39,90 zł
19,95 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 39,90 zł
Żyjemy w czasach, kiedy to impuls, plotka czy fake news z mediów społecznościowych kreują codzienność. Hakerzy, internetowe boty, a może ISIS, Putin, Trump czy trolle internetowe kształtują naszą rzeczywistość oraz wartości. Pomerantsev udowadnia, że niejednokrotnie to właśnie online, w social mediach wykorzystywanych przez polityków toczą się nowe wojny o systemy wartości, demokrację i wizję świata.
Autor podróżuje po świecie, bada archiwa, rozmawia z ludźmi próbującymi walczyć z fake newsami. Z podróży od Manili, przez Pekin, Moskwę po Stany Zjednoczone i Meksyk, Pomerantsev przywozi refleksje, że większy dostęp do informacji nie oznacza dla nas więcej wolności. Mniej lub bardziej autorytarne reżimy kontrolują narrację, uciszają przeciwników, ale i własnych obywateli poprzez bombardowanie ich fałszywymi newsami, półprawdami i propagandą. Czy w tym gąszczu informacji potrafimy oprzeć się wizjom i bajkom i wysupłać to, co jest prawdą?
„To nie jest propaganda” to fascynujący reportaż, w którym wspomnienie o własnych rodzicach uciekających przed radzieckim KGB, przetykane jest współczesnymi rozmowami z twitterowymi rewolucjonistami, populistami czy fanami jihadu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 319
Rok wydania: 2020
Wyszedł z morza i został aresztowany na plaży: kiedy skończył pływać, nad jego ubraniem stało dwóch mężczyzn. Kazali mu się szybko ubrać, wciągnąć spodnie na mokre kąpielówki. W samochodzie wciąż były mokre, kurczyły się, stygły, zostawiając zimną, wilgotną plamę na spodniach i tylnym siedzeniu auta. Podczas przesłuchania musiał je mieć na sobie. Próbował zachować pozory godności, ale nie mógł spokojnie usiedzieć w niewyschniętych kąpielówkach. Dotarło do niego, że zrobili to celowo. Byli biegli w takich zagrywkach – ci kagebiści średniego szczebla, mistrzowie drobnych upokorzeń, psychologicznych gierek.
Dlaczego zaaresztowali go akurat tutaj, w Odessie, zastanawiał się, a nie w Kijowie, tam, gdzie mieszkał? Potem pojął: był sierpień, a oni chcieli posiedzieć nad morzem. Między przesłuchaniami brali go na plażę, żeby sami mogli popływać. Jeden go pilnował, a drugi zażywał kąpieli. Podczas jednej z takich wycieczek jakiś artysta rozłożył sztalugę i zaczął malować tę trójkę. Pułkownik i major się zdenerwowali. Wizerunki funkcjonariuszy KGB w czasie operacji nie powinny być utrwalane.
– Idź i zobacz, co rysuje – rozkazali więźniowi.
Przeszedł się i zerknął. Przyszła jego kolej, żeby się z nimi podroczyć:
– Moja podobizna nie wyszła mu najlepiej, ale wy wyglądacie jak żywi.
Zatrzymano go za „rozprowadzanie egzemplarzy szkodliwej literatury wśród przyjaciół i znajomych”: książek ocenzurowanych z powodu ujawniania prawdy o sowieckich gułagach (Sołżenicyn) albo napisanych przez wygnańców (Nabokow). Jego sprawę opisano w „Kronice Wydarzeń Bieżących”. W niej radzieccy dysydenci dokumentowali ukrywane przez władze fakty na temat aresztowań politycznych, przesłuchań, przeszukań, procesów, pobić i nadużyć w więzieniach. Informacje podawano ustnie albo przemycano poza obozy pracy w małych własnoręcznie sporządzonych kapsułkach z polietylenu, połykanych, a potem wysrywanych. Te treści przepisywano na maszynie, fotografowano i przekazywano sobie z rąk do rąk, ukryte między stronami książek i w poczcie dyplomatycznej, aż docierały na Zachód, gdzie trafiały do Amnesty International albo były nagłaśniane przez BBC World Service, Voice of America czy Radio Wolna Europa. „Kronika” znana była ze zwięzłości.
„Był przesłuchiwany przez pułkownika KGB W.P. Mienszykowa i majora KGB W.N. Mielgunowa. Odrzucił wszystkie oskarżenia jako bezpodstawne i niepotwierdzone. Odmówił składania doniesień na przyjaciół i znajomych. Przez sześć dni byli zakwaterowani w hotelu Nowaja Moskwa”.
Kiedy jeden z przesłuchujących wychodził, drugi wyciągał zeszyt z łamigłówkami szachowymi i rozwiązywał je, przygryzając koniec ołówka. Początkowo więzień zastanawiał się, czy to jakiś wybieg psychologiczny, ale potem zorientował się, że leniwy mężczyzna po prostu zabija czas w pracy.
Po sześciu dniach pozwolono mu wrócić do Kijowa, ale śledztwo trwało. Kiedy wychodził z pracy w bibliotece, podjeżdżał po niego czarny samochód, by zabrać go na kolejne przesłuchania. A życie toczyło się dalej. Jego narzeczona zaszła w ciążę. Wzięli ślub. Na weselu gdzieś w tle przemykał fotograf KGB.
Wprowadził się do rodziny żony, do mieszkania naprzeciwko Hołosijiwskiego Parku Narodowego. Teść zbudował z klatek pałac dla dziesiątek kanarków: wolierę furkocących piórek, z parkiem w tle. Za każdym razem, kiedy dzwonił dzwonek do drzwi, człowiek, o którym mowa, zrywał się w obawie, że to KGB, i zaczynał palić obciążające go papiery: korespondencję, bibuły, listy aresztowanych. Kanarki nerwowo trzepotały skrzydłami. Co rano wstawał o świcie, po cichu włączał spidolę, nastawiał na fale krótkie, potrząsał anteną i machał nią, by rozproszyć mgłę zakłóceń, wchodził na krzesła i stoły, by mieć najlepszy odbiór. W akustycznym slalomie między wschodnioniemiecką muzyką pop a sowieckimi orkiestrami wojskowymi kręcił gałką, przyciskał ucho do głośnika i przez syk i trzaski znajdował drogę do magicznych słów: „Halo, tu Londyn”; „Tu Waszyngton”. Słuchał wiadomości o aresztowaniach. Czytał też napisany w 1921 roku esej futurystycznego poety Wielimira Chlebnikowa Radio przyszłości:
Radio wykuje nieprzerwany łańcuch światowej duszy i połączy całą ludzkość.
Na jego kręgu znajomych zacieśniały się sidła. Griszę zabrano do lasu i pobito. Olgę oskarżono o prostytucję i pokazowo zamknięto na oddziale wenerologicznym z prawdziwymi prostytutkami. Gelija przetrzymywano w areszcie i nie pozwolono mu się leczyć tak długo, aż zmarł. Wszyscy przygotowywali się na najgorsze. Teściowa nauczyła go tajemnego kodu kiełbasianego:
– Jeśli przyniosę kiełbasę pokrojoną od prawej do lewej, to znaczy, że udało nam się posłać wiadomość o twoim aresztowaniu na Zachód i została nadana przez radio. Jeśli pokroję od lewej do prawej, to znaczy, że się nie udało.
Później pisał:
„Brzmi to jak coś ze starego dowcipu albo złego filmu, ale mimo wszystko to prawda. Kiedy KGB przychodzi o świcie, sennie mruczysz: «Kto tam?», a oni często odkrzykują: «Telegram!». Działasz w półśnie, próbując nie obudzić się aż tak, żeby potem nie móc wrócić do smacznego snu. «Chwila» – jęczysz, wkładasz pierwsze lepsze spodnie, wygrzebujesz jakieś drobne, żeby opłacić listonosza, otwierasz drzwi. I najbardziej bolesne jest nie to, że przyszli po ciebie ani że tak wcześnie cię obudzili, ale że ty, jak jakieś dziecko, dałeś się nabrać na kłamstwo o telegramie. W gorącej dłoni ściskasz nagle zapocone monety, powstrzymując łzy upokorzenia”.
O ósmej rano trzydziestego września 1977 roku, między przesłuchaniami, urodziło im się dziecko. Moja babcia chciała, żebym był Pinkasem, po jej dziadku. Moi rodzice chcieli Teodora. Skończyło się na Piotrze. To była pierwsza z kilku negocjacji na temat mojego imienia.
Minęło czterdzieści lat od czasu, kiedy KGB ścigało moich rodziców za korzystanie z prostego prawa do czytania, pisania i słuchania tego, co im się podobało, i do mówienia tego, co chcieli. Świat, za którym tęsknili, taki, w jakim cenzura upadłaby jak mur berliński, dziś może wydawać się znacznie bliższy. Żyjemy w – jak nazywają to naukowcy − epoce „obfitości informacji”. Dwudziestowieczne założenia stojące za walką o prawa i swobody – między obywatelami uzbrojonymi w prawdę i informację a reżimami, których oręż stanowiły cenzura i tajna policja – stanęły jednak na głowie. Dzisiaj mamy znacznie więcej informacji niż kiedykolwiek wcześniej, ale nie przyniosły one takich korzyści, jakich się spodziewaliśmy.
Dostęp do informacji miał pociągać za sobą więcej wolności, by ciemiężeni mogli przeciwstawić się potęgom, ale przyniósł też możnym tego świata nowe sposoby dławienia i uciszania protestów. Dostęp do informacji miał pociągać za sobą bardziej świadomą debatę, ale wydaje się, że dziś jesteśmy mniej niż kiedykolwiek zdolni do rozmowy. Dostęp do informacji miał pociągać za sobą wzajemne zrozumienie ponad granicami, ale umożliwił też nowe i subtelniejsze formy wszczynania konfliktów i prowadzenia działalności wywrotowej. Żyjemy w świecie szalejącej masowej perswazji, w którym środki manipulacji mnożą się jak króliki; w świecie ukrytych postów reklamowych, operacji psychologicznych, haków, botów, miękkich faktów, deep fake’ów, fake newsów, ISIS, Putina, trolli, Trumpa[1]…
Czterdzieści lat po aresztowaniu i przesłuchaniach mojego ojca idę po mocno już zatartych śladach rodziców, nie mając przy tym ani ich odwagi, ani pewności, i ryzykując aż tak jak oni. Kiedy piszę te słowa – a zważywszy na sytuację gospodarczą, może już być inaczej, kiedy je przeczytasz – prowadzę w instytucie jednego z londyńskich uniwersytetów program badawczy poświęcony nowym odmianom kampanii wpływających na opinie. Potocznie można je nazwać „propagandą” – słowem tak brzemiennym w znaczenia i pokiereszowanym przez interpretacje, że będę go unikał: przez jednych definiowanym jako podstęp, przez innych jako neutralna działalność propagatorska.
Powinienem dodać, że nie jestem naukowcem, a to nie jest praca naukowa. Jestem byłym producentem telewizyjnym. Chociaż wciąż piszę artykuły i czasem prowadzę audycje radiowe, dziś często patrzę na mój dawny świat mediów z ukosa, niejednokrotnie zniesmaczony tym, do czego doprowadziliśmy. W trakcie moich badań spotykam rewolucjonistów z Twittera i populistów instant, trolli i elfy, wizjonerów „zmiany behawioralnej” i szarlatanów z infowojen, fankluby Dżihadu, identytarystów, metapolityków, strażników prawdy i poganiaczy botów. Potem wszystko, czego się dowiedziałem, pakuję do wnętrza sześciennego, betonowego wieżowca, gdzie akurat mieści się moje biuro, i nadaję temu kształt rozsądnych „Wniosków” i „Rekomendacji” w schludnie sformatowanych raportach i prezentacjach w PowerPoincie, które systematyzują ten zalew dezinformacji – fake newsów, wojny informacyjnej, wojny przeciwko informacji – i proponują sposoby jego opanowania.
Opanowania czego? Starannie uporządkowane podpunkty w moich raportach opierają się na założeniu, że istnieje jakiś spójny system, który można poprawić; że wszystko da się uratować za pomocą kilku rekomendacji technicznych zastosowanych do nowych technologii informacyjnych. Jednak problemy sięgają głębiej. Kiedy w ramach codziennej pracy prezentuję swoje wyniki różnym przedstawicielom porządku liberalno-demokratycznego – zrodzonego w dużej mierze z zimnowojennych konfliktów – wyraźnie widzę, jak bardzo ci ludzie są zagubieni. Politycy już nie wiedzą, co przedstawiają sobą ich partie; biurokraci już nie wiedzą, gdzie skupia się władza; fundacje miliarderów działają na rzecz „społeczeństwa otwartego”, którego jednak nie potrafią już zdefiniować. Wielkie słowa, które niegdyś zdawały się nabrzmiałe znaczeniem, słowa, dla których dobra poprzednie pokolenia były gotowe się poświęcić: demokracja, wolność, Europa, Zachód, zostały pozostawione przez życie tak daleko w tyle, że wydają mi się pustymi kokonami, z których wysącza się resztka ciepła i światła, albo plikami komputerowymi, do których zapomnieliśmy hasła i nie mamy już dostępu.
Sam język, którym się posługujemy, by siebie opisać – „lewica”, „prawica”, „liberalna”, „konserwatywna” – prawie zupełnie pozbawiono znaczenia. Nie dotyczy to tylko konfliktów czy wyborów. Widzę, że ludzie, których znałem całe życie, w mediach społecznościowych oddalają się ode mnie, przeklejając posty z teoriami spiskowymi pochodzące ze źródeł, o których nigdy nie słyszałem; zdradliwe prądy internetu rozdzielają całe rodziny, jak gdybyśmy nigdy tak naprawdę nie znali się nawzajem, jak gdyby algorytmy wiedziały o nas więcej niż my sami, jak gdybyśmy się stawali podzbiorem naszych własnych danych, jak gdyby dane przestawiały coś w naszych relacjach i tożsamościach zgodnie z jakąś swoją logiką – albo może po to, by służyć interesom kogoś, kogo nie możemy nawet zobaczyć. Dumne narzędzia dawnych mediów: promienie katodowe i lampy elektronowe radia i telewizji, grzbiety książek i maszyny drukarskie, przekaźniki zawierające i kontrolujące tożsamość i sens – to, kim byliśmy i jak ze sobą rozmawialiśmy, jak objaśnialiśmy świat dzieciom, jak rozmawialiśmy z przeszłością, jak definiowaliśmy wiadomości i opinie, satyrę i powagę, dobro i zło, prawdę, fałsz, rzeczywistość, nierzeczywistość − pękły i rozprysły się, niszcząc dawne prawidłowości tego, jak coś odnosi się do kogoś, kto do kogo mówi i jak, powiększając, zmniejszając, zniekształcając proporcje, posyłając nas oszołomionych i zdezorientowanych tam, gdzie słowa tracą znaczenie. Te same sformułowania słyszę w Odessie, Manili, Mexico City, New Jersey: „Tyle jest wiadomości, dezinformacji, tyle wszystkiego, że już nie wiem, co jest prawdą”. Często słyszę słowa: „Czuję, jak grunt usuwa mi się spod nóg”. Łapię się na myśleniu: „Czuję, że wszystko, co uważałem za stałe, jest teraz niestabilne, płynne”.
Ta książka eksploruje wielki wrak, szukając przebłysków sensu, które jeszcze można z niego uratować, unosi się z wilgotnych zakamarków internetu, gdzie trolle torturują ofiary, przepycha się łokciami przez bójki o opowieść, która nadaje znaczenie naszym społeczeństwom, a wreszcie próbuje zrozumieć, w jaki sposób sami siebie definiujemy.
W części pierwszej po wizycie na Filipinach udaję się do Zatoki Fińskiej, gdzie uczę się, jak łamać ludzi za pomocą nowych narzędzi informacyjnych na sposoby subtelniejsze niż te używane niegdyś przez KGB.
Część druga przenosi się z zachodnich Bałkanów do Ameryki Łacińskiej, a potem na teren Unii Europejskiej, gdzie dowiaduję się kolejnych rzeczy o nowych sposobach niszczenia całych ruchów oporu i ich mitologii.
Część trzecia bada, jak jedno państwo może zniszczyć drugie niemal bezdotykowo, rozmywając granicę między wojną a pokojem, tym, co „wewnętrzne” a tym co, „międzynarodowe” – gdzie najniebezpieczniejszym elementem może być sama idea „wojny informacyjnej”.
Część czwarta pokazuje, że postulat polityki opartej na faktach zasadza się na pewnej idei postępu i przyszłości, a upadek tej idei jeszcze szerzej otworzył drzwi masowym morderstwom i terrorowi.
W części piątej staram się udowodnić, że w tak płynnym świecie polityka staje się walką o panowanie nad konstrukcją tożsamości. Każdy – od ekstremistów religijnych po populistów instant – chce zaprojektować nową wersję „ludu” czy „ludzi”, nawet w kraju takim jak Wielka Brytania, gdzie tożsamość zawsze zdawała się utrwalona.
W części szóstej będę szukał przyszłości: w Chinach i w Czerniowcach.
Z biegiem tej książki będę podróżował – czasem w przestrzeni, ale nie zawsze. Mapy fizyczne i polityczne, wytyczające granice kontynentów, państw i mórz, mapy, na których się wychowałem, bywają mniej istotne niż nowe mapy przepływu informacji. Te „mapy sieci” generują naukowcy. Nazywają ten proces „surfacingiem” – wydobywaniem na powierzchnię. Badacz danych bierze słowo klucz, komunikat, narrację i wrzuca na przynętę do wciąż rosnącego zbiornika danych z całego świata. Tym sposobem wyławia z niego ludzi, redakcje, konta na portalach społecznościowych, boty, trolle i cyborgi propagujące to słowo klucz, narrację czy komunikat albo wchodzące z nimi w interakcje.
Mapy sieci, które wyglądają jak kolonie pleśni albo fotografie odległych galaktyk, ujawniają bardzo zaskakujące konstelacje, a tym samym pokazują, jak przestarzałe są narzędzia geografii. Ktokolwiek skądkolwiek może wpływać na każdego gdziekolwiek. Rosyjscy hakerzy w Dubaju pokazują reklamy dziewczyn do towarzystwa, a w Niemczech − memy z postaciami anime promujące partie skrajnej prawicy. „Ukorzeniona kosmopolitka” siedzi w domu w Szkocji i pomaga tureckim demonstrantom zbiec przed policją podczas zamieszek w Stambule. Reklamy ISIS wyświetlają się po kliknięciu linku, który miał wyświetlić tanie iPhone'y…
Te mapy stale nawiedza Rosja, ze swymi szwadronami specjalistów od mediów społecznościowych. Nie dlatego, że wciąż pozostaje siłą, która może poruszyć niebo i ziemię, tak jak miało to miejsce w czasie zimnej wojny, ale dlatego, że władcy Kremla są szczególnie biegli w ogrywaniu pewnych zjawisk tej nowej ery, a przynajmniej potrafią sprawić, żeby wszyscy mówili o tej rzekomej biegłości. Może tak być, że właśnie ten chwyt jest najskuteczniejszy. Jak będę wyjaśniał, to niezupełnie przypadek: właśnie dlatego że Rosja przegrała zimną wojnę, jej spin doktorom i manipulatorom mediów udało się zaadaptować do nowego świata szybciej niż komukolwiek na tak zwanym kiedyś Zachodzie. W latach 2001–2010 mieszkałem w Moskwie i z bliska widziałem te same taktyki kontroli i te same patologie opinii publicznej, które od tego czasu zdążyły się rozsiać wszędzie.
Ta książka, podróżując kanałami informacyjnymi, w poprzek sieci i państw, patrzy także w przeszłość na życie moich rodziców w czasie zimnej wojny. Nie są to same wspomnienia dla wspomnień. Interesuje mnie bardziej, jak historia mojej rodziny krzyżuje się z przedmiotem mojego wywodu. Biorę ją pod uwagę częściowo po to, by zobaczyć, jak obecnie rozpadają się idee z przeszłości i co, o ile w ogóle, można z nich jeszcze dziś wyciągnąć. Kiedy wszystko się kręci, instynktownie patrzę za siebie, szukając kontaktu z przeszłością, by znaleźć jakiś sposób na myślenie o przyszłości.
Jednak kiedy dokumentowałem i pisałem te fragmenty historii rodzinnej, dotarło do mnie coś jeszcze: w jak znacznym stopniu nasze prywatne myśli, bodźce do tworzenia i poczucie samego siebie są determinowane przez siły informacyjne większe od nas samych. Jeśli miałbym wskazać rzecz, która zrobiła na mnie największe wrażenie, kiedy przeglądałem półki zbudowanej na planie spirali biblioteki mojego uniwersytetu, byłaby nią konieczność wyjścia z działów „wiadomości” i „polityka” do poezji, szkolnictwa, języka biurokracji i czasu wolnego, by zrozumieć tak zwane kształtowanie postaw, zdefiniowane przez francuskiego filozofa Jacques’a Ellula. Proces ten widać czasem wyraźnie w mojej rodzinie, ponieważ dramaty i rozłamy naszego życia ułatwiają dostrzeżenie, gdzie te siły informacyjne, podobne do ogromnych systemów pogodowych, mają swój koniec i początek.
[1]Dark ads – ukryte reklamy w internecie niepokazywane wszystkim, a jedynie wybranej grupie odbiorców. Hak – łamanie zabezpieczeń internetowych. Bot – program komputerowy naśladujący zachowanie człowieka, na przykład na portalach społecznościowych. Deep fake – obróbka ruchomych obrazów, rodzaj filmowego fotomontażu; służy do fałszowania materiałów, na przykład w celu skompromitowania znanych osób. Fake news – fałszywe wiadomości. Trolle – użytkownicy internetu prowokujący do konfliktów za pomocą rozprowadzania kontrowersyjnych treści w celach osobistych bądź politycznych. Przypisy dolne pochodzą od tłumaczki.
Walka wolności słowa przeciwko cenzurze była jedną z najwidoczniejszych konfrontacji XX wieku. Wydawało się, że w wielu miejscach na ziemi wolność słowa wyszła z zimnej wojny zwycięsko. Jednak co by było, gdyby władze wykorzystały „obfitość informacji” do znalezienia nowych sposobów dławienia obywateli, obracając ideały wolności słowa przeciwko wszelkiej opozycji, zawsze jednak zachowując anonimowość na tyle, by móc wszystkiemu zaprzeczyć?
Przyjrzyjmy się Filipinom. W 1977 roku, kiedy moi rodzice mieli wątpliwą przyjemność obcować z KGB, na Filipinach rządził pułkownik Ferdinand Marcos, popierany przez Stany Zjednoczone dyktator wojskowy, którego reżim doprowadził do zamordowania 3257 więźniów politycznych, torturowania 35 tysięcy osób i uwięzienia 70 tysięcy, jak dowiaduję się po krótkich poszukiwaniach na stronie internetowej Amnesty International. Dla Marcosa rola tortur w pacyfikacji społeczeństwa była bardzo teatralna. Zamiast aranżować zwykłe „zniknięcia” obywateli, 77 procent zabitych pokazywano przy drogach ku przestrodze innych. Wyjmowano na przykład ofierze mózg, a pustą czaszkę wypychano majtkami. Niektóre ciała ćwiartowano. Przejeżdżający musieli mijać szczątki w drodze na targ[1].
Reżim Marcosa upadł w 1986 roku na tle masowych protestów, wycofania wsparcia przez USA i częściowej dezercji wojska. Na ulice wyszły miliony ludzi. To miał być nowy dzień: koniec korupcji, koniec łamania praw człowieka. Marcosa wygnano i dożył końca swoich dni na Hawajach.
Dziś Manila wita przybyszów nagłym podmuchem niosącym fetor gnijącej ryby i prażonej kukurydzy, kanalizacji i oleju do smażenia, przez który musisz przystanąć na chodniku, by powstrzymać wymioty. Zresztą „chodnik” to nie jest odpowiednie słowo. Nie ma tu zbyt wielu szerokich trotuarów sprzyjających spacerom. Zamiast nich wokół centrów handlowych i wieżowców biegną wąskie występy, po których centymetr po centymetrze przesuwa się magma przechodniów. Pomiędzy centrami handlowymi miasto żłobią slumsy, gdzie nocą śpią bezdomni owinięci w srebrną folię, spod której wystają im stopy, rozłożeni w zaułkach między barami reklamującymi boks karłów i salonikami karaoke. Tam można wynająć dziewczęta w sukienkach tak obcisłych, że ściskają im uda jak obcęgi, by razem z tobą śpiewały hity koreańskiego popu.
W dzień lawirujesz między centrami handlowymi, slumsami a wieżowcami po sieci zatłoczonych, wąskich kładek przecinających powietrze, wijących się między wielopoziomowymi drogami szybkiego ruchu. Schylasz głowę, by nie uderzyć w przypory wiaduktu, wzdrygasz się od fali klaksonów i syren pod tobą. Nagle wyrasta przed tobą osobowa drezyna albo jeden z tych gigantycznych bilboardów, tym razem z fotografią kobiety jedzącej mielonkę z puszki. Bilboardy są wszędzie – oddzielają wieżowce od slumsów. Między 1898 a 1946 rokiem Filipiny były podporządkowane Stanom Zjednoczonym (z wyjątkiem okresu okupacji japońskiej w latach 1942–1945). Od tego czasu mieszczą się tu bazy wojskowe USA, a racje żywnościowe amerykańskiej armii stały się przysmakiem. Na jednym z plakatów wesoła gospodyni domowa karmi przystojnego męża kawałkami tuńczyka z puszki. Gdzie indziej, nad parującą rzeką, w której pływają dzieci, wisi zdjęcie piekącej się szynki ociekającej tłuszczykiem; w tle świeci neon: „Jezus Cię zbawi”. To katolicki kraj. Półwiecze kolonializmu amerykańskiego poprzedziły trzy wieki kolonializmu hiszpańskiego („Mieliśmy trzysta lat Kościoła i pięćdziesiąt lat Hollywoodu” – żartują Filipińczycy). W centrach handlowych są i kościoły, żeby można było się pomodlić, i ochroniarze, żeby wyrzucać biednych. W tym dwudziestodwumilionowym mieście nie ma prawie żadnej koncepcji wspólnej przestrzeni publicznej. Centra w środku odurzająco pachną odświeżaczem powietrza: te tanie, z całymi rzędami barów szybkiej obsługi – lawendą; te bardziej wyrafinowane – delikatnym cytrusem. I jedne, i drugie pachną więc jak ubikacje, toteż toaletowy zapach nigdy cię nie opuszcza – czy to z powodu ścieków na zewnątrz, czy odświeżacza w środku.
Wkrótce zaczynasz zauważać masowość selfie. Każdy to robi: i spocony facet w brudnych klapkach, jadący na metalowym kanistrze w miejskim autobusie, i Chinki czekające w centrach handlowych na swoje koktajle. Na Filipinach robi się najwięcej selfie na świecie; korzystanie z mediów społecznościowych per capita również jest tam najwyższe na świecie; podobnie z esemesami. Niektórzy kładą to na karb roli rodziny i osobistych kontaktów w załatwianiu spraw w nieudolnie rządzonym państwie. Selfie nie muszą też koniecznie oznaczać narcyzmu: łatwiej przecież zaufać komuś, czyją twarz się zna.
Wraz z rozwojem mediów społecznościowych Filipiny zostały też stolicą nowego rodzaju manipulacji ery cyfrowej.
W jednej z tych oaz, którymi są centra handlowe obok wieżowców o błękitnych oknach, spotykam się z P. Zabrania mi używać swojego nazwiska, choć widać, że ma dylemat. Chciałby, żeby doceniono go za kampanie, do których nie może się przyznać. Jest po dwudziestce, ubrany jak członek koreańskiego boysbandu. Z równym przejęciem mówi o obsadzeniu kogoś na stanowisku prezydenta i o otrzymaniu niebieskiej gwiazdki na profilu na Instagramie (przyznawanej bardziej prestiżowym kontom).
– Czuję radość, kiedy mogę kontrolować ludzi. Może to złe. Ale karmi moje ego, coś, co siedzi głęboko we mnie… Jak gdybym został bogiem po tej cyfrowej stronie – emocjonuje się. Nie brzmi jednak upiornie, ale raczej jak ktoś, kto gra czarny charakter w musicalowej farsie.
Karierę w sieci zaczął w wieku piętnastu lat, tworząc anonimową stronę zachęcającą ludzi do zwierzania się z doświadczeń miłosnych. „Opowiedz mi o najgorszym rozstaniu” – prosił. „Jaka była twoja najgorętsza randka?” Pokazuje mi jedną z prowadzonych przez siebie grup na Facebooku: ma ponad 3 miliony członków.
Jeszcze w szkole tworzył nowe grupy, każdą o innym profilu: jedną poświęconą radości, inną wytrwałości. Miał zaledwie szesnaście lat, kiedy zaczęły kontaktować się z nim duże firmy, prosząc o wspomnienie na stronach o ich produktach. Szlifował technikę. Przez tydzień wywoływał dyskusję na przykład na temat miłości albo ludzi, na których członkom jego społeczności najbardziej zależy. Potem tak kierował rozmową, żeby pojawił się temat obawy o dobro ukochanych osób, lęku przed utratą. Następnie podsuwał uczestnikom dyskusji jakiś produkt: „Ten suplement przedłuży życie waszym bliskim”.
Twierdzi, że do dwudziestego roku życia na wszystkich platformach zgromadził łącznie 15 milionów obserwatorów. Skromnego chłopaka z prowincji, pochodzącego z klasy średniej, nagle było stać na apartament w jednym z wieżowców Manili.
Po marketingu następnym wyzwaniem stała się dla niego polityka. W tamtym czasie polityczny PR polegał na tym, że dziennikarze piszą to, co ty chcesz. Zaczął sobie zadawać pytanie, czy udałoby się przez media społecznościowe kształtować debatę publiczną.
Swoje podejście zaprezentował kilku partiom, ale jedynym kandydatem na prezydenta, który przyjął P. do swojego sztabu, był Rodrigo Duterte, outsider dopatrujący się w mediach społecznościowych nowej drogi po zwycięstwo. Jednym z najważniejszych punktów kampanii Dutertego była walka z przestępczością narkotykową. Chwalił się nawet, że kiedy był burmistrzem Davao leżącego na głębokim południu kraju, jeździł po mieście motocyklem i strzelał do dilerów. W tamtym czasie P. studiował. Na wykładach usłyszał o eksperymencie z „Małym Albertem”, przeprowadzonym w latach 20. XX wieku. Chłopczyka straszono groźnymi odgłosami za każdym razem, kiedy widział białego szczura, co doprowadziło do wykształcenia się u niego fobii przed wszystkimi zwierzętami pokrytymi futrem[2]. P. mówi, że natchnęło go to do spróbowania czegoś podobnego w kampanii Dutertego.
Najpierw utworzył szereg grup na Facebooku gromadzących mieszkańców różnych miejscowości. Były niepozorne: ot, po prostu grupy dyskusyjne o tym, co działo się w mieście. Trik polegał na tym, by posługiwać się lokalnym dialektem, których na Filipinach są setki. Po sześciu miesiącach każda z grup liczyła około 100 tysięcy członków. Następnie administratorzy zarządzani przez P. zaczynali publikować jedną wiadomość o lokalnej przestępczości dziennie, codziennie, w porze największego ruchu w internecie. Same wiadomości były prawdziwe, ale ludzie P. dodawali jeszcze komentarze, które łączyły omawiane przestępstwo z handlem narkotykami: „Mówią, że zabójca jest dilerem” albo: „To ofiara handlarza narkotykami”. W kolejnym miesiącu wklejali dwa takie posty dziennie; potem – trzy dziennie.
Przestępczość narkotykowa stała się gorącym tematem, a Duterte piął się w sondażach. P. mówi, że wtedy poróżnił się z innymi PR-owcami w zespole i odszedł, by zająć się innym kandydatem. Ten odwoływał się do swoich kompetencji ekonomicznych, a nie strachu. P. twierdzi, że udało mu się podnieść poparcie dla tego kandydata o ponad pięć punktów procentowych, ale było już za późno, by odwrócić bieg wydarzeń, więc prezydentem został Duterte. Teraz P. widzi, ilu PR-owców podpisuje się pod zwycięstwem Dutertego, i działa mu to na nerwy.
Problem z rozmawianiem z kimkolwiek, kto pracuje w świecie PR, jest taki, że ludzie ci zawsze chętnie wyolbrzymiają siłę swego oddziaływania. Na tym polega ich praca. Czy P. „stworzył” Dutertego? Oczywiście, że nie. Debatę o przestępczości narkotykowej napędzało wiele motorów, w tym oczywiście wypowiedzi samego kandydata. Walka z narkotykami nie była jedynym punktem programu Dutertego: rozmawiałem na przykład z jego zwolennikami, których przyciągnął image prowincjusza walczącego z elitami „imperialnej Manili” i wymuskanego establishmentu Kościoła katolickiego. Wersja P. dotycząca jego cyfrowych wpływów zgadza się jednak z niektórymi badaniami naukowymi.
Raport doktora Jonathana Corpusa Onga z Uniwersytetu Massachusetts w Amherst i Jasona Cabañesa zatytułowany Architects of Networked Disinformation [„Architekci sieci dezinformacyjnej”][3] to relacja z prowadzonych przez dwanaście miesięcy wywiadów z twórcami „architektury dezinformacyjnej” Manili, wykorzystanej przez każdą partię polityczną w kraju. Na szczycie hierarchii znajdowali się – nazywani tak przez Onga – „główni architekci” systemu. Brali się z agencji reklamowych i PR-owych, mieszkali w ekskluzywnych apartamentowcach i opisywali swoją pracę niemal mitologicznie, porównując się do postaci ze sztandarowego serialu fantasy HBO Gra o tron i gier komputerowych. „Jak cię odkryją, game over” – opowiadali Ongowi. Byli dumni, że na szczyt drabiny zawodowej dostali się pomimo skromnych początków. „Architekt dezinformacji – wnioskował Ong – wypiera się odpowiedzialności przed społeczeństwem albo zobowiązań wobec niego, stosując narrację osobistego projektu samorealizacji”.
Poniżej architektów w hierarchii byli „influencerzy”, internetowi humoryści, którzy między publikowaniem kolejnych nowych żartów za pieniądze wyśmiewali przeciwników politycznych płacącego.
W slumsach architektury informacji Ong znalazł „operatorów fałszywych kont z poziomu społeczności”: call center pełne ludzi pracujących po stawce godzinowej na dwudziestoczterogodzinne zmiany, każdy obsługujący dziesiątki masek w mediach społecznościowych. Należeli do nich ci, którzy potrzebowali dodatkowego zarobku (na przykład studenci albo pielęgniarki), a także personel kampanii. Ong rozmawiał z jedną z operatorek, Riną, zmuszoną podjąć się tego zadania w ramach kampanii w wyborach na burmistrza. Zapisała się jednak z potrzeby serca, a na uniwersytecie należała do najpilniejszych studentów. Kazano jej stworzyć wiele internetowych osobowości – najlepiej o kobiecych ciałach odzianych w bikini, zawierać internetowe znajomości, promować kandydata i obsmarowywać przeciwników. Rina czuła wstyd. Podejrzewa, że dokonała autosabotażu, przysparzając kampanii tylko dwudziestu obserwatorów na Facebooku, podczas gdy inni pozyskiwali setki.
Ong zauważył, że nikt, na żadnym poziomie tej branży, nigdy nie opisywał swojej działalności jako „trollingu” czy produkcji „fake newsów”. Każdy miał swoje strategie wyparcia: architekci systemu podkreślali, że to było tylko dodatkowe zlecenie poza ich regularną pracą PR-ową i nie określało ich jako ludzi, a poza tym nie kierowali całością kampanii; operatorzy kont społecznościowych twierdzili, że wstrętne, nienawistne komentarze zostawiał akurat kto inny. W każdym razie to właśnie była architektura internetowych wpływów, która miała piętrzyć się jeszcze agresywniej wraz z dojściem do władzy Dutertego.
Duterte poprzysiągł śmierć dilerom, obiecywał, że od ich mięsa miały przytyć ryby w Zatoce Manilskiej. Żartował, że sam sobie podpisze ułaskawienie. Chwalił się, że raz kogoś zabił za „krzywe spojrzenie”, że życie dilera nic dla niego nie znaczy. Policjanci i gangi samozwańczych strażników porządku zaczęli więc strzelać do każdego, kogo podejrzewali o związki z handlem narkotykami. Nikt nie wie, ilu dokładnie ludzi zginęło podczas kampanii. Organizacje zajmujące się prawami człowieka szacują, że ofiar było 12 tysięcy, politycy opozycji – 20 tysięcy, władze – 4,2 tysiąca. Był taki moment, że ginęły średnio trzydzieści trzy osoby dziennie. Nikt nie sprawdzał, czy ofiary były czemuś winne. Często okazywało się, że narkotyki podkładano im już po śmierci. Zgładzono też pięćdziesięcioro czworo dzieci. Zaułki manilskich slumsów zostały usłane ciałami. Mężczyźni na motorach podjeżdżali do ludzi i strzelali im w głowę. Więzienia przepełniły się jak kurze fermy. Polityczka, która protestowała przeciwko przemocy, senator Leila de Lima, nagle znalazła się na ławie oskarżonych: siedzący w więzieniu baroni narkotykowi ni stąd, ni zowąd zaczęli zeznawać, że jest zamieszana w interesy z nimi. Internetowy motłoch domagał się aresztowania. Zamknięto ją, kiedy oczekiwała na proces, który nigdy się nie zaczął. Według Amnesty International de Lima została więźniem sumienia[4]. Kiedy zabójstwa potępił arcybiskup Filipin, tłum zwrócił się przeciwko niemu. Potem przyszła kolej mediów, przezwanych „prastytutkami”, które śmiały oskarżać prezydenta o morderstwo.
Główną „prastytutką” na celowniku reżimu była Maria Ressa, prowadząca portal informacyjny Rappler. Jak na ironię, to właśnie Maria i Rappler mimowolnie pomogli Dutertemu w dojściu do władzy.
Rozmawiam przez chwilę z Marią i orientuję się, jakie to dla niej nieprzyjemne być przedmiotem doniesień medialnych. Z uprzejmości nie mówi mi tego wprost, ale dostrzegam, że zawsze odsuwa bieg wywiadu od siebie w stronę pracy swoich dziennikarzy i dziennikarek czy dramatów innych ludzi. W ciągu swojej kariery to zawsze ona podawała wiadomości: najpierw jako szefowa biur CNN w Azji Południowo-Wschodniej, potem jako prowadząca program informacyjny największej sieci telewizyjnej Filipin, a wreszcie jako założycielka i CEO Rapplera. Teraz nie tylko ja rozmawiam z Marią w jej biurze, kiedy próbuje na szybko zjeść drugie śniadanie złożone z kanapek z masłem orzechowym i sardynkami z puszki (filipińskiego przysmaku); jest tu też ekipa filmu dokumentalnego z anglojęzycznej wersji katarskiego kanału telewizyjnego Al-Dżazira, która chodzi za Marią i utrwala jej walkę z Dutertem i dezinformacją.
Ekipa Al-Dżaziry pyta, czy mogą sfilmować mój wywiad z Marią. Przycupnęli w rogu z ogromnymi kamerami, a ja zaczynam czuć się coraz bardziej niezręcznie. Też jestem przyzwyczajony do roli tego, który patrzy i montuje, a gdy sam staję się przedmiotem cudzych treści, zaczynam trochę za mocno uświadamiać sobie, jak to można później pociąć i odtworzyć. Kiedy sam produkowałem filmy dokumentalne, nauczyłem się, jak wywoływać w rozmówcach poczucie ważności, doniosłości, może nawet odrobiny nieśmiertelności na tę krótką chwilę, w której ich filmowałem, a potem montowałem ich tak, by pasowali do historii, którą miałem opowiedzieć. Historia ta mogła nawet być szlachetna i prawdziwa, ale bardzo często między tym, jak dana osoba siebie postrzega, a tym, jak ją przedstawię, jest bolesna wyrwa – między rzeczywistością rekonstruowaną w montażu a tym, co moi bohaterowie uważają za prawdę. Tego dnia w Manili pocieszałem się, że będę mógł przejąć narratorską kontrolę później, przedstawiając ekipę Al-Dżaziry w książce, którą teraz czytasz.
I tak to było, jedna ekipa dziennikarzy filmująca innego dziennikarza prowadzącego wywiad z jeszcze inną dziennikarką. Dziennikarze mają za zadanie dostarczać informacje o rzeczywistości – tam, gdzie rozgrywa się akcja. Jednak jak pokazuje historia Marii, dziś akcja rozgrywa się w ramach samych wiadomości.
Maria pochodzi z Manili, ale kiedy miała dziesięć lat, jej matka przeniosła rodzinę do miejscowości Elizabeth w stanie New Jersey. Spośród tamtejszych dzieci Maria wyróżniała się najniższym wzrostem i najciemniejszą karnacją, a także wysoką inteligencją: jako pierwsza w rodzinie poszła na uniwersytet (w Princeton). Na Filipiny wróciła w 1986 roku w ramach stypendium Fulbrighta, by badać tamtejszy teatr polityczny. Okazało się, że wylądowała tam w samym środku rewolucji przeciwko Marcosowi. Na ulicach rozgrywał się spektakularny polityczny dramat. Do personelu CNN Maria dołączyła, kiedy przyszły konglomerat był dopiero pomniejszym kanałem amerykańskiej kablówki o wielkich aspiracjach, by stać się pierwszą globalną siecią informacyjną. W CNN to prezenter na wizji był najważniejszy: decydował o tym, które wiadomości podawać, kiedy i jak. Maria chciała mieć tę decyzyjność, ale nie lubiła występować przed kamerą. Nie bez znaczenia pozostawała jej wieloletnia walka z egzemą, która wymagała całego wachlarza sztuczek makijażowych i operatorskich, by dała się zakamuflować. Kamera z kolei kochała Marię: jej bezpretensjonalność i entuzjazm niemal jak u szczenięcia, wielkie oczy emanujące ciekawością świata.
Maria została twarzą CNN w regionie, narratorką „demokratyzacji” Azji Południowo-Wschodniej w latach 90., kiedy po autorytarnym reżimie Marcosa kolejne padały jeden za drugim. Łatwo było dać się skusić, by przez pryzmat zwycięstwa Zachodu w zimnej wojnie patrzeć na to wszystko jak na linearną opowieść o triumfie wolności. Wielu uległo tej pokusie, bo każdy nowy zwrot polityczny zdawał się to potwierdzać. Upraszczającą narrację rozbiły dopiero ataki terrorystyczne 11 września 2001 roku.
Marii aż tak to nie zaskoczyło. Biegle posługiwała się lokalnymi dialektami, więc wiedziała, jak kiepsko sprawuje się „demokracja” w niezmiennie biednych wioskach i slumsach. Kiedy prowadziła wywiady z rekrutami Al-Kaidy, uderzało ją, jak normalne otrzymali wychowanie, jak początkowo odległa była dla nich fundamentalistyczna czystość poglądów. Sztuczka Osamy bin Ladena polegała na zrównaniu rozmaitych krzywd, na które narzekały bardzo różne grupy, i łudzeniu tych ludzi wizją, że jednocząc się globalnie, stworzyliby lepszy świat, gdyby tylko mogli pozbyć się niewiernych. W 2005 roku Maria odeszła z CNN. Patrząc wstecz, widzi dziś, że zrobiła to w samą porę. Telewizja się zmieniała, od reporterów zaczęto wymagać wyrażania odczuć, a nie tylko podawania faktów; zarabianie pieniędzy stawało się coraz bardziej obsesyjną motywacją. Maria chciała prowadzić śledztwa w sprawie terrorystów, a nie występować w bigbrotherowej wersji wiadomości.
W tym czasie, kiedy prowadziła redakcję wiadomości największej sieci telewizyjnej Filipin, wczesnym rankiem 9 kwietnia 2008 roku obudził ją telefon od jej gwiazdy dziennikarstwa, Ces Drilon:
– Mario, to wszystko moja wina… Porwano nas. Żądają pieniędzy[5].
Mimo wręcz przeciwnych poleceń Marii Drilon zabiegała o wywiad z islamistycznymi powstańcami. Ona i dwóch operatorów zostali porwani przez związanego z Al-Kaidą Abu Sajjafa.
Przez następne dziesięć dni Maria pracowała dzień i noc, by pomóc w koordynacji akcji ratowniczej. Mobilizacja skończyła się, kiedy rodzina Drilon zebrała wystarczająco dużo pieniędzy, by zaspokoić żądania porywaczy.
Po przekazaniu zakładników Maria zaczęła badać tożsamość terrorystów. Dowiedziała się, że od bin Ladena dzielą ich trzy stopnie oddalenia. Pasowało to do prawidłowości, które obserwowała, od kiedy zaczęła śledzić rozrost Al-Kaidy z Afganistanu na Azję Południowo-Wschodnią. Ideologie przenosiły się przez sieci, a poddańcze zależności kształtowały się na podstawie miejsca w takiej sieci. Zamiast tylko studiować poglądy i czynniki społeczno-ekonomiczne, żeby zobaczyć, dlaczego i jak rozprzestrzenia się ideologia Al-Kaidy, należało rozumieć wzajemne związki między ludźmi. Ta sama mieszanina problemów osobistych i społecznych mogła przejawiać się zupełnie inaczej w kontakcie z inną siecią. Maria zdawała sobie sprawę z tego, że w miejsce fizycznych sieci kontaktów międzyludzkich szybko wkraczały media społecznościowe.
W 2012 roku Maria założyła Rapplera, pierwszy wyłącznie internetowy serwis informacyjny na Filipinach. Chciała zrobić użytek ze swojej wiedzy o sieciach. Rappler nie tylko donosił o bieżących wydarzeniach, lecz także angażował szerszą społeczność online, która organizowałaby internetowe zbiórki pieniędzy (crowdfunding) na ważne cele. Zbierali podstawowe informacje dla ofiar powodzi i burz, by mogły one znaleźć pomoc i schronienie. Zamiast zatrudniać starych wyjadaczy, Maria postawiła na dwudziestolatków, którzy lepiej orientowali się w mediach społecznościowych. Po wejściu do biur Rapplera, otwartych pomarańczowo-szklanych przestrzeni, natychmiast dostrzega się, jak młody i w dużej mierze żeński jest personel, nad którym czuwa niewielka grupka starszych dziennikarek, odznaczających się odrobiną statecznej surowości. W Manili mówi się na nie „rapplerki”.
Kiedy Duterte zaczął inspirowaną mediami społecznościowymi kampanię prezydencką, on i Rappler wydawali się dla siebie stworzeni. Stacje telewizyjne nie brały go na poważnie. Kiedy Rappler zorganizował pierwszą na Filipinach debatę prezydencką transmitowaną na Facebooku, Duterte jako jedyny z kandydatów się na nią pofatygował. To była łatwa wygrana. W internetowej ankiecie wśród obserwatorów Rapplera wysunął się na prowadzenie. Jego przekaz – rozgromienie przestępczości narkotykowej – zaczynał się przyjmować. Reporterki Rapplera łapały się na tym, że powtarzają jego formułkę o „wojnie z narkotykami”. Później, kiedy Duterte dopuścił się szeregu zabójstw, pożałowały użycia słowa „wojna”. Przyczyniało się ono przecież do normalizacji jego postępowania: jeśli to była wojna, musiały być ofiary.
Problemy zaczęły się od gwizdnięcia. Na pewnej konferencji prasowej Duterte zagwizdał na reporterkę jednej ze stacji telewizyjnych. Obecna w sali dziennikarka Rapplera zażądała, by za to przeprosił. Społeczność Rapplera online wypełniły komentarze, że pracownica powinna była potraktować prezydenta z większym szacunkiem. „Twoja matka jest dziwką” – pisali internauci. Rapplerki były zaskoczone. Tego typu sformułowania były niepodobne do wypowiedzi członków ich społeczności. Zrzuciły to na seksizm – kiedy tylko kobieta żąda od mężczyzny odpowiedzialności, jest atakowana.
Tymczasem ordynarność wypowiedzi Dutertego nie słabła[6]. Papieża i kolejnych prezydentów USA nazywał skurwysynami; pytał nielubianego dziennikarza, czy ten zadaje mu niewygodne pytania, bo żonie brzydko pachnie z pochwy; chwalił się, że ma dwie kochanki; żartował, że to on powinien był zgwałcić pewną atrakcyjną zakładniczkę, kiedy był burmistrzem, a nie jej porywacze. W telewizji opowiadał, że chce zjeść wątroby terrorystów, uprzednio je posoliwszy; że jeśli jego ludzie zgwałcą po trzy kobiety, daruje im wyroki za to przestępstwo.
Dowiedziałem się trochę o językowym kontekście takich stwierdzeń, kiedy wybrałem się do klubów komediowych położonych w Quezón City, na przedmieściach Manili, gdzie nastoletnie prostytutki i ladyboye zbierają się wieczorami pod wieżami telewizyjnymi ogólnokrajowych stacji. Komicy w klubach wybierają sobie ofiarę z publiczności i wyśmiewają ją, drwiąc z rozmiaru penisa czy tuszy na oczach całej rodziny, śmiejącej się z upokorzenia bliskich.
Niekończący się strumień niewybrednych żartów Dutertego częściowo ma swoje źródło w tym zjawisku językowym. Zresztą inni mężczyźni rządzący światem dzielą z nim to poczucie humoru. Prezydent Rosji Władimir Putin zapisał się w historii erystyki, obiecując, że będzie zabijał terrorystów, „jak siedzą na kiblu”; prezydent USA Donald Trump chwalił się, że łapał kobiety „za cipkę”; prezydent Czech Miloš Zeman wzywał do „szczania na zwęglone romskie szczątki”; prezydent Brazylii Jair Bolsonaro powiedział pewnej polityczce, że jest „za brzydka” na gwałt, a działaczom na rzecz praw osób czarnych – żeby „wracali do zoo”[7]; w Wielkiej Brytanii antyimigracyjny polityk Nigel Farage zaśmiewał się z chamskich żartów o „chinolach”, szeroko otwierając gębę, wlewając w nią kolejne kufle piwa i bekając.
Toaletowym humorem posługują się po to, by udowodnić, jak bardzo są „antyestablishmentowi”, jak ich rzekomo „antyelitarystyczna” polityka wyraża się w odrzuceniu ustalonych norm moralnych i językowych. Kiedy słabi używają sprośnych żartów, by śmiać się z potężnych, potrafią sprowadzić władzę z powrotem na ziemię; dać jej poczucie, że narzucone zasady można zawiesić[8]. To dlatego władza często chce zdusić takie żarty. Na przykład ojca mojego dziadka, który rzucił dowcip o jajach przewodniczącego Prezydium Rady Najwyższej ZSRR po jednym głębszym wypitym w 1938 roku w stołówce ogromnej fabryki w Charkowie, gdzie pracował jako księgowy, spotkały rychły donos i aresztowanie, a potem śmierć w obozie pracy nad Wołgą.
Kiedy jednak mężczyźni mający prawdziwą władzę stale używają takiego języka do poniżania słabszych, sprośny humor staje się groźny: wytycza językową ścieżkę do innych upokorzeń, do likwidacji wszelkich norm.
Gdy Rappler zaczął pisać o bezprawnych zabójstwach dokonywanych przez Dutertego, internetowe groźby nie miały końca. W pewnym momencie ich liczba doszła do dziewięćdziesięciu wiadomości na godzinę: stwierdzeń, że Rappler wymyśla te zgony, że płacą mu wrogowie Dutertego, że to wszystko to fake newsy. Wiadomości były jak plaga owadów, rojące się w skrzynkach mailowych i spadające jak dopust boży na strony społeczności Rapplera, którego zespół redagował treści z wielką troską, chcąc pielęgnować internetową „mądrość tłumów”. Czasem pracownice Rapplera sprawdzały, kto stoi za groźbą gwałtu: może to automat? Ku swojemu rozczarowaniu odkrywały jednak, że wiadomość pisał prawdziwy człowiek. Ludzie bawili się w najlepsze. Dziennikarki Rapplera słyszały za sobą w centrach handlowych: „Hej, ty fake newsie! Wstyd!”. Strofowały je nawet rodziny.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
[1] Część pierwsza: MiastA trolli
Alfred McCoy, Dark Legacy: Human Rights Under the Marcos Regime, World History Archives, 20.09.1999, http://www.hartford-hwp.com/archives/54a/062.html [dostęp: 7.07.2020]. Jeśli nie zaznaczono inaczej, przekłady cytatów A.P.
[2] H. P. Beck, S. Levinson, G. Irons, Finding Little Albert: A Journey to John B. Watson’s Infant Laboratory, „American Psychologist” 2009, nr 64 (7), s. 605–614, http://dx.doi.org/10.1037/a0017234 [dostęp: 7.07.2020].
[3] Jonathan Corpus Ong, Jason Vincent A. Cabañes, Architects of Networked Disinformation, University of Leeds, 2018, https://newtontechfordev.com/wp-content/uploads/2018/02/ARCHITECTS-OF-NETWORKED-DISINFORMATION-FULL-REPORT.pdf [dostęp: 14.07.2020].
[4] Amnesty International, Detained Duterte Critic Must be Freed Immediately, 23.02.2018, https://www.amnesty.org/en/latest/news/2018/02/philippines-detained-duterte-critic-must-be-freed-immediately/ [dostęp: 14.07.2020].
[5] Maria A. Ressa, From Bin Laden to Facebook: 10 Days of Abduction, 10 Years of Terrorism, Imperial College Press, London 2013.
[6] BBC News, Philippine President Duterte Calls God „Stupid”, 26.06.2018, https://www.bbc.com/news/world-asia-44610872 [dostęp: 7.07.2020].
[7] Adam Forrest, Jair Bolsonaro: The Worst Quotes from Brazil’s Far-Right Presidential Frontrunner, „Independent”, 8.10.2018, https://www.independent.co.uk/news/world/americas/jair-bolsonaro-who-is-quotes-brazil-president-election-run-off-latest-a8573901.html [dostęp: 7.07.2020].
[8] Michaił Bachtin, Twórczość Franciszka Rabelais’go a kultura ludowa średniowiecza i renesansu, przeł. Anna i Andrzej Goreniowie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1975.
Peter Pomerantsev
To nie jest propaganda. Przygody na wojnie z rzeczywistością
Tytuł oryginału: This Is Not Propaganda. Adventures in the War Against Reality
Warszawa 2020
Copyright © by Peter Pomerantsev, 2019
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2020
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66586-38-3
Redakcja: Halina Zalewska
Korekta: Janusz Krasoń
Opieka redakcyjna: Maciej Kropiwnicki
Zdjęcie na okładce: Anna Juszkiewicz
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
ul. Jasna 10, lok. 3
00-013 Warszawa
www.krytykapolityczna.pl
Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10, lok. 3, Warszawa), Świetlicy KP w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3) oraz księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl), a także w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek