hitlerowcami. Pół roku później wrócił na swoje i mocno się zdumiał – w przeciwieństwie do wielu innych zastał dom w nienaruszonym stanie. Nie wiedzieć dlaczego, upowcy go ominęli.

Podobnie cieszyli się Dyrdowie. Ukraiński znajomy dotrzymał słowa i przypilnował ich gospodarstwa. Kazimierz Dyrda: – Różnie wtedy bywało. Jedni ginęli z rąk najlepszych, wydawałoby się, przyjaciół, czasami nawet krewnych, inni mieli więcej szczęścia i mogli liczyć na pomoc obcych. Niezależnie od nacji. Mąż mojej ciotki, Ukrainiec, zginął od swoich. Znano go w regionie, bo handlował świniami. Kupował je na targu w Sokalu i woził na sprzedaż aż do Lwowa. Twardy był z niego chłop, mimo że kulawy. Taki trochę kozak. Kiedy pewnego poranka leśni zagrodzili mu drogę, musiał powiedzieć im coś, czego nie powinien.

Jan Paszkowski z Nowego Dworu miał ledwie pięć lat, gdy UPA nasiliła ataki na polską ludność. Niektóre obrazy wciąż widzi wyraźnie. Najbardziej chyba pamięta dzień, kiedy Gierusowie, ukraińscy sąsiedzi Paszkowskich, podczas banderowskiej obławy na Polaków schowali ich we własnej piwnicy pod podłogą kuchni. Ci sami, którzy mieli syna w UPA i mogli ze strachu zatrzasnąć drzwi. – Mnie, brata i siostrę męczył wtedy koklusz, a jednak nie odmówili pomocy. Może dlatego, że moja mama trzymała jedno z ich dzieci do chrztu, a może z przyzwoitości. Wystarczyło jednak, żeby „bandery” weszli do domu… Wtedy nam śmierć i gospodarzom śmierć.

To się zdarzyło już w 1945 roku, po powrocie Paszkowskich z Mszany Dolnej, gdzie przemieszkali prawie rok. – Ojciec był na czarnej liście UPA, podobno w odwecie za to, że jeszcze we wczesnych latach trzydziestych, gdy służył w wojsku na Wołyniu, trochę zalazł Ukraińcom za skórę. Już wtedy odgrażali się, że mu nie darują.

UPA mordowała w dzień i w nocy, w słońce i ulewę. Każdy czas i aura były odpowiednie, by porachować się z Lachami. Władysław Zabłocki z Leszczatowa, rocznik 1936, zapamiętał rozmowy starszych domowników, którzy z przerażeniem opowiadali o napadach banderowców na okoliczne wsie. Nikt nie mógł być pewien, czy dożyje jutra. – Strach był powszechny, a ludzie przemykali między chałupami jak myszy, chcąc się ukryć czym prędzej przed czyhającym niebezpieczeństwem.

W dalszej rodzinie Zabłockich z rąk UPA zginęło aż jedenaście osób. Władek i jego rodzice uratowali się, najpewniej dlatego, że matka była Ukrainką, choć przynależność narodowa nie zawsze gwarantowała nietykalność. – Mama zmarła wkrótce na zapalenie płuc, a ojciec, znany w okolicy szewc, od paru miesięcy przebywał na robotach w Rzeszy. Bauer był ludzki chłop, więc puścił tatę na pogrzeb, tyle że ten już do Niemiec nie wrócił. Za to od razu zainteresowała się nim UPA. Od tej pory nocowaliśmy przeważnie w polu i tylko w najzimniejsze noce wracaliśmy do domu. Pewnego razu chyłkiem zastukał w okno zaprzyjaźniony Ukrainiec: – Janek, tikaj – powiedział – dali na tebe wyrok smerty11.

Tylko dokąd uciekać, skoro na drogach i w lasach pełno banderowców? – Na wszelki wypadek ojciec rozpuścił plotkę, że jedzie do Sokala w konkury do pewnej Ukrainki. Mnie zostawił u siostry mojej mamy. Ledwie trzy kilometry za wsią natknął się na upowców. Po krótkim przepytaniu, o dziwo, puścili go, chyba wierząc w tę zmyśloną opowieść o planowanym ożenku. Dwa dni później ciotka zapakowała mnie na wóz, ukryła pod stertą siana i popędziła konie w kierunku Sokala. Nikt nas nie zatrzymał… A ten nasz anioł stróż, który zapukał przezornie w okno, sam służył w UPA. Takie to były dziwne relacje – można było od „tryzuba” zginąć i można też było dzięki „tryzubowi” ocalić życie.

Choć bywało i tak, że przychodzili z lasu do namierzonej wcześniej chaty, kazali gospodarzom klęczeć na środku izby i „spowiadać się” z rodzinnych korzeni. Sprawdzali papiery, odpytywali z pacierza. Na przemian śmiali się i przeklinali. Przystawiali pistolet do czoła albo nóż do gardła. Łoili chłopu skórę batogiem, targali babę za włosy. Niekiedy na tym wizyta się kończyła, ale nierzadko zostawiali trupa. Ginął Polak – za to, że Polak; kulę dostawał Ukrainiec – za to, że wziął za żonę Polkę. Zawsze po takich egzekucjach we wsi szeptano, że lepiej, gdyby zginęli oboje, niźli jedno miało żyć z krwawym obrazem w głowie.

Wyzwolenie spod okupacji niemieckiej przyszło latem 1944 roku. W Bełzie, Krystynopolu, Uhnowie, Warężu, Ostrowie; w dziesiątkach innych miejsc – wszędzie tam ludzie z wolna próbowali wracać do zaburzonych przez wojnę dawnych porządków. Także w Sokalu, brutalnie wydartym przez Sowietów, którzy łaskawie zostawili Polsce niewielkie Zabuże oraz Żwirkę – jeszcze mniejszy spłacheć przylegający do Bugu.

Władysław Zabłocki z konieczności chodził w Sokalu do radzieckiej szkoły. Do pierwszej klasy, której w rodzinnym Leszczatowie nie ukończył z powodu ucieczki przed UPA. Lecz zanim zdążył się czegoś nauczyć, na wysokim szczeblu zdecydowano o repatriacji polskich rodzin. Niby wszystko było ustalone, a mimo to Rosjanie niechętnie puszczali Polaków na drugą stronę Bugu. – Namawiali, żeby zostać w ZSRR, bo w Polsce straszna bieda, a będzie jeszcze większa. Tato nie dał się zwieść, wydeptał zezwolenie na wyjazd, choć okupiliśmy je dużymi stratami. Na moście granicznym żołnierze zabrali nam wszystkie meble. Powiedzieli, że kupimy sobie nowe. Osiedliśmy w Zabużu, a ja niebawem znowu zacząłem edukację. Tym razem w polskiej szkole. Tak to w ciągu zaledwie dwóch lat przeszedłem aż przez trzy z różnymi językami wykładowymi. Bo na początku, w Leszczatowie, uczyłem się w ukraińskiej. Inna nie istniała.

Jego ojciec nadal robił buty, uprawiał też kawałek ziemi, ale i tak żyć nie bardzo było z czego. Miał na szczęście sprytnego syna, który na rozległych nadbużańskich ugorach, wciąż czekających na zagospodarowanie przez wracających z uciekinierki, wypatrzył zające. – Skonstruowałem pułapki, specjalne oczka wiązane ze sznurka albo linki, i zastawiałem na polach. Kiedy szarak w taką wlazł, pętla zaciskała się na nim i już nie mógł się wydostać. Przez jakiś czas mieliśmy z tatą co jeść, zające przynosiłem do domu regularnie, nauczyłem się je nawet oprawiać. W tamtym czasie z biedy niemało ludzi kombinowało. Wprawdzie przysyłano dary z UNRRA (Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy), tyle że dzielone były one przez lokalne partyjne władze. Te zaś uznawały, że najbardziej należą się im samym. Miałem w szkole kolegę, syna komunistycznego działacza. Na przerwach chodził po korytarzu, zajadając się czekoladą z darów, a inni na to patrzyli i przełykali ślinę. Jak już się najadł, to resztę demonstracyjnie wyrzucał do śmieci. Jeszcze długo nie poznałem smaku czekolady…

No więc ludzie wracali na swoje – najczęściej do domów ograbionych ze sprzętów, narzędzi, mebli, ze wszystkiego, co w czasie nieobecności gospodarzy mogło się przydać innym. Wracali też na nieistniejące, ponieważ z ich domów zostały fundamenty, wyziębiony komin pieca, osmalona ściana. A pośrodku rumowisko. Wracali z nadzieją, choć podszytą lękiem, czy znajdą błogosławiony spokój, czy może nadal będą sypiać snem płytkim, rozedrganym, wyczulonym na najmniejszy szmer i stukot. Że oto znowu nadchodzi skryte w mroku zło, niewidzialny, choć dobrze znany wróg. Ukraińska Powstańcza Armia jeszcze się nie poddała. Niepogodzona z politycznym porządkiem, nadal stanowiła siłę, wzmacniała ją nowymi zaciągami i planowała dalszą walkę. W tym samym czasie ich krajanie Ukraińcy, ci zwykli gospodarze z dziada pradziada, zamieszkali nad Bugiem, Rzeczycą i Sołokiją, sąsiedzi z dziada pradziada zamieszkałych tu Polaków znowu byli między młotem a kowadłem. Ich wybory zawsze niosły ze sobą czyjś gniew.

W 1945 roku dochodziły tylko plotki, ale już w pierwszych miesiącach 1946 powszechnie było wiadomo, że Ukraińcy będą wywożeni do ZSRR. W ten sposób nowa Polska chciała się pozbyć „obcego elementu”, a jednocześnie rozbić struktury pomocowe UPA, te wszystkie wiejskie kuszczowi widdiły12, dzięki którym leśni byli zaopatrywani w żywność, odzież, lekarstwa. Wojsko, milicja i cywilna polska samoobrona coraz częściej i śmielej organizowały akcje przeciwko banderowcom. Zbigniew Piotrowicz był nastolatkiem, dlatego nie myślał o tym, że kiedyś może z takiej wyprawy nie wrócić. – Chciałem się wyróżnić, złoić skórę „banderom”, tak samo jak chciało tego wielu innych Polaków. Nie zapomina się widoku kobiety z zaszytymi ustami albo mężczyzny z gardłem naszpikowanym leszczynowymi patykami.