Tragedie mórz i oceanów - Unbekannter Roman Lercher - ebook

Tragedie mórz i oceanów ebook

Unbekannter Roman Lercher

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 115

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROMAN LERCHER

TRAGEDIE MÓRZ I OCEANÓW

WYDAWNICTWO

MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

Okładkę projektował

KONSTANTY M. SOPOĆKO

 

Redaktor

WANDA WŁOSZCZAK

 

Redaktor techniczny

ANNA LASOCKA

 

© Copyright by Wydawnictwo

Ministerstwa Obrony Narodowej. Warszawa 1967.

 

ISBN 83-11-07433-X

„To, że woda wydaje nam się żywiołem wrogim i zagrażającym naszemu życiu, jest raz jeszcze przejawem owej skrupulatności, z jaką przyroda dostosowała nas do — w gruncie rzeczy całkowicie nienormalnych — warunków bytowania, na które zdany jest organizm w wolnym powietrzu”.

Hoimar von Ditfurth

(„Na początku był wodór”)

Woda. Żywioł zawsze zagrażający bezpośrednio człowiekowi, ale jednocześnie siła, do której garnął się on od najdawniejszych czasów. Czcił ją, ubóstwiał, modlił się do niej, próbując jednocześnie ujarzmiać, wykorzystywać do swoich celów, wprzęgać do swojej służby zgodnie ze znanym chyba wszystkim narodom przysłowiem „ziemia żywi, morze bogaci”.

I choć Homo sapiens doskonalił technikę, tworzył coraz wymyślniejsze i bezpieczniejsze konstrukcje, zawsze ponosił straty, składał ofiary niepokornym siłom. Czasami był to wynik zbytniego zadufania we własne możliwości, we własną bezgraniczną potęgę, czasami skutek zbiegu przeróżnych okoliczności, których nie był w stanie przewidzieć. Wiele morskich tragedii, tych najdawniejszych i tych współczesnych, doczekało się wytłumaczenia. Brawura, niedbalstwo, karygodne lekceważenie zasad bezpieczeństwa... Wyciągnięte wnioski uczą i ostrzegają. Lecz sporo jest zdarzeń w historii morza owianych do dziś mgłą tajemnicy. Te także uczą. Pokory i szacunku dla żywiołu, do którego nie jesteśmy biologicznie przystosowani.

GDZIE PRAWDA, GDZIE FIKCJA...

Chyba już nigdy i nikt nie dowie się, jaka była prawdziwa przyczyna tragedii brygantyny „Mary Celeste”, której zaginięcie uznawane jest za najbardziej tajemniczy przypadek w historii morza. Od owych wydarzeń minęło już ponad sto lat i chociaż opisano je w kilkudziesięciu książkach, setkach artykułów i publikacji, nadal trudno oddzielić fakty od zmyśleń, znaleźć granicę pomiędzy fikcją i fantazją dziennikarzy oraz pisarzy a rzeczywistym następstwem zdarzeń. Tym bardziej że oficjalne dokumenty sądowe z przeprowadzonego śledztwa udostępniono opinii publicznej dopiero w 1942 roku, a więc dokładnie siedemdziesiąt lat po frapującym wydarzeniu. Dlatego wszystko to, co pisano i mówiono o „Mary Celeste” przed tą datą, należy traktować ostrożnie, a nawet z przymrużeniem oka...

„Mary Celeste”, amerykańska brygantyna (statek dwumasztowy, z ożaglowaniem rejowym i gaflowym), opuściła Nowy Jork 7 listopada 1872 roku i pod dowództwem kapitana Benjamina Briggsa, z ładunkiem liczącym 1701 beczek spirytusu, skierowała się do Genui przez Gibraltar. Osiem dni później inna amerykańska brygantyna, „Dei Gratia”, dowodzona przez kapitana Davida Morehouse’a, wyruszyła tą samą trasą. Jej rejs przebiegał bez niespodzianek. Pogoda na Atlantyku, uwzględniając porę roku, nie była najgorsza. Monotonię trwającego już ponad dwa tygodnie rejsu przerwał czwartego grudnia po południu oficer wachtowy:

— Statek na lewej burcie!

Ten okrzyk wywołał kapitana na pokład.

Od razu zauważono, że żaglowiec płynący na zachód, w przeciwną do „Dei Gratii” stronę, posuwa się dziwnym zygzakiem, niepewnym kursem, pod dwoma tylko kliwrami i marslem na fokmaszcie. Pozostałe żagle na obu masztach wyglądały z tej jeszcze odległości na zwinięte lub podarte. Po chwili zastanowienia Morehous wydał komendę do zmiany kursu i podpłynięcia do tajemniczego statku, którym okazał się... „Mary Celeste”. Nikt nie odpowiadał na wezwania, nikt nie podszedł do burty, a koło sterowe, przy którym nie było nikogo, obracało się raz w prawo, raz w lewo.

Morehous polecił spuszczenie szalupy — wsiedli do niej drugi oficer Olivier Deveau, trzeci oficer John Wright i jeden marynarz. Gdy z trudem podpłynęli do „Mary Celeste” i po zwisającej drabince linowej wspięli się na pokład, zastali dziwny widok. Statek był opuszczony, wszędzie panował bałagan, a złowieszczą ciszę przerywał od czasu do czasu łopot podartych żagli. W różnych relacjach stan brygantyny przedstawiany jest rozmaicie, jednak większość opisów podkreśla, że poza uszkodzeniami kilku żagli statek był sprawny i nadawał się do żeglugi. Rozbieżności, i to znaczne, zaczynają się przy charakterystyce pomieszczeń, dlatego pozostańmy przy zeznaniach złożonych przez Deveau, w czasie rozprawy sądowej w Gibraltarze.

Po wejściu na pokład drugi oficer skierował się najpierw do pomp i stwierdził, że były one w porządku, chociaż pompownia była zalana wodą. Potem zauważył otwarty luk na rufie. Środkowy, największy, był zamknięty, za to dziobowy również otwarty, z wyrwaną z zawiasów, leżącą obok, pokrywą. Pootwierane były także świetliki do pomieszczeń kapitana, drugiego oficera, mesy i saloniku. W kabinie nawigacyjnej na podłodze walały się cyrkle, liniał trójkątny z podziałką, log oraz splątana linka sondy. Okno było rozbite, a kompas zniszczony. Nie udało się odnaleźć sekstansu i chronometru, zginęły także bez śladu dokumenty statku, choć na stole pierwszego oficera leżał dziennik pokładowy. Ostatni wpis, z datą 24 listopada, podawał pozycję „Mary Celeste” z godziny osiemnastej: 36°56' szerokości północnej i 27°27' długości zachodniej (mniej więcej sto mil na zachód od Wysp Azorskich).

I jeszcze jeden, bardzo ważny szczegół dotyczący ostatnich chwil tajemniczej brygantyny. Deveau zeznawał, że na tablicy zaznaczono kredą pozycję statku z godziny ósmej rano 25 listopada (podobno 37°01' szerokości północnej i 25°01' długości zachodniej).

„Nie zauważyłem od razu tego zapisu — mówił w sądzie — i niechcący starłem tablicę, by nanieść swoje obserwacje. W każdym razie wydaje mi się, że tak zrobiłem”. Jeżeli tak było w istocie, to musiał mieć dobrą pamięć, skoro zapamiętał zmazane dane, na które nie zwrócił uwagi. Komisja badająca przyczyny wydarzenia nie zastanawiała się nad tym. Zajęła się dokładniej innym napisem.

„Fanny my dear wife. Frances M. R.” — te słowa, wyryte ostrym nożem u dołu tablicy, zauważył kapitan Winchester, współwłaściciel „Mary Celeste”, podczas oględzin statku. Bez trudu zorientowano się, że autorem napisu był drugi oficer Albert Richardson, a adresatem jego żona, nazywana przez bliskich Fanny. Nie poznano nigdy motywów, którymi kierował się Richardson, kreśląc te słowa. Ale z biegiem czasu puszczono wodze fantazji i skromny napis urósł do „całego listu” pożegnalnego, do którego jakoby miał być nawet dołączony pięciofuntowy banknot. Zupełnie możliwe, że drugi oficer pragnął przekazać jakąś ważną wiadomość, lecz okoliczności nie pozwoliły mu na to. Wróćmy jednak do opisu oględzin.

Sporo emocji wzbudzała maszyna do szycia, na której miało leżeć „dziecięce ubranko z urywającym się pod igłą ściegiem”. Deveau nie potwierdził tego. Owszem, maszyna stała, ale nic nie świadczyło o tym, by ktoś nagle przestał szyć i zostawił wszystko w nieładzie. Wymysłem osób żądnych sensacji — jakby sam fakt opuszczenia pokładu przez całą załogę nie był dostatecznie tajemniczy — były także: „niedojedzony porrige, napoczęte jajko na twardo, susząca się bielizna na lince rozpiętej pomiędzy masztami, porozrzucana wszędzie damska garderoba” i wiele podobnych szczegółów, mogących zaintrygować czytelników.

„Wszystko było wilgotne — zeznawał Deveau — ale rzeczy kapitana Briggsa, ubrania i meble znajdowały się na swoim miejscu. Łóżko było nie zasłane, koce i prześcieradła mokre. Woda sięgała do około trzydziestu centymetrów. Pod przednim pokładem i w kambuzie też była woda, ale i tu panował porządek. Koje marynarzy zasłane, ceratowe płaszcze, gumowe buty, a nawet fajki — nietknięte. Zapasy żywności bardzo duże, w składzie wody nie brakowało chyba nawet jednego galonu...”

Dwaj oficerowie nie znaleźli również, wspomnianego przez tworzących legendę „Mary Celeste”, wystraszonego, na pół dzikiego z przerażenia kota. A że zwierzę to na pewno wyruszyło w rejs, świadczy list żony kapitana Briggsa, Sary, wysłany do siedmioletniego synka przed samym opuszczeniem Nowego Jorku. Chłopiec, by nie przerywać nauki w szkole, został w domu z babcią, a z rodzicami popłynęła dwuletnia Sophia, o której matka pisała: „Mała Sophia zainteresowała się od razu kotem okrętowym (...), którego ochrzciła Poo-uh Poo”. Kot najprawdopodobniej podzielił los załogi. Tylko jaki?

„Miałem wrażenie — opowiadał dalej Deveau — że chociaż nie było wielu śladów bałaganu, to statek został opuszczony w popłochu. W ładowni nie brakowało ani jednej beczki, a na pokładzie nie znaleźliśmy żadnej łodzi”. Sprawa szalup od początku nie była wyjaśniona i to wykorzystali twórcy sensacji. Jeszcze w Nowym Jorku Briggs zwierzył się Morehousowi, że musi zostawić w porcie łódź ratunkową, gdyż uległa ona zniszczeniu podczas załadunku statku. Potwierdził to Winchester, ale dodał jednocześnie w czasie przesłuchania, że „Mary Celeste” miała dwie szalupy i z jedną wyruszyła do Genui. Nie dysponujący ścisłymi informacjami plotkarze powtarzali wyłącznie słowa Morehousa, który twierdził, że nie było żadnej łodzi na pokładzie, gdy „Mary Celeste” opuszczała Nowy Jork, nie było też żadnej potem, gdy natknął się na brygantynę na Atlantyku. Inne zdanie na ten temat miał Deveau, który stwierdził kategorycznie przed sądem, że „jeden odcinek nadburcia był wyjęty i złożony na pokładzie niewątpliwie po to, by spuścić na morze łódź ratunkową, która musiała znajdować się na górnym pokładzie”.

Po zakończonej inspekcji Deveau i Wright wrócili na „Dei Gratia” i zdali wstrząsającą relację swojemu kapitanowi. I tu pojawia się kolejny, zagadkowy i bardzo istotny — choć nie ostatni — szczegół. Nie ustalono jednoznacznie, czy Morehous, po tym co usłyszał, pofatygował się osobiście na „Mary Celeste”. Według jego zeznań i licznych wywiadów umieszczonych w prasie — nie. Wydaje się to wątpliwe. Przecież Briggs był jego przyjacielem, spotykali się często w przerwach pomiędzy rejsami, a poza tym niezwykłe znalezisko powinno go zainteresować. Może Morehous miał powody, by zataić swój pobyt na „Mary Celeste”?

Kilku marynarzy z „Dei Gratia”, a wśród nich Deveau, który sam poprosił o wyznaczenie go na dowódcę opuszczonego statku, obsadziło „Mary Celeste” i oba żaglowce skierowały się w stronę Gibraltaru. Płynęły razem aż do momentu, kiedy to wysoka fala i psująca się pogoda spowodowały, że musiały się rozdzielić. „Dei Gratia” zawinęła do portu 12 grudnia, „Mary Celeste” dzień później. Tam natychmiast zasekwestrowano brygantynę i Admiralicja Brytyjska rozpoczęła śledztwo, mające na celu wytłumaczenie tajemniczego zniknięcia dziesięciu osób znajdujących się na jej pokładzie. Wprawdzie do dzisiaj nie wiadomo na pewno, ile tych osób było faktycznie i jak się nazywały (najchętniej operowano liczbą „13”, bo wszystko należało podporządkować pechowi i niezwykłości), ale najbliższe prawdy wydaje się zeznanie Winchestera, armatora i współwłaściciela statku.

Według niego lista przedstawiała się następująco: kapitan Benjamin Spooner Briggs ze stanu Massachusetss (w wieku od 37 do 45 lat), jego żona Sarah Elizabeth (30 lat), ich córeczka Sophia Matilda (2 latka), drugi oficer Albert G. Richardson (28 lat), trzeci oficer Andrew Gilling (25 lat), steward Edward Head i czterech marynarzy — Niemców z Wysp Wschodniofryzyjskich. Największe rozbieżności i spekulacje dotyczyły właśnie marynarzy, których „przemieniano” na Murzynów i Włochów, a Fanny Richardson (żona drugiego oficera) trzydzieści (!) lat później w wywiadzie dla „Brooklyn Daily Eagle” stwierdziła, że załoga „Mary Celeste” składała się z Turków, Portugalczyków i Włochów i że: „ta banda ludzi niepewnych i złowieszczych zamordowała mojego męża, kapitana Briggsa i jego rodzinę”.

Hipotez dotyczących tragedii jest wiele, lecz tę o „okrutnej bandzie przestępców” można odsunąć na dalszy plan, cytując fragmenty dwóch listów: listu napisanego przez kapitana Briggsa do matki na dzień przed wypłynięciem z Nowego Jorku („Mam nadzieję, że podróż będzie przyjemna (...) Nasz statek jest bez zarzutu”) oraz pisma jego żony do teściowej („Benje jest przekonany, że zgromadził pod swoimi rozkazami doskonałą załogę”).

Dochodzenie wszczęto 18 grudnia i trwało ono do 24 marca 1873 roku, nie przynosząc żadnego rozwiązania. W tym czasie przedstawiciele Admiralicji, którym przewodniczył starszy inspektor morski John Austin, dwukrotnie (w przeddzień Wigilii i 7 stycznia) sprawdzali dokładnie statek. Pierwsze oględziny zakończyły się ważnym odkryciem, którego nie mógł dokonać Deveau. Miejscowy nurek, niejaki Portunato, na obu burtach, około półtora metra pod linią zanurzenia, dostrzegł głębokie nacięcia dwumetrowej długości, trzycentymetrowej szerokości i głębokości około jednego centymetra. Ekspertyza dowiodła, że można je było zrobić wyjątkowo ostrą siekierą. A na „Mary Celeste” znaleziono tylko bardzo starą, tępą i zardzewiałą.

Rdzą okazały się czerwone plamy na szabli kapitana Briggsa, chociaż prokurator generalny Solly Flood był przekonany, że są to ślady krwi. Analiza chemiczna, przeprowadzona przez doktora Patrona, wykluczyła to podejrzenie. Najmniejszego śladu krwi nie znaleziono również ani na pokładzie, ani w pomieszczeniach statku, chociaż podczas drugiej inspekcji grupa komandorów, dowódców kilku okrętów wojennych stojących w Gibraltarze, zwróciła baczniejszą uwagę na kilka czerwonych plam. Wskutek tego w pewnym momencie dochodzenia zaczęto podejrzewać kapitana Morehousa o to, że był w zmowie z załogą „Mary Celeste”, która miała zamordować rodzinę kapitana Briggsa, dwóch oficerów i stewarda, schronić się na pokładzie „Dei Gratia”, a kiedy sprawa przycichnie, podzielić się nagrodą za „uratowany statek”.

Podejrzenia, z braku przekonywających dowodów i negatywnych ekspertyz, upadły. Zaważyły jednak wyraźnie na wysokości wynagrodzenia, które otrzymali Morehous i Deveau. Zamiast połowy wartości ładunku i statku, co wyniosłoby ponad dwadzieścia tysięcy dolarów, obaj „zarobili” na odnalezieniu „Mary Celeste” nieco ponad osiem tysięcy (1700 funtów angielskich). Morehous zaskarżył tę decyzję, ale utrzymano ją w mocy.

W tajemniczych losach „Mary Celeste” zastanawia kilka okoliczności, na podstawie których budowano rozliczne hipotezy. Oto one:

— „Mary Celeste” od chwili opuszczenia Nowego Jorku aż do momentu odnalezienia jej przez „Dei Gratia” nie spotkała żadnego innego statku;

— płynęła bardzo dziwnym kursem; szła na południe, omijając po drodze wyspę Santa Maria, i dopiero po zniknięciu załogi skierowała się na północ, by powrócić na powszechnie uczęszczany szlak, którym podążała „Dei Gratia”;

— istnieje poważne przypuszczenie, że tylko kapitan Morehous (ewentualnie jeszcze Deveau), przyjaźniący się z kapitanem Briggsem, znał planowany kurs „Mary Celeste” i dlatego to on natknął się na opuszczony żaglowiec;

— wiadomości dotyczące stanu, w jakim znaleziono brygantynę (wyłączając wszelkie późniejsze spekulacje), pochodzą od dwóch ludzi (Deveau i Wright), którzy weszli na pokład „Mary Celeste”;

— od chwili napotkania opuszczonego statku aż do momentu doprowadzenia go do portu w Gibraltarze znajdował się on na łasce i niełasce Deveau i kilku marynarzy; mogli oni robić na pokładzie to, co chcieli, nawet zupełnie nieświadomie pozacierać ślady tragedii.

Wszelkie domysły dotyczące przebiegu wydarzeń, oparte na bardziej lub mniej wiarygodnych dowodach, można podzielić na dwie zasadnicze grupy: hipotezy w miarę racjonalne (najbardziej prawdopodobne) oraz fantastyczne, nierzadko zahaczające o parapsychologię. Do tych pierwszych należy hipoteza wysunięta przez Winchestera i opublikowana w styczniu 1886 roku na łamach „New York World”. Jej twórca uważał, że przyczyna tragedii związana była bezpośrednio z ładunkiem spirytusu przewożonym przez żaglowiec. Zdaniem Winchestera porowate beczułki przepuszczały opary alkoholu, które mieszając się z dusznym powietrzem ładowni — załoga ze względu na nie najlepszą pogodę nie wietrzyła pomieszczenia — wytworzyły mieszaninę wybuchową. Gdy 25 listopada rano uchylono luki, potężny wybuch wyrwał pokrywę z zawiasów i przestraszona załoga, wiedząc, że pod pokładem jest 1701 potencjalnych „bombek”, zdolnych rozerwać statek w razie pożaru, opuściła w popłochu „Mary Celeste”. Spuszczoną na wodę szalupę próbowano zabezpieczyć liną holowniczą, ale ta pękła, powodując wywrócenie łodzi i zatonięcie wszystkich osób.

I choć ta hipoteza od ponad stu lat uważana jest za jedynie racjonalną, to trudno sobie wyobrazić, by tak doświadczony kapitan, jakim był Briggs, stracił zupełnie głowę i wydał polecenie opuszczenia statku bez uprzedniego sprawdzenia, czy istotnie grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Poza tym w Gibraltarze okazało się, że tylko dziewięć baryłek jest pustych, a zatem znikomy procent całego ładunku. Dlaczego „przesiąkanie” alkoholu wystąpiło tylko w tych dziewięciu?

Spróbujmy teraz — uwzględniając wymienione wcześniej i dające połączyć się w logiczną całość okoliczności — przeanalizować hipotezę mającą „ludzkie” podłoże. To, że od 24 listopada dziennik pokładowy nie był prowadzony, oznaczać może tylko dwie możliwości — albo kapitan Briggs nie mógł, albo nie chciał dokumentować dalszych losów „Mary Celeste”. Jeśli przyjmiemy pierwsze założenie (nie mógł), to musimy uznać, że sytuacja ta mogła mieć kilka przyczyn — chociażby bunt załogi, będącej w zmowie z marynarzami „Dei Gratia” (stan „Mary Celeste” po jej odnalezieniu znany jest przecież wyłącznie z opisów Deveau i Wrighta). Natomiast drugie założenie — nie chciał — może sugerować zmowę pomiędzy kapitanami obu żaglowców. Chytra intryga, mająca na celu oszukanie właścicieli „Mary Celeste” i wyłudzenie od nich nagrody (bardzo wysokiej) za „odnalezienie” statku, mogła polegać na wywiezieniu przez „Dei Gratia” marynarzy „Mary Celeste” gdzieś w odludne miejsce, w którym oczekiwaliby oni na podział zysków.,

Kolejny wariant hipotetycznego rozwiązania zagadki — mający również wielu zwolenników — opierał się na założeniu, że to właściciele brygantyny, zamierzający zagarnąć do swej kiesy ubezpieczenie za „Mary Celeste”, nakłonili, za odpowiednią opłatą, marynarzy do zgładzenia Briggsa i jego rodziny. Plan mógł przewidywać dokonanie tego czynu w pobliżu Azorów, gdzie po uprzednim zatopieniu statku marynarze mieli się schronić. Widocznie nie udało się tych zamierzeń zrealizować.

Są to oczywiście tylko domysły, i to nie wszystkie. Było ich bowiem znacznie więcej. Jedne poparte w miarę racjonalnymi przypuszczeniami, inne zupełnie fantastyczne, powołujące się nawet na „siły nieczyste”. Tragedię „Mary Celeste” niejednokrotnie łączono z zagadką Trójkąta Bermudzkiego, choć przecież statek odnaleziono zupełnie gdzie indziej. Jednak od tego czasu sporo dziwnych, nie wyjaśnionych przypadków nazywa się często: „Mary Celeste” czegoś. Na przykład słynny „lot nr 19”, w którym u wybrzeży Florydy zaginęło bez wieści pięć samolotów w okolicznościach do dziś budzących grozę, zwie się „Mary Celeste lotnictwa”.

Próbując wyjaśnić tajemnicę brygantyny brano również pod uwagę działanie sił przyrody. Byli tacy, którzy uważali, że popłoch i panikę wśród załogi mogła wywołać trąba wodna (odpowiednik lądowej trąby powietrznej), trzęsienie dna morskiego lub spotkanie z wyspą-widmem (piaszczystą ławicą), zmieniającą stale swoje położenie.

W kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat po tym tragicznym wydarzeniu zaczęli ujawniać się ludzie, będący jakoby świadkami okoliczności opuszczenia pokładu „Mary Celeste” przez załogę. Trudno dzisiaj ocenić ich prawdomówność, ale chyba wszyscy opowiadali wydumane historie, pragnąc w ten sposób zdobyć popularność. Pewien mężczyzna nazwiskiem Abel Fosdyk, podający się za jedynego ocalałego członka załogi, przedstawił wersję, według której kapitan Briggs miał wyzwać na pływacki pojedynek bosmana. Kiedy „zawodnicy” ścigali się wokół statku, podpłynęło kilka rekinów i pożarło „sportowców”. Pozostali członkowie załogi byli tak przerażeni rozgrywającą się tragedią, że nie zauważyli olbrzymiej fali, która zmyła ich z pokładu. To była jedna wersja wydarzeń. Innym razem ten sam człowiek opowiadał, że marynarze widząc nadpływające rekiny próbowali ratować nieszczęsnych pływaków i również zginęli. On jeden nie zaryzykował skoku do wody, spuścił szalupę i jakiś czas błąkał się po oceanie.

W 1913 roku na łamach „Nautical Magazine” opowiedział „prawdę” inny naoczny świadek, Grek Speciotti. Jego wersja głosi, że „Mary Celeste” została napadnięta przez piratów, a cała załoga — oczywiście oprócz niego — zamordowana. Jedenaście lat później „Daily Express” zamieścił opowiadanie kapitana Lucy, który szczegóły tragedii poznał od nieżyjącego już od kilku lat „jedynego świadka”: „Mary Celeste” miała podobno spotkać na swym kursie opuszczony żaglowiec, kapitan Briggs z kompanami okradł go, a następnie w łodzi ratunkowej uciekł w niewiadomym kierunku.

Bardzo poważnie przez pewien czas traktowano wersję o obecności na pokładzie „Mary Celeste” maniaka religijnego, który pozabijał wszystkich „grzeszników”. Nawet wielki John Gilbert Lockhart, angielski pisarz nazywany Sherlockiem Holmesem tajemnic morza, w pierwszych publikacjach na temat dziwnych losów żaglowca próbował wyjaśnić zagadkę przy pomocy takiego właśnie maniaka, którym miał być... sam kapitan Briggs! Później jednak, kiedy zapoznał się z większą liczbą dokumentów i z ocenami ekspertów, odwołał tę hipotezę.

Jednym z niewielu autorów, którzy mieli dostęp do wszystkich autentycznych dokumentów dotyczących historii brygantyny, był Amerykanin Charles Eden Fay. W książce „The Mary Celeste: The Odyssey of an Abandoned Ship” uznał on, że najbardziej racjonalnym rozwiązaniem tajemnicy jest przyjęcie za pewnik spotkania trąby morskiej o takiej sile, że zdarła żagle, a spanikowaną załogę zmusiła do ucieczki. Byłoby to może i prawdopodobne, gdyby nie jedno zasadnicze „ale”. Otóż służba meteorologiczna na Azorach w swych komunikatach i zapisach z 24 i 25 listopada nie wspomina o trąbie morskiej. Wprawdzie ocean nie był spokojny, a fala dość duża, lecz do stanu powodującego burzę, a tym bardziej trąby powietrzne i morskie, było jeszcze daleko.

Wiele lat później okazało się, że choć służby meteorologiczne na Azorach nie zanotowały żadnych burz, to właśnie wśród tego typu zjawisk można doszukiwać się dziwnego zachowania się załogi „Mary Celeste”. Oryginalną teorię wysunął radziecki naukowiec, profesor W. W. Szuleckin. Twierdzi on, że podczas burzy lub silnego wiatru nad falami morskimi załamuje się prąd powietrza, wskutek czego powstają poddźwiękowe drgania o bardzo niskiej częstotliwości, nazywane „głosem morza”. Fala tych silnych dźwięków może pokonywać spore odległości i zrodzona w rejonie burzy dociera na obszary zupełnie spokojne, wywołując zjawisko rezonansu — kołysanie, wibracje kadłuba statku, nawet łamanie się masztów.

Na organizm ludzki słabe dźwięki działają w ten sposób, że powodują objawy podobne do choroby morskiej. Silne natomiast mogą doprowadzić do narastającego uczucia strachu, niepokoju, chwilowej ślepoty, utraty przytomności, a nawet śmierci. I być może taka właśnie przygoda spotkała marynarzy Briggsa. Najpierw ogarnęło ich trudne do wytłumaczenia szaleństwo, a następnie w panice i popłochu opuścili pokład żaglowca.

Wśród nowszych hipotez istnieje taka, która sugeruje, iż rozwiązania zagadki należy szukać nie między zjawiskami ziemskimi, ale... kosmicznymi!

W 1826 roku austriacki oficer major von Biela, pasjonujący się astronomią, odkrył nową kometę, która według niego powinna pojawiać się na niebie co sześć lat i dziewięć miesięcy. Przy którymś z kolei cyklu uczeni zaobserwowali jej rozpad na dwie części, a podczas następnego przelotu znacznie wyraźniejsze oddalenie obu połówek (ponad 2,5 miliona kilometrów). Z zainteresowaniem oczekiwano więc na kosmicznego gościa w listopadzie 1872 roku. Lecz kometa nie pojawiła się. Za to nocą 27 listopada (sic!) 1872 roku w wielu częściach Europy spadł meteorytowy deszcz, wywołując trochę pożarów, a jeszcze więcej paniki. Z obliczeń astronomów wynikało, że punkt, z którego pojawiła się ta kosmiczna ulewa, pokrywa się dokładnie z miejscem, w którym oczekiwano wizyty komety Bieli. Wyciągnięto słuszny wniosek, iż meteoryty to nic innego jak pozostałości rozpadającej się ostatecznie komety.

Czy więc nie mogło się zdarzyć, że „Mary Celeste” dostała się w skupisko spadających z nieba rozżarzonych kamieni? Przecież podobne wypadki zdarzały się już wcześniej i występowały też później. Olbrzymi meteoryt przebił na wylot angielski żaglowiec „Sagittarius”, a załoga ledwie zdążyła spuścić na wodę szalupy. Tuż przed drugą wojną światową meteoryt uderzył w holenderski parowiec „Ocean”, nie czyniąc poważniejszych szkód, za to kilka innych, spadając do wody wokół statku, spowodowało powstanie dużego, gęstego obłoku gazów. Załoga przerażona niezwykłym zjawiskiem gotowa była opuścić parowiec, na szczęście jednak silny wiatr przegonił chmurę duszącego dymu i kapitanowi udało się opanować panikę. A zatem nikt nie może być pewien, czy coś podobnego nie spotkało kapitana Briggsa.

Na zakończenie ostatnia już wersja, która u schyłku ubiegłego wieku narobiła sporo zamieszania. Wtedy to właśnie pojawił się jeszcze jeden „jedyny” ocalały członek załogi, niejaki doktor Jephson, i opowiedział mrożącą krew w żyłach historię. Otóż na statek zaokrętował się Murzyn, diaboliczny Septimus Goring, bezkompromisowy wróg białej rasy, który podczas rejsu zamordował kapitana i oficerów, a po skierowaniu żaglowca w kierunku wybrzeży Afryki zabił resztę załogi. Jephsonowi udało się pozostać przy życiu dzięki temu, że nosił na piersi talizman, w którego tajemniczą moc uwierzył okrutny Goring. Prawdziwa bomba wybuchła dopiero wtedy, gdy okazało się, że autorem owego anonimowego opowiadania, zamieszczonego w „The Cornhill Magazine”, jest młody, dwudziestopięcioletni pisarz nazwiskiem ... Arthur Conan Doyle, późniejszy „ojciec” Sherlocka Holmesa! Łatwo można było uwierzyć w tę opowieść, zatytułowaną „Oświadczenie J. Habakuka Jephsona”, gdyż Conan Doyle wykorzystał w niej wszystkie znane wówczas zeznania i dokumenty i zdołał je połączyć w logiczną całość. Tylko mało kto zwrócił uwagę, że żaglowiec Doyle’a nazywał się „Marie Celeste”, a nie „Mary Celeste”...