10,40 zł
Nalot szesnastu B-25 na Japonię był pierwszą jaskółką zwiastującą napływ pomyślnych wieści z obszarów walki na Pacyfiku, po pięciu miesiącach niepowodzeń. Rajd lotników Doolittle’a poprzedził przełom w wojnie z Japonią, uzyskany wkrótce w bitwie na Morzu Koralowym i pod Midway. Niemal równoczesny atak Japończyków na Midway, Aleuty i wschodnie prowincje Chin miał za zadanie również wykluczyć możliwość wykorzystania ich jako najbliższych baz startowych umożliwiających Amerykanom bombardowanie Wysp Japońskich. Okazało się, że minęło ponad dwa lata, nim na niebie Nipponu pojawiły się amerykańskie samoloty startujące z Chin i wyspy Guam.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 116
Od 1942 roku groźne i alarmujące wieści napływały z Pacyfiku i Azji Południowo-Wschodniej do Waszyngtonu, Londynu i Moskwy. Ich lawinę zapoczątkowała „czarna niedziela” na Hawajach – zaskakujące uderzenie Japonii na bazę amerykańskiej Floty Pacyfiku w Pearl Harbor. W ciągu kilku godzin lotniczego ataku japońska marynarka cesarska zdruzgotała główny trzon sił morskich USA i zapewniła sobie przewagę na wodach Oceanu Spokojnego. Podstępny i zuchwały plan admirała Yamamoto powiódł się i choć lotniskowce amerykańskie uniknęły ciosu, wypływając wcześniej z Pearl Harbor, wraki zatopionych w bazie pancerników zapewniły sztabowcom japońskim swobodę działań zaczepnych.
Siódmego grudnia 1941 roku Japonia podniosła nową kurtynę II wojny światowej. Jak od uderzenia pioruna zapłonęły wielkie i nieogarnięte dotąd walką obszary globu ziemskiego, stając się areną śmiertelnych zmagań. Kwatera Główna w Tokio rozpoczęła nowy etap podbojów, wielką grę o utworzenie potężnego imperium w Azji pod flagą Wschodzącego Słońca Nipponu.
Pierwszy miesiąc wojny na Dalekim Wschodzie potwierdził hipotezę generałów cesarza Hirohito, opartą również na zebranych informacjach głębokiego wywiadu. Ani Stany Zjednoczone, ani osłabiona wielomiesięczną walką Wielka Brytania, nie mówiąc już o podbitej przez Niemców Holandii, nie były przygotowane do skutecznej obrony zamorskich terytoriów. Grad nokautujących ciosów spadł na oddziały wojsk amerykańskich, brytyjskich, australijskich, hinduskich, holenderskich, filipińskich i nowozelandzkich. Ich garnizony były rozproszone na wielkich, odległych od siebie setki kilometrów, obszarach. Dowództwo japońskie wybierało kierunki ataku, silnymi uderzeniami druzgotało zdezorientowaną obronę.
W trzy dni po wydarzeniach w Pearl Harbor lotnictwo japońskie zatopiło w Zatoce Syjamskiej dwa potężne pancerniki brytyjskie „Prince of Wales” i „Repulse”. Rozpoczęła się seria udanych akcji japońskiej marynarki, lotnictwa i piechoty. Fala błyskawicznych sukcesów, którym towarzyszył zwycięski okrzyk „banzai”, zaskoczyła nawet Radę Cesarską w Tokio. Desanty cesarskich żołnierzy wylądowały w Hongkongu, na Borneo, Celebes, Timorze, Nowej Gwinei. Ich duża odporność fizyczna i psychiczna, zdyscyplinowanie oraz świetne wyszkolenie wojskowe zdawały egzamin w trudnych warunkach walki. Dywizje japońskie przedzierały się przez tropikalne dżungle Półwyspu Malajskiego, prąc od północy na „niezdobytą” twierdzę brytyjską Singapur. Dwudziestego trzeciego grudnia padła broniona przez Amerykanów wyspa Wake, leżąca bliżej Hawajów niż Japonii. W tydzień później generał Mac Arthur wycofał się na Filipinach do ostatniej reduty obrony na półwyspie Bataan. Nie mógł oczekiwać żadnej pomocy, a depesza prezydenta Roosevelta z wyrazami uznania dla męstwa amerykańskich i filipińskich żołnierzy miała posmak kondolencji. Wzięte do niewoli oddziały alianckich żołnierzy, więzione w okropnych warunkach, dziesiątkowała przymusowa praca, głód i choroby. Z opornymi rozprawiały się krótko japońskie sądy doraźne, a samurajski miecz gładko wyskakiwał z pochwy.
Strach i przerażenie poprzedzały kolejne sukcesy żołnierzy Nipponu. W Australii pojawiły się plakaty wzywające do obrony. Wykrzywiona grymasem okrucieństwa twarz skośnookiego żołnierza, z umieszczonym obok szerokim bagnetem japońskim, alarmowała wszystkich od Melbourne po Port Darwin i Perth. Na zachodnim wybrzeżu USA taniały mieszkania i parcele. Oficjalne komunikaty poprzedzane były przez fantastyczne pogłoski.
W tym czasie na froncie europejskim nastąpił pierwszy wielki przełom. Armia hitlerowska poniosła klęskę pod Moskwą. W Afryce Północnej wojska włosko-niemieckie zmuszone zostały do odwrotu. Tylko Japonia, trzeci partner faszystowskiej „osi”, odnosiła sukces za sukcesem. W tych dramatycznych dniach poprzedzających nadejście 1942 roku na wielkim obszarze zmagań od Alaski po Australię i Indie nic nie wróżyło zmiany sytuacji militarnej. Pierwsza runda należała do idących za ciosem Japończyków.
Komunikaty z Filipin przynosiły coraz gorsze wieści. Społeczeństwo amerykańskie było zaniepokojone w najwyższym stopniu. Z niecierpliwą nadzieją oczekiwano pierwszego sukcesu, odwetu potężnej Ameryki za dotychczasowe niepowodzenia.
Ale w tej fazie wojny było to jeszcze niemożliwe i każdy następny dzień nie był lepszy od poprzedniego. W obliczu groźnych wydarzeń na Pacyfiku wypowiedzenie wojny Stanom Zjednoczonym w dniu 11 grudnia 1941 roku przez Niemcy i Włochy przeszło wówczas bez większego echa.
Ulice Waszyngtonu i kolorowe wystawy sklepów przypominały o nadchodzących już za trzy dni świętach Bożego Narodzenia. Mimo powagi sytuacji – coraz więcej mężczyzn przywdziewało mundury wojskowe – ludzie nie zamierzali rezygnować z tradycyjnego świątecznego indyka.
Dzień był chłodny i oficer policji strzegący bramy wjazdowej do Białego Domu schronił się w budce wartowniczej. Na widok skręcającego samochodu wyszedł, zatrzymując kierowcę podniesieniem ręki. W głębi wozu siedziało dwóch mężczyzn w wojskowych mundurach. Strażnik zerknął i poznał ich natychmiast. Jednym z nich był generał George Marshall – szef Sztabu Generalnego amerykańskich sił zbrojnych, stały gość prezydenta od wybuchu wojny z Japonią z racji składanych mu codziennie raportów. Obok niego siedział generał Henry Arnold – dowódca lotnictwa wojsk lądowych. Samochód wjechał na ogrodzony teren przylegający do Białego Domu. W chwilę później po przywitaniu się z innymi zaproszonymi gośćmi obaj generałowie zostali wprowadzeni do gabinetu prezydenta. Roosevelt przywitał ich uściskiem dłoni. Siedział w fotelu, w pobliżu okna stał jego inwalidzki wózek. Gospodarz Białego Domu uśmiechał się, ale jego oczy patrzące zza szkieł okularów były zmęczone. Wśród uczestników spotkania byli niemal wszyscy, których głos liczył się w tych trudnych dla Stanów Zjednoczonych dniach. Był osobisty doradca i prawa ręka prezydenta Harry Hopkins. Obok niego usiadł Henry Stimson – sekretarz obrony. Kolejne miejsce zajął otyły i jowialny Frank Knox – sekretarz stanu do spraw marynarki wojennej. Siły morskie reprezentowali również naczelny dowódca marynarki wojennej admirał Ernest King i jego bliski współpracownik admirał Harold Stark.
Prezydent Roosevelt poinformował zwięźle zebranych, że jutro przybywa do Waszyngtonu premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill na zapowiedzianą ważną konferencję sojuszniczą pod kryptonimem „Arcadia”. Towarzyszyć mu będzie grupa najwyższych brytyjskich dowódców wojskowych. Na konferencji tej omówione zostaną kluczowe problemy strategiczne wojny i strona amerykańska musi być dobrze przygotowana do dyskusji.
Po tych słowach coś na kształt uśmiechu pojawiło się na skupionej twarzy generała Marshalla, zabiegającego o utworzenie systemu jednolitego dowodzenia z brytyjskim sojusznikiem. Na życzenie prezydenta generał Marshall zreferował aktualną sytuację wojenną w Europie i Afryce Północnej. Dłużej zatrzymano się nad wydarzeniami na Pacyfiku. Roosevelt interesował się obecną i zaplanowaną rozbudową amerykańskich sił morskich i powietrznych. Po chwili przeszedł do sprawy, która zaskoczyła obecnych.
– Zaprosiłem was dzisiaj – głos Roosevelta zdradzał podniecenie – również w tym celu, żebyście w jak najkrótszym czasie rozważyli możliwość bombardowania Wysp Japońskich. Pragnę, by stało się to szybko i by zrobiono w tym celu wszystko, co leży w naszej mocy. Musimy odbudować nadwątlone morale naszego narodu i odzyskać twarz w opinii naszych aliantów. Czy już coś zostało zrobione z myślą o nalotach bombowych?
Zapanowała cisza, twarze gości Białego Domu wyrażały konsternację i zakłopotanie.
To, czego zażądał prezydent, było obecnie rzeczą niemożliwą. Japonia leżała poza zasięgiem lądowego lotnictwa amerykańskiego. Nie atak, lecz skuteczna obrona przed seryjnymi uderzeniami wroga były nakazem chwili. Cień szansy, niemal równej zeru, stwarzała akcja lotnictwa morskiego z pokładu lotniskowców. Ale każdy z obecnych wykluczał w duchu tę myśl. Byłby to akt samobójczy, niemal pewna zagłada reszty Floty Pacyfiku. Krótki zasięg lotu jednosilnikowych samolotów, pomijając już mały udźwig bomb, wymagałby podpłynięcia lotniskowców na bardzo bliską odległość od celu ataku, tak jak to zrobili Japończycy, ale Pearl Harbor w wydaniu amerykańskim nie mogło się udać. Z pewnością nawet odległe od wysp akweny morskie były dozorowane przez okręty i lotnictwo nieprzyjacielskie – takie myśli chaotycznie przebiegały w głowach większości zebranych. Głos zabrał generał Marshall. Odpowiadając dyplomatycznie na pytanie prezydenta, poinformował zebranych o działalności amerykańskiego doradcy do spraw lotnictwa przy rządzie Czang Kaj-szeka pułkownika Claire’a Chennaulta i przerzucenia do Chin kolejnej ochotniczej grupy lotników. Dalsze dostawy w ramach lend-lease, a w szczególności samolotów wraz z personelem lotniczym, stwarzały w przyszłości realne możliwości rajdów bombowych na Japonię.
Prezydent skinął głową niecierpliwie i znów zapanowała chwila ciszy. To, o czym mówił trzeźwo myślący Marshall, było melodią odległej przyszłości, zwłaszcza wobec konieczności wzmocnienia obrony innych, bardziej zagrożonych kierunków. Roosevelt zdawał sobie również sprawę, że ewentualna możliwość ataków lotnictwa amerykańskiego z najbliższych wybrzeżom Japonii dalekowschodnich baz radzieckich nie była realna. Związek Radziecki nie był w tym czasie w stanie wojny z Tokio, cały wysiłek zbrojny angażując w walce z hitlerowskimi armiami na najważniejszym froncie.
Żegnając zaproszonych prezydent Roosevelt ponownie, z naciskiem, podkreślił swoje życzenie, aby jak najszybciej zacząć bombardować terytorium wroga.
Po powrocie z Białego Domu generałowie Marshall i Arnold oraz admirał King natychmiast zlecili swoim sztabom opracowanie planów ataków lotniczych na Wyspy Japońskie.
Dziesiątego stycznia 1942 roku w czasie trwania konferencji „Arcadia” prezydent znów indagował Marshalla, Kinga i Arnolda w sprawie przeniesienia wojny lotniczej na terytorium Japonii. Ale żaden z nich nie mógł przedstawić konkretnego planu. Odpowiedź, że sztabowcy pracują nad tym zagadnieniem intensywnie, nie zadowoliła Roosevelta.
Po całodziennych naradach z partnerami brytyjskimi admirał King powrócił do zacisznej kabiny jachtu „Vixen”, służącego mu w Waszyngtonie jako okręt flagowy. Tu wraz z wybranymi, nielicznymi członkami swego sztabu pracował w spokoju do późnej nocy.
Komandor Francis Low zastanawiał się chwilę, po czym zapukał do admiralskiej kabiny. Miał tremę, choć nie pierwszy dzień pracował w sztabie naczelnego dowódcy marynarki wojennej na stanowisku oficera operacyjnego. Pomysł, który chciał przedstawić swemu przełożonemu, nie odnosił się do jego specjalności – okrętów podwodnych, dotyczył natomiast polecenia, które wydał King wszystkim oficerom sztabu. Low wiedział, że admirał nie jest chodzącą słodyczą. Cieszył się wprawdzie szacunkiem swego personelu, ale oschły stosunek do otoczenia nie zjednywał mu powszechnej sympatii.
– Proszę wejść – usłyszał.
Gdy wszedł, King podniósł głowę znad papierów.
– Co powiesz, Low?
– Panie admirale – Francis z miejsca postanowił wyłożyć karty – mam pewien pomysł dotyczący bombardowania Japonii i chciałbym go z panem omówić.
King nie ukrywał zainteresowania. Ponaglał przecież w tej sprawie pracowników swego sztabu. Zachęcony Low kontynuował:
– Byłem dziś w Norfolk na inspekcji naszego nowego lotniskowca „Hornet” i zobaczyłem coś, co dało mi wiele do myślenia. Przed odlotem z tamtejszego lotniska przyglądałem się treningowym lotom naszych samolotów. Startowały z wymalowanych na ziemi konturów pokładu lotniskowca.
Zniecierpliwiony King wycedził złośliwie:
– Zdaje mi się, że gdzieś już o tym słyszałem. Nie rozumiem, o co ci chodzi.
Niezrażony Low kontynuował swój wywód:
– Zaraz po nich te same kontury posłużyły jako cel szkoleniowego ataku dwusilnikowych bombowców z lotnictwa lądowego. Nieprzyjaciel wie, że zasięg lotu samolotów bazujących na lotniskowcach wynosi około pięciuset kilometrów. Przyszło mi więc na myśl użycie bombowców lądowych średniego zasięgu, mogących pokonać o wiele dłuższy dystans. Może w grę wchodziłby B-25 lub B-26, gdyby mogły wystartować z krótkiego pokładu okrętu. Jeśli okazałoby się to możliwe, kilka z nich załadowanych na lotniskowiec można by przewieźć na odpowiedni dystans i użyć do bombardowania celów w Japonii. Polecił nam pan, byśmy o tym myśleli… i gdyby coś takiego się udało, można by zaskoczyć tych cholernych samurajów.
Low zamilkł, sądząc, że przedłużająca się cisza wróży odmowę i krótką odprawę. Francis mylił się jednak w swym przypuszczaniu.
– Low, coś w tym jest, o czym mówisz. Porozmawiaj o tym rano z Duncanem – usłyszał odpowiedź, której się nie spodziewał.
– Tak jest – odparł zadowolony Francis i ruszył do wyjścia. Admirał zatrzymał go na chwilę w połowie drogi.
– Bardzo cię proszę, Low, nie wtajemniczaj w te sprawy osób niepowołanych.
Po powrocie do swej kabiny Low zatelefonował natychmiast do mieszkania komandora Donalda Duncana. Obaj pracowali w sztabie Kinga. Duncan uchodził za zdolnego oficera, znającego się na sprawach lotnictwa morskiego operującego z lotniskowców. Umówili się na dzień następny.
Zjawili się punktualnie. Low zapoznał go ze swym pomysłem i dzień ten należy uznać za narodziny koncepcji nazywanej później przez nieliczną grupę wtajemniczonych „Specjalną Operacją Powietrzną Nr 1”. Duncan zapalił się do projektu, z zainteresowaniem słuchał tego, co mówił Low.
– Potrzebna jest odpowiedź na dwa zasadnicze pytania – mówił Low. – Czy taki dwusilnikowy bombowiec armijny może wystartować obciążony ciężarem paliwa i bomb z krótkiego rozbiegu z pokładu lotniskowca? Czy może wylądować na nim po wykonaniu zadania? Odpowiedź twierdząca na jedno lub obydwa pytania stwarza dwa różne warianty operacji.
– Frank – przerwał Duncan – nie ma tu żadnych hamletowskich pytań. Moja odpowiedź na pytanie drugie jest absolutnie negatywna. Pokład lotniskowca jest za krótki, by dwusilnikowy bombowiec typu B-25 lub B-26 mógł wylądować na nim bezpiecznie. Te ciężkie maszyny siadają na trzech kołach przy dużej szybkości. Nie wytraci się jej, tak jak w wypadku lotnictwa morskiego, za pomocą liny hamującej, gdyż ogon bombowca usytuowany jest zbyt wysoko. Poza tym ma za słabą konstrukcję i każda próba wyhamowania dobiegu przy pomocy pokładowej liny skończyłaby się murowaną kraksą.
– A jaka jest twoja odpowiedź na pytanie pierwsze?
Duncan uśmiechnął się.
– To wymaga obliczeń. Zabiorę się natychmiast do roboty i jak skończę, dam ci znać. Frank, jedno jest pewne: nigdy dotąd w historii lotnictwa żaden bombowiec lądowy nie wystartował z pokładu lotniskowca i teoretycznie jest to, jak dotychczas, w stu w procentach niemożliwe. Jak będziesz miał okazję, zapytaj o to kolegów z marynarki angielskiej lub admirała Yamamoto – zażartował.
Komandor Duncan zamknął się na pięć dni w swoim służbowym pokoju. Pracował solidnie, zasięgając opinii na temat parametrów technicznych i „narowów”, szczególnie bombowców B-25 lub B-26. Przestudiował dokumentację US Navy dotyczącą zbudowanych lotniskowców. Gdy piątego dnia umówił się z Lowem, wyciągnął z teczki trzydziestostronicowe opracowanie analityczne upstrzone wyliczeniami i rysunkami. Napisane było ręcznie. Duncan nie dał go do przepisania na maszynie, chcąc zachować absolutną tajemnicę.
– Sprawdziłem i wyliczyłem wszystko, co było możliwe – oznajmił koledze – a to, co tu napisałem, warte jest doktoratu. Jest tylko jeden samolot, który po odpowiednich przeróbkach może spełnić niezbędne warunki. Znasz go. To B-25 Mitchell, produkowany w zakładach North American. Czterosilnikowe bombowce w ogóle nie wchodzą w grę z powodu swego ciężaru i rozpiętości skrzydeł. Brałem również pod uwagę inny typ, B-26 Marauder, ale ten z kolei ma zbyt długi rozbieg. Pozostaje więc tylko B-25. Po zainstalowaniu dodatkowych zbiorników paliwa mógłby przelecieć jakieś trzy lub trzy tysiące pięćset kilometrów z jednotonowym ładunkiem bomb, oczywiście w sprzyjających warunkach meteorologicznych, o czym bezwzględnie należy pamiętać. Normalnie startuje on z rozbiegu długości około czterystu metrów. Gdyby zmniejszyć nieco ciężar własny bombowca, można by skrócić jego start do niewiele ponad sto pięćdziesiąt metrów, przy czołowym wietrze w skali czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę z dodatkową wartością uzyskaną dzięki maksymalnej szybkości płynącego okrętu. Skrócony start, jak wynika z analizy, będzie trudny, ale możliwy. Warunek podstawowy to odpowiedni trening załóg. Spodziewam się, że nasi chłopcy staną na wysokości zadania.
Zadowolony Low kiwał potakująco głową. Pomysł, którego był inicjatorem, obrastał w pióra, choć na razie jeszcze na papierze.
– Frank, znasz lotniskowiec „Hornet” zwodowany niedawno w stoczni Norfolk. Jak wiesz, wypłynął obecnie w próbny rejs na Atlantyk. W lutym mógłby przepłynąć na Pacyfik. To jest właśnie ten okręt, który nam jest potrzebny. Na jego pokładzie zmieści się szesnaście maszyn B-25. „Hornet” może rozwijać szybkość dwudziestu pięciu węzłów, a kto wie, czy nie więcej? Potrzebna mu jest asysta drugiego lotniskowca, który zapewniłby mu osłonę lotniczą. Gdyby operacja doszła do skutku, nie obejdzie się również bez eskorty krążowników i niszczycieli. Z rzutu oka na mapę wynika bez żadnych obliczeń, że w takiej karawanie muszą znaleźć się tankowce, by okręty wojenne miały się z czego napić. Podwiezione Mitchelle mogą wystartować z odległości około 500 mil od wybrzeży japońskich. Po dokonanym nalocie wylądują w Chinach, a okręty wrócą do bazy. Oczywiście do tego wszystkiego potrzebne jest szczęście. Sam dobrze wiesz, Frank, jak cholernie dużo szczęścia. Cała impreza polega na zaskoczeniu.
Low zadzwonił do admirała. Ten był u siebie i chciał ich natychmiast zobaczyć. King gorączkowo wertował kartki z analizami Duncana. Obaj komandorzy tkwili przed nim wyczekująco. Admirał, po przeczytaniu do końca materiału, powiedział z zadowoleniem:
– Porozumcie się z generałem Arnoldem i jeśli wyrazi zgodę na wasz projekt, poproście go, by skontaktował się ze mną. Ale wobec innych obowiązuje was ścisła tajemnica.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki