Toskania. W cieniu Amiaty - Elżbieta Sęczykowska - ebook + audiobook

Toskania. W cieniu Amiaty ebook i audiobook

Elżbieta Sęczykowska

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zbeletryzowany przewodnik po Toskanii.

Przez pryzmat opowieści o awanturniczej przygodzie grupy Polaków, którzy wyruszają do Italii, aby wyremontować toskańskie palazzo położone u stóp wyniosłej Amiaty, z iście włoskim w charakterze romansem dwóch kobiet w tle – poznajemy główną bohaterkę powieści, czyli Toskanię, z jej zapierającą dech przyrodą, spektakularnymi krajobrazami, wybitną kulturą, historią, słynną kuchnią i włoską obyczajowością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 33 min

Lektor: Wojciech Kałużyński

Oceny
4,0 (12 ocen)
7
1
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DominikStawicki

Z braku laku…

Opisy Toskanii ,zabytków, ludzi bardzo dobre i ciekawe, natomiast nieprawdopodobna historia jednej z bohaterek , wręcz toksyczna, niweluje walory książki. Tylko dla osób które lubią psychicznie się biczować.
00
pati18

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka.
00
Pawelshoppinguk

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze sie czyta/slucha
00
lorelei_l

Z braku laku…

Z uwagi na urlop w Toskanii liczyłam na połączeniem przyjemnego z pożytecznym, czyli miłe podanie wiedzy z przewodników turystycznych. I ta część o historii i kulturze Toskanii jest ok, ale całość obyczajowa to dramat- postacie bardzo drewniane, akcja poprowadzona strasznie nużąco, robiłam do tej książki chyba z 5 podejść i ostatecznie poddaję się w połowie. Z Toskanii już wróciłam zwiedzając ją ze standardowym przewodnikiem, który przeczytałam w całości.
00

Popularność




Rozdział 1. Kinga

Roz­dział 1

Kinga

Ciszę zimo­wego sobot­niego popo­łu­dnia prze­rwał nie­spo­dzie­wa­nie dzwo­nek domo­fonu. A prze­cież to miał być taki spo­kojny week­end…

Pies prze­krzy­wił głowę i nasta­wił uszu, nie rusza­jąc się spod biurka Anny. W słu­chawce usły­sza­łem Kingę.

– Wpuść­cie mnie szybko, muszę z wami pil­nie poga­dać!

„Aha, coś jej się znów przy­tra­fiło, skoro potrze­buje ducho­wego wspar­cia” – pomy­śla­łem.

Lubimy Kingę, jej sza­loną oso­bo­wość, którą nas wie­lo­krot­nie zaska­ki­wała, twór­czy umysł, poczu­cie humoru. Nie­stety, jej cią­głe pro­blemy natury emo­cjo­nal­nej, jak rów­nież nie­ustanne zmiany pla­nów życio­wych są obez­wład­nia­jące. Chaos w dzia­ła­niu oraz wyni­ka­jące z tego kło­poty bytowe i finan­sowe wpra­wiają w dygot nie tylko ją samą, ale całe oto­cze­nie przy­ja­znych jej ludzi. Bo Kinga to osoba lubiana przez wszyst­kich, przy­ja­zna światu, otwarta i cie­kawa. Lecz ma pewną dozę szcze­gól­nej wraż­li­wo­ści, która jest przy­czyną jej cią­głych dyle­ma­tów oraz nie­ustannej szar­pa­niny. Swe burz­liwe związki koń­czy zazwy­czaj jako pora­niona, obo­lała, potłu­czona emo­cjo­nal­nie, potur­bo­wana przez los.

Kiedy zaprzy­jaź­niła się z Anną, doko­nała coming outu, licząc na przy­chyl­ność z jej strony. Jed­nak gdy oka­zało się, że z tej zna­jo­mo­ści związku nie będzie, bo Anna jako typ zde­cy­do­wa­nie hetero nie zamie­rza eks­pe­ry­men­to­wać, pozo­stała z nią bez cie­nia żalu w cie­płych, przy­ja­ciel­skich rela­cjach.

Teraz weszła zzięb­nięta, nio­sąc pod pachą butelkę wina. Rzu­ciła się uści­snąć Annę i pogła­skać Lucka, a do mnie mru­gnęła okiem, odda­jąc wino – ty zaj­mij się flaszką!

– Prze­pra­szam was, że z nagła, ale muszę się napić i z kimś mądrzej­szym od sie­bie pil­nie poroz­ma­wiać – powtó­rzyła, zrzu­ca­jąc ple­cak oraz prze­mo­czoną kurtkę.

– O co cho­dzi, Kingo? – spy­ta­łem, nie widząc jesz­cze kło­po­tów rysu­ją­cych się na hory­zon­cie.

W prze­ci­wień­stwie do Anny, która trzeź­wiej ode mnie pod­cho­dzi do eks­ce­sów Kingi, dla­tego od razu mru­gnęła do mnie poro­zu­mie­waw­czo.

– Pew­nie jakaś nowa miłość, nie­praw­daż? – Pró­bo­wała zgad­nąć.

– Oj tam, oj tam, jaka znowu miłość? Kochani, wie­cie w jakiej czar­nej dupie tkwię od dawna… Ale chyba los się do mnie w końcu uśmiech­nął!

– Jed­nak pozna­łaś kogoś nowego? – drą­żyła Anna, wie­dząc, że Kinga jest bez­na­dziej­nie, bo nie­szczę­śli­wie zako­chana.

– Nie w tym rzecz – odparła.

– A w czym zatem?

– Zna­cie moją nie­szczę­sną sytu­ację finan­sową, od dawna jestem dosłow­nie na dnie. Ale dosta­łam pewną pro­po­zy­cję!

Kinga, podob­nie jak Anna, stała się ofiarą tak zwa­nego wol­nego rynku. Trudno bowiem odna­leźć się w świe­cie bru­tal­nej kon­ku­ren­cji, w któ­rym pra­cu­jąc w sek­to­rze kul­tury, nie miało się szans zgro­ma­dzić pie­nię­dzy na inwe­sty­cje ani nawet na zabez­pie­cze­nie się przed bez­ro­bo­ciem. Jedy­nie nie­licz­nym udało się dzięki talen­tom, sile, wspar­ciu rodziny albo przy­ja­ciół zała­pać na przy­zwo­ite posady, zało­żyć wła­sną firmę lub dołą­czyć do jako tako pro­spe­ru­ją­cego biz­nesu.

Cóż zatem może zro­bić wraż­liwa kobieta z nie­do­koń­czo­nymi stu­diami psy­cho­lo­gicz­nymi, empa­tyczna i zdolna wpraw­dzie, lecz bez nad­zwy­czaj­nych ukła­dów, umie­jęt­no­ści nego­cjo­wa­nia warun­ków pracy i przy­zwo­itych sta­wek, wieczna altru­istka poszu­ku­jąca swego miej­sca w życiu, bud­dystka z prze­ko­nań, a z duszy artystka? Z ciała zaś skłonna do wiecz­nych poświę­ceń, wciąż w kimś zako­chana les­bijka?

Przy­zwy­cza­jeni do cią­głych zmian w miło­snym życiu Kingi oboje z Anną spoj­rze­li­śmy na nią z nadzieją.

– Lepiej daj­cie spo­kój i otwórz­cie wresz­cie to wino, bo muszę się szybko napić. Potrzebne mi dobra rada i wspar­cie.

– Wobec tego zjedz z nami kola­cję, nie mamy nic spe­cjal­nego, ale są sery i sałata, znaj­dzie się coś jesz­cze – zapro­po­no­wała Anna.

– Może być – odpo­wie­działa łaska­wie. – Dawaj­cie wszystko, bom głodna prawdę mówiąc jak wilk, a wła­ści­wie wil­czyca, jeśli chcemy być poli­tycz­nie poprawni…

Kinga ma świetne poczu­cie humoru, acz­kol­wiek muszę przy­znać, że cza­sem potrafi doprawdy wku­rzyć swą nad­mierną bez­tro­ską, bra­kiem poczu­cia czasu, noto­rycz­nym spóź­nial­stwem. Jed­nak zawsze jej się to wyba­cza, bowiem to dobry czło­wiek, wraż­liwa dusza ze wszyst­kimi swo­imi sła­bo­ściami. Wygląda młodo, szczu­pło, a kiedy jest w dobrym nastroju, to pięk­nie i roz­bra­ja­jąco się uśmie­cha. Try­ska wów­czas bły­sko­tli­wym dow­ci­pem i cel­nymi ripo­stami. Trudno jej nie lubić.

Jeśli jed­nak zda­rzy się, że popad­nie w depre­syjny nastrój, przej­mują nad nią wła­dzę roz­ma­ite lęki i fru­stra­cje, potrafi roz­kleić się na dobre, a nawet zapła­kać. Wiem to od Anny, bo przy mnie ni­gdy nie pozwo­li­łaby sobie na takie mazgaj­stwo. Gra twar­dzielkę. Silna tylko z pozoru i na pierw­szy rzut oka.

Tym razem Kinga przy­nio­sła jed­nak naprawdę nad­zwy­czajne wie­ści.

– Słu­chaj­cie mnie uważ­nie, bo nie będę powta­rzać dwa razy – zaczęła. – Dosta­łam nie­sa­mo­witą pro­po­zy­cję pracy!

– Mów szybko! Zamie­niamy się w słuch. Czy jakaś agen­cja rekla­mowa posta­no­wiła sko­rzy­stać z two­ich ory­gi­nal­nych i świa­tłych pomy­słów? – spy­ta­łem.

Kinga ma dość bogate CV, bo czę­sto zmie­nia zaję­cie. Na swoim kon­cie ma już etaty w zacnych insty­tu­cjach muze­al­nych, redak­cjach, prace na wyko­pa­li­skach arche­olo­gicz­nych, repor­ter­skie dzia­ła­nia i foto­gra­fię. Nic też dziw­nego, że zbli­żyły się z Anną, dzie­ląc nie tylko sprawy zawo­dowe, ale także pasje i ogólne zain­te­re­so­wa­nia.

– Już wiem, będziesz eks­klu­zywną wypro­wa­dzaczką psów! – zawo­ła­łem nie bez zło­śli­wo­ści, wie­dząc o jej miło­ści do zwie­rząt. – Popatrz, jak dosko­nale radził sobie Pokora w fil­mie Poszu­ki­wany, poszu­ki­wana, dostał się nawet do rezy­den­cji jakie­goś poli­truka.

– Drań jesteś i tyle. Lucek, sły­szysz, co twój pan bre­dzi? Tylko ty mnie zro­zu­miesz…

Lucek fak­tycz­nie spoj­rzał na mnie badaw­czym wzro­kiem, jakby potwier­dzał słowa Kingi, po czym ziew­nął i zwi­nął się w pre­ce­lek.

– W końcu teraz, jak wam powiem, o co cho­dzi, wpad­nie­cie w zachwyt, a ja naresz­cie speł­nię się w życiu i będę robić to, co lubię naprawdę! – zapo­wie­działa.

– Pozwól nam zgad­nąć. Jeśli nie psy, to może kariera w mode­lingu jakimś? Z twoją figurą zro­bi­ła­byś furorę – dodała prze­śmiew­czo Anna.

– Ech, nie chce mi się gadać z wami w takim tonie. To naprawdę coś wyjąt­ko­wego! Nie uwie­rzy­cie, ale praca jest w budow­lance – oznaj­miła z dumą w gło­sie.

Co takiego? Fak­tycz­nie, zatkało nas na chwilę. Roz­ba­wiony znów nie mogłem się poha­mo­wać i odmó­wić sobie drob­nej zło­śli­wo­ści:

– Czy sta­wiamy kolejny biu­ro­wiec w War­sza­wie? A może hotel wraz z izra­el­skimi dewe­lo­pe­rami?

Kinga spoj­rzała na mnie znad kie­liszka z dia­bo­licz­nym uśmiesz­kiem.

– Mylisz się, kolego. Nie hotel, nie żaden biu­ro­wiec, a naj­praw­dziw­sze palazzo1! I nie w zapy­zia­łej War­sza­wie, a w Toska­nii, idioto!

Annie sztućce wypa­dły z rąk, bowiem takiej nie­do­rzecz­no­ści już dawno nie sły­szała.

– No, nie! Tego jesz­cze nie było! – zawo­łała, po czym wybuch­nęła grom­kim śmie­chem i posłała mnie po drugą butelkę wina.

Ubra­łem się nie­chęt­nie, bo ziąb za oknem nie nastra­jał zbyt­nio do spa­ce­rów uli­cami Saskiej Kępy. Idąc do daw­nego kul­to­wego sklepu Kry­sia przy Fran­cu­skiej, pomy­śla­łem sobie, że Anna chce poga­dać z Kingą bez świad­ków i wycią­gnąć z niej wię­cej szcze­gó­łów. Mimo to wró­ci­łem naj­szyb­ciej jak mogłem, prawdę mówiąc, byłem cie­kaw dal­szego ciągu tej opo­wie­ści. Oczyma wyobraźni już widzia­łem zbli­ża­jącą się powoli kata­strofę. Wciąż byłem w szoku.

A może jed­nak się mylę, może to jakaś szansa dla Kingi? Biłem się z myślami: z jed­nej strony ta pro­po­zy­cja wyda­wała mi się absur­dalna, ale z dru­giej zda­wa­łem sobie sprawę z tego, jak ste­reo­ty­powo postrze­gam świat i że powi­nie­nem to zmie­nić. Dla­czego kobieta nie mia­łaby pod­jąć się prac tra­dy­cyj­nie zare­zer­wo­wa­nych dla męż­czy­zny? Wia­domo, bio­lo­gia. Lecz budowa to prze­cież nie tylko prze­rzu­ca­nie cegieł i mie­sza­nie betonu. Tyle że Kinga, o ile mi wia­domo, do tej pory nie parała się budow­lanką w żad­nym zakre­sie, ni­gdy nie miała do czy­nie­nia z żadną z tych robót. Czyżby była aż tak zde­spe­ro­wana, a może jej już na dobre odbiło?

W końcu w swoim życiu nie takie rze­czy już widzia­łem. Będąc oneg­daj w Tasz­kien­cie, doświad­czy­łem tego, co kobiety potra­fią! Przy czter­dzie­sto­stop­nio­wym upale asfal­to­wały ręcz­nie drogę naprze­ciwko kawiarni, w któ­rej sie­dzia­łem, chro­niąc się przed gorą­cem i pijąc zimne napoje. Pomię­dzy jedną a drugą wywrotką asfaltu dwie barysz­nie2 przy­sia­dły się do mojego sto­lika i popro­siły o coca-colę. Po chwili na stole poja­wiła się zimna cola i dwie szklanki. Kobiety o ruben­sow­skich kształ­tach wycią­gnęły tym­cza­sem z prze­past­nej torby butelkę i nalały sobie do lite­ra­tek. Po czym skie­ro­wały się do mnie i spy­tały:

– Mal­czik, cho­czesz?3

– Pażał­sta4 – odpar­łem, ski­nąw­szy głową.

Nalały mi więc rów­nież i wznio­sły toast za dru­że­stwo5. To była ostat­nia rzecz, jaką widzia­łem, bowiem po pierw­szym łyku oczy wyszły mi na wierzch, tchu nie mogłem zła­pać, gdyż w swo­jej naiw­no­ści sądzi­łem, że to wódka, a nie czy­sty spi­ry­tus…

Nato­miast kobiety popa­trzyły na mnie z poli­to­wa­niem, same zaś dokoń­czyły pół­li­trową flaszkę i poszły dalej asfal­to­wać… Butelka coca-coli tym­cza­sem pozo­stała na stole nie­ru­szona. Jak widać potrze­bo­wały tylko szkła.

Już na scho­dach usły­sza­łem pod­nie­sione głosy obu pań snu­ją­cych zapewne marze­nia o sło­necz­nych toskań­skich wzgó­rzach. Pomy­śla­łem, że póki co są one jesz­cze bar­dzo odle­głe.

Zasta­łem dziew­czyny w dobrych humo­rach, Kinga wyraź­nie już nakre­śliła wizję przy­szłych suk­ce­sów.

– Chodź tu do nas prędko – rze­kła Anna. – Mamy ci coś nie­sa­mo­wi­tego do powie­dze­nia. Będziesz ponie­kąd głów­nym wyko­nawcą budu­ją­cego się planu.

– O nie, tylko nie to, nie wcią­gnie­cie mnie w tę grę – odpo­wie­dzia­łem nieco prze­stra­szo­nym gło­sem. Za jakie grze­chy? – Co tam uknu­ły­ście, dro­gie panie? – zapy­ta­łem, otwie­ra­jąc jed­no­cze­nie kolejną butelkę mer­lota. – Może zro­bimy grzańca? Jest cho­ler­nie zimno na zewnątrz.

– Eee tam… Zaraz się roz­grze­jesz wia­do­mo­ścią, jaką Kinga ma dla cie­bie!

– Aż się boję spy­tać. – Spo­dzie­wa­łem się naj­gor­szego.

– A więc chcia­ły­śmy ci zako­mu­ni­ko­wać, że oto jedziesz z naszą Kin­gu­sią do Toska­nii!

– Tak? Nie wie­dzia­łem, że mam takie plany, ale brzmi cie­ka­wie. I co ty na to? – zwró­ci­łem się do Anny.

– Takie są plany, nie jestem jed­nak pewna, czy obie­cu­jące – dodała już nieco bar­dziej scep­tycz­nie.

Upi­łem łyk wina i oznaj­mi­łem:

– No to cze­kam na szcze­góły tej rewe­la­cji.

Usia­dłem na wszelki wypa­dek, żeby się nie prze­wró­cić po ich wysłu­cha­niu. Lucek otarł się o moje kolana i przy­siadł obok. Popa­trzył z czu­ło­ścią w moje oczy, jakby chciał powie­dzieć: „Stary, zasta­nów się, co robisz…”.

– Otóż mój drogi – zaczęła Anna – Kinga, ow­szem, ma plan, lecz ma też pewien pro­blem.

– To mnie jakoś nie dziwi. – Zaśmia­łem się sar­ka­stycz­nie.

– Prze­stań drwić i maru­dzić, tylko posłu­chaj cier­pli­wie. Kinga nie może poje­chać sama, bo nie ma samo­chodu. Prawo jazdy, jak wiesz, zdo­była cudem przy dzie­wią­tym podej­ściu zale­d­wie mie­siąc temu i nie miała dotąd moż­li­wo­ści wypró­bo­wa­nia swych umie­jęt­no­ści w prak­tyce.

– Potrze­buje więc kie­rowcy i auta?

– Tak, ale to nie wszystko – szep­nęła Kinga cicho i skrom­nie skło­niła głowę.

– A czego jesz­cze potrze­bu­jesz?

– No i to jest wła­śnie naj­istot­niej­sze. Potrze­buję czło­wieka. Ktoś to wszystko musi prze­cież zro­bić tam, na miej­scu.

– I ja mam być tym czło­wie­kiem? – spy­ta­łem oszo­ło­miony.

– Nie wiem, jak to ująć, ale rzecz w tym, że trzeba popro­wa­dzić prace budow­lane i wykoń­cze­niowe w tym palazzo, a ja nie mam poję­cia, jak się do tego zabrać.

– A duże to palazzo? I gdzie ono się kon­kret­nie znaj­duje? Do kogo należy?

– Willa jest spora, trzy­pię­trowa i stoi podobno w prze­pięk­nym miej­scu.

– Chcesz powie­dzieć, że jej nie widzia­łaś?

– Nie, ale to nie pro­blem prze­cież, zawsze można pole­cieć i zro­bić reko­ne­sans.

– Ow­szem, ale to nie Radzy­min czy Płońsk, żeby wysko­czyć na week­end. A coś bli­żej na jej temat? Co tam kon­kret­nie trzeba zro­bić? – spy­ta­łem.

– Inwe­stor ma wizję praw­dzi­wego wło­skiego palazzo, rozu­miesz?

– Czy wiesz, co to zna­czy? Kingo, czy ty upa­dłaś na głowę, żeby pory­wać się na coś takiego bez ele­men­tar­nego przy­go­to­wa­nia zawo­do­wego? Toż to czy­ste oszo­łom­stwo!

– O, prze­pra­szam, coś tam wcze­śniej remon­to­wa­łam w swoim domu.

– A z jakim skut­kiem? I czy aby nie skoń­czyło się piękną kata­strofą jak w Greku Zor­bie?

– Doprawdy, czar­no­widz­two upra­wiasz kolego. Ech… Tamto wypar­łam już dawno z pamięci, nie warto do tej sprawy wra­cać po latach. Opu­ści­łam zresztą to miej­sce z powodu zawodu miło­snego, a nie kata­strofy budow­la­nej… ha, ha. Tamta sprawa nie ma nic wspól­nego z obecną sytu­acją. To jak?

– Kochana Kin­gu­siu, jestem wpraw­dzie inży­nie­rem, mie­rzy­łem się w życiu z róż­nymi rze­czami, cza­sem bar­dzo trud­nymi, nawet takimi, któ­rym nikt by nie podo­łał, robi­łem wiele prac samo­dziel­nie w swoim domu, jed­nak to nie zna­czy, że podejmę się tak skom­pli­ko­wa­nego wyzwa­nia!

– A niby dla­czego nie? – żach­nęła się Kinga.

– Bo mam dok­to­rat z eko­no­mii, wpraw­dzie zro­biony w Afryce, nie­mniej jed­nak… i wiem, czym to pach­nie. Nie jestem aż tak zde­ter­mi­no­wany mimo licz­nych nie­do­bo­rów.

– Dok­to­rat dok­to­ra­tem, a mnie drę­czą wciąż złe prze­czu­cia, a rzadko się mylę – rzu­ciła w prze­strzeń Anna.

– Oj tam, oj tam, ty zawsze doszu­ku­jesz się dziury w całym, pesy­mizm cię zżera. Myśla­łam, że można na was liczyć – rzu­ciła Kinga mocno roz­cza­ro­wana.

– Wcale nie – obu­rzyła się Anna. – Z natury jestem opty­mistką, ale tu widzę kanał. Jak wy się do tego wszyst­kiego zabie­rze­cie? Prze­cież nawet nie wie­cie, jak dom wygląda, nie zna­cie wło­skiego ani miej­sco­wych ukła­dów. A wieść gminna nie­sie, że tam mafie dewe­lo­per­skie gra­sują. Podob­nie zresztą jak tutaj. Nie zna­cie też kosz­tów takiego przed­się­wzię­cia, nie dys­po­nu­je­cie robot­ni­kami. Krótko mówiąc, nie macie bla­dego poję­cia o realiach.

– Ale na hory­zon­cie widać wiel­kie pie­nią­dze! – dodała zde­spe­ro­wana Kinga.

– No wła­śnie, przy­ćmiły ci mózg, dziew­czyno – odparła Anna.

– Ja bym się tym nie przej­mo­wał zanadto, zro­bimy kal­ku­la­cję kosz­tów i zysków. Czy wiesz dokład­nie, co tam trzeba zro­bić? – zapy­ta­łem. Zro­biło mi się tro­chę żal Kingi, bo widzia­łem, jak bar­dzo zależy jej na tym zle­ce­niu. We mnie też, prawdę mówiąc, ode­zwała się tak czę­sto potę­piana przez Annę nutka ryzy­kanc­twa.

– Nooo, pra­wie wszystko. Podobno stoją tam tylko mury i jest dach.

– A można tam zamiesz­kać?

– Oczy­wi­ście – potak­nęła Kinga.

– Dobrze byłoby zro­bić rze­czy­wi­ście mały reko­ne­sans, poje­chać tam, spraw­dzić, czy opo­wie­ści odpo­wia­dają realiom, skal­ku­lo­wać koszty i zna­leźć robot­ni­ków.

– O! Wła­śnie tego ocze­kuję od cie­bie. Nie gadaj, tylko weź się żwawo do roboty.

– A jaka ma być twoja rola tym­cza­sem? – spy­ta­łem nie­śmiało.

– Jak to? Ja będę kie­row­ni­kiem budowy! Mogę wam goto­wać i beton mie­szać.

– Kobieto, czy ty mie­sza­łaś kie­dyś beton? Wiesz, co mówisz? – Ta roz­mowa zaczęła mnie bawić.

– Pew­nie! Ojcu poma­ga­łam na działce, przy alta­nie…

W tym momen­cie dostrze­głem, jak zaraź­liwy staje się entu­zjazm Kingi, i nie była to tylko kwe­stia wypi­tego alko­holu, ale przede wszyst­kim uru­cho­mio­nej wyobraźni. Pośród śmie­chu i zabaw­nych kwe­stii, któ­rymi prze­rzu­ca­li­śmy się spon­ta­nicz­nie, powsta­wał plan nie­co­dzien­nych dzia­łań, przy­szłych ogrom­nych zysków, a przede wszyst­kim wizja nie­zwy­kłej przy­gody wpi­su­jąca się w piękne oko­licz­no­ści przy­rody. Toska­nia to kra­ina bogata w cuda natury, gdzie histo­ria Etru­sków wplata się w urodę zabyt­ków i dowody talen­tów rene­san­so­wych arty­stów, gdzie panują wspa­niałe tra­dy­cje kuchni i wina, czy­niąc to miej­sce jedy­nym takim na świe­cie. Czyż zatem można tak lek­ko­myśl­nie zre­zy­gno­wać z jedy­nej w swoim rodzaju wyprawy do źró­deł śród­ziem­no­mor­skiej cywi­li­za­cji?

– Wie­cie, inwe­stor wspo­mniał, że na jego działce znaj­dują się groty z epoki Etru­sków.

– Nie mów! Ależ to fan­ta­styczne – zain­te­re­so­wała się Anna. – Jeśli to prawda, to jadę z wami!

– A kto zosta­nie z Luc­kiem? – spy­ta­łem.

W tym momen­cie, jak na komendę, pod­niósł się Lucek i spoj­rzał na nas z nie­po­ko­jem. Jego instynkt samo­za­cho­waw­czy był chyba spraw­niej­szy w tym momen­cie niż mój.

– Kinga, może prze­nie­siemy tę roz­mowę na jutro, kiedy wytrzeź­wie­jemy? Co ty na to? – spy­ta­łem. Czu­łem już bowiem, że udzie­la­jąca się nam wza­jem­nie eufo­ria pochło­nie nas za chwilę do reszty i stra­cimy racjo­nalny osąd sytu­acji. – Może się zda­rzyć, że dzi­siej­sze usta­le­nia upadną, bo nowe pomy­sły będą lep­sze.

– Masz rację, ja nie nadaję się już dziś do dal­szej dys­ku­sji. Wpadnę jutro – zapo­wie­działa.

1.palazzo (wł.) – pałac [wróć]

2.barysz­nie (ros.) – panny, panienki [wróć]

3.Mal­czik… (ros.) – Chłop­cze, chcesz? [wróć]

4.pażał­sta (ros.) – pro­szę [wróć]

5.dru­że­stwo (ros.) – przy­jaźń [wróć]

Rozdział 2. Wieczne dylematy

Roz­dział 2

Wieczne dyle­maty

Następ­nego dnia Kinga oczy­wi­ście nie zja­wiła się, jak wcze­śniej obie­cała. Prawdę mówiąc, nie zmar­twi­li­śmy się zbyt­nio, bo kiedy prze­ana­li­zo­wa­li­śmy to sza­leń­cze przed­się­wzię­cie na trzeźwo, wydało się nam tak absur­dalne, że tylko głu­piec mógłby porwać się na tę abs­trak­cyjną pro­po­zy­cję.

Anna wró­ciła do pisa­nia i swo­ich fun­da­cyj­nych spraw, a było ich całe mnó­stwo – kon­fe­ren­cja, kon­cert w Fil­har­mo­nii Naro­do­wej, jakaś wystawa. Umó­wiła się też na upra­gnione zaję­cia z cera­miki, o czym marzyła latami. Wresz­cie nad­szedł czas. Ja z kolei nad­ra­bia­łem zale­gło­ści w czy­ta­niu. Pię­trzył się przede mną stos nie­tknię­tej lite­ra­tury, która cze­kała na mnie wiele mie­sięcy.

Jed­nak już kolej­nego przed­po­łu­dnia chwi­lowy spo­kój prysł niczym bańka mydlana. Kinga, jakby ni­gdy nic, w zna­ko­mi­tym humo­rze sta­nęła przed naszymi drzwiami.

– Cześć, Kingo, mia­łaś być wczo­raj.

– Tak, ale mia­łam spo­tka­nie z inwe­sto­rem, jak rozu­mie­cie bar­dzo ważne było i zabrało mi sporo czasu.

– I co? Sprawa na­dal aktu­alna? – spy­ta­łem.

– Jak naj­bar­dziej! Będę miała wkrótce rysunki i plany całego domu. Uzgod­ni­łam też wyjazd na miej­sce. Nie obej­dzie się bez foto­gra­fii, które nam roz­ja­śnią w gło­wach i dadzą poję­cie o roz­mia­rach budowy. Krótko mówiąc, jadę zro­bić reko­ne­sans. I to jak naj­szyb­ciej, ponie­waż sprawa stała się pilna. Jacek, jedź ze mną!

– Ale czym? – spy­ta­łem nie bez powodu.

– Jak to czym? Samo­cho­dem Anny! – odparła.

– O, nie, za żadne skarby świata! – zapro­te­sto­wała Anna. – Ja muszę mieć auto do dys­po­zy­cji, nie tylko ze względu na Mazury, ale też z powodu psa, który już nie może podró­żo­wać koleją. Jedź sama, może minie ci ten nagły zapał do budowy. A, i jesz­cze jedno, czy inwe­stor ponosi koszty tej wyprawy?

– No nie, prze­cież to nasza sprawa. Inwe­sty­cja w przy­szłość.

– Póki co, na razie tylko w twoją, moja miła…, a może poleć samo­lo­tem wobec tego? – pod­su­ną­łem.

– Dobry pomysł! Poży­czę kasę od mamy na poczet przy­szłych zysków. A tym­cza­sem zasta­nów się, chłop­cze, nad ogól­nymi kosz­tami, przy­naj­mniej z grub­sza, zanim dosta­niemy plany – zwró­ciła się do mnie.

– Ale Kinga, ja jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łem osta­tecz­nie, czy chcę brać udział w tej przy­go­dzie.

– To nic, ale przy­naj­mniej wykaż tro­chę dobrej woli i pomóż kole­żance, dodam, ulu­bio­nej kole­żance, nie­praw­daż? Zważ, że będę ci goto­wała obiady!

– Abso­lutna wariatka – rzu­ciła ze śmie­chem Anna. – Całe szczę­ście, że cię lubię. Zro­bię pyszne spa­ghetti.

– Teraz to zro­bi­łam się naprawdę głodna. Dawaj szybko tę pastę, niech poczuję kli­maty Połu­dnia. Ech, Ita­lia… Muszę czym prę­dzej wpro­wa­dzić się w tę śród­ziem­no­mor­ską atmos­ferę. A jakie­goś wina wło­skiego nie macie przy­pad­kiem? Pogoda nas nie roz­piesz­cza, plu­cha za oknem, ziąb nie­moż­liwy.

– Jacku, wycią­gnij to chianti, któ­rego tak pil­nie strze­głam. Myśla­łam, że ucho­wam je do świąt.

– O, lubię chianti! A o któ­rych świę­tach myśla­łaś? Bożego Naro­dze­nia? Wcze­śniej będą miko­łajki! Wła­ści­wie to pra­wie zaraz. Jest zatem oka­zja – ucie­szyła się Kinga.

– A ty, Jacku, rusz się wresz­cie – popro­siła Anna.

– Niech tam, wyniosę śmieci… – burk­ną­łem. – I wyjdę z psem na spa­cer, bo adre­na­lina prze­sła­nia mi obraz przy­szło­ści.

– Tylko wra­caj prędko, bo obiad pra­wie na stole, a mamy tyle jesz­cze do prze­ga­da­nia – przy­po­mniała Anna.

Idąc po scho­dach, bo winda nie­czynna, myśla­łem sobie, że może jed­nak ona ocze­kuje ode mnie pod­re­pe­ro­wa­nia mocno nad­wy­rę­żo­nego domo­wego budżetu. Prawdę mówiąc, mam wyrzuty sumie­nia, bowiem moja ostat­nia afry­kań­ska wyprawa zakoń­czyła się spek­ta­ku­lar­nym fia­skiem. Uto­pione w niej ogromne pie­nią­dze nie tylko nie przy­nio­sły ocze­ki­wa­nego zysku, lecz wpę­dziły nas w duże kło­poty finan­sowe, także z powodu bak­te­rii New Delhi, która o mało nie posłała mnie na tam­ten świat. Było już ze mną bar­dzo kru­cho, a nawet bez­na­dziej­nie. Dosłow­nie cudem usze­dłem z życiem.

Tak więc, kiedy po pra­wie trzech latach wró­ci­łem do Pol­ski, Anna, odbie­ra­jąc mnie z lot­ni­ska, nie poznała mnie pra­wie, tak bar­dzo byłem zmie­niony. Nic dziw­nego, przy swoim słusz­nym wzro­ście – metr osiem­dzie­siąt pięć – waży­łem zale­d­wie pięć­dzie­siąt osiem kilo­gra­mów. W butach i z ple­ca­kiem. Spe­cjal­nie zważy­łem się na tę oko­licz­ność na lot­ni­sku w Madry­cie.

Anna, nie pierw­szy już raz zresztą, wzięła mnie pod swoją opiekę. Odkar­miła, zadbała o spo­kój psy­chiczny po licz­nych trau­mach. Należy się jej podzię­ko­wa­nie, wszak to moja życiowa part­nerka.

Spa­ce­ru­jąc po parku, widzę gdzie­nie­gdzie tro­chę czy­stego śniegu. Nasze psy zawsze lubiły park Ska­ry­szew­ski. Znały tu każdą ścieżkę, każdy kamień. Do nie­dawna były jesz­cze dwa. Kocha­nego Fanga już nie ma nie­stety, odszedł bie­gać po nie­biań­skich łąkach.

Spo­ty­kam sta­rych zna­jo­mych, mię­dzy innymi Euge­niu­sza, tro­skli­wego opie­kuna aż trzech kosz­mar­nych przy­gar­nię­tych kun­del­ków. Euge­niusz to wyjąt­kowy par­kowy ory­gi­nał, nie­kry­jący się ze swymi poglą­dami zde­cy­do­wany pra­wi­co­wiec. Z dumą poka­zuje mi pomnik wdzięcz­no­ści żoł­nie­rzom radziec­kim, który znów poma­lo­wał na czer­wono. Jestem pełen podziwu dla jego wytrwa­ło­ści i deter­mi­na­cji w cią­głym dewa­sto­wa­niu tegoż szpe­cą­cego park obiektu usta­wio­nego na osi jego głów­nej alei.

Miło mi się spa­ce­ruje z Luc­kiem, jed­nak pora wra­cać do domu, pew­nie dziew­czyny pomstują, że tak długo zaba­ła­ga­ni­łem.

Przy wej­ściu do klatki natkną­łem się na sąsiadkę zza ściany, zwaną przez miesz­kań­ców „Radiem Maryja”, która wska­zu­jąc głową na nie­czynną windę, szep­nęła mi kon­spi­ra­cyj­nie do ucha:

– Mówi się, że to pan znisz­czył drzwi i unie­ru­cho­mił windę.

„O kurwa, w jakim ja świe­cie żyję!” – pomy­śla­łem. To zabrzmiało jak epi­zod z Dnia świra.

Nabu­zo­wany adre­na­liną i pie­kielną zło­ścią pod­ją­łem natych­miast decy­zję o wyjeź­dzie do sło­necz­nej Ita­lii. Nawet z Kingą.

– Co cię tak długo nie było? Wszystko zimne, coś ci się stało? Tylko raz w życiu widzia­łam cię w takim sta­nie, kiedy w Chi­nach ukra­dli nam bilety na podróż – prze­stra­szyła się Anna.

– Kinga, kiedy chcesz jechać? – zapy­ta­łem w despe­ra­cji.

Obie spoj­rzały na mnie podejrz­li­wie. Anna wska­zu­ją­cym pal­cem zaczęła stu­kać się w czoło.

– A to ci dopiero, led­wie godzinę temu byłeś scep­tyczny co do wyjazdu. Stało się co?

– Mam dość tego kraju, cywi­li­za­cja jesz­cze tu nie dotarła, ludzie straszni, nie to co Włosi… Pamię­tasz, jak nas gościli? Ach, bella Ita­lia1…

– Pew­nie, że pamię­tam. I to w wielu miej­scach.

– O Boże, jak nam było cudow­nie w Wene­cji, gdzie nawet śmie­ciarz codzien­nie pod­pły­wał swą gon­dolą pod nasze okna i śpie­wał mi naj­pięk­niej­sze arie ope­rowe. A wyglą­dał jak sam Rudolf Valen­tino w swo­jej nie­ska­zi­tel­nie czy­stej błę­kit­nej koszuli. A te nasze włó­częgi wzdłuż calli2, riva3i fon­da­menta4, gdy gubi­li­śmy się w labi­ryn­cie uli­czek, prze­jazdy vapo­retto5 po Canal Grande, wizyty w Gale­rii Aka­de­mii, gdzie znaj­dują się płótna wybit­nych przed­sta­wi­cieli sztuk malar­skich… – roz­ma­rzyła się Anna.

– Ni­gdy też nie zapo­mnę atmos­fery przy­pły­wów, kiedy to woda wyraź­nie już wdzie­rała się na Piazza San Marco, a my dopi­ja­li­śmy cap­puc­cino, sie­dząc w ogródku słyn­nej kawiarni Flo­rian. Kame­ralna orkie­stra grała do końca jak na „Tita­nicu”, a kel­ne­rzy, nie przej­mu­jąc się przy­bie­ra­jącą nie­ustan­nie wodą, ze sto­ic­kim spo­ko­jem dalej obsłu­gi­wali nie­licz­nych już gości. Wra­ca­li­śmy wów­czas do naszego przy­tul­nego hote­liku w Can­na­re­gio, bro­dząc po kolana w wodzie, bo foliowe torebki, które wło­ży­li­śmy na buty, nie­stety nie ochro­niły nas wystar­cza­jąco – doda­łem. – Ale przy­znasz – zwró­ci­łem się do Anny – że to, co nas spo­tkało pod­czas ostat­niego pobytu w Rzy­mie, prze­szło nasze wszel­kie ocze­ki­wa­nia.

– Prawda! To przy­goda, którą nazwa­li­śmy rzym­skimi waka­cjami. Rze­czy­wi­ście kapi­talna i nie­spo­dzie­wana. Posłu­chaj, Kingo! Otóż pew­nego dnia posta­no­wi­li­śmy spon­ta­nicz­nie poje­chać auto­bu­sem, dodam jedy­nym, który obsłu­gi­wał ten kie­ru­nek, i przejść Via Appia, naj­star­szą rzym­ską drogą. Wysie­dli­śmy więc na przy­stanku Via Appia Antica, odwie­dzi­li­śmy kośció­łek Quo Vadis, a dalej już chcie­li­śmy prze­ma­sze­ro­wać pie­chotą kilka kilo­me­trów sta­ro­żytną drogą w stronę lot­ni­ska Ciam­pino. Tam znaj­do­wał się przy­sta­nek auto­busu, któ­rym zamie­rza­li­śmy powró­cić do cen­trum.

– A co było dalej? – zapy­tała Kinga wyraź­nie zain­te­re­so­wana dal­szym cią­giem opo­wie­ści.

– Nie­stety, już na star­cie źle się zaczęło. Po kilku kro­kach wrza­sną­łem bole­śnie, bowiem nie­for­tun­nie nadep­ną­łem na szkło, które prze­biło pode­szwę moich ele­ganc­kich płó­cien­nych butów. Wbiło się na tyle głę­boko, że krew ze zra­nio­nej stopy zalała cały pan­to­fel. Po dłu­giej szar­pa­ni­nie udało się je wycią­gnąć i z grub­sza oczy­ścić but. Ruszy­łem więc, uty­ka­jąc nie­po­rad­nie, za Anną tym naj­waż­niej­szym rzym­skim trak­tem jak ska­za­niec. Posta­no­wi­łem być twardy i nie zawró­cić z drogi z powodu byle kon­tu­zji. Szli­śmy powoli, bo szyb­ciej się nie dało, lecz widoki i atmos­fera miej­sca wyna­gra­dzały nam wszel­kie nie­do­god­no­ści.

– O kur­czę, aleś twar­dziel, można więc z tobą wziąć tę robotę w Toska­nii – wtrą­ciła Kinga. – Nie spier­do­lisz do domu jak dzi­dzia z byle powodu. Prawdę mówię?

– Oj, Kinga, spier­dolę czy nie, to czas pokaże, na razie chciał­bym dokoń­czyć ci piękną histo­rię poka­zu­jącą, co potra­fili Rzy­mia­nie, a wła­ści­wie ich nie­wol­nicy, i jak skoń­czył się nasz spa­cer. Czymś abso­lut­nie nie­zwy­kłym było podą­żać naj­waż­niej­szą drogą łączącą nie­gdyś Wieczne Mia­sto z Kam­pa­nią, któ­rej zasad­ni­czą rolą było wpierw zaopa­trze­nie Rzy­mian w żyw­ność. Kuś­ty­ka­łem więc tak w towa­rzy­stwie Anny, mija­jąc pomniki gro­bowe, kolum­ba­ria i monu­men­talne gro­bowce naj­waż­niej­szych rzym­skich rodów, a wła­ści­wie ich ruiny.

– Fascy­nu­jące jest to, co mówisz… – powie­działa Kinga w zachwy­cie. – Jak pojadę wresz­cie kie­dyś do Rzymu, to przejdę ten szlak, jak Boga kocham!

– Pew­nie, pew­nie… Tym­cza­sem, jak można było prze­wi­dzieć, słońce zaczęło chy­lić się ku zacho­dowi, a my byli­śmy coraz bar­dziej nie­spo­kojni z powodu szybko zapa­da­ją­cego zmierz­chu. Nieco przy­spie­szy­li­śmy kroku, lecz końca drogi wciąż nie było widać. Zda­łem sobie sprawę, że szansa na zła­pa­nie powrot­nego auto­busu maleje z każdą minutą. I w tym momen­cie zatrzy­mała się obok nas biała limu­zyna, z wnę­trza któ­rej wyj­rzał miły star­szy pan i spy­tał, czy mógłby nam pomóc, może gdzieś pod­wieźć, bo widzi, że mamy drobny pro­blem.

– Nie wie­rzę, tylko wam zda­rzają się takie histo­rie!

– Coś w tym jest, mamy tro­chę szczę­ścia – wtrą­ciła Anna. – Ale niech ci Jacek powie, jak nie­do­rzecz­nie się wów­czas zacho­wał. Myśla­łam, że go po pro­stu zamor­duję z zimną krwią za brak rozumu.

– No tak, bo w tam­tym momen­cie zwy­czaj­nie zapo­mnia­łem języka w gębie, zaczą­łem coś dukać, że nie chcie­li­by­śmy spra­wiać mu kło­potu, czy coś w tym rodzaju. Po chwili poczu­łem ostrego kuk­sańca w bok i usły­sza­łem, jak Anna roz­ka­zu­ją­cym tonem syk­nęła: „Wsia­daj!”. A do czło­wieka w aucie z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem powie­działa: „Ależ tak, bar­dzo chęt­nie sko­rzy­stamy z pań­skiej pomocy, ponie­waż pew­nie za chwilę uciek­nie nam auto­bus. Jeśli pan taki miły, pro­szę pod­wieźć nas do przy­stanku”. Czło­wiek na to: „Natu­ral­nie, zapra­szam do auta”. Po czym uprzej­mie otwo­rzył przede mną drzwi, jakby widział przed sobą kale­kiego starca. Ten prze­miły Włoch zapro­po­no­wał nam, że jeśli bar­dzo się nie spie­szymy, pokaże nam mia­sto nocą, coś po dro­dze razem zjemy, a na koniec odwie­zie nas do naszego hotelu. Przy­znam, że mowę nam ode­brało z rado­ści, że nie tylko mamy zała­twioną pod­wózkę, ale też takiego prze­wod­nika po Rzy­mie! Los jak widać wyraź­nie chciał nam wyna­gro­dzić deter­mi­na­cję i wolę walki oraz chęć pozna­nia, która oka­zała się więk­sza od lęku przed porażką odwrotu. Tak oto roz­po­czę­li­śmy nasze rzym­skie waka­cje. Fascy­nu­jąca i baj­kowa nocna sce­ne­ria i podróż uli­cami mia­sta, pod­czas któ­rej w zachwyt wpra­wiały nas wszyst­kie waż­niej­sze zabytki. W bla­sku reflek­to­rów wyda­wały się jesz­cze bar­dziej oka­załe i tajem­ni­cze. Mija­li­śmy kolejno pałace i place, świą­ty­nie i fon­tanny, Pan­teon i Kolo­seum, ludzi sie­dzą­cych w kawiar­niach do późna, bo dokąd spie­szyć się w taką noc…

– Naprawdę zazdrosz­czę wam tych histo­rii – ode­zwała się Kinga. – Nie byłam ni­gdy we Wło­szech, a do Rzymu i Wene­cji zawsze pra­gnę­łam poje­chać.

– A w czym był pro­blem? Mogłaś wyru­szyć z piel­grzymką – zadrwi­łem.

– Jakoś się nie skła­dało. Nie tylko szkoda mi było kasy, ale chyba zabra­kło mi odwagi, a może nie mia­łam z kim poje­chać… Nie byłam w wielu miej­scach w Euro­pie.

– A gdzie byłaś?

– W daw­nym NRD, skąd mój stary buty przy­wo­ził za komuny, w Gdań­sku, Kra­ko­wie, Wro­cła­wiu i Łodzi, no i cza­sem na wyko­pa­li­skach, ale tylko kra­jo­wych. Wie­cie, nie mia­łam ni­gdy konek­sji. Inni jeź­dzili do Egiptu, na Cypr, a ja do sło­wiań­skiej osady w Bisku­pi­nie. Wy to macie cie­kawe życie.

– Nooo, nie wiem, samo się dzieje, przy­cią­gamy wciąż roz­ma­itych dzi­wa­ków, roz­bit­ków życio­wych, nie­udacz­ni­ków – wtrą­ciła Anna.

– Na przy­kład kogo? – spy­tała zacie­ka­wiona Kinga.

– Na przy­kład cie­bie! – Anna się roze­śmiała.

– No wiesz! Ja aku­rat jestem poukła­dana jak rzadko, mam plany na świe­tlaną przy­szłość, no i nową miłość.

– To dobrze, a co z poprzed­nią? Już nie­ak­tu­alna? – spy­tała Anna.

– Jakby tu powie­dzieć… kobieta nudna była. Ot co!

– Rozu­miem to – wtrą­ciła Anna. – Nuda to naj­więk­szy wróg miło­ści.

– A widzisz? Nie zaprze­czasz.

– Tak więc, jak widzisz, Kingo, nasze wspo­mnie­nia z Ita­lii to radość w sercu, dla­tego pod­ją­łem decy­zję o wyjeź­dzie z tobą do Toska­nii – prze­rwa­łem im prze­ko­ma­rzanki.

– A ja myśla­łam, że to twój altru­istyczny odruch wobec mnie, a tym­cza­sem czuję, że cią­gnie cię tam z zupeł­nie innego powodu!

– Masz rację, dzie­cino, jed­nak nie mie­szaj biz­nesu z uczu­ciami.

– Co ty możesz wie­dzieć na ten temat? Prze­śli­zgu­jesz się po życiu, fru­wasz po świe­cie, nie masz obcią­żeń – obu­rzyła się Kinga.

– Ja nie mam? Sta­ram się tylko ich nie poka­zy­wać – odpar­łem. – No dobrze, my tu gadu-gadu, a wra­ca­jąc do spraw zasad­ni­czych, to kiedy masz spo­tka­nie z inwe­sto­rem? Chciał­bym w nim uczest­ni­czyć, jeśli można. Warto poznać tę jego wizję oraz poroz­ma­wiać o finan­sach – doda­łem.

– Dobrze, ale nie teraz, bo inwe­stor wła­śnie wyje­chał.

1.bella Ita­lia (wł.) – piękne Wło­chy [wróć]

2. 1 calli (wł.) – uliczki [wróć]

3. 1 riva (wł.) – brzeg [wróć]

4. 1 fon­da­menta (wł.) – W Wene­cji przej­ście wzdłuż rzeki lub kanału u pod­nóża budyn­ków. [wróć]

5.vapo­retto (wł.) – tram­waj wodny [wróć]

Rozdział 3. Plany

Roz­dział 3

Plany

Tydzień póź­niej Kinga przy­bie­gła ura­do­wana wraz z rysun­kami nie­ru­cho­mo­ści poło­żo­nej w pięk­nej doli­nie Amiaty.

– Mam, mam wszystko! – krzyk­nęła od progu i poło­żyła rulon kar­tonu na stół.

– Pokaż! – zawo­ła­li­śmy i rzu­ci­li­śmy się do pla­nów.

– Włącz szybko kom­pu­ter – powie­dzia­łem do Anny. – Chciał­bym spraw­dzić w inter­ne­cie, gdzie to jest i obej­rzeć oko­licę.

Sta­nę­li­śmy z Kingą za ple­cami Anny, kiedy odszu­kała wresz­cie doce­lowe miej­sce – Mon­te­la­te­rone roz­ło­żone u pod­nóża Amiaty – wyga­słego wul­kanu w Toska­nii.

Na ekra­nie lap­topa naszym oczom uka­zał się zachwy­ca­jący obraz prze­pięk­nego śre­dnio­wiecz­nego mia­steczka wznie­sio­nego wysoko ponad zie­lony busz lasów oraz regu­lar­nie pro­wa­dzo­nych win­nic. Nad wszyst­kim góro­wała tajem­ni­czo kopuła Amiaty. Gapi­li­śmy się na kolejne pre­zen­to­wane w inter­ne­cie foto­gra­fie jak zacza­ro­wani, w ciszy, podzi­wia­jąc ten cudowny pej­zaż oraz urodę kamie­ni­czek Mon­te­la­te­rone. Dech nam zapie­rały kolejne zdję­cia. Wszystko razem pobu­dzało naszą wyobraź­nię do tego stop­nia, że od razu zapra­gnę­li­śmy dowie­dzieć się cze­goś wię­cej na temat tego rejonu. Zaczę­li­śmy się odpy­chać od kom­pu­tera, bo każde z nas chciało po swo­jemu szu­kać i coś innego oglą­dać.

– Mam tego dość – powie­działa w końcu Anna. – Zro­bię nam gorą­cej her­baty i wyjdę z Luc­kiem, a wy walcz­cie dalej.

Ode­rwa­li­śmy się na chwilę, by w pośpie­chu, parząc sobie usta her­batą, wró­cić natych­miast do jakże eks­cy­tu­ją­cego zaję­cia.

– Kinga, a gdzie dokład­nie ten dom? – dopy­ty­wa­łem się z rosną­cym wyraź­nie zacie­ka­wie­niem.

– Prze­cież mówi­łam, że to palazzo na wzgó­rzu, masz tu rysunki, prze­stu­diuj je jesz­cze raz.

Roz­ło­ży­łem ponow­nie plany na stole i dostrze­głem od razu potężną kuba­turę budynku.

– Kinga, ależ to aż trzy­sta metrów kwa­dra­to­wych! – skwi­to­wa­łem z prze­ra­że­niem.

– Prze­cież mówi­łam, że to porządna rzecz, a nie byle domek let­ni­skowy.

– Tak, ale tu potrzebna cała ekipa ludzi do pracy!

– Aaaa, to już twój pro­blem, kolego, ja jestem tylko kie­row­ni­kiem tego biz­nesu. – Zaśmiała mi się w nos.

– A kim ja jestem według cie­bie?

– Wyko­nawcą oczy­wi­ście. I pro­jek­tan­tem. Do zro­bie­nia jest cała elek­tryka, hydrau­lika, wodo­ciąg i kana­li­za­cja, ogrze­wa­nie, a ponadto tynki, pod­łogi, okna, drzwi, tarasy i jesz­cze całe oto­cze­nie trzeba będzie wygła­skać na koniec.

– Kinga, ja chyba śnię, chcesz, żeby­śmy to wszystko zro­bili wła­snymi siłami?

– Nie wiem, wydaje mi się, że damy radę.

– Czy ty sobie, kobieto, zda­jesz sprawę, na co się pory­wasz i w co mnie mie­szasz?

– Oj Jacek, mia­łam cię za faceta, nie babę, rusz mózgow­nicą i wymyśl, jak to zor­ga­ni­zo­wać.

– Prze­cież to ty jesteś kie­row­ni­kiem!

– No tak, ale wiesz, że nie mam takich kon­tak­tów, a ty z nie­jed­nego pieca chleb jadłeś, remon­to­wa­łeś swoje domy, to wiesz, jak sobie z tym pora­dzić – rzu­ciła znie­cier­pli­wiona.

– Kinga, może i wiem, lecz skala tych domów była inna, a ten jest ogromny i we Wło­szech. Nie mia­łem takich doświad­czeń, co innego w Anglii czy w Pol­sce…

– Znów kom­pli­ku­jesz, boisz się, że nie podo­łasz? Ja się nie boję, już czuję przy­pływ dobrej ener­gii, opiekę Buddy współ­czu­cia, na pewno wszy­scy bodhi­sat­two­wie roz­to­czyli nade mną opiekę – rze­kła Kinga, chyba rze­czy­wi­ście wie­rząc w to, co mówi.

– Ja pier­dolę, ale ty bre­dzisz, kobieto – nie mogłem utrzy­mać języka na wodzy.

– O, prze­pra­szam, czuję się face­tem! – Kinga zaśmiała się uro­czo.

– To ja prze­pra­szam, zaga­lo­po­wa­łem się odro­binę, wiem, że masz nie­wy­ko­rzy­stany poten­cjał.

– Jacek, od czego zaczniemy?

– Wia­domo, naj­pierw trzeba zro­bić reko­ne­sans, a na tych pla­nach musisz umie­ścić wszystko, co zoba­czysz na miej­scu – gaz, wodo­ciąg, kana­li­za­cję i wodę. Spraw­dzić dokład­nie, co ma być prze­bu­do­wane, pomie­rzyć otwory na okna i drzwi, aby te czym prę­dzej wsta­wić. A naj­waż­niej­sze, powin­naś koniecz­nie rozej­rzeć się po oko­licy za skle­pami budow­la­nymi, spraw­dzić ceny i lokalne moż­li­wo­ści.

– Jacu­siu mój drogi, ale ja już wiem od inwe­stora, że te wszyst­kie mate­riały będziemy wieźć z Pol­ski!

– Osza­la­łaś chyba, kto by wiózł na przy­kład cement czy piach?!

– Pia­chu aku­rat nie będziemy wozić, bo ściany podobno mamy wyko­nać w gli­nie. Teraz taka metoda jest trendy i zdrowa dla orga­ni­zmu.

– Co? Jesz­cze czego! Ni­gdy nie widzia­łem, jak to się robi. A może jesz­cze dodat­kowo lądo­wi­sko dla heli­kop­te­rów zbu­du­jemy? O rzut bere­tem od Rzymu, łatwiej byłoby trans­por­to­wać te wszyst­kie fana­be­rie inwe­stora.

– A co za pro­blem, to wejdź w inter­net!

– Ja cię chyba zamor­duję, zanim wyje­dziemy i nie będzie pro­blemu.

– Ha, ha, nie pani­kuj, damy radę, zoba­czysz. A póki co, zaraz zabu­kuję sobie samo­lot do Rzymu.

– A potem jak się dosta­niesz na miej­sce?

– Kawa­łek pocią­giem do Gros­seto, potem auto­bu­sem do Mon­te­la­te­rone, a dalej już pie­chotą. A przy oka­zji, macie jakiś śpi­wór i namiot przy­pad­kiem?

– A po co ci? Mówi­łaś, że można zatrzy­mać się w tym domu.

– Tak, mówi­łam, ale na wszelki wypa­dek wolę mieć.

– OK, poży­czymy ci, choć lepiej byłoby, gdy­byś miała moż­li­wość obej­rze­nia domu od środka.

– Mario mi go otwo­rzy – odpo­wie­działa Kinga.

– A kim jest ten Mario? – nie odpusz­cza­łem.

– To zna­jomy inwe­stora.

– Rób, co chcesz, w każ­dym razie dokład­nie wszystko obej­rzyj z bli­ska, sfo­to­gra­fuj, zrób doku­men­ta­cję i zdo­bądź ofi­cjalne papiery. Jak wró­cisz, poga­damy. Póki co czuję chaos. Poproś więc swo­ich bogów o przy­chyl­ność, ina­czej pad­niemy z kre­te­sem już na star­cie.

Anna, która sie­działa cicho przy kom­pu­te­rze od czasu, kiedy wró­ciła ze spa­ceru z Luc­kiem, unio­sła się teraz znad biurka i zała­ma­nym gło­sem stwier­dziła:

– Kochani, powta­rzam to już kolejny raz – czarno to widzę, ta wyprawa do Toska­nii to nie tylko wariac­two, to istne samo­bój­stwo. I pach­nie zwy­kłą ama­torsz­czy­zną. Zro­bię wam dobrej kawy i roz­stań­cie się na tym eta­pie sprawy w przy­jaźni.

Wiem, że miała rację, nie­mniej bak­cyl przy­gody już został połknięty. Potrzeba zaro­bie­nia pie­nię­dzy też przy­ćmie­wała zdrowy roz­są­dek. Czu­łem, że już ule­głem magii tego wyzwa­nia.

Lucek poło­żył mi pysk na kola­nie, pro­sząc wyraź­nie o ponowne wyj­ście albo też pra­gnąc mi instynk­tow­nie prze­ka­zać coś w rodzaju: „Czło­wieku, zasta­nów się, co robisz”. W takich sytu­acjach byłem już wie­lo­krot­nie, jed­nak na ogół mia­łem szczę­ście i wycho­dzi­łem z nich cało. Choć zda­rzały się też porażki. Biłem się z myślami. Co robić? Czas potrzebny na decy­zję się skra­cał. „Chyba nie mogę zosta­wić Kingi samej. Wyjdę z Luc­kiem i pomy­ślę w spo­koju” – uzna­łem.

Kiedy wró­ci­łem, dziew­czyny żywo dys­ku­to­wały na temat odpo­wie­dzial­no­ści. Cią­gle nie wie­dzia­łem, jak prze­ko­nać Annę do tego sza­leń­czego planu. Jedno było pewne, nie chcia­łem jej zawieść tym razem.

Rozdział 4. Rekonesans

Roz­dział 4

Reko­ne­sans

Kinga wró­ciła po trzech tygo­dniach. Umó­wi­li­śmy się u naszego ulu­bio­nego Wło­cha w Bella Napoli na Saskiej Kępie, żeby wpro­wa­dzić się w kli­maty śród­ziem­no­mor­skiego Połu­dnia. Zamó­wi­li­śmy wszy­scy jak jeden mąż car­bo­narę i karafkę domo­wego czer­wo­nego wina. Na deser tira­misu i espresso.

– No, teraz opo­wia­daj i pokaż zdję­cia – zaczęła Anna, nie­cier­pli­wie się­ga­jąc po apa­rat foto­gra­ficzny Kingi.

– Zaraz, zaraz, nie tak prędko, wszystko po kolei. Naj­pierw daj­cie mi się posi­lić, odby­łam w końcu nie­złą eska­padę za swoje pie­nią­dze, na dobre żar­cie nie star­czyło.

– Kinga, czy ty jesteś nor­malna, żeby podró­żo­wać w cudzym inte­re­sie za swoje pie­nią­dze? – obu­rzyła się Anna.

– Jak mówi­łam wcze­śniej, to inwe­sty­cja w naszą wspólną przy­szłość, może nawet świe­tlaną? Kto wie?

– Nie mogę się docze­kać, mów wresz­cie, jakie rewe­la­cje przy­wio­złaś z tej Toska­nii – nie­cier­pli­wiła się Anna.

– Aaaa, to nalej­cie mi wina, pro­szę.

I Kinga zaczęła snuć opo­wieść o prze­pięk­nej oko­licy, o wzgó­rzach, bla­skach i cie­niach, mgłach i zacho­dzą­cym słońcu, jakby odda­la­jąc ocze­ki­wany wątek.

– Kinga, prze­stań mówić o pier­do­łach, tylko przejdź do rze­czy! – rzu­ci­łem.

– Zaraz, zaraz, jesz­cze jeden kie­li­szek popro­szę, bo muszę upo­rząd­ko­wać myśli i się sku­pić, żeby niczego nie pomi­nąć.

Wychy­liła kolejny kie­li­szek. Ja tym­cza­sem zamó­wi­łem następną karafkę. Uzna­łem bowiem, że ina­czej ni­gdy nie usły­szymy dal­szego ciągu tej rela­cji.

– Moi dro­dzy przy­ja­ciele – zaczęła wresz­cie cere­mo­nial­nie. – Szy­kuje się piękna robota, tro­chę jest skom­pli­ko­wana, ale mamy szansę na wiel­kie pie­nią­dze. Pracy fak­tycz­nie jest po kokardę, ale za to w jakim miej­scu! Tak naprawdę możemy to potrak­to­wać jak wspa­niałe waka­cje. Tak też powie­dział inwe­stor. A nawet dodał, że za te widoki to w zasa­dzie powin­ni­śmy mu dopła­cić. A teraz milcz­cie i słu­chaj­cie mnie pil­nie, bo nie będę powta­rzać znów tego samego – dodała, się­ga­jąc jed­no­cze­śnie po apa­rat. – Jesz­cze nie zgra­łam wszyst­kich zdjęć na gwiz­dek, ale może­cie popa­trzeć w ekra­nik. Oto, co wam przy­wio­złam!

Fak­tycz­nie, na szybko poka­zy­wa­nych zdję­ciach w dużym pomniej­sze­niu zoba­czy­li­śmy cał­kiem nie­złą willę zbu­do­waną w toskań­skim stylu z jasnego pia­skowca.

– Sami widzi­cie, że dom jest spoko. Oko­lica też, wokół fajni ludzie – opo­wia­dała Kinga.

– Spa­łaś w tym domu?

– Nie, w namio­cie, bo nie dosta­łam pozwo­le­nia i klu­czy.

– Nie zmar­z­łaś aby w tym namio­cie? A jak się tam myłaś? – zain­te­re­so­wała się Anna.

– Nor­mal­nie, na sta­cji ben­zy­no­wej, a w namio­cie też było do wytrzy­ma­nia. Mam rów­nież wszyst­kie papiery z mero­stwa, plan zago­spo­da­ro­wa­nia, pro­jekt, doku­men­ta­cję i część pozwo­leń. Okna i drzwi też już są zamó­wione. Jacek, teraz już tylko wystar­czą pro­jekty, które zro­bisz, i lecimy z tym towa­rem! Aha, jesz­cze ludzi jakichś zor­ga­ni­zuj, naj­le­piej, żeby mieli jako takie poję­cie o budow­lance.

– Ja mia­łem pod­jąć się ewen­tu­al­nie pro­jek­tów insta­la­cji jako inży­nier, o ludziach nie było mowy. Nie znam wielu robot­ni­ków budow­la­nych.

– Dobra, popy­tam kum­pli, ale ty prze­cież mógł­byś wziąć jakichś chło­pów z Mazur od sie­bie, tam podobno nie ma pracy od cza­sów, kiedy skoń­czyły się PGR-y – mówiła Kinga.

– To prawda, nawet swego czasu sam zatrud­nia­łem takich kole­siów, zapew­niam cię, że dobrze to się nie skoń­czyło. Tylko spółki skarbu pań­stwa mogą się rów­nać z nimi w kra­dzie­żach.

– Rozej­rzyj się jed­nak, pro­szę, według mnie nie ma to jak praw­dziwy chłop z Mazur – skwi­to­wała Kinga.

– A te okna to gdzie zamó­wione? – spy­ta­łem.

– One przy­jadą z Fin­lan­dii, pla­sti­kowe, dobrej jako­ści i wsta­wią je pro­du­cenci.

– A cała reszta jak wygląda?

– Nie­stety, na początku całą klatkę scho­dową trzeba zbu­rzyć, bo z par­teru nie będziemy wcho­dzić. Ma być wej­ście na pię­tro, z tarasu.

– To rozu­miem, że trzeba i taras zro­bić, i schody zewnętrzne?

– Jasna sprawa, prze­cież trzeba jakoś wcho­dzić do domu. Już są zamó­wieni Albań­czycy do tych robót.

– Skąd pomysł na Albań­czy­ków? – spy­ta­łem.

– Och, widać nie znasz wło­skich realiów. Albań­czycy są naj­tańsi, potem Ukra­ińcy, choć ci już się wycwa­nili i nie robią za psie pie­nią­dze, no i wresz­cie Polacy. Od jakie­goś czasu two­rzą elity budow­lane. Wpraw­dzie skoń­czyła się już epoka tych, co to z dok­to­ra­tami i pro­fe­surą jeź­dzili dora­biać za gra­nicę na budo­wach, bo z uni­wer­sy­tec­kiej pen­sji nie byli w sta­nie wyżyć, lecz wciąż można ich jesz­cze spo­tkać tu i ówdzie, naj­czę­ściej przy zbio­rach oli­wek, owo­ców, a zwłasz­cza kiedy roz­po­czyna się sezon wino­bra­nia.

– To może wobec tego weź tych Albań­czy­ków do dal­szych robót – zasu­ge­ro­wa­łem.

– Wyklu­czone! Oni nadają się tylko do burze­nia, a my tu mamy praw­dzi­wie arty­styczną kon­cep­cję do zre­ali­zo­wa­nia. Spójrz na moje ręce, czy one nadają się do fizycz­nych zadań? – Kinga pod­su­nęła mi swoje dło­nie pod nos.

– A co, fre­ski jakieś prze­wi­du­jesz, malo­wi­dła na ścia­nach? – spy­tała Anna.

– Mówi­łam, że tylko glina wcho­dzi w rachubę, ma być nowo­cze­śnie, skrom­nie, a zacnie – pod­su­mo­wała Kinga.

– Fakt, to nie to samo co złote, a skromne, jak mówią ksią­żęta Kościoła. I kto tę glinę będzie kładł, a przede wszyst­kim, gdzie ją kupisz? – spy­ta­łem. – Pierw­sze sły­szę o takich fana­be­riach.

– Wstecz­nie myślisz, to stara jak świat wysu­bli­mo­wana metoda, nieco zapo­mniana, teraz wró­ciła do łask jako naj­bar­dziej desi­gner­ska w stylu – rze­kła Kinga. – Jej fine­zja polega nie tylko na struk­tu­rze i meto­dzie kła­dze­nia, jest rów­nież bar­dzo zdrowa, nawet dla aler­gi­ków. Ma wła­ści­wo­ści prze­ciw­grzy­biczne i anty­bak­te­ryjne, maga­zy­nuje też cie­pło i regu­luje poziom wil­got­no­ści wewnątrz pomiesz­czeń. Wbrew pozo­rom jest dostępna w maga­zy­nach, spraw­dzi­łam w inter­ne­cie. O, pro­szę, jaka jestem mądra!

– Ja umy­wam ręce, nie­do­brze mi się robi od tych pseu­do­de­si­gner­skich pomy­słów, dzi­wo­lą­gów pro­jek­to­wych, mchu na dachu, słomy z butów… i całego tego New Age. Jak rów­nież słabo mi od tych wszyst­kich japi­szo­nów, któ­rzy upra­wiają seks tan­tryczny w swo­ich SUV-ach, a w miesz­ka­niach mają wystrój zgodny z regu­łami feng shui – powie­dzia­łem.

– Ech, zoba­czysz, pięk­nie będzie, sami to zro­bimy, tylko znajdź tych robot­ni­ków koniecz­nie. I to na już! No i kal­ku­la­cję kosz­tów obo­wiąz­kowo zrób – dodała. – A seks tan­tryczny? Czemu nie! Pew­nie nic nie wiesz na ten temat, igno­ran­cie.

– Za to ty na pewno wiesz dużo, moje ty wcie­le­nie bud­dyj­skiej bogini, tfu!

– Lepiej skup się na tym, o co pro­szę, i zor­ga­ni­zuj tych ludzi. A w przy­pły­wie dobrego humoru uświa­do­mię cię, czym jest życie sek­su­alne na wyż­szych pozio­mach jaźni.

– Dobrze, spró­buję popy­tać, zostaw mi wszyst­kie plany, rysunki, skany zdjęć, tylko prze­stań mi robić wodę z mózgu na temat eks­cy­tu­ją­cych doznań tan­trycz­nych, pro­szę. Pamię­taj, że wystar­cza­jąco długo byli­śmy z Anną w Tybe­cie i wiem co nieco.

– Super! Wie­dzia­łam, że jesteś mega­fajny facet. A teraz sorki, muszę lecieć, bo mam randkę!

– Czy zor­ga­ni­zo­wa­łaś sobie czarną koron­kową jedwabną bie­li­znę? – spy­ta­łem zło­śli­wie.

– Głu­pek, czarne z mody wyszło, tylko jasna bawełna. Eko!

– Mam ból głowy, fan­ta­stami jeste­ście – ode­zwała się Anna znad nie­do­koń­czo­nego deseru po wyj­ściu Kingi.

– Może jesz­cze jedno espresso ci zamó­wię? – spy­ta­łem.

– Nie, dzię­kuję, chyba ape­tyt mi ode­brało. Nie wiem jak tobie, ale mnie się to wszystko śred­nio podoba. Przy­znaję, miej­sce piękne, kli­mat nie­zły, ale mam wciąż złe prze­czu­cia. Ona jest tak nakrę­cona na to zle­ce­nie, że prze­stała logicz­nie myśleć. Zosta­wiam ci jed­nak wolną rękę. Rób, co chcesz, tylko nie marudź póź­niej, jeśli sprawa zakoń­czy się klę­ską was obojga.

Wra­ca­li­śmy z Anną w mil­cze­niu cichymi ulicz­kami Saskiej Kępy, mija­jąc kolejne miło oświe­tlone kawia­renki i restau­ra­cje o cie­płych wnę­trzach, które tu wciąż mnożą się jak przy­sło­wiowe grzyby po desz­czu, jed­nakże kosz­tem lokal­nych skle­pi­ków, gdzie do nie­dawna można było kupić wszystko i to zaraz koło domu. Dziś wyparły je, jeśli nie gastro­no­mia, to nie­zli­czone zakłady fry­zjer­skie, gabi­nety masażu, relaksu i fit­nessy o naj­dzi­wacz­niej­szych rekla­mach poucza­ją­cych, co powin­ni­śmy jeść, co pić i zro­bić z wła­snym cia­łem. Nie­zro­zu­miałą dla mnie zupeł­nie furorę zro­biły nagle liczne strefy sty­li­za­cji paznok­cia, zwane chyba dla zmyłki gale­riami, stu­diami czy z nie­wia­do­mego powodu arty­stycz­nymi pra­cow­niami.

Czy, do dia­bła, niczego dziś nie można nazwać nor­mal­nie? Czy to jakiś pie­przony kom­pleks niż­szo­ści naka­zał nam usu­nąć sklepy rzeź­nic­kie, spo­żyw­cze, warzyw­niaki, pie­kar­nie, krawca, szewca czy fry­zjera na rzecz domów nie wia­domo czego, gale­rii secon­dhan­dów, pra­cowni chleba, sty­li­stów kieł­basy, stu­diów desi­gnu włosa, sztucz­nych rzęs czy pazu­rów?

Urze­czony zasta­na­wia­łem się po dro­dze, ile więc trzeba kupić bio­jo­gur­tów i wody bez gazu, żeby lepiej się poczuć i zna­leźć w gru­pie zdrow­szej, która dba o kon­dy­cję ciała i zębów, wypróż­nia się regu­lar­nie, nie używa cukru, nie je pie­czywa ani mięsa i ćwi­czy na siłow­niach, bo nie wypada wszak hodo­wać tłusz­czyku na brzu­chu, nawet gdy on w naj­mniej­szym stop­niu nie prze­szka­dza kocha­nej kobie­cie.

Tak, za wszelką cenę nie dać się zepchnąć na mar­gi­nes życia, poza dobre towa­rzy­stwo, które zapewni dobrą pozy­cję w trendy śro­do­wi­sku.

Rozdział 5. Niepoprawny marzyciel

Roz­dział 5

Nie­po­prawny marzy­ciel

Minęły święta Bożego Naro­dze­nia, a mokry koniec zimy i roz­po­czy­na­jące się przed­wio­śnie nie nastra­jały opty­mi­stycz­nie. Oło­wiane, chmurne niebo i utrzy­mu­jąca się już zbyt długo wszech­ogar­nia­jąca sza­rość mia­sta spra­wiły, że zaczę­li­śmy z Anną tęsk­nić za cie­płem i słoń­cem, które mogłyby choć na chwilę dodać bla­sku naszemu war­szaw­skiemu życiu.

Jak przy­jem­nie było przed laty krą­żyć o tej porze roku po toskań­skich cudow­nych mia­stach i mia­stecz­kach, które prze­bu­dzone po zimo­wych nocach błysz­czały i nagrze­wały się od połu­dnio­wego cie­płego wia­tru. Czę­sto myśla­łem sobie, że pośród tych falu­ją­cych wzgórz, zie­lo­nych dolin i lasów życie wydaje się peł­niej­sze, bogat­sze, jakieś bar­dziej rado­sne.

Ostre pro­mie­nie słońca już na początku marca spra­wiają, że nagle cała tam­tej­sza zie­leń dosłow­nie wybu­cha, rośnie w oczach każ­dego dnia. Pola pachną zie­mią i zio­łami, łąki i sady kwitną jak sza­lone, świat staje się przy­ja­zny. Bo o nastroju czło­wieka, jak się oka­zuje, decy­dują kli­mat i świa­tło, spra­wiając, że żyć mu się chce, pra­gnie się rado­wać każdą chwilą, opty­mi­stycz­nie patrzeć w przy­szłość.

„Jak tu żyć zatem, panie pre­mie­rze? Jak żyć?” – posłu­ży­łem się w myślach zna­nym powszech­nie pyta­niem tak zwa­nego zwy­kłego czło­wieka, który nie ma wszak wiel­kich wyma­gań, lecz pra­gnie jedy­nie spę­dzić resztę swo­jego trud­nego życia w spo­koju i choćby mini­mal­nym dobro­by­cie… a przy­naj­mniej bez dłu­gów.

A może wła­śnie należy rzu­cić to wszystko i ruszyć ku słońcu? Dołą­czyć do wyznaw­ców nowej reli­gii pie­nią­dza, któ­remu oddają cześć nie tylko urzęd­nicy pań­stwowi, lecz też wszy­scy ci, któ­rzy z koniecz­no­ści jadą za gra­nicę pra­co­wać, czę­sto na żało­snych, urą­ga­ją­cych god­no­ści zasa­dach, w poczu­ciu poni­że­nia, nie­jako sta­jąc się nie­wol­ni­kami.

Jeśli w dzi­siej­szych cza­sach masz nisko­płatną pracę, to nie jest to tylko zwy­kły pech, a praw­dziwa nie­od­po­wie­dzial­ność. Bo nie jesteś dobrym człon­kiem spo­łe­czeń­stwa, jesteś kiep­ski, skoro nie masz dużego domu i mod­nego samo­chodu. Jesteś zatem istotą niż­szego rzędu, jak śmiesz zatem żądać od porząd­nych ludzi pen­sji pozwa­la­ją­cej na utrzy­ma­nie?

Odkry­łem nagle, że sta­ram się nie pamię­tać, co robi­łem przez ostat­nie trzy lata, może wypie­ram to wszystko, moż­liwe, że przez więk­szość czasu nie robi­łem nic? Wia­domo, że w każ­dym spo­łe­czeń­stwie to temat tabu, lecz odkry­łem w sobie talent do cudow­nego, nie­ule­czal­nego leni­stwa. Leni­stwa, któ­rego więk­szość ludzi po wyj­ściu z dzie­ciń­stwa już nie zaznaje.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki