Tokio. Godzina 12.30 - Zarzycki Adam - ebook + książka

Tokio. Godzina 12.30 ebook

Zarzycki Adam

5,0
10,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nalot szesnastu B-25 na Japonię był pierwszą jaskółką zwiastującą napływ pomyślnych wieści z obszarów walki na Pacyfiku, po pięciu miesiącach niepowodzeń. Rajd lotników Doolittle’a poprzedził przełom w wojnie z Japonią, uzyskany wkrótce w bitwie na Morzu Koralowym i pod Midway. Niemal równoczesny atak Japończyków na Midway, Aleuty i wschodnie prowincje Chin miał za zadanie również wykluczyć możliwość wykorzystania ich jako najbliższych baz startowych umożliwiających Amerykanom bombardowanie Wysp Japońskich. Okazało się, że minęło ponad dwa lata, nim na niebie Nipponu pojawiły się amerykańskie samoloty startujące z Chin i wyspy Guam.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 116

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Banzai!

Od 1942 roku groźne i alar­mu­jące wie­ści napły­wały z Pacy­fiku i Azji Połu­dniowo-Wschod­niej do Waszyng­tonu, Lon­dynu i Moskwy. Ich lawinę zapo­cząt­ko­wała „czarna nie­dziela” na Hawa­jach – zaska­ku­jące ude­rze­nie Japo­nii na bazę ame­ry­kań­skiej Floty Pacy­fiku w Pearl Har­bor. W ciągu kilku godzin lot­ni­czego ataku japoń­ska mary­narka cesar­ska zdru­zgo­tała główny trzon sił mor­skich USA i zapew­niła sobie prze­wagę na wodach Oce­anu Spo­koj­nego. Pod­stępny i zuchwały plan admi­rała Yama­moto powiódł się i choć lot­ni­skowce ame­ry­kań­skie unik­nęły ciosu, wypły­wa­jąc wcze­śniej z Pearl Har­bor, wraki zato­pio­nych w bazie pan­cer­ni­ków zapew­niły szta­bow­com japoń­skim swo­bodę dzia­łań zaczep­nych.

Siód­mego grud­nia 1941 roku Japo­nia pod­nio­sła nową kur­tynę II wojny świa­to­wej. Jak od ude­rze­nia pio­runa zapło­nęły wiel­kie i nie­ogar­nięte dotąd walką obszary globu ziem­skiego, sta­jąc się areną śmier­tel­nych zma­gań. Kwa­tera Główna w Tokio roz­po­częła nowy etap pod­bo­jów, wielką grę o utwo­rze­nie potęż­nego impe­rium w Azji pod flagą Wscho­dzą­cego Słońca Nip­ponu.

Pierw­szy mie­siąc wojny na Dale­kim Wscho­dzie potwier­dził hipo­tezę gene­ra­łów cesa­rza Hiro­hito, opartą rów­nież na zebra­nych infor­ma­cjach głę­bo­kiego wywiadu. Ani Stany Zjed­no­czone, ani osła­biona wie­lo­mie­sięczną walką Wielka Bry­ta­nia, nie mówiąc już o pod­bi­tej przez Niem­ców Holan­dii, nie były przy­go­to­wane do sku­tecz­nej obrony zamor­skich tery­to­riów. Grad nokau­tu­ją­cych cio­sów spadł na oddziały wojsk ame­ry­kań­skich, bry­tyj­skich, austra­lij­skich, hin­du­skich, holen­der­skich, fili­piń­skich i nowo­ze­landz­kich. Ich gar­ni­zony były roz­pro­szone na wiel­kich, odle­głych od sie­bie setki kilo­me­trów, obsza­rach. Dowódz­two japoń­skie wybie­rało kie­runki ataku, sil­nymi ude­rze­niami dru­zgo­tało zdez­o­rien­to­waną obronę.

W trzy dni po wyda­rze­niach w Pearl Har­bor lot­nic­two japoń­skie zato­piło w Zatoce Syjam­skiej dwa potężne pan­cer­niki bry­tyj­skie „Prince of Wales” i „Repulse”. Roz­po­częła się seria uda­nych akcji japoń­skiej mary­narki, lot­nic­twa i pie­choty. Fala bły­ska­wicz­nych suk­ce­sów, któ­rym towa­rzy­szył zwy­cię­ski okrzyk „ban­zai”, zasko­czyła nawet Radę Cesar­ską w Tokio. Desanty cesar­skich żoł­nie­rzy wylą­do­wały w Hong­kongu, na Bor­neo, Cele­bes, Timo­rze, Nowej Gwi­nei. Ich duża odpor­ność fizyczna i psy­chiczna, zdy­scy­pli­no­wa­nie oraz świetne wyszko­le­nie woj­skowe zda­wały egza­min w trud­nych warun­kach walki. Dywi­zje japoń­skie prze­dzie­rały się przez tro­pi­kalne dżun­gle Pół­wy­spu Malaj­skiego, prąc od pół­nocy na „nie­zdo­bytą” twier­dzę bry­tyj­ską Sin­ga­pur. Dwu­dzie­stego trze­ciego grud­nia padła bro­niona przez Ame­ry­ka­nów wyspa Wake, leżąca bli­żej Hawa­jów niż Japo­nii. W tydzień póź­niej gene­rał Mac Arthur wyco­fał się na Fili­pi­nach do ostat­niej reduty obrony na pół­wy­spie Bataan. Nie mógł ocze­ki­wać żad­nej pomocy, a depe­sza pre­zy­denta Roose­velta z wyra­zami uzna­nia dla męstwa ame­ry­kań­skich i fili­piń­skich żoł­nie­rzy miała posmak kon­do­len­cji. Wzięte do nie­woli oddziały alianc­kich żoł­nie­rzy, wię­zione w okrop­nych warun­kach, dzie­siąt­ko­wała przy­mu­sowa praca, głód i cho­roby. Z opor­nymi roz­pra­wiały się krótko japoń­skie sądy doraźne, a samu­raj­ski miecz gładko wyska­ki­wał z pochwy.

Strach i prze­ra­że­nie poprze­dzały kolejne suk­cesy żoł­nie­rzy Nip­ponu. W Austra­lii poja­wiły się pla­katy wzy­wa­jące do obrony. Wykrzy­wiona gry­ma­sem okru­cień­stwa twarz sko­śno­okiego żoł­nie­rza, z umiesz­czo­nym obok sze­ro­kim bagne­tem japoń­skim, alar­mo­wała wszyst­kich od Mel­bo­urne po Port Dar­win i Perth. Na zachod­nim wybrzeżu USA taniały miesz­ka­nia i par­cele. Ofi­cjalne komu­ni­katy poprze­dzane były przez fan­ta­styczne pogło­ski.

W tym cza­sie na fron­cie euro­pej­skim nastą­pił pierw­szy wielki prze­łom. Armia hitle­row­ska ponio­sła klę­skę pod Moskwą. W Afryce Pół­noc­nej woj­ska wło­sko-nie­miec­kie zmu­szone zostały do odwrotu. Tylko Japo­nia, trzeci part­ner faszy­stow­skiej „osi”, odno­siła suk­ces za suk­cesem. W tych dra­ma­tycz­nych dniach poprze­dza­ją­cych nadej­ście 1942 roku na wiel­kim obsza­rze zma­gań od Ala­ski po Austra­lię i Indie nic nie wró­żyło zmiany sytu­acji mili­tar­nej. Pierw­sza runda nale­żała do idą­cych za cio­sem Japoń­czy­ków.

Komu­ni­katy z Fili­pin przy­no­siły coraz gor­sze wie­ści. Spo­łe­czeń­stwo ame­ry­kań­skie było zanie­po­ko­jone w naj­wyż­szym stop­niu. Z nie­cier­pliwą nadzieją ocze­ki­wano pierw­szego suk­cesu, odwetu potęż­nej Ame­ryki za dotych­cza­sowe nie­po­wo­dze­nia.

Ale w tej fazie wojny było to jesz­cze nie­moż­liwe i każdy następny dzień nie był lep­szy od poprzed­niego. W obli­czu groź­nych wyda­rzeń na Pacy­fiku wypo­wie­dze­nie wojny Sta­nom Zjed­no­czo­nym w dniu 11 grud­nia 1941 roku przez Niemcy i Wło­chy prze­szło wów­czas bez więk­szego echa.

Pomyślcie o rewanżu

Ulice Waszyng­tonu i kolo­rowe wystawy skle­pów przy­po­mi­nały o nad­cho­dzą­cych już za trzy dni świę­tach Bożego Naro­dze­nia. Mimo powagi sytu­acji – coraz wię­cej męż­czyzn przy­wdzie­wało mun­dury woj­skowe – ludzie nie zamie­rzali rezy­gno­wać z tra­dy­cyj­nego świą­tecz­nego indyka.

Dzień był chłodny i ofi­cer poli­cji strze­gący bramy wjaz­do­wej do Bia­łego Domu schro­nił się w budce war­tow­ni­czej. Na widok skrę­ca­ją­cego samo­chodu wyszedł, zatrzy­mu­jąc kie­rowcę pod­nie­sie­niem ręki. W głębi wozu sie­działo dwóch męż­czyzn w woj­sko­wych mun­du­rach. Straż­nik zer­k­nął i poznał ich natych­miast. Jed­nym z nich był gene­rał Geo­rge Mar­shall – szef Sztabu Gene­ral­nego ame­ry­kań­skich sił zbroj­nych, stały gość pre­zy­denta od wybu­chu wojny z Japo­nią z racji skła­da­nych mu codzien­nie rapor­tów. Obok niego sie­dział gene­rał Henry Arnold – dowódca lot­nic­twa wojsk lądo­wych. Samo­chód wje­chał na ogro­dzony teren przy­le­ga­jący do Bia­łego Domu. W chwilę póź­niej po przy­wi­ta­niu się z innymi zapro­szo­nymi gośćmi obaj gene­rałowie zostali wpro­wa­dzeni do gabi­netu pre­zy­denta. Roose­velt przy­wi­tał ich uści­skiem dłoni. Sie­dział w fotelu, w pobliżu okna stał jego inwa­lidzki wózek. Gospo­darz Bia­łego Domu uśmie­chał się, ale jego oczy patrzące zza szkieł oku­la­rów były zmę­czone. Wśród uczest­ni­ków spo­tka­nia byli nie­mal wszy­scy, któ­rych głos liczył się w tych trud­nych dla Sta­nów Zjed­no­czo­nych dniach. Był oso­bi­sty doradca i prawa ręka pre­zy­denta Harry Hop­kins. Obok niego usiadł Henry Stim­son – sekre­tarz obrony. Kolejne miej­sce zajął otyły i jowialny Frank Knox – sekre­tarz stanu do spraw mary­narki wojen­nej. Siły mor­skie repre­zen­to­wali rów­nież naczelny dowódca mary­narki wojen­nej admi­rał Ernest King i jego bli­ski współ­pra­cow­nik admi­rał Harold Stark.

Pre­zy­dent Roose­velt poin­for­mo­wał zwięźle zebra­nych, że jutro przy­bywa do Waszyng­tonu pre­mier Wiel­kiej Bry­ta­nii Win­ston Chur­chill na zapo­wie­dzianą ważną kon­fe­ren­cję sojusz­ni­czą pod kryp­to­ni­mem „Arca­dia”. Towa­rzy­szyć mu będzie grupa naj­wyż­szych bry­tyj­skich dowód­ców woj­sko­wych. Na kon­fe­ren­cji tej omó­wione zostaną klu­czowe pro­blemy stra­te­giczne wojny i strona ame­ry­kań­ska musi być dobrze przy­go­to­wana do dys­ku­sji.

Po tych sło­wach coś na kształt uśmie­chu poja­wiło się na sku­pio­nej twa­rzy gene­rała Mar­shalla, zabie­ga­ją­cego o utwo­rze­nie sys­temu jed­no­li­tego dowo­dze­nia z bry­tyj­skim sojusz­ni­kiem. Na życze­nie pre­zy­denta gene­rał Mar­shall zre­fe­ro­wał aktu­alną sytu­ację wojenną w Euro­pie i Afryce Pół­noc­nej. Dłu­żej zatrzy­mano się nad wyda­rze­niami na Pacy­fiku. Roose­velt inte­re­so­wał się obecną i zapla­no­waną roz­bu­dową ame­ry­kań­skich sił mor­skich i powietrz­nych. Po chwili prze­szedł do sprawy, która zasko­czyła obec­nych.

– Zapro­si­łem was dzi­siaj – głos Roose­velta zdra­dzał pod­nie­ce­nie – rów­nież w tym celu, żeby­ście w jak naj­krót­szym cza­sie roz­wa­żyli moż­li­wość bom­bar­do­wa­nia Wysp Japoń­skich. Pra­gnę, by stało się to szybko i by zro­biono w tym celu wszystko, co leży w naszej mocy. Musimy odbu­do­wać nad­wą­tlone morale naszego narodu i odzy­skać twarz w opi­nii naszych alian­tów. Czy już coś zostało zro­bione z myślą o nalo­tach bom­bo­wych?

Zapa­no­wała cisza, twa­rze gości Bia­łego Domu wyra­żały kon­ster­na­cję i zakło­po­ta­nie.

To, czego zażą­dał pre­zy­dent, było obec­nie rze­czą nie­moż­liwą. Japo­nia leżała poza zasię­giem lądo­wego lot­nic­twa ame­ry­kań­skiego. Nie atak, lecz sku­teczna obrona przed seryj­nymi ude­rze­niami wroga były naka­zem chwili. Cień szansy, nie­mal rów­nej zeru, stwa­rzała akcja lot­nic­twa mor­skiego z pokładu lot­ni­skow­ców. Ale każdy z obec­nych wyklu­czał w duchu tę myśl. Byłby to akt samo­bój­czy, nie­mal pewna zagłada reszty Floty Pacy­fiku. Krótki zasięg lotu jed­no­sil­ni­ko­wych samo­lo­tów, pomi­ja­jąc już mały udźwig bomb, wyma­gałby pod­pły­nię­cia lot­ni­skow­ców na bar­dzo bli­ską odle­głość od celu ataku, tak jak to zro­bili Japoń­czycy, ale Pearl Har­bor w wyda­niu ame­ry­kań­skim nie mogło się udać. Z pew­no­ścią nawet odle­głe od wysp akweny mor­skie były dozo­ro­wane przez okręty i lot­nic­two nie­przy­ja­ciel­skie – takie myśli cha­otycz­nie prze­bie­gały w gło­wach więk­szo­ści zebra­nych. Głos zabrał gene­rał Mar­shall. Odpo­wia­da­jąc dyplo­ma­tycz­nie na pyta­nie pre­zy­denta, poin­for­mo­wał zebra­nych o dzia­łal­no­ści ame­ry­kań­skiego doradcy do spraw lot­nic­twa przy rzą­dzie Czang Kaj-szeka puł­kow­nika Cla­ire’a Chen­naulta i prze­rzu­ce­nia do Chin kolej­nej ochot­ni­czej grupy lot­ni­ków. Dal­sze dostawy w ramach lend-lease, a w szcze­gól­no­ści samo­lo­tów wraz z per­so­ne­lem lot­ni­czym, stwa­rzały w przy­szło­ści realne moż­li­wo­ści raj­dów bom­bo­wych na Japo­nię.

Pre­zy­dent ski­nął głową nie­cier­pli­wie i znów zapa­no­wała chwila ciszy. To, o czym mówił trzeźwo myślący Mar­shall, było melo­dią odle­głej przy­szło­ści, zwłasz­cza wobec koniecz­no­ści wzmoc­nie­nia obrony innych, bar­dziej zagro­żo­nych kie­run­ków. Roose­velt zda­wał sobie rów­nież sprawę, że ewen­tu­alna moż­li­wość ata­ków lot­nic­twa ame­ry­kań­skiego z naj­bliż­szych wybrze­żom Japo­nii dale­ko­wschod­nich baz radziec­kich nie była realna. Zwią­zek Radziecki nie był w tym cza­sie w sta­nie wojny z Tokio, cały wysi­łek zbrojny anga­żu­jąc w walce z hitle­row­skimi armiami na naj­waż­niej­szym fron­cie.

Żegna­jąc zapro­szo­nych pre­zy­dent Roose­velt ponow­nie, z naci­skiem, pod­kre­ślił swoje życze­nie, aby jak naj­szyb­ciej zacząć bom­bar­do­wać tery­to­rium wroga.

Po powro­cie z Bia­łego Domu gene­ra­ło­wie Mar­shall i Arnold oraz admi­rał King natych­miast zle­cili swoim szta­bom opra­co­wa­nie pla­nów ata­ków lot­ni­czych na Wyspy Japoń­skie.

W ścisłej tajemnicy

Dzie­sią­tego stycz­nia 1942 roku w cza­sie trwa­nia kon­fe­ren­cji „Arca­dia” pre­zy­dent znów inda­go­wał Mar­shalla, Kinga i Arnolda w spra­wie prze­nie­sie­nia wojny lot­ni­czej na tery­to­rium Japo­nii. Ale żaden z nich nie mógł przed­sta­wić kon­kret­nego planu. Odpo­wiedź, że szta­bowcy pra­cują nad tym zagad­nie­niem inten­syw­nie, nie zado­wo­liła Roose­velta.

Po cało­dzien­nych nara­dach z part­ne­rami bry­tyj­skimi admi­rał King powró­cił do zacisz­nej kabiny jachtu „Vixen”, słu­żą­cego mu w Waszyng­to­nie jako okręt fla­gowy. Tu wraz z wybra­nymi, nie­licz­nymi człon­kami swego sztabu pra­co­wał w spo­koju do póź­nej nocy.

Koman­dor Fran­cis Low zasta­na­wiał się chwilę, po czym zapu­kał do admi­ral­skiej kabiny. Miał tremę, choć nie pierw­szy dzień pra­co­wał w szta­bie naczel­nego dowódcy mary­narki wojen­nej na sta­no­wi­sku ofi­cera ope­ra­cyj­nego. Pomysł, który chciał przed­sta­wić swemu prze­ło­żo­nemu, nie odno­sił się do jego spe­cjal­no­ści – okrę­tów pod­wod­nych, doty­czył nato­miast pole­ce­nia, które wydał King wszyst­kim ofi­ce­rom sztabu. Low wie­dział, że admi­rał nie jest cho­dzącą sło­dy­czą. Cie­szył się wpraw­dzie sza­cun­kiem swego per­so­nelu, ale oschły sto­su­nek do oto­cze­nia nie zjed­ny­wał mu powszech­nej sym­pa­tii.

– Pro­szę wejść – usły­szał.

Gdy wszedł, King pod­niósł głowę znad papie­rów.

– Co powiesz, Low?

– Panie admi­rale – Fran­cis z miej­sca posta­no­wił wyło­żyć karty – mam pewien pomysł doty­czący bom­bar­do­wa­nia Japo­nii i chciał­bym go z panem omó­wić.

King nie ukry­wał zain­te­re­so­wa­nia. Pona­glał prze­cież w tej spra­wie pra­cow­ni­ków swego sztabu. Zachę­cony Low kon­ty­nu­ował:

– Byłem dziś w Nor­folk na inspek­cji naszego nowego lot­ni­skowca „Hor­net” i zoba­czy­łem coś, co dało mi wiele do myśle­nia. Przed odlo­tem z tam­tej­szego lot­ni­ska przy­glą­da­łem się tre­nin­go­wym lotom naszych samo­lo­tów. Star­to­wały z wyma­lo­wa­nych na ziemi kon­tu­rów pokładu lot­ni­skowca.

Znie­cier­pli­wiony King wyce­dził zło­śli­wie:

– Zdaje mi się, że gdzieś już o tym sły­sza­łem. Nie rozu­miem, o co ci cho­dzi.

Nie­zra­żony Low kon­ty­nu­ował swój wywód:

– Zaraz po nich te same kon­tury posłu­żyły jako cel szko­le­nio­wego ataku dwu­sil­ni­ko­wych bom­bow­ców z lot­nic­twa lądo­wego. Nie­przy­ja­ciel wie, że zasięg lotu samo­lo­tów bazu­ją­cych na lot­ni­skow­cach wynosi około pię­ciu­set kilo­me­trów. Przy­szło mi więc na myśl uży­cie bom­bow­ców lądo­wych śred­niego zasięgu, mogą­cych poko­nać o wiele dłuż­szy dystans. Może w grę wcho­dziłby B-25 lub B-26, gdyby mogły wystar­to­wać z krót­kiego pokładu okrętu. Jeśli oka­za­łoby się to moż­liwe, kilka z nich zała­do­wa­nych na lot­ni­sko­wiec można by prze­wieźć na odpo­wiedni dystans i użyć do bom­bar­do­wa­nia celów w Japo­nii. Pole­cił nam pan, byśmy o tym myśleli… i gdyby coś takiego się udało, można by zasko­czyć tych cho­ler­nych samu­ra­jów.

Low zamilkł, sądząc, że prze­dłu­ża­jąca się cisza wróży odmowę i krótką odprawę. Fran­cis mylił się jed­nak w swym przy­pusz­cza­niu.

– Low, coś w tym jest, o czym mówisz. Poroz­ma­wiaj o tym rano z Dun­ca­nem – usły­szał odpo­wiedź, któ­rej się nie spo­dzie­wał.

– Tak jest – odparł zado­wo­lony Fran­cis i ruszył do wyj­ścia. Admi­rał zatrzy­mał go na chwilę w poło­wie drogi.

– Bar­dzo cię pro­szę, Low, nie wta­jem­ni­czaj w te sprawy osób nie­po­wo­ła­nych.

Po powro­cie do swej kabiny Low zate­le­fo­no­wał natych­miast do miesz­ka­nia koman­dora Donalda Dun­cana. Obaj pra­co­wali w szta­bie Kinga. Dun­can ucho­dził za zdol­nego ofi­cera, zna­ją­cego się na spra­wach lot­nic­twa mor­skiego ope­ru­ją­cego z lot­ni­skow­ców. Umó­wili się na dzień następny.

Zja­wili się punk­tu­al­nie. Low zapo­znał go ze swym pomy­słem i dzień ten należy uznać za naro­dziny kon­cep­cji nazy­wa­nej póź­niej przez nie­liczną grupę wta­jem­ni­czo­nych „Spe­cjalną Ope­ra­cją Powietrzną Nr 1”. Dun­can zapa­lił się do pro­jektu, z zain­te­re­so­wa­niem słu­chał tego, co mówił Low.

– Potrzebna jest odpo­wiedź na dwa zasad­ni­cze pyta­nia – mówił Low. – Czy taki dwu­sil­ni­kowy bom­bo­wiec armijny może wystar­to­wać obcią­żony cię­ża­rem paliwa i bomb z krót­kiego roz­biegu z pokładu lot­ni­skowca? Czy może wylą­do­wać na nim po wyko­na­niu zada­nia? Odpo­wiedź twier­dząca na jedno lub oby­dwa pyta­nia stwa­rza dwa różne warianty ope­ra­cji.

– Frank – prze­rwał Dun­can – nie ma tu żad­nych ham­le­tow­skich pytań. Moja odpo­wiedź na pyta­nie dru­gie jest abso­lut­nie nega­tywna. Pokład lot­ni­skowca jest za krótki, by dwu­sil­ni­kowy bom­bo­wiec typu B-25 lub B-26 mógł wylą­do­wać na nim bez­piecz­nie. Te cięż­kie maszyny sia­dają na trzech kołach przy dużej szyb­ko­ści. Nie wytraci się jej, tak jak w wypadku lot­nic­twa mor­skiego, za pomocą liny hamu­ją­cej, gdyż ogon bom­bowca usy­tu­owany jest zbyt wysoko. Poza tym ma za słabą kon­struk­cję i każda próba wyha­mo­wa­nia dobiegu przy pomocy pokła­do­wej liny skoń­czy­łaby się muro­waną kraksą.

– A jaka jest twoja odpo­wiedź na pyta­nie pierw­sze?

Dun­can uśmiech­nął się.

– To wymaga obli­czeń. Zabiorę się natych­miast do roboty i jak skoń­czę, dam ci znać. Frank, jedno jest pewne: ni­gdy dotąd w histo­rii lot­nic­twa żaden bom­bo­wiec lądowy nie wystar­to­wał z pokładu lot­ni­skowca i teo­re­tycz­nie jest to, jak dotych­czas, w stu w pro­cen­tach nie­moż­liwe. Jak będziesz miał oka­zję, zapy­taj o to kole­gów z mary­narki angiel­skiej lub admi­rała Yama­moto – zażar­to­wał.

Koman­dor Dun­can zamknął się na pięć dni w swoim służ­bo­wym pokoju. Pra­co­wał solid­nie, zasię­ga­jąc opi­nii na temat para­me­trów tech­nicz­nych i „naro­wów”, szcze­gól­nie bom­bow­ców B-25 lub B-26. Prze­stu­dio­wał doku­men­ta­cję US Navy doty­czącą zbu­do­wa­nych lot­ni­skow­ców. Gdy pią­tego dnia umó­wił się z Lowem, wycią­gnął z teczki trzy­dzie­sto­stro­ni­cowe opra­co­wa­nie ana­li­tyczne upstrzone wyli­cze­niami i rysun­kami. Napi­sane było ręcz­nie. Dun­can nie dał go do prze­pi­sa­nia na maszy­nie, chcąc zacho­wać abso­lutną tajem­nicę.

– Spraw­dzi­łem i wyli­czy­łem wszystko, co było moż­liwe – oznaj­mił kole­dze – a to, co tu napi­sa­łem, warte jest dok­to­ratu. Jest tylko jeden samo­lot, który po odpo­wied­nich prze­rób­kach może speł­nić nie­zbędne warunki. Znasz go. To B-25 Mit­chell, pro­du­ko­wany w zakła­dach North Ame­ri­can. Czte­ro­sil­ni­kowe bom­bowce w ogóle nie wcho­dzą w grę z powodu swego cię­żaru i roz­pię­to­ści skrzy­deł. Bra­łem rów­nież pod uwagę inny typ, B-26 Marau­der, ale ten z kolei ma zbyt długi roz­bieg. Pozo­staje więc tylko B-25. Po zain­sta­lo­wa­niu dodat­ko­wych zbior­ni­ków paliwa mógłby prze­le­cieć jakieś trzy lub trzy tysiące pięć­set kilo­me­trów z jed­no­to­no­wym ładun­kiem bomb, oczy­wi­ście w sprzy­ja­ją­cych warun­kach mete­oro­lo­gicz­nych, o czym bez­względ­nie należy pamię­tać. Nor­mal­nie star­tuje on z roz­biegu dłu­go­ści około czte­ry­stu metrów. Gdyby zmniej­szyć nieco cię­żar wła­sny bom­bowca, można by skró­cić jego start do nie­wiele ponad sto pięć­dzie­siąt metrów, przy czo­ło­wym wie­trze w skali czter­dzie­stu pię­ciu kilo­me­trów na godzinę z dodat­kową war­to­ścią uzy­skaną dzięki mak­sy­mal­nej szyb­ko­ści pły­ną­cego okrętu. Skró­cony start, jak wynika z ana­lizy, będzie trudny, ale moż­liwy. Waru­nek pod­sta­wowy to odpo­wiedni tre­ning załóg. Spo­dzie­wam się, że nasi chłopcy staną na wyso­ko­ści zada­nia.

Zado­wo­lony Low kiwał pota­ku­jąco głową. Pomysł, któ­rego był ini­cja­to­rem, obra­stał w pióra, choć na razie jesz­cze na papie­rze.

– Frank, znasz lot­ni­sko­wiec „Hor­net” zwo­do­wany nie­dawno w stoczni Nor­folk. Jak wiesz, wypły­nął obec­nie w próbny rejs na Atlan­tyk. W lutym mógłby prze­pły­nąć na Pacy­fik. To jest wła­śnie ten okręt, który nam jest potrzebny. Na jego pokła­dzie zmie­ści się szes­na­ście maszyn B-25. „Hor­net” może roz­wi­jać szyb­kość dwu­dzie­stu pię­ciu węzłów, a kto wie, czy nie wię­cej? Potrzebna mu jest asy­sta dru­giego lot­ni­skowca, który zapew­niłby mu osłonę lot­ni­czą. Gdyby ope­ra­cja doszła do skutku, nie obej­dzie się rów­nież bez eskorty krą­żow­ni­ków i nisz­czy­cieli. Z rzutu oka na mapę wynika bez żad­nych obli­czeń, że w takiej kara­wa­nie muszą zna­leźć się tan­kowce, by okręty wojenne miały się z czego napić. Pod­wie­zione Mit­chelle mogą wystar­to­wać z odle­gło­ści około 500 mil od wybrzeży japoń­skich. Po doko­na­nym nalo­cie wylą­dują w Chi­nach, a okręty wrócą do bazy. Oczy­wi­ście do tego wszyst­kiego potrzebne jest szczę­ście. Sam dobrze wiesz, Frank, jak cho­ler­nie dużo szczę­ścia. Cała impreza polega na zasko­cze­niu.

Low zadzwo­nił do admi­rała. Ten był u sie­bie i chciał ich natych­miast zoba­czyć. King gorącz­kowo wer­to­wał kartki z ana­li­zami Dun­cana. Obaj koman­do­rzy tkwili przed nim wycze­ku­jąco. Admi­rał, po prze­czy­ta­niu do końca mate­riału, powie­dział z zado­wo­le­niem:

– Poro­zum­cie się z gene­ra­łem Arnol­dem i jeśli wyrazi zgodę na wasz pro­jekt, popro­ście go, by skon­tak­to­wał się ze mną. Ale wobec innych obo­wią­zuje was ści­sła tajem­nica.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki