Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przejmująca opowieść o losie człowieka, który porzuca własną religię i tradycję, uwiedziony rewolucyjnymi ideami i marzeniami o sprawiedliwości społecznej. To także do bólu prawdziwy, wręcz reporterski opis życia przedwojennej żydowskiej społeczności. Świadectwo najgorszych cech systemów totalitarnych, w których – w myśl wersu Majakowskiego – „jednostka - zerem, jednostka - bzdurą” oraz Wielkiej Historii niosącej za sobą społeczne zmiany, od których nie ma ucieczki. To historia szeregowego idealisty, który nie uniknął rozczarowań i bólu, a także jego bliskich, szukających schronienia w tradycji, miłości, rodzinie…
Pełna rozmachu i gorzkiego humoru powieść Izraela Joszuy Singera dowodzi, że autor nie ustępował talentem słynnemu bratu i być może – gdyby nie przedwczesna śmierć – to właśnie on, a nie młodszy o dziewięć lat Izaak Baszewis, znalazłby uznanie w oczach Komitetu Noblowskiego.
Pierwsza powieść autora w dorobku wydawnictwa, dotąd znane były zbiory opowiadań tego z braci Singerów: Na obcej ziemi oraz Perły.
Przodkowie Nachmana szukali pociechy w żarliwym wypełnianiu przykazań bożych, z kolei jego schronieniem ma być wiara komunistyczna. Niestety nigdzie nie ma schronienia przed nieszczęśliwym losem biednego Żyda. Tak opowiada nam wielki pisarz Izrael Joszua Singer, który każdą z przedstawianych postaci otacza swoim ciepłym, rozumiejącym spojrzeniem. Przeczytajcie koniecznie.
– Anna Bikont, autorka książki Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 510
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Choć jest jeszcze wcześnie i po długich cieniach drzew można poznać, że zostało sporo czasu do południa, słońce wypala już piekielnym ogniem płaską polską ziemię. Krzywe, chylące się przydrożne drzewa stoją jak skamieniałe. Nie zadrży ani jeden listek na gałęzi. Nie słychać ćwierkania ptaków. Stare wiatraki stoją w bezruchu. Ich połatane dranicami i połamanymi deseczkami skrzydła nawet nie drgną. Jedynie na spieczonych łąkach pasikoniki nie ustają w graniu, przerywanym tylko przez brzęczące skoczki polne, wydające dźwięk podobny do tego, który słychać przy koszeniu traw. Na stogu siana, na żerdzi, stoi bocian na długiej, cienkiej nodze i znużony drzemie w upale.
Wijącymi się ścieżkami, które od wąskiego piaszczystego traktu biegną przez pola, idzie pochylony, czarnobrody, bosy Żyd z połatanym workiem na plecach. Głowę ma tak nisko opuszczoną do ziemi, że jego zakurzona broda sięga sznurka, którym się przepasał na biodrach. Cajgowy chałat wędrowca jest wypłowiały od słońca i starości. Spod sukiennej czapki, która kiedyś była czarna, a teraz nie ma jakiegoś określonego koloru, spływają po śniadej, kościstej, ściągniętej twarzy zimne strużki potu. Słońce wbija się w wielkie, czarne oczy, tak czarne, że nawet wśród Żydów rzadko się takie zdarzają. Ścieżki wiodą przez pola, ale słońce pali tak, że parzą w stopy bosego wędrowca.
— Uff, co za żar, Panie świata, słodki Ojcze Niebieski! — szepce sam do siebie, spoglądając w górę na otaczające go wielkie niebo, z którego słońce leje potoki roztopionego srebra.
Sporo godzin minęło już, od kiedy jest na nogach, od pierwszych porannych promieni, a nic jeszcze nie jadł. Nie dlatego, żeby nie miał nic do jedzenia. W jego połatanym worku, który pełen jest kobiecych fartuchów, plecionek, szklanych korali, zielonego mydła i blaszanych pierścionków, oprócz zajęczej skórki, odrobiny grochu i ziemniaków, jest też czerstwy czarny chleb, zawiniątko z solą i czosnek do chleba. Nie może jednak jeść tego swojego chleba, mimo że dokucza mu głód, gdyż dzisiaj się jeszcze nie modlił.
W stajni, gdzie chłop pozwolił mu przenocować, poza końmi były też świnie, odgrodzone ledwie dwiema deskami. Wędrujący od wioski do wioski handlarz Mates z Piask postanowił nie nakładać tałesu i tefilin, by nie zwracać się do Wiekuistego w takim nieczystym miejscu. Pomyślał, że po drodze znajdzie odpowiedni zakątek, gdzie będzie mógł się pomodlić w ciszy, jak przystoi Żydowi. Ale nic takiego się nie znalazło: albo na łące byli pastuchowie, przy których nie można się modlić, ponieważ drwią i szczują psami, albo krzyże z wiszącym Jezusem, w pobliżu których trudno wypowiedzieć choć słowo po żydowsku.
Wędrowny wiejski handlarz wypatrywał oczy, ale im bardziej szukał, tym mniej znajdował. Otaczająca go kraina była płaska, rzadko porośnięta drzewami, bez pagórków, bez krzewów. Wszystko jak na wyciągniętej dłoni. Żadnego ukrytego przed ludzkim okiem zakątka.
Wie już, że nie warto czekać. Jeżeli będzie jeszcze zwlekał, czas modlitwy minie, a bez jedzenia opuszczą go siły. Zrzuca więc worek z pleców, odkłada witkę, którą odłamał z gałęzi, żeby się oganiać od psów, i otarłszy połą chałata zlaną potem twarz, zaczyna się szykować do odmówienia porannej modlitwy.
Przede wszystkim wkłada na nogi podarte buty, które miał przerzucone przez ramię. Nie wypada przecież na bosaka stanąć do modlitwy przed Bogiem. Potem, strasząc ryby, obmywa ręce w strumyku. Z połatanego worka wyjmuje pożółkły, poszarpany tałes i się nim okrywa. Podwija rękaw i silnie obwiązując rękę cienkimi rzemykami, zakłada wielkie, stare i pogniecione tefilin. Następnie, kierując się słońcem, odnajduje wschód — miejsce, gdzie stała Świątynia Jerozolimska — i zamknąwszy oczy, pobożnie zwraca się do Boga.
Podczas całej modlitwy nikt nie przechodzi obok, dopiero przy Osiemnastu błogosławieństwach zjawiają się pastuchowie z krowami, aby napoić je w rzeczce. Ujrzawszy czarnobrodego mężczyznę okrytego nieznaną im płachtą w paski i z rzemieniami wokół ręki i głowy, najpierw spod lnianych opadających grzywek wybałuszają niebieskie oczy i czynią znak krzyża, ale zaraz po tym ogarnia ich śmiech. Obco i śmiesznie wygląda w ich jasnych oczach ten czarnobrody modlący się człowiek, który na katolickiej ziemi kiwa się w modlitewnej szacie. Szukają więc kamyków i rzucają weń nimi, podśpiewując przy tym prześmiewczą piosenkę:
Żydzie, Żydzie, Chałamidzie,
Twoja wiara jest od psa,
Nasza wiara jest szlachetna,
Całuj wzadek diabła zpiekła1.
Mates modli się dalej. Nie śmie przerwać odmawiania Osiemnastu Błogosławieństw, ani myśli też przeciwstawić się prześladowcom; wie przecież, że z powodu grzechu przodków, których Bóg wypędził z Izraela za służenie obcym bożkom, Żydzi żyć muszą w rozproszeniu wśród innych ludów, znosząc pogardę i drwiny. Zaciska więc jeszcze bardziej powieki i wypowiadając słowa „Niech nasze oczy zobaczą powrót do Syjonu”, gorąco prosi Pana, by zechciał czym prędzej, jeszcze za naszych dni, odbudować święte miasto Jeruzalem. Pastuchom w końcu nudzi się naśmiewanie i odchodzą ze swoim bydłem.
Pomodliwszy się, Mates ponownie zdejmuje buty i siada na trawie, aby zjeść śniadanie. Raz jeszcze obmywa ręce i z połatanego worka, spomiędzy płótna, skórek i innych towarów, wydobywa kawałek czerstwego czarnego chleba i zawiniątko z solą. Błogosławi chleb, dziękując Bogu za ten dar ziemi, uderza krzemieniem o krzemień, by podpalić nieco wyschniętych gałązek i trawy, i na ogniu piecze kilka ziemniaków. Chleb popija wodą nabieraną dłońmi ze strumyka. Po jedzeniu ponownie myje ręce i dziękuje Bogu za Jego łaskawość i za to, że obdarza świat cały swym miłosierdziem.
— Panie świata — szepce znowu, przerzucając worek przez poobcierane od ciężaru ramię. — Słodki Ojcze Niebieski!
Z nowymi siłami rusza w drogę od wioski do wioski, szukając chleba dla siebie i swych najbliższych.
— Szczęść Boże! — woła do chłopów na polach i chłopek przy koślawych płotach. Mimo że każdego gospodarza pozdrawia, zdejmując z uniżeniem czapkę z głowy jak przed dziedzicem, chłopi i tak patrzą ponurymi oczami na Żyda z workiem na plecach. Ziemia w tej okolicy jest słaba, piaszczysta, więc zboża rosną na niej rzadkie, ziemniaki wychodzą późne i małe, a chude z powodu nędznej paszy krowy dają mało mleka. Każdego przednówka przychodzi głodować. I dlatego właśnie chłopi niechętnie patrzą na handlarza z workiem, który w ich żonach i córkach wzbudza kobiecą chęć kupowania.
— Idź z Bogiem, Mates! — mówią mu, zamykając drzwi, żeby go nie widziały kobiety.
Mates idzie więc dalej od domu do domu. Łańcuchowe psy rzucają się z wściekłym ujadaniem, drażnione powiewającymi długimi połami chałata.
— Chusty, fartuchy, nici, korale, mydło, lusterka — woła zza wyplatanych płotów2 wiejskich chatynek. — Tanio, dobrzy ludzie, tanio!
Z ostatniego domu ktoś puka na niego w okienko z czterema kolorowymi szybkami.
Drzwi otwiera mu wyrośnięta, płaska jak deska dziewczyna w czerwonej chustce na głowie.
— Schyl głowę, Żydzie — przestrzega handlarza — bo drzwi niskie. I zdejmij czapkę przed świętymi obrazami.
Mates zrzuca z ramion worek i go rozwiązuje. Dziewczyna, panna na wydaniu, przymierza szeroki fartuch, sznur szklanych korali i do tego pozłacany cynowy pierścionek.
— Nie mam pieniędzy — mówi — ale mogę ci dać trochę lnianego płótna.
— Płótno to też dar boży — odpowiada Mates, ocierając pot z twarzy.
Dziewczyna chciałaby też kupić nowy krzyżyk i różaniec, żeby przebierać czarne paciorki podczas modlitwy w kościele, ale tego Mates w swoim worku nie ma. Takimi rzeczami się nie zajmuje, mimo że chłopi często o nie pytają. Boi się Boga, więc krzyżyków i jezusików nie sprzedaje, choć inni wędrowni handlarze tak robią. Chłopska dziewczyna, zadowolona z zakupionych wspaniałości, wyjmuje dodatkową drewnianą łyżkę i kładzie ją na stojącej pośrodku izby ławie, na której uszykowała obiad: dwie duże gliniane miski, jedną z ziemniakami, drugą z kwaśnym mlekiem. Gdy przeżegnawszy się, wszyscy biorą do rąk łyżki, żeby jeść ze wspólnej miski, gospodyni podaje też czarną drewnianą łyżkę Matesowi i każe mu podejść do ławy.
— Gość w dom, Bóg w dom — rzecze. — Choć innej wiary.
Mates oblewa się rumieńcem i nie bierze łyżki do ręki.
— Niech Bóg odpłaci za dobre serce — mówi, czując zapach ciepłej strawy, której nie miał w ustach już cały tydzień, od poniedziałku, kiedy wyruszył w drogę po wsiach.
Gojka zaczyna się z niego śmiać.
— To jest bez świniny, głupi Żydzie — tłumaczy. — Tylko kartofle i zsiadłe mleko. Żołądek przyrośnie ci do pleców od tego niejedzenia.
Mates spuszcza głowę.
— Smacznego, gospodyni — mamroce. — Żydowi nie wolno jeść niekoszernego, tak Bóg przykazał.
Nie przyjmuje nawet kawałka sera. Bierze tylko, jako poczęstunek, pęczek młodej cebuli. Potem zawiązuje worek, podnosi go ze stęknięciem, bo ten stał się cięższy z powodu płótna, i rusza w drogę do domu, do Piask.
Słońce stoi dopiero w połowie nieba, lecz Mates nie zatrzymuje się już po drodze we wsiach. Idzie wprost do miasta.
Jest piątek, dzień, w który wraca na szabas do domu, do żony i dzieci, do Żydów. Chciałby zajść na czas, jeszcze przed zapaleniem szabasowych świec. Ma wprawdzie kawał drogi przed sobą, i to na dodatek z ciężkim workiem na plecach, ale czuje w sercu radość, bo idzie do domu. Szabas to dla niego jedyny dobry dzień w ciężkim życiu. Cały tydzień chodzi po wsiach, przebywa wśród gojów, je byle co, nocuje w stodołach i stajniach, targa wór na ramieniu. Nie widzi żony i dzieci, nie ma z kim zamienić słowa w jidysz, nie może się nawet spokojnie pomodlić. Tałes i tefilin często musiał zakładać w stajni. Odmawianemu wieczorem Kriat Szma przysłuchują się gapowate krowy, strzygące uszami podczas Szma Israel, zwłaszcza gdy modlący się człowiek długo i donośnie przeciąga kończące modlitwę „Jedyny”. Z tych to powodów Mates przez cały tydzień wypatruje nadejścia piątku, kiedy wraca do domu na szabas.
— Żeby tylko nie zaczęło padać, słodki Boże! — błaga nawet przy rozpalonym niebie.
Worek mu ciąży, lecz jest zadowolony z tego ciężaru. W środku ma wszystko, od paru jajek, które dostał za nici, przez ziemniaki i groch dla domu, po skórki i płótno, które będzie mógł sprzedać za parę złotych. Aby dojść wcześniej, rzadko zatrzymuje się na odpoczynek. Ociera tylko połą chałata pot z czoła i szybko rusza dalej, rozglądając się na drodze, czy nie przejeżdża jakiś uprzejmy chłop, który pozwoliłby mu zabrać się kawałek na wozie.
Słońce pali coraz bardziej i bardziej. Drewniane przydrożne krzyże stoją pochylone jak uschłe drzewa. Papierowe kwiaty u ich stóp i postacie nagiego Jezusa pociemniały od żaru. Mates wystrzega się patrzenia na nie.
Do Piask dociera sporo przed wieczorem. Przed miasteczkiem wzuwa podarte buty, bo Żydowi nie przystoi pokazać się boso wśród Żydów, i tak wchodzi na Rynek. Po dużym, okrągłym, pełnym przekupek placu krzątają się żydowskie kobiety w przedszabasowej gorączce. Przechodzą też zmierzający do łaźni Żydzi z bielizną w zawiniątkach. Wysoki, chudy miasteczkowy chazan krąży z wielką blaszaną puszką, zbierając datki. Mates wrzuca mu groszaka i poprawiwszy worek na plecach, udaje się na Zaułek Nędzy, gdzie wynajmuje izbę.
Naprzeciw mu wychodzi, kawałek przed drzwi, jego żona Sara, wysoka i wychudzona Żydówka. Ma na sobie zakasaną, wyplamioną sukienkę i za luźny nocny czepiec na krótko, źle ostrzyżonej głowie z widocznymi „schodkami”. Spracowanymi, bladymi rękoma zdejmuje ciężki wór z ramion męża i brzegiem fartucha ociera mu pot z czoła.
— Co u ciebie? — pyta jak każdego tygodnia, gdy Mates wraca z wędrówki po wsiach.
— A u ciebie, Saro? I u dzieci? — odpowiada jej mąż pytaniem, a następnie zmęczonym krokiem podchodzi do drzwi i całuje wyplamioną mezuzę przybitą zardzewiałymi gwoździami do futryny.
Dzieci — obdarte, rozczochrane dziewczynki z brudnymi bosymi nogami — otaczają worek, szukając w nim czegoś dla siebie. Nie znajdują jednak niczego do przegryzienia poza młodą cebulką z długim, zielonym szczypiorem, więc ją łapczywie zjadają. Sara pochyla się nad czarnym, okopconym piecem, po którym łażą prusaki przeszukujące równie czarne, żelazne garnki.
— Zjesz może, Mates — woła — trochę bobu, który naszykowałam na szabas? Przez cały tydzień nie miałeś w ustach nic gotowanego.
Mates pije wodę z zardzewiałej blaszanej nabierki i wyma–wia się od jedzenia. Nie był wprawdzie kształcony, ale z przekładu hebrajskiej książeczki wie, że w piątek należy jeść jak najmniej, aby z apetytem spożyć szabasowe potrawy podczas uroczystego posiłku. Poza tym jest już późnawo, tylko ledwie kilka godzin do zapalenia świec, a on chciałby jeszcze wpaść do łaźni, żeby zmyć z siebie kurz i codzienność całotygodniowej wędrówki.
— Nie. Daj mi lepiej koszulę, Saro — mówi, wycierając połą chałata czarną brodę, którą zamoczył, kiedy pił wodę.
Sara wyciąga połataną, ale wypraną czarną koszulę wykończoną lamówką zamiast kołnierzyka, ze szklanym, kolorowym guzikiem pod szyją. Obok koszuli kładzie wyjętego z siennika dużego, lśniącego trojaka, uszykowanego na opłacenie kąpieli.
W ciasnej, ciemnej, parowej łaźni ze śliską podłogą z sufitu kapią zimne krople. Nadzy Żydzi smagają się witkami, leją wodę na rozgrzane kamienie, krzyczą z zadowolenia. Wstydząc się podartego odzienia i czarnej koszuli, Mates szybko rzuca swoje rzeczy w kąt i szuka podobnego sobie nędzarza, aby ten wychłostał go rózgą, którą łaziebny daje za trojaka.
— O, jak dobrze — wzdycha z zadowolenia wędrowny handlarz, czując, jak z jego kości i skóry wyparowuje zmęczenie, kurz i pot z całego tygodnia.
Później w butach wysmarowanych tranem dla pokrycia łat i dziur, w czarnej, połatanej koszuli zapiętej kolorowym guzikiem, w pamiętającej czas ślubu zielonkawej, ciasnej, wyrośniętej szabasowej kapocie z łatami na łokciach i guzikami różnej wielkości i różnego koloru idzie do synagogi, ściskając pod pachą rozsypujący się modlitewnik.
W bóżnicy staje przy drzwiach, obok miedzianej misy do obmywania rąk, przy której żebracy całego świata stoją, czekając, aż ktoś ich weźmie na szabas. Nastawia uszu, aby słyszeć modlitwę chazana, która ledwie dociera do wejścia.
— Błogosławiony On i błogosławione Imię Jego, amen! — mówi Mates pobożnie po błogosławieństwie chazana, kiwając się tak, że wywołuje to śmiech stojących przy drzwiach, skorych do żartów chłopaków z chederu.
Handlarz spluwa na wszystkie strony na fałszywe bożki, które są puste, nic niewarte i niepomocne, a następnie, chwaląc jednego jedynego Boga, kłania się w prawo i w lewo Królowi królów, Stwórcy nieba i ziemi. Zostaje przy drzwiach, aby życzyć dobrego szabasu rebemu idącemu od wschodniej ściany, po czym spokojnym krokiem wraca na Zaułek Nędzy, do domu.
— Dobrego szabasu, dobrego szabasu — mówi pobożnie, oddając również cześć aniołom obecnym w jego biednej izbie, w której glinianą podłogę posypano żółtym piaskiem, a jedyne dwie woskowe, pokapane świeczki chybotliwie stoją w małych mosiężnych lichtarzykach. Potem odmawia Kidusz nad czarnym chlebem przykrytym starą, wytartą aksamitną serwetką pamiętającą panieńskie czasy Sary. Wina nie mają, więc zamiast „Błogosławiony jesteś, Boże nasz, Królu świata, Stworzycielu owocu winorośli” rozlega się „Błogosławiony jesteś, Boże nasz, Królu świata, który wydajesz chleb z ziemi”, co pachnie codziennością i wstydem.
Siedzące przy stole dziewczynki, odświętnie wyczesane, lecz w codziennych podartych sukienkach, z roziskrzonymi czarnymi oczyma zajadają z apetytem bób z kluseczkami, który mama nałożyła do glinianych miseczek. Przy jednej miseczce położono dwie łyżki, lecz Mates pilnuje, żeby dziewczynki nie spierały się o każdą nabraną porcję jedzenia.
— No, no! Szabas mamy — napomina.
Po błogosławieństwie, gdy tylko świeczki dogasły, rozsiewając nieprzyjemną woń dymu i wosku, Sara ściele zapluskwione łóżko, w którym kładzie się gospodarz domu i, w jego nogach, dwoje dzieci. Sama mości się w drugim łóżku w otoczeniu pozostałych dziewczynek, leżących przy jej głowie i nogach. Z ciemnych kątów dochodzi smętne zawodzenie świerszczy, tną brzęczące muchy.
Odczekawszy, aż wszystkie dzieci zapadną w mocny sen, Mates wyplątuje się z dziecięcych nóg i rąk, ostrożnie wychodzi z łóżka i w ciemnościach, po omacku trafia do stojącego przy drugiej ścianie łóżka żony, by zaznać trochę szczęścia po całym tygodniu udręki i znoju. Sara, wstrzymując oddech, aby nie obudzić leżących obok dzieci, przyjmuje go i oddaje mu swe spracowane, przedwcześnie zwiędnięte, chude ciało.
Każdego roku, punktualnie jak w zegarku, Sara rodziła mężowi dziecko.
Mimo że spełniała kobiecą powinność, wydając na świat potomstwo, wstydziła się, ilekroć była w połogu. Płonęła ze wstydu przed mężem z powodu kolejnego prezentu, który wydało jej ciało. Po pierwsze, każde nowe dziecko było dla Matesa dodatkowym brzemieniem, nowym ciężarem w połatanym worku, który targał cały tydzień od wioski do wioski. Po drugie, rodziła same dziewczynki. Piękne wprawdzie, czarnowłose, o śniadej skórze, z wielkimi czarnymi oczami, zupełnie jak ojciec — tyle że dziewczynki, które nie studiują Tory, nie odmawiają Kadyszu po rodzicach przez sto dwadzieścia lat3 i dla których nie będzie łatwo znaleźć mężów, kiedy wydorośleją. Z tych powodów Sara czerwieniła się przed mężem za każdym razem, gdy powiła kolejne dziecko.
Bardzo szybko dochodziła do siebie w dniach połogu, które zawsze przypadały w czasie, kiedy Mates wędrował po wsiach. Choć nie miała jeszcze skończonych trzydziestu lat, była bardzo doświadczona w rodzeniu i wiedziała, jak sobie poradzić. Szykowała kołyskę ze szmat, sama ścieliła sobie ubogie łóżko i zasłaniała je jasnym prześcieradłem przechowywanym od porodu do porodu, a nawet rozwieszała wycinanki4. Do ostatniej chwili robiła wszystko w domu, gotowała, czerpała wodę z odległej studni. Kiedy czuła, że nadchodzi ostatnia minuta, kładła się do łóżka i wysyłała najstarszą z dziewczynek po sąsiadkę, przekupkę Leę, która handlowała zieleniną na Rynku.
— Chodźcie, Lea, mama was woła! — mówiła, łapiąc oddech, bosa dziewczynka ciekawa tego, co ma się wydarzyć.
Lea, rozłożysta Żydówka z ustami pełnymi wyzwisk rzucanych w stronę złych klientek i wybrednych paniuś, od razu wiedziała, do czego jest potrzebna. Nawet gdy była akurat zajęta, rzucała wszystko i kołysząc się jak kaczka i trzęsąc przy tym wszystkim, co na sobie miała, śpieszyła na Zaułek Nędzy do rodzącej Sary. Przyjąć dziecko to dobry uczynek, ale i kobieca radość, toteż robiła to z wielkim oddaniem i znajomością rzeczy. Przede wszystkim wypędzała z izby dziewczynki i kota z pieca.
— Jazda, dzieciarnia! A psik! Na dwór! Dzieciom nie wolno patrzeć na takie rzeczy.
Potem nastawiała wielkie, żelazne, czarne garnki z wodą i przecierała stare koryto, żeby w nim obmyć maleństwo, gdy już przyjdzie na świat.
— Oddychaj, głęboko — wołała zza rozwieszonego prześcieradła do rodzącej. — Wtedy łatwiej znieść ból.
Ale Sara nie oddychała głęboko. Przywykła już do boleści. Lea, przepasana w biodrach szerokim, brudnym fartuchem, grubymi, krótkimi palcami wbijała się w blade, wychudzone ciało wstrząsane bólami porodowymi, dopóki się nie pojawiło niemowlę.
— No, no, jeszcze troszkę — dopingowała rodzącą, by wydała dziecko ze swojego ciała. — Staraj się, Saruniu! O tak!
Potem szybko przecinała nożyczkami pępowinę i od razu rzucała okiem, by sprawdzić płeć noworodka.
— Dziewczynka — mówiła nieodmiennie. — Nie jesteś w tym najlepsza, Saro. Same dziewczynki.
Rodząca szorstką dłonią ścierała zimny pot z czoła i z goryczą zagryzała bladą dolną wargę. Robiła wszystko, czego uczyły ją kobiety, aby mieć chłopca. Prosiła też o to Boga. Nic nie pomagało. I choć nie była temu winna, wstydziła się przed sąsiadkami, ale jeszcze bardziej przed mężem. Z tego powodu, ale też dlatego, że nie było nikogo, kto mógłby się zająć domem, nie zważała na to, że jest po porodzie. Już następnego dnia wstawała z łóżka, ścieliła pierzynę i poduszki i na słabych, chwiejących się nogach krzątała się po izbie i przy niemowlęciu.
Do powrotu Matesa na szabas zostawiała tylko rozwieszone przy łóżku prześcieradło z wycinankami.
Blada, zawstydzona, z chorobliwymi kobiecymi plamami na zupełnie białej skórze wychodziła mężowi naprzeciw przed drzwi, ale nie pomagała mu zrzucić worka, jak to zwykle czyniła. Mates spoglądał na jej brzuch, który jakby się rozpłynął przez te kilka dni, kiedy nie było go w domu. Stawał, szeroko otwierając oczy i pytał zaskoczony:
— Już?
— Już — odpowiadała Sara cicho tonem winowajczyni. — Znów dziewczynka.
Handlarz szybko wchodził do izby i patrząc na szczelnie owinięte, leżące w kołysce dziecko, pocieszał żonę:
— No i dobrze, trzeba dziękować Bogu za wszystko, co daje — mówił pobożnie. — Dziewczynki też Bóg stworzył, więc niech jej błogosławi.
W takich razach w szabasowy ranek Mates nie stawał przy drzwiach synagogi, jak to miał w zwyczaju, tylko przy bimie. Poza Simchat Tora, kiedy to każdy Żyd jest wzywany do czytania Tory, była to jedyna możliwość, by go wezwano. Rok w rok szames zawsze zapominał pełnego imienia Matesa i jego ojca, więc go o to pytał, ale i tak się mylił, a Mates go poprawiał.
— Matatias syn Ariela Judy — podpowiadał pełne imię.
— Matatias syn Ariela Judy!
Zamożni Żydzi odrywali oczy od Tory, spoglądając na nieszczęsnego szczęściarza nadającego imię nowo narodzonej córce i uśmiechali się drwiąco, jak zawsze śmieją się ludzie z kogoś, kto ma córki i na dodatek jest biedny.
Mates płonął ze wstydu, wypowiadając do owłosionego ucha szamesa żeńskie imię swego nowego dziecka i słysząc ze strony bogaczy słabe, zdawkowe życzenia szczęścia. Szames nie pytał go nawet, ile da na jałmużnę, tylko pośpiesznie odmawiał stosowną modlitwę — bez ozdobników i bez zaśpiewu, jak to czynił w przypadku zamożnych. Mówił tylko „Bóg dał dar” i wywoływał innego Żyda, szacownego, stojącego przy wschodniej ścianie bóżnicy.
Do domu Mates wracał sam, bez minjanu do Kiduszu. Nie było nikogo, kto chciałby z nim pójść, więc jego żona nie szykowała miodowego ciasta i wódki na poczęstunek.
— Dobrego szabasu, wszystkiego dobrego — mówił zawstydzony do Sary i wypowiadał imię nowej córeczki, które nadał jej w synagodze przy Torze.
Sara siedziała na ławeczce przy ciężkiej, szerokiej kołysce, karmiąc niemowlę obfitą piersią poprzecinaną niebieskimi żyłkami i złoszcząc się na nie z powodu wstydu i poniżenia.
— No, wyciągnij ze mnie soki — wzdychała, wciskając pierś w łakomą dziecięcą buzię. — Wyssij ze mnie życie.
Któregoś piątku, przed Szabasem Nachamu5, gdy Mates wrócił ze wsi ze swoim workiem, naprzeciw nie wyszła mu żona, tylko córeczki:
— Tata, tata — zawołały do niego. — Mama ma chłopczyka.
Mates, nie zdejmując worka, pobiegł do domu. Tym razem Sara nie była na nogach. Leżała w łóżku za prześcieradłem, na którym wisiały wycinanki dla chłopca. Teraz mogła pozwolić sobie na przeleżenie dni po porodzie. Wydała na świat syna. Tym razem nie wstydziła się swojego prezentu dla męża.
— Mates, jest chłopiec — powiedziała rozpromieniona, mimo że mąż już to wiedział. — Popatrz, jaki śliczny. Jak słoneczko.
— Oto on. Będzie za was odmawiał Kadysz, reb Mates. — Lea przyniosła becik i ostrożnie podała ojcu w ramiona.
Mates spojrzał na niemowlaka, który wcale nie był śliczny jak słoneczko, lecz pomarszczony jak starzec. Dziecko miało zamknięte oczy i nawet na niego nie spojrzało. Mates, zaskoczony, ale i podniesiony na duchu, zaczął się krzątać po izbie, by zabrać się do przynależnych kobiecie prac, wyręczając leżącą w łóżku Sarę, ale przekupka Lea nie pozwoliła mu nic robić.
— Wybacz, reb Mates, ale to nie należy do mężczyzn — powiedziała. — Sama to wszystko zrobię. Jak chcesz coś do jedzenia, dam ci. Ugotuję coś.
Mates swoimi wielkimi, czarnymi oczyma z wdzięcznością spojrzał na tę rozłożystą kobietę. Jego oczy stały się jeszcze większe, gdy Lea przyniosła mu glinianą miseczkę gotowanego łuskanego grochu i kilka śliwek.
— Śliwki i groch przygotowałam na powitanie chłopca — powiedziała z dumą. — Przyprowadzicie przecież, reb Mates, minjan na poczęstunek.
Handlarz poczuł takie ciepło w sercu, że za tę dobroć miał ochotę podejść do akuszerki i położyć obie ręce na jej szerokich ramionach. Przypomniał sobie wszelako, że mężczyźnie nie wolno dotykać kobiety, więc zaczął przygotowywać się do szabasu. Wysmarował buty, umył się i uczesał.
Po raz pierwszy, odkąd był żonaty, w synagodze po modlitwie głośno wywołano przy bimie jego imię. Szames radośnie uderzył w pulpit.
— Reb Mates ma przyjemność zaprosić na powitanie chłopca.
Grupa ubogich Żydów z Zaułka Nędzy zeszła się do niego, by rozsiąść się wokół stołu, na którym tym razem stały wielkie świece. Z apetytem zajadali gotowany groch przyprawiony pieprzem i delektowali się śliwkami. Dwiema śliwkami, które Lea każdemu podała w glinianej miseczce.
— To dobry znak, Mates, że dziecko urodziło się na Szabas Nachamu — powiedzieli ojcu.
Po szabasie Mates nie chodził po wioskach jak zwykle. Czekał na dzień obrzezania6. Sam rebe przybył na uroczystość. Na wydanie uczty Mates nie mógł sobie pozwolić, lecz przygotował ciasto ze śledziem i wódkę. Ugotował nawet na twardo kilka jajek, które przyniósł ze wsi. Powinien wprawdzie nazwać chłopca po swym ojcu, Ariel Juda, ale nadał mu imię Nachman, gdyż mały urodził się w Szabas Nachamu, a na dodatek „Nachman” znaczy „Pocieszenie”.
— Jak Bóg da, będzie pocieszeniem w naszym życiu — powiedział Mates do swojej leżącej za prześcieradłem żony.
Jakakolwiek choroba czy dolegliwość nawiedziłaby Piaski, zawsze trafiała do małego Nachmana. Szkarlatyna, odra, dyfteryt, najrozmaitsze bóle brzucha, wysypki i zapalenia. Jedynak, który miał przynieść do domu pocieszenie, w żaden sposób nie przypominał ojca. Tak jak jego siostry miały po ojcu zdrową, smagłą cerę, grube kości i łatwość znoszenia trudów życia, tak Nachman przejął po matce jej białą, przezroczystą, bladą skórę, spod której przezierała chorobliwą czerwienią każda kropla krwi. Tylko oczy wziął po ojcu: wielkie, czarne, które z powodu bladej twarzy wydawały się jeszcze czarniejsze.
Matka dbała o niego bardziej niż o poprzednie dzieci, bądź co bądź dziewczynki, i dłużej karmiła go piersią. Wszystkie siostrzyczki, od największej po najmniejszą, kołysały go całymi nocami i dniami i nosiły w swych dziecięcych ramionach, jakby był jakimś jaśnie paniczem. Wszystko na nic — Nachman wyrastał na chorobliwego, słabowitego cherlaka. Jego delikatnej, bladej skóry czepiały się wszelkie choroby i wciąż wychodziły jakieś wysypki. Ząbki, które wyrżnęły mu się w bólach, były rzadkie i krzywe. Nóżki się wykoślawiły i nie pozwalały chodzić. Tylko brzuszek i główka urosły wielkie, jakby napompowane. Sara chwytała się wszystkiego, co tylko możliwe, żeby zrobił choć krok. Na glinianej podłodze wyrysowała kredą koło, tak żeby dostępu do niego nie miało nic złego, co się przyczepia do dziecka i nie pozwala mu chodzić. Przekupka Lea zamawiała od złego oka, lała wosk na ziemię, w którą wetknęła miedziany pieniążek. Rozżarzone węgle wrzucała do miski z wodą i obserwowała opary, by wypatrzyć i odpędzić złe duchy, które dręczą małego. Przyprowadziła gojską szeptuchę, która od stóp do głów wysmarowała dziecko uryną, a na jego szyjce pozawieszała różne amulety, począwszy od pęczka czosnku i wilczego kła, a skończywszy na wiązce kurzych łapek i czarcim łajnie, ale Nachman i tak nie chciał chodzić. Zwinnie przesuwał się, ciągnąc gołą pupę po glinianej podłodze, lecz stanąć na nóżki nie mógł.
Lekarz, Zełman Hersz, Żyd w surducie i ośmiograniastej niemieckiej czapce na głowie, który na wszystkie możliwe choroby ordynował dwa lekarstwa — picie oleju rycynowego lub smarowanie jodyną — był teraz częstym gościem w domu Matesa. Za każdym razem na nowo smarował szyjkę dziecka jodyną, kazał podawać eliksir i brał za to miedzianego dziesiątaka, wygrzanego pod pierzyną, gdzie trzymała go Sara. Ale postawić dziecka na nóżki nie zdołał. Nie poradził też polski lekarz Jerecki, który rugał pacjentów, rzucając najgrubszymi przekleństwami, również po żydowsku. W poniedziałek Mates został w domu, wziął dziecko na ręce i poszedł z nim na drugi koniec miasta, gdzie mieszkali ludzie zamożni, do doktora Jereckiego. Trzymając czapkę w jednej ręce, a dziecko w drugiej, wszedł do domu z pomalowanymi na czerwono podłogami.
— Wielmożny panie — powiedział, położywszy wcześniej złotego na stole. — Ratuj moje dziecko.
Doktor Jerecki, gruby Polak z podwójnym podbródkiem i długimi, łączącymi się z bokobrodami wąsami, zły i zgorzkniały z powodu powtarzających się co parę tygodni ucieczek młodej żony, od razu się wściekł, gdyż dziecko się go przestraszyło.
— Nie becz, smarkaczu — krzyknął w koślawym jidysz. — Do kroćset diabłów!
Z obrzydzeniem przyłożył owłosione ucho do ciała dziecka, szybko osłuchał aż po pępek i wzdęty brzuszek, by na koniec dać klapsa w pupę.
— Ma chorobę angielską — powiedział ojcu. — I skrofuły7.
Mates nic z tego nie pojął:
— Co robić, wielmożny panie? — spytał.
— Dawać mu tran i mleko do picia, porządne jedzenie i trzymać na powietrzu — powiedział doktor szybko. — Kości mu się wzmocnią.
Mates wbił w niego wielkie, czarne oczy.
— Jestem biedny, wielmożny panie.
Doktor się rozsierdził.
— Jak tak, to powieś się razem ze swoim gówniarzem, parchu! — wrzasnął. — I wynocha stąd, idźcie do wszystkich diabłów.
Mates, zawstydzony, wyszedł.
Nachman skończył dwa latka i nikt już nie liczył na to, że zacznie chodzić, gdy nagle stanął na wykrzywionych nóżkach i przebiegł przez całą glinianą podłogę.
— Mama — zawołał, ciesząc się ze sztuki, której dokonał. — Mama!
Sara i dziewczynki ze zdziwienia stanęły jak wryte i aż złożyły ręce.
— Chwała ci, Boże! — szepnęła Sara, wznosząc oczy ku czarnemu od siedzących na nim much sufitowi. — Nie jestem godna Twojej łaski.
Od tego dnia chłopca było wszędzie pełno. Gdzie nie spojrzeć, tam on. Dreptał do faski z wodą i chlapał, uderzając rączkami. Wygrzebywał kawałki wapna ze ścian i jadł je. W koszulce z ledwością zakrywającej nagą pupę, w dziecięcym tałesiku, który Mates kupił, gdy tylko mały stanął na nóżkach, i w zbyt dużej jarmułce na wygolonej główce, upaćkany gliną z wilgotnej podłogi całymi dniami właził w każdy kąt i zjadał wszystko, co wpadło mu w ręce, łącznie z robactwem ze ścian. A wdrapawszy się raz na piec, omal się nie zapalił.
Gdy chłopiec miał trzy latka, ojciec nauczył go odmawiać błogosławieństwa i posłał do szkółki, by nauczył się czytać i pisać.
W końcu któregoś wolnego dnia, w niedzielę rano, kiedy nie wychodził na wędrówkę po wsiach, Mates wyciągnął z pokrowca swój pożółkły tałes i okrył nim jedynaka. Matka zdjęła z chłopca koszulkę, którą dotychczas nosił, i ubrała go w spodenki, na które przerobiła swoją starą halkę. Na spodenki, spod których w pasie przezierał brzeg koszulki, nałożyła mu mały tałesik. W miejsce starej jarmułki na główkę dziecka nałożyli nową, z naszytymi kawałkami aksamitu. Całe dwadzieścia groszy zapłacił za nią Mates handlarzowi przy synagodze. Za dziesięć groszy więcej mógł dostać taką z brzegami obszytymi na złoto i kierując się sercem, Mates kupiłby swemu dziecku tę właśnie piękną jarmułkę na pierwszy dzień nauki, lecz nie stać go było na taki wydatek. Musiał kupić porcję rodzynek i migdałów za dziesięć groszy, aby jak każe obyczaj, posypać nimi książkę z alfabetem i obdzielić inne dzieci. Pragnął, by dobrze przyjęły jego syna. Bardzo chciał też sprawić chłopcu pierwsze buciki, lecz nie uzbierał na to. Owinął więc bosego jedynaka tałesem i zaniósł na rękach na Bóżniczą, gdzie mieściła się talmud-tora. Po drodze patrzyły na niego kobiety stojące w drzwiach domów, a niosący w pokrowcach tałesy mężczyźni zatrzymywali się na ten widok.
— Dobrze, dobrze! Chłopiec powinien iść do szkoły! — chwalili ojca.
Stary, rozsypujący się, z powybijanymi szybami budynek szkółki stał na wielkim dziedzińcu, sąsiadując ze starym cmentarzem z jednej strony, a czarną łaźnią z drugiej. Przed drzwiami kilka kóz zawzięcie skubało wyrwane z jakiejś książki kartki. Przez pozbawione szyb okna dobiegały hałaśliwe dziecięce głosy, splątane w jednostajny zgiełk.
Mates wniósł do środka dziecko i zdjął otulający je tałes.
— Reb Motł — zwrócił się do starego nauczyciela, który siedział w wyświechtanych spodniach, trzymając w jednej ręce dyscyplinę, a w drugiej wskaźnik. — Z radością przyprowadzam wam mojego chłopca, aby uczył się Tory. Ma już trzy lata, oby żył sto dwadzieścia.
Reb Motł lisią łapką służącą za rączkę dyscypliny stuknął w spękany blat wielkiego stołu.
— Cicho być, łobuziaki! Cisza!
Dzieci z ciekawością spoglądały na nowego ucznia, podśmiewając się z jego zmieszania. Mates postawił chłopca na ławce, poprawił mu jarmułkę na głowie i pogłaskał po umorusanych policzkach.
— Popatrz, Nachman, to jest twój nauczyciel — powiedział. — Powinieneś z ochotą uczyć się Tory.
Reb Motł wziął chłopca na kolana i, jak z każdym początkującym, zaczął od zadanego żartem pytania:
— Co to jest, chłopcze? — wskazał palcem na dłoń, na której były trzy kreski układające się w literę szin.
— Alef — odpowiedział Nachman, tak jak powiedział mu tata, ucząc go w domu pierwszej litery alfabetu.
Z gęstwiny siwej brody, spod żółtych od ciągłego zażywania tabaki wąsów rozległ się śmiech zadowolonego ze swego żartu Motła. Potem nauczyciel wziął z rąk Matesa papierową tutkę z bakaliami, kazał chłopcu zamknąć oczy i rozsypał nieco rodzynek i migdałów na przyklejoną do tabliczki wyplamioną, obdartą kartkę z alfabetem.
— A teraz otwórz oczy — powiedział. — To anioł rozrzucił z nieba dla ciebie, żebyś pilnie studiował Torę.
Każdemu z uczniów dał po rodzynce lub migdale i sobie też wrzucił kilka tych smakołyków w okolony na żółto otwór zarośniętej twarzy, tam gdzie zapewne były usta.
— Widzisz, chłopcze, te dwa skręcone węże i dwie główki? To jest litera alef. Powiedz: alef.
— Alef — powtórzył Nachman, gryząc rodzynkę.
— A to, chłopcze, szkatułka o trzech ściankach i z otwartymi drzwiczkami, to jest litera bejs.
Czarna broda Matesa aż drżała ze wzruszenia i zadowolenia. Wyjął z kieszeni paczuszkę tabaki, którą kupił za trzy grosze, i podarował ją nauczycielowi.
— Reb Motł — powiedział prosto z serca. — Uwierz mi, gdyby Bóg dał i mógłbym opłacać naukę, posłałbym swoje dziecko do chederu, a nie do talmud-tory. Gdybym był w stanie, przyniósłbym znaczniejszy podarek. Ale jestem biedakiem, nie miejże mi za złe, że przyniosłem tylko trochę tabaki.
Reb Motł rozdarł opakowanie i całą zawartość wsypał do pudełeczka z kory. Dwoma palcami wziął sporą szczyptę tabaki i wciągnął najpierw do prawej, a potem do lewej dziurki nosa. Powinien coś poczuć, ale nie poczuł nic.
— Wcale nie bierze — powiedział zdziwiony.
Mates poradził mu:
— Dosyp, reb Motł, troszkę mielonego pieprzu.
Stary roześmiał się.
— Też mi nowina — powiedział kpiąco. — To nic nie daje. Sypałem, ale też mnie nie bierze.
Mates udzielił mu zatem innej rady:
— Dodaj odrobinę okowity, reb Motł. Nieobrzezani po wsiach tak robią.
Słysząc to, stary roześmiał się gdzieś z wnętrza brody i wąsów.
— Dosypywałem pieprzu, dolewałem okowity, ale nic mnie nie bierze — powiedział, wtykając coraz więcej tabaki w szerokie, rozciągnięte od jej zażywania nozdrza.
Mały Nachman, któremu od samego zapachu załzawiły się oczy i zakręciło w nosie, zaczął gwałtownie kichać. Ta nadwrażliwość chłopca rozśmieszyła reb Motła jeszcze bardziej.
— No proszę, a on już psika — mruknął i dodał: — Na zdrowie!
Mates założył chłopcu tałes i pogładził go po policzkach.
— Reb Motł — poprosił. — Bądź dobry dla mojego jedynaka. Jest słaby, nie bij go, proszę.
Dał dziecku kawałek suchego chleba i przygładził mu pejsiki.
— Ucz się Tory, dziecko — przykazał mu. — I nie bój się tutaj zostać. Nie będziesz płakał, Nachmanku?
— Nie — odpowiedział Nachman, ale gdy tylko ojciec wyszedł i został sam ze starym nauczycielem i obcymi dziećmi, w głos się rozpłakał.
— Tata — wołał, biegnąc do drzwi.
Nauczyciel złapał go dwoma palcami za spodenki, tak jak bierze się jakąś ścierkę, i posadził w ławce.
— Widzisz te rzemyki? — pokazał mu dyscyplinę. — Jak chłopiec płacze, przekłada się go przez ławeczkę, ściąga spodenki i leje na goły tyłek. Rozumiesz?
Chlasnął przy tym dyscypliną w stół, by nie tylko powiedzieć, ale i pokazać uczniowi, jak to jest. Nachman rozpłakał się jeszcze bardziej. Niemal się rozdarł ze strachu i poczucia osamotnienia. Reb Motł go nie oćwiczył, gdyż w pierwszym dniu dziecka nigdy nie bijał. Pokazał mu jednak, co się robi z chłopcami. Wyszukał takiego, którego od dawna już miał na oku, i kazał mu przełożyć się przez ławeczkę. Delikwent rzucał się, machając rękami i nogami, lecz reb Motł przytrzymał go i wziąwszy między kolana, ściągnął mu podarte spodenki.
— Tak właśnie dostaje chłopiec, który jest nieposłuszny — wyjaśnił, smagając dyscypliną ciało zwijającego się z bólu chłopca. Potem, na już obitego, nałożył dodatkową karę. Podciągnął mu koszulkę i zawiązawszy na węzeł, dał do trzymania miotłę, przekrzywił czapkę i tak, gołego, postawił do kąta. Chłopcy wyrecytowali chórem:
Wysmagany głupol
Zopuchniętą dupą,
Co ma spodnie połatane
Ido tego poszarpane.
Nachman przestał płakać. Płacz uwiązł mu w gardle niczym kość, której ani nie można połknąć, ani nie da się wypluć. Był tak przestraszony, że cokolwiek reb Motł mu kazał powiedzieć, to z przerażenia nie mógł wydobyć z siebie słowa. Chociaż chciał powtórzyć za nauczycielem, że wężyk z dwiema główkami to litera alef, to nie był w stanie. Suchy jak wiór język przywarł mu do podniebienia. Reb Motł spod wielkich, krzaczastych brwi obserwował go jednym okiem, po czym głośno warknął:
— Bałwan.
Przezwisko to szybko przyjęło się pośród chłopców.
Mimo że Sara znów chodziła z uniesioną przez wystający brzuch sukienką i to już na ostatnich nogach, wciąż jeszcze myła podłogi u bogatego Żyda Dodiego Lublinera, za co brała po dziesięć groszy za każdą podłogę.
Reb Dodi Lubliner miał wiele podłóg w swym murowanym domu przy Rynku; same wielkie podłogi z gładkich heblowanych desek. Sara, z zadartą ponad wydatny ciążowy brzuch i mokrą suknią, w luźnym, brudnym porannym czepku na krótko przystrzyżonej głowie, klęczała gołymi kolanami na podłodze reb Dodiego i wychudzonymi, żylastymi rękami z całych sił szorowała ją szmatą dopóty, dopóki nie zrobiła się czysta jak stół.
Przede wszystkim w domu reb Dodiego Sara dostawała dobre jedzenie: na śniadanie chleb z masłem, na kolację rosół z mięsem. Nie zjadała tego tam, w kuchni, lecz zawijała wszystko w ściereczkę i posyłała z zawiniątkiem najstarszą córkę, Szejndl, do talmud-tory, do Nachmana. Poza tym musiała zbierać pieniądze, by kupić parę bucików dla jedynaka, gdy ten ukończy naukę alfabetu i przejdzie do czytania Tory.
Na piąte urodziny Nachman płynnie czytał już z modlitewnika po hebrajsku i uczący w najmłodszych klasach Motł rozpoczął z nim lekturę pierwszego rozdziału z Księgi Kapłańskiej. Sarę ucieszyło niezmiernie to, że jej dziecko przystępuje do zgłębiania Tory w tym samym wieku co dzieci zamożnych miasteczkowych Żydów. Chciała mu sprawić parę bucików za zarobione przez siebie i odłożone pieniądze. Do piątego roku życia chłopiec nie miał własnych — latem chodził boso, a zimą Sara dawała mu swoje. Nachman płakał, bo dzieci w szkółce śmiały się z tego, że nosi za duże mamine buty. Sara wiedziała też, że mąż chce zaprowadzić syna do rabiego, aby ten wysłuchał, jak malec czyta pierwszy rozdział z Księgi Kapłańskiej. Niestosownym byłoby do domu rabiego wprowadzać bosego chłopca, więc z całych sił szorowała podłogi u reb Dodiego. Gdy poczuła, że zaczyna jej się kotłować w brzuchu, poszła do domu przez Rynek i zatrzymała się przy przekupce Lei.
— Lea — odezwała się zawstydzona. — Bądź tak dobra i chodź ze mną.
Lea przestała miotać przekleństwami, które słała w kierunku jakiejś klientki, i obiema poranionymi rękami wzięła się pod boki.
— Już? — spytała zdziwiona, mając w głowie policzone wszystkie okresy, ciąże i porody Sary. — Wydaje mi się, że za wcześnie.
— Ja to czuję. W środku wszystko mi się aż skręca — odrzekła Sara.
Lea zostawiła kosze z warzywami sąsiadce, ujęła Sarę pod rękę i zaprowadziła na Zaułek Nędzy. Tam z wielką jak zawsze starannością zabrała się do grzania wielkiego gara wody i szorowania koryta.
— Zaraz będzie wszystko dobrze, Saro — pocieszyła ciężarną znad unoszącej się pary. — To dla ciebie nic nowego.
Ale dla Sary było to coś nowego. Nigdy jeszcze w swych kobiecych trzewiach nie odczuwała tak wielkiego bólu jak teraz.
— Boże miłosierny! — zwróciła się przerażona w stronę czarnego, pełnego much sufitu, nie mogąc się powstrzymać od krzyku.
Kurczowo złapała obiema rękami zagłówek łóżka i wbiła zęby w dolną wargę, starając się pomóc dziecku przyjść na świat. Wstydziła się swojego krzyku, bo to nie pasowało ani do jej doświadczenia, ani do wieku. Lecz nagle dostała tak dojmujących bólów, że nie wytrzymała:
— Lea, kochana, ja umieram — wykrzyknęła piskliwie.
Lea zostawiła grzejące się na piecu garnki i z zakasanymi rękawami podbiegła do rodzącej, żeby pomóc przy rozwiązaniu. Ale nic nie szło, jak należy. Gwałtownie pchnęła drzwi i wypadła na ulicę, na którą razem z kłębami pary wydostał się przeraźliwy kobiecy krzyk.
— Ratunku, ludzie, pędem po doktora Hersza!
Gdy lekarz, Zełman Hersz, z lekarską torbą pod pachą spokojnym krokiem dotarł z drugiego końca miasta, było już za późno. Sara leżała żółta jak z wosku, z zębami wbitymi w dolną wargę. Lea załamywała zakrwawione ręce.
— Co za nieszczęście! — wołała. — Ludzie!
Doktor Zełman Hersz wpadł w gniew.
— Co za nieszczęście! — powtórzył, przedrzeźniając ją. — Sprzedawać zieleninę na targu, a nie odbierać poród, głupia babo.
Już od dawna miał na oku tę przekupkę, która leczy pół miasta, odbierając mu chleb.
Pięcioletni Nachman był akurat przy czytaniu Tory, gdy przybiegła po niego Szejndl.
— Waikra, „i zawołał” — z zaśpiewem odpowiadał na pytania wydającego głos spomiędzy brody i wąsów nauczyciela.
— Kto zawołał?
— Adonaj, Bóg.
— Do kogo zawołał?
— El Mosze, do Mojżesza.
Szejndl, bosa, z rozwianymi włosami, przebiegła przez izbę, zupełnie nie jak dziewczynka, która powinna trzymać się z daleka od chłopców, i złapała Nachmana za rączkę.
— Nachman, chodź do domu, szybko — zawołała. — Mama…
Tego, co z mamą, Szejndl nie powiedziała, a Nachman nie był w stanie o to zapytać. Biegł tylko boso po źle obrobionych, ostrych kamieniach bruku, trzymając się ręki siostry. Czuł, że musiało stać się coś złego, skoro Szejndl w środku lekcji przybiegła go zawołać do domu. Nauczyciel nigdy jeszcze nie wypuścił go w czasie nauki. Biegnąc na Zaułek Nędzy, czuł strach pomieszany z radością, że coś się wydarzyło. Przy drzwiach stało kilka kobiet, które rozstąpiły się przed chłopcem jak przed kimś ważnym.
— Szybko, szybko, chłopcze — powiedziały do niego cicho. — Twoja mama…
W izbie było gorąco i parno. Chociaż świeciło słońce, paliła się jakaś lampka. Na łóżku leżała mama, lecz Nachman jej nie poznał. Była zupełnie niepodobna do mamy, którą znał. Rączkami zasłonił sobie oczy.
— Nie chcę — krzyknął przestraszony i odsunął się od tego, co, jak mu powiedziano, jest jego mamą.
Nie chciał widzieć takiej mamy.
Jakaś obca kobieta wzięła go na ręce. Płakał z przerażenia. Kobieta przytuliła go do miękkiej piersi i wyniosła do drzwi.
— Nie jesteś, chłopcze, głodny, co? — spytała. — Weź ciastko.
Nachman zjadł słodkie ciastko, które miało kształt ludzika z dziurką w brzuszku i przestał płakać. Z izby dobiegał płacz Szejndl mieszający się z jakimiś niezrozumiałymi słowami. Zawodziła niczym stara płaczka:
— Co za nieszczęście!
Lea przed drzwiami myła ubrudzone ręce i przyłączała się do zawodzenia Szejndl.
— Odbierałam jej wszystkie dzieci — mówiła z goryczą. — Kto by się spodziewał takiego nieszczęścia. Całkiem się wykrwawiła.
W izbie zbierało się coraz więcej kobiet.
— Gdyby chociaż Mates tu był — szeptały jedna przez drugą. — A tak to kto wie, gdzie go szukać. Chodzi gdzieś po wsiach.
Obca Żydówka, która dała Nachmanowi ciastko, wzięła go za rączkę i zaprowadziła do siebie do domu. Obmyła mu umorusane policzki, brzegiem fartucha porządnie wytarła nos i dała się najeść do syta chlebem z miodem, czego Nachman nigdy nawet nie próbował. Kilka małych dziewczynek ciągnęło go, żeby z nimi lepił babki z piasku. Nachman bał się z nimi bawić, ponieważ wiedział, że chłopcu, który już czyta Torę, nie wolno bawić się z dziewczynkami, nie wolno być kobieciarzem. Kiedy jednak dały mu spróbować czerwonego lizaka, który na dodatek świstał, gdy się weń dmuchało, zapomniał, co mówił nauczyciel o zadawaniu się z dziewczynkami, i pomógł im robić babki z piasku.
— A wiesz, że ja umiem wyplatać chałę z ciasta? — pochwaliła mu się dziewczynka ze sterczącą kitką.
Nachman wytrzeszczył wielkie, czarne oczy kontrastujące z bladą twarzą. Też chciałby się czymś pochwalić, lecz nie miał czym.
— A wiesz — coś przyszło mu na myśl — że ja umiem napluć na sufit?
Kobieta zdjęła z głowy codzienną chustę i włożyła odświętną, szabasową, jak robiła to zawsze, gdy trzeba było iść między ludzi, i z jeszcze jedną Żydówką poszła od drzwi do drzwi po zamożnych domach i do kramów na Rynku.
— Dajcie coś na całun dla Matesowej Sary. Niech będzie godnie pochowana — prosiła.
Zamożne Żydówki, które nie znały nikogo z miejskiej biedoty, trochę z grzeczności pytały o zmarłą, o to, kim była i gdzie mieszkała, i ze strachem spluwały przez ramię, aby odpędzić zły urok.
— Niezbadane są wyroki boskie — mówiły z pobożną bojaźnią i wrzucały miedziaka na chustę. — Wspomóc to dobry uczynek, na chwałę Boga.
Był już czwartek, dzień przed powrotem Matesa z wędrówki po wsiach, ale bractwo pogrzebowe nie czekało na niego z pochówkiem8. Wiedziano, że handlarz wraca dopiero w piątek późnym popołudniem, więc nie wypadało czekać, gdyż mógłby już zacząć się szabas. Poza tym sprawa nie była prosta również z innego powodu. Ciało zmarłej trzeba było pochować na nowym cmentarzu położonym daleko za miastem, ponieważ na starym, znajdującym się w mieście, chowano tylko ludzi zamożnych i zasłużonych, których rodziny mogły sobie pozwolić na wykupienie miejsca.
— Dobrze byłoby posłać kogoś, kto odnalazłby Matesa gdzieś na wsi — mówiono na Zaułku Nędzy, lecz nie było nikogo, kto by się tego podjął.
Nachman cały dzień bawił się z dziewczynkami, a potem z apetytem zjadł kolację, którą kobieta dała mu w białej miseczce — takiej, jakiej nigdy jeszcze nie widział. Posiłek był smaczny, kasza z bobem omaszczona skwarkami i podsmażoną cebulką.
— Jeszcze, chłopcze? — spytała gospodyni, gdy łapczywie wylizywał miseczkę.
— Tak — odpowiedział Nachman. — To jest dobre.
— Dziecko zawsze będzie dzieckiem — westchnęła cicho kobieta. — Nie widzi, biedactwo, swojego nieszczęścia.
O mamie przypomniał sobie dopiero wtedy, gdy nieznajoma wzięła go do siebie do łóżka i zgasiła lampę. Mamę widział tego dnia tak odmienioną i nie wiedział za bardzo, co się z nią stało, ale czuł, że wydarzyło się coś strasznego, więc się rozpłakał.
— Mama! — zawołał w ciemności łamiącym się głosem.
Kobieta objęła go miękkimi, ciepłymi ramionami i przytuliła do piersi.
— Śpij, biedactwo — wyszeptała. — W nocy chłopiec powinien spać.
Nachman przylgnął do niej i zasnął.
Wcześnie rano, gdy się obudził, poczuł, że zrobił coś, czego powinien się wstydzić. W miejscu, gdzie leżał, prześcieradło było mokre. Kobieta gwałtownie odsunęła się od niego i wyskoczyła z łóżka.
— Patrz, co zrobiłeś! — pokazała mu jego koszulkę. — Fe, chłopiec chodzi do szkoły, a takie rzeczy robi!
Cała krew napłynęła Nachmanowi do twarzy. Skurczył się, jakby chciał, żeby nie było go widać. Od razu na myśl przyszła mu mama, której też takie coś robił, ale która się nie złościła. Jego dziecięce serce przepełniła gorycz. Gorycz i wstyd. Zasłona, która oddzieliła go od tego, co zaszło poprzedniego dnia, nagle opadła i w głowie pojawił mu się jasny obraz nieszczęścia.
— Gdzie jest moja mama? — zawołał.
Kobieta ściągnęła z niego koszulkę i ubrała go w czystą, ale za dużą i cudzą.
— No już nie płacz, dziecko, ciii... — uciszała go. — Nikomu o tym nie powiem.
Nie mógł się uspokoić, więc wzięła winę na siebie:
— Ja to zrobiłam, chłopcze — powiedziała. — Nie ty.
Pod wieczór przyszła po niego Szejndl, ale nie zaprowadziła go do domu za rączkę, jak zwykle, tylko — mimo że było jej ciężko — wzięła go na ręce.
— Jadłeś coś? — spytała.
W izbie na podłodze leżała porozrzucana słoma, na piecu stały jakieś obce, czarne garnki z wodą. Paliła się świeca, choć było jeszcze widno. Na polepie siedział tata w podartych skarpetach. Ujrzawszy Nachmana, rozpłakał się jak kobieta, wycierając pięścią płynące z oczu łzy. Na kołnierzu połatanego chałata widniało świeże naddarcie, wyrażające rozdzierający mu serce ból9.
— Nawet jej nie zobaczyłem — zawodził.
Szmul Mejer, szames na Zaułku Nędzy, Żyd noszący nawet latem watowany, stębnowany szpencer10, pełen dziur, przez które wyłaziła wata, krokiem gospodarza kręcił się po opróżnionej izbie, z której wyniesiono ciało zmarłej. Wszędzie zostawiał gęsty dym z końcówki skręconego własnoręcznie papierosa, którego chciał dokończyć, zanim nastanie szabas. Żar niemal mu podpalał osmolone od kopcenia wąsy, lecz szkoda mu było wyrzucić resztki i zaciągał się jakby na zapas, na cały szabas. Niedopałek wyrzucił z westchnieniem dopiero wówczas, gdy zaczął przypiekać mu grube wargi.
— Starczy siedzenia, Matesie — powiedział ze złością. — Idzie szabas, a w szabas nie wolno siedzieć w żałobie. Zapal świece i idź do synagogi. Jest szabas.
Mates obmył ręce i, tak jak przez tyle lat czyniła to Sara, zapalił dwie świeczki w maleńkich lichtarzykach. Zapalenie świec przez mężczyznę pogłębiło jeszcze panujący w izbie nastrój żałoby. Na koniec Mates nakapał wosku w butelkę i umieścił w niej trzecią świeczkę, za duszę Sary.
Był w żałobie, ale przywdział szabasową kapotę, by uczcić dzień święty, wziął Nachmana na ręce i poszedł z nim do synagogi.
Tym razem chłopcy nie śmiali się z Matesa, kiedy się kiwał i głośno modlił. Patrzyli na niego ze współczuciem.
— Błogosławiony On i błogosławione imię Jego, amen! — zawołał, pochylając się nisko ku Nachmanowi, by on też powtórzył za prowadzącym modlitwę końcowe „amen”.
Gdy doszło do odmawiania Kadyszu, Mates uniósł chłopca na ławce, by go wszyscy widzieli, i razem z nim, słowo po słowie, zmówił modlitwę.
Nachman powtarzał trudne słowa, patrząc wielkimi, czarnymi oczyma i na innych chłopców, i na dorosłych Żydów, którzy mu się przysłuchiwali i po jego słowach powtórzyli za nim „amen”. Odczuwał strach, ale też uniesienie, a nawet radość.
Sam rabi uszczypnął go w policzek.
1 W dosłownym tłumaczeniu: „Żyd, Żyd, Chałamid, / Twoja wiara jest od psa, / Nasza wiara piękna i szlachetna, / Całuj diabła pod ogonem”. Identycznie zaczynającą się przyśpiewkę zanotował folklorysta Mikołaj Jańczuk (1859—1921):
Żyd, żyd, Chałamid
Sprzedał żonkę
Za kwaszonkę,
Adzieci za sól.
Cyt. za: F. Gryciuk, Ukraińskie wesele wparafii kornickiej konstantynowskiego powiatu siedleckiej guberni (na podstawie osobiście zebranych materiałów znutami opracowanymi przez Mikołaja A. Jańczuka), w: Uniwersalizm itradycja wkulturze: aktualność kultury ludowej, red. A. Roguska, M. Danielak-Chomać, Siedlce 2015, s. 163.
2 Wyplatane płoty — wiejskie drewniane płoty bez gwoździ o sztachetach przeplatanych przez trzy długie, poziome deski.
3 Sto dwadzieścia lat oznacza długowieczność (odpowiednik stu lat w tradycji polskiej).
4 W izbie położnicy zawieszano wycinane z papieru amulety (tzw. kimpetbriwłech lub szir-hamałechłech).
5 Szabas Nachamu (Szabas Pocieszenia) — pierwszy szabas po święcie Tisza be-Aw, przypadającym w lipcu/sierpniu dniu żałoby i postu w rocznicę zburzenia Pierwszej Świątyni.
6 Obrzezanie następuje w ósmym dniu po narodzeniu chłopca, nawet jeśli wypada to w szabas lub święto.
7 Choroba angielska — krzywica; skrofuły — gruźlica węzłów chłonnych.
8 Tradycja nakazywała pochowanie osoby zmarłej najpóźniej dobę po śmierci, przy czym pogrzeby nie mogły odbywać się w szabas, który zaczyna się w piątek wieczorem.
9 Po śmierci osoby bliskiej obowiązuje siedmiodniowa żałoba (tzw. sziwa), podczas której należy siedzieć blisko ziemi i palić świecę. Sziwę przerywa się na czas szabasu i świąt. Naddarcie odzieży nawiązuje do opisanego w Księdze Rodzaju rozdarcia szat przez Jakuba na wieść o śmierci jego syna Józefa.
10 Wierzchnie okrycie, rodzaj surduta z podbiciem.