Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Nie spodziewaj się, młody Czytelniku, że niniejsza książka dostarczy Ci prostej fabuły, że na końcu bohater zdobędzie fortunę, tuląc do szerokiej piersi dziewczę przecudnej urody.
Gdy ta mistrzowska, napisana jędrnym, dowcipnym językiem powieść ukazała się po raz pierwszy w 1760 roku, wywołała skandal, jej autor zaś okrzyknięty został Rabelais'em Anglii. Misternie skonstruowany ciąg dygresji, aluzji, anegdot i dykteryjek, bezczelnie udający autobiografię, nie unika bynajmniej prowokacji obyczajowej i wciąga jak najprzedniejsza zabawa. Oszałamiające anarchistyczną swobodą dzieło Sterne'a stało się inspiracją dla wielu twórców powieści nowoczesnej.
Książka dostępna w zasobach:
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zycie i mysli J.W.Pana Tristana Shandy
Biblioteka Klasyki Polskiej i Obcej Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik Warszawa 1974
Laurence
Zycie
i myśli J.W. Pana Tristrama Shandy I
Tłumaczyła Krystyna Tarnowska
Przejrzał i posłowiem opatrzył Witold Chwalewik
Tytuł oryginału
The Life and Opinions of Tristram Shandy, Gentleman
Opracowanie graficzne Emilia Freudenreich
„Czytelnik”, Warszawa 1974. Wydanie II.
Nakład 20 290. Ark. wyd. 16,3; ark. druk. 21,5.
Papier druk. mat. imp., kl. III, 65 g, 91 X Ui3
Oddano do składania 9 VIII 1973 r.
Podpisano do druku 16 IV 1974 r.
Druk ukończono w sierpniu 1974 r.
Drukarnia Wydawnicza w Krakowie.
Zam. wyd. 248; druk. 1305/73. S-062-2340. Cena t. VII zł 60.— Printed in Poland
Do JW Pana Pitta
Czcigodny Panie!
Nigdy żaden biedny dedykujący człeczyna nie wiązał ze swoją dedykacją mniejszych nadziei, niźli ja z tą moją wiążę. Piszę ją bowiem w zapadłym kącie Królestwa, w starym domu pod strzechą, gdzie życie mi upływa na bezustannym bronieniu się — z pomocą wesołości — przed dolegliwościami słabego zdrowia oraz inną niedolą życia. Albowiem jestem głęboko przekonany, że ilekroć człowiek się uśmiecha, a zwłaszcza gdy się śmieje, wzbogaca ten Fragment swojego Życia.
Proszę Cię pokornie, Panie, abyś raczył wziąć tę księgę (nie pod swoją obronę, gdyż bronić musi się sama), tylko ze sobą na wieś. A jeśli zasłyszę kiedykolwiek, żeś uśmiechnął się nad nią albo że wykradła Ci ona podstępem jeden moment boleści, będę człowiekiem tak szczęśliwym, jak minister. Może nawet szczęśliwszym niż wszyscy ministrowie (prócz tylko jednego), o jakich słyszałem lub czytałem.
Kreślę się, Znakomity Panie,
(a co większą Ci przynosi chlubę) kreślę się, Zacny Panie, jako Twój dobrze Ci życzący i najpokorniejszy współpoddany AUTOR
Księga I
Żałuję, że mój ojciec albo moja matka, albo raczej oboje, ponieważ oboje jednako byli do tego obowiązani, nie pomyśleli, co robią, kiedy mnie poczynali... Gdyby bowiem zastanowili się we właściwy sposób, jak wiele zależy od tej ich czynności: że tyczy ona nie tylko wytworzenia istoty obdarzonej rozumem, lecz przypuszczalnie również szczęśliwego ukształtowania i konstytucji jej ciała, a być może talentów i typu umy-słowości, oraz — chociażby o tym nie wiedzieli — że skłonności i humory, jakie w nich podówczas górowały, mogą wpłynąć na przyszłość całego rodu tej istoty... Gdyby to należycie zważyli i przemyśleli, i postąpili zgodnie z wynikiem swych rozumowań, najgłębiej jestem przekonany, że ukazałbym się światu w postaci zgoła innej niż ta, w jakiej ujrzą mnie zapewne czytelnicy. Wierzcie mi, zacni moi, że sprawa ta nie jest tak błaha, jak wielu z was zda je się sądzić; mniemam, że wszyscy słyszeliście o lotnych substancjach *,
♦ Lotne substancje — ostateczny, rozumny produkt spiritus naturalis, po przejściu przez fazę spiritus uegetalis. Według dawnych teorii nadawały one materii siłę żywotną. W „Dykcjonariuszu” Krzysztofa Kluka, wydanym w r. 1781, mowa jest o soku nerwowym albo o duchach ożywiających, po łacinie spiritus uitalis. o tym, jak wraz z krwią przechodzą one z ojca na syna etc., etc. — oraz wiele innego w tym przedmiocie. Otóż ręczę wam słowem, że dziewięć dziesiątych rozsądku lub nierozsądku człowieka, jego powodzenia lub niedoli na tym świecie zależy od ruchu i działalności pomienionych substancji, a także od tego, jaki im nadacie bieg i na jakie pchniecie tory; tak więc gdy raz wprawione zostaną w ruch — dobrze czy źle, nie jest to rzecz bagatelna — pędzą przed się w bezładzie niczym zgraja obłąkańców. Stąpając zaś wciąż tym samym krokiem, wydeptują wnet drogę tak równą i gładką, jak aleja w parku, z której, gdy raz do niej przywykną, niekiedy sam diabeł nie zdoła ich zepchnąć.
— Wybacz, mój drogi — rzecze moja matka — ale czyś nie zapomniał nakręcić zegara? — Przebóg! — zawołał ojciec opatrując swoje słowa wykrzyknikiem, ale starając się jednocześnie złagodzić brzmienie głosu. — Czy kiedykolwiek od stworzenia świata niewiasta przerwała mężczyźnie tak głupim pytaniem? — Wybacz, ale co ojciec twój mówił? — Nic zgoła.
— Zatem stanowczo nie mogę dopatrzyć się w tym pytaniu niczego złego ani dobrego. — W takim razie, panie, pozwól, abym cię objaśnił, że było to pytanie co najmniej niewczesne, odegnało bowiem i rozproszyło lotne substancje, na których spoczywał obowiązek pomagania i towarzyszenia HOMUNCULUSOWI oraz doprowadzenia go cało i bezpiecznie do miejsca przeznaczonego na jego przyjęcie.
HOMUNCULUS, panie, w jakkolwiek nędznym i ośmieszającym świetle przedstawia się w tym wieku płochości oczom głupoty i przesądu, widziany oczyma mądrości w naukowych badaniach jest bytem określonym — ISTOTĄ strzeżoną i obwarowaną prawami. Badacze zjawisk najbardziej drobiazgowi, filozofowie, którzy, nawiasem mówiąc, najszersze posiadają horyzonty myślowe (albowiem z ich umysłami rzecz ma się odwrotnie jak z zakresem badań) dowodzą nam niezbicie, że HOMUNCULUS stworzony jest tą samą co my ręką, ukształtowany w tym samym procesie natury i obdarzony taką samą jak my zdolnością i umiejętnością poruszania się. Że podobnie jak my składa się ze skóry, włosów, tłuszczu, ciała, żył, arterii, ścięgien, nerwów, chrząstek, kości, szpiku, mózgu, gruczołów, genitalii, humorów i stawów. Że jest istotą tak czynną i ze wszech miar tak bliskim i tak prawdziwym naszym krewniakiem, jak Lord Kanclerz Anglii. Może nabywać prawa, może być stroną pokrzywdzoną, może otrzymać prawne zadośćuczynienie. Słowem, przysługują mu wszelkie roszczenia i prawa człowieka, które według Cycerona, Puffen-dorfa i innych najznakomitszych moralistów wynikają z przynależności do rodzaju ludzkiego.
Otóż, drogi panie, pomyśl tylko, że w samotnej jego drodze zdarzyć się mógł HOMUNCULUSOWI wypadek! Albo że w następstwie wywołanego tym wypadkiem przestrachu — rzecz to zrozumiała u tak młodego podróżnika — mój mały panicz dotarłby do celu podróży boleśnie wyczerpany, ze zmarnotrawionymi siłami cielesnymi i osłabłą żywotnością. Że własne jego lotne substancje znalazłyby się w trudnym do opisania zamęcie, że w tym przykrym stanie wycieńczenia nerwowego byłby pastwą nagłych lęków, wielu melancholijnych snów i przywidzeń przez dziewięć długich, długich miesięcy. Wzdragam się myśleć, jaki fundament zostałby założony pod tysiące słabości zarówno cielesnych, jak duchowych, których nie zdołałaby już nigdy w zupełności naprawić biegłość żadnego lekarza czy filozofa.
Powyżej przytoczoną anegdotę zawdzięczam mojemu stryjaszkowi Imci Toby’emu Shandy, przed którym ojciec mój, będący człowiekiem nadzwyczaj biegłym w filozofii naturalnej, a także rozmiłowanym w prowadzeniu ścisłych rozumowań w najbłahszym nawet przedmiocie, często i poważnie uskarżał się na tę swoją krzywdę. W szczególności zaś stryjaszek Toby zapamiętał, że gdy zaobserwowawszy u mnie pewnego razu jakiś osobliwy sposób ukośnego puszczania bąka pochwalił moją metodę, ojciec jegomość potrząsnął głową i tonem, w którym więcej było smutku niż wyrzutu, rzekł, iż w sercu od dawna nosił złe przeczucie potwierdzone przez tę tudzież tysiąc innych obserwacji: że ja nie będę nigdy myślał ani postępował jak dzieci innych ludzi. — Lecz niestety — dodał, po raz drugi potrząsając głową i ocierając ukradkiem łzę, która stoczyła mu się po policzku — niepowodzenia mojego Tristrama zaczęły się na dziewięć miesięcy przedtem, zanim ujrzał światło dzienne.
Moja matka, która siedziała opodal, podniosła głowę — ale ze słów ojca zrozumiała nie więcej niż jej własny z ... k; za to stryjaszek Toby Shandy, który często bywał informowany o sprawie, pojął dobrze, o co ojcu chodziło.
Wiem, że jest na świecie pewien gatunek czytelników, jak również wielu innych zacnych ludzi nie będących w ogóle czytelnikami, którzy czują się markotni, jeśli autor nie wtajemniczy ich od początku do końca we wszystkie szczegóły tyczące jego osoby.
Tedy z czystej jeno powolności temu ich upodobaniu, a także z przyrodzonej mi niechęci czynienia komukolwiek zawodu, wdawałem się dotąd w tak drobiazgowe opisy. Ponieważ zaś historia mojego żywota oraz moje myśli zrobią prawdopodobnie pewien rumor w świecie, a także, jeżeli moje przypuszczenie nie jest błędne, książka ta będzie się cieszyła u ludzi wszystkich stanów, kondycji i zawodów nie mniejszą poczyt-nością niż „Wędrówki pielgrzyma”, w końcu zaś osiągnie to, czego Montaigne obawiał się dla swych „Esejów”, a mianowicie stanie się rozrywką bawialni — uważam za właściwe kolejno u każdego zasięgnąć rady; i dlatego prosić muszę o pobłażanie, że nieco dłużej będę używał tej samej pisarskiej metody. Z tej przyczyny szczególnie rad jestem, że rozpocząłem historię mojego żywota w taki sposób, w jaki ją rozpocząłem; oraz że mogę snuć ją dalej, wymieniając rzecz każdą, jak to Horacy powiada — ab ovo. Wiem, że Horacy nie zaleca we wszystkim tego sposobu, że jegomość ów mówi jedynie o poemacie epickim czy tragedii (zapomniałem, o którym z dwojga). Zresztą jeśli tak nawet nie było, prosić muszę Imci Horacego o wybaczenie: pisząc bowiem to, com pisać postanowił, nie będę wiązał się jego prawidłami ani też prawidłami żadnego innego człowieka na świecie.
Ale dla tych, którzy nie życzą sobie cofać się tak daleko, nie znajdę rady światlejszej, niż aby opuścili pozostałą część niniejszego rozdziału; oznajmiam bowiem z góry, że napisałem go jedynie dla ciekawych i wścibskich.
--------------- Zamknijcie drzwi ---------------
Poczęty zostałem nocą z pierwszej niedzieli na pierwszy poniedziałek miesiąca marca roku Pańskiego tysiąc siedemset i osiemnastego. Jestem tego najzupełniej pewny. Jak zaś się to stało, że mogę przytoczyć tak szczegółową opowieść o tym, co zaszło przed moim urodzeniem, tłumaczy inna mała anegdota, dotąd znana jedynie w naszej familii, ale teraz podana do publicznej wiadomości w celu lepszego wyjaśnienia tej szczególnej sprawy.
Otóż wiedzcie, że ojciec mój, który prowadził dawniej handel z Turcją, lecz przed kilku laty porzucił in-teresa, aby przenieść się w zacisze i dokonać żywota w swoich dobrach rodzinnych w hrabstwie **, był, jak mi się zdaje, we wszystkich poczynaniach jednym z najbardziej metodycznych ludzi na świecie — czy w grę wchodził interes, czy rozrywka. Przytoczę maleńki przykład tej jego niezwykłej systematyczności, której stał się niewolnikiem. Jedną z reguł rządzących nim przez wiele lat życia było, iż wieczorem w każdą pierwszą niedzielę miesiąca nakręcał własnymi rękami wielki zegar stojący w naszym domu na szczycie kuchennych schodów. A że w czasie, który opisuję, ojciec miał lat pięćdziesiąt kilka, stopniowo przeniósł również inne drobne rodzinne obowiązki na tenże termin, aby — jak to często mawiał do stryjaszka Toby’ego — pozbyć się ich wszystkich za jednym zamachem i zyskać pewność, że nie będą go trapiły i dręczyły przez resztę miesiąca.
Tylko raz jeden w trakcie spełniania tych powinności spotkało go niepowodzenie, które w znacznej mierze skrupiło się na mnie i którego następstwa, obawiam się, odczuwać będę na własnej skórze aż do grobowej deski. Mianowicie, na skutek niefortunnego skojarzenia myśli, między którymi nie ma rzeczywistych powiązań, dolszło w końcu do tego, że ilekroć moja biedna matka słyszała nakręcanie pomienionego zegara, tylekroć nieuchronnie cisnęła jej się do głowy myśl o pewnych innych sprawach — i vice versa. Ta zaś osobliwa kombinacja idei bywa — jak tego dowodzi światły Locke, który na pewno rozumiał lepiej niż ktokolwiek inny naturę takich spraw — przyczyną większej liczby chybionych czynności niż wszystkie inne powody szkód.
Lecz o tym tylko mimochodem.
Otóż z zapisku mojego ojca w notesie, który spo-czy^’fęę^^JT^ede mną na stole, wynika, że w dniu Zwiastowania, które przypada w 25 dniu miesiąca mojego poczęcia, ojciec puścił się wraź ze starszym moim bratem Bóbby’m w drogę dó Londynu, aby oddać go do szkoły w Westminster; a ponieważ z tego samego źródła wynika również, że rodzic mój wrócił do żony dopiero w drugim tygodniu miesiąca maja — rzecz staje się niemal pewna. Wszelako to, co przytoczę na początku następnego rozdziału, rozwieje najmniejsze nawet cienie wątpliwości.
— Wybacz, panie, lecz co ojciec twój robił przez cały grudzień, styczeń i luty? — Ależ, pani, cały ten czas chory był na scjatykę.
Dnia piątego miesiąca listopada 1718 roku, który to dzień, licząc od początku mojej ery, zakończył okres dziewięciu kalendarzowych miesięcy z taką dokładnością, jakiej w granicach rozsądku oczekiwać może najbardziej nawet wymagający małżonek — ja, Tristram Shandy, szlachcic, ujrzałem światło naszego nikczemnego i nieszczęsnego świata. Żałuję, że nie urodziłem się na Księżycu lub na jakiej bądź innej planecie (z wyjątkiem Jowisza i Saturna, zawsze bowiem byłem wrogiem zimna), ponieważ na żadnej z nich (nie dam jednak głowy za Wenus) nie mogłoby mi się chyba wieść gorzej, niż wiodło mi się na tym niegodziwym, plugawym globie, który, twierdzę to z pełnym szacunkiem i w zgodzie z własnym sumieniem, ulepiony jest z resztek i odpadków innych ciał niebieskich. Zresztą nie jest to taka najlichsza planeta, jeżeli człowiek urodzi się na niej z tytułem lub wielką fortuną albo też w taki czy inny sposób wkręci się na publiczny urząd czy do służby, która zapewni mu dostojeństwo i władzę. Lecz w moim przypadku rzecz ma się zgoła inaczej, każdy zaś człowiek mówi o jarmarku w zależności od tego, jakiego dobił na nim targu; z tej więc przyczyny stwierdzam ponownie, że świat nasz jest jednym z najnikczemniejszych światów, jakie kiedykolwiek zostały stworzone; albowiem z ręką na sercu rzec mogę, że od chwili, gdy wciągnąłem w płuca pierwszy haust powietrza, aż do dzisiaj, kiedy ledwie dyszę z powodu astmy, której nabawiłem się jeżdżąc na łyżwach pod wiatr we Flandrii, byłem nieustanną igraszką w rękach istoty nazywanej przez świat Fortuną; a chociaż nie chcę krzywdzić jej niesłusznym oskarżeniem, iż dała mi kiedykolwiek odczuć ciężar jakowejś wielkiej lub dominującej niedoli, to jednak bez urazy stwierdzić muszę, że w każdej chwili mojego życia i na każdym jego zakręcie, kiedy łatwiej było mnie dopaść, owa niełaskawa pani raziła mnie gradem tak przykrych i tak mieszających mi szyki przypadków, jakich żaden małego zakroju BOHATER nigdy chyba nie doświadczał.
Na początku poprzedniego rozdziału poinformowałem was dokładnie, kiedy przyszedłem na świat, nie powiadomiłem was przecie, jak się to odbyło. Nie, opis tej okoliczności zachowałem na oddzielny rozdział; zresztą, panie, skoro ty i ja jesteśmy poniekąd ludźmi najzupełniej sobie obcymi, nie byłoby to rzeczą właściwą, gdybym cię już w pierwszej chwili wtajemniczył w zbyt wiele szczegółów dotyczących mej osoby. Musisz, mój łaskawco, zdobyć się na odrobinę cierpliwości. Otóż podjąłem się opisać nie tylko mój żywot, lecz także myśli, tusząc i oczekując, że nabyta dzięki poznaniu pierwszego znajomość mojego charakteru i mojej osobowości wyostrzy ci, panie, apetyt na drugie. W miarę jak będziesz mi towarzyszył na kartach tej książki, nasza powierzchowna żnajo-mość, którąśmy właśnie zawarli, zmieni się w zażyłość; ta zaś, jeżeli żaden z nas nie zawini, skończy się przyjaźnią. — O diem praeclarum! — wtenczas żaden szczegół dotyczący mej osoby nie wyda ci się w treści błahy ani w opowiadaniu nudny. Zatem, drogi przyjacielu i towarzyszu, jeśli uznasz nawet, że w początkach tej opowieści jestem nazbyt powściągliwym narratorem — okaż pobłażanie i pozwól mi snuć dalej historię mojego żywota na mój własny sposób. Lub gdybyś miał sądzić, że niekiedy zbytnio marudzę w drodze, albo gdybym na chwil kilka przywdział błazeńską czapeczkę z dzwonkami — nie umykaj, a raczej zaufaj dwornie, że posiadam więcej rozumu, niż dostrzec możesz na pierwszy rzut oka. Kiedy zaś stąpać będziemy przed się powoli, albo śmiej się wraz ze mną, albo ze mnie, albo rób, co dusza zapragnie — tylko nie wybuchaj.
W tej samej wiosce, w której pobliżu mieszkali moi rodzice, żyła chuda, uczciwa, macierzyńska, ogólnie znana, zacna stara kobieta położna, która dzięki odrobinie najzwyklejszego zdrowego rozsądku oraz pewnej liczbie lat praktyki w swoim zawodzie — kiedy to niewielkie pokładała nadzieje we własnych staraniach, duże zaś w staraniach matki Natury — osiągnęła dość znaczny rozgłos w świecie. Czyż muszę w tym miejscu wyjaśnić ci, panie, że przez słowo świat rozumiem co najwyżej maleńkie kółeczko nakreślone na kręgu wielkiego świata, kółeczko o średnicy czterech mil angielskich, którego centrum była zapewne chata zamieszkana przez zacną staruszkę? Otóż w czterdziestym siódmym roku życia niewiasta ta owdowiawszy znalazła się w wielkiej biedzie, gdyż obarczona była trojgiem czy czworgiem drobnych dziatek; a że była w owym czasie osobą zacnych obyczajów i nienagannego prowadzenia się — a co więcej, kobietą powściągliwego języka, przy tym zaś przedmiotem ogólnego współczucia, osobą, której niedola i milczenie, w jakim ją znosiła, tym głośniej wołały o przyjazną pomoc — żona plebana poczuła w sercu litość. Dama ta ubolewała częstokroć nad niewygodą, na jaką od lat wielu narażone były owieczki jej męża z tej przyczyny, że nie znalazłbyś w wypadkach nawet najpilniejszych ani jednej kobiety położnej jakiegokolwiek rodzaju czy zakresu umiejętności mieszkającej bliżej niż o sześć czy siedem mil drogi od wioski, które to siedem wspomnianych wyżej mil przebywanych ciemną nocą i po szkaradnych gościńcach — jako że gleba w tamtych stronach była po prostu grząską gliną — równało się bez mała milom czternastu, co w rezultacie prowadziło najczęściej do obywania się z konieczności bez pomocy położnej. Żonie pastora przyszła przeto do głowy myśl, że wyuczenie wdowy niektórych prostych zasad wspomnianego zawodu, aby ją w nim potem urządzić, byłoby bardzo dobrym uczynkiem zarówno względem całej parafii, jak i biednej kobieciny. Ponieważ zaś żadna niewiasta w okolicy nie posiadała lepszych kwalifikacji do przeprowadzenia tego planu, pastorowa miłosiernie wzięła się do rzeczy; a że posiadała wielkie wpływy wśród niewieściej ludności parafii, bez trudu urzeczywistniła ów zamiar wedle swojej woli. Dodajmy, że w całej tej sprawie pastor opowiedział się po stronie żony; aby zaś załatwić rzecz, jak załatwiona być powinna, i do wykonywania praktyki dać poczciwej wdowie podstawy prawne nie gorsze od podstaw fachowych — pastor zapłacił ochoczo należność za prawo praktyki, sięgającą ogólnie kwoty osiemnastu szylingów i czterech pensów. Tak więc za przyczyną tych dwojga zacna kobiecina weszła w faktycizne i rzeczywiste posiadanie swego urzędu, wraz ze wszystkimi jego prawami, dziedzinami i przynależ n o ś c i a mi.
Otóż trzeba wam wiedzieć, że te ostatnie słowa nie są zgodne ze starą i zwykle używaną formułą zezwoleń, upoważnień i licencyj, iktóre w podobnych wypadkach udzielane bywały reprezentantkom tej profesji. Zaczerpnięte natomiast są ze zręcznej Formuły ułożonej przez samego D i d i u s z a, który mając szczególną inklinację do rozbierania na części, potem zaś do ponownego składania wszelkiego rodzaju prawnych dokumentów, nie tylko wymyślił tę wyśmienitą poprawkę, lecz również zachęcił wiele starych licencjonowanych matron z sąsiedztwa do wznowienia praktyki, aby te jego fidrygałki mogły być dodane.
Wyznaję, iż nie miałem nigdy zrozumienia dla tego rodzaju kaprysów Didiusza. Ale niech każdy zadowala swoje gusta. Czyż ów wielki mąż, doktor Kunastro-kius, nie znajdował w chwilach wolnych od zajęć największej, jaką można sobie wyobrazić, rozkoszy w wy-czesywaniu oślich ogonów i wyskubywaniu własnymi zębami martwych włosów, chociaż w kieszeni nosił zawsze sposobne do tego szczypczyki? Ach, panie, gdy się człowiek nad tym zastanowi, to czyż najznakomitsi ludzie wszystkich czasów, nie wyłączając samego S a-1 o m o n a — czyż nie mieli swoich KONIKÓW, galopujących KONIKÓW — swoich monet i musizli, bębnów i trąbek, skrzypek, palet, robaków i motyli? Ale dopóki człowiek spokojnie i nie wadząc nikomu je-dzie na swoim KONIKU po królewskim gościńcu i nie zmusza ani ciebie, panie, ani mnie, byśmy siedli za nim na siodło — wybacz, panie, lecz cóż nas to może obchodzić?
De gustibus non est disputandum — czyli, innymi słowy, nie należy się nigdy spierać o KONIKI; zresztą jeśli o mnie idzie, rzadko to robię, bo rzecz taka nie uchodziłaby mi, nawet gdybym był w głębi serca ich przeciwnikiem. Zdarza się bowiem, że przy pewnych fazach i zmianach księżyca jestem zarówno skrzypkiem, jak malarzem — w zależności od tego, jaka ukąsi mnie mucha. Niechże wam będzie wiadomym, że ja również trzymam parę szkap, których kolejno dosiadam i na których, nie dbając o opinię, odbywam częste przejażdżki; ale niekiedy, o wstydzie! — galo-pady moje trwają nieco dłużej, niżby to człowiek mądry uważał za właściwe. Lecz prawdę mówiąc, nie jestem mądrym człowiekiem; ponadto zaś jestem śmiertelnikiem o tak małym znaczeniu w świecie, że mniejsza o to, co robię; rzadko tedy trapię się tym i kłopoczę. Nie burzy też mojego spokoju ducha widok takich wielkich panów, jak lordowie A, B, C, D, E, F, G, H, I, K, L, M, N, O, P, Q etc., którzy wszyscy bez wyjątku dosiadają rumaków. Niektórzy opierając stopy na szerokich strzemionach jadą spokojniejszym i bardziej miarkowanym krokiem, inni przeciwnie, opatuleni aż pod brody, ze szpicrutami w zębach, pędzą i gnają co tchu, niczym diabliki po obdłużonych dobrach, jak gdyby postanowili skręcić kark. Tym lepiej, powiadam sobie; bo jeśli zdarzy się najgorsze, świat doskonale potrafi się bez nich obejść, a co do reszty — co mi tam — szczęść Boże, niech jadą, ja nie przeszkadzam. Bo gdyby ich lordowskie moście dziś wieczór zostały wysadzone z siodeł — dziesięć do jednego, że zanim upłynie noc, wielu z nich dosiędzie jeszcze lichszych szkapin.
Nie sądźcie przeto, że któryś z przytoczonych przeze mnie przykładów burzy mi spokój ducha. Istnieje jednak pewna okoliczność, która, przyznaję to, wytrąca mnie z równowagi; mianowicie, kiedy widzę kogoś, kto zrodzony jest do wielkich czynów i, co chlubniej-sze jeszcze daje mu świadectwo, kto całą naturą skłania się ku dobrym uczynkom; kiedy zoczę, mój panie, tobie podobnego człowieka, którego zasady i postępowanie tak są zacne i szlachetne, jak jego krew, lecz któremu dla tej właśnie przyczyny zepsuty świat nie da ani chwili spokoju; kiedy ujrzę, mój lordzie, takiego człowieka w siodle, to chociaż pozostaje on tam tylko minutę dłużej, niż zezwala mu na to moja miłość do ojczyzny oraz chęć zapewnienia mu chwały — wtedy, mój lordzie, przestaję być filozofem i w pierwszym porywie szczerego gniewu życzę KONIKOWI wraz z całym jego gatunkiem, aby go diabli wzięli.
Czcigodny Panie,
Traktuję powyższe słowa jako dedykację, pomimo ich osobliwości w trzech najgłówniejszych zasadach: treści, formy i miejsca. Proszę przeto, abyś raczył ją, Panie, przyjąć jako taką i abyś pozwolił mi ją złożyć z pełną szacunku pokorą u Twych lordowskich stóp — kiedy na nich stoisz, stać zaś możesz, ilekroć przyjdzie Ci na to chętka. Czyli, mój Lordzie, ilekroć znajdziesz po temu sposobność, co też, muszę dodać, czynisz ku najlepszemu świata pożytkowi. Kreślę się, Czcigodny Panie, z szacunkiem:
Jako Twój: najuniżeńszy najwierniejszy
i najpokorniejszy sługa
TRISTRAM SHANDY
Oświadczam uroczyście całemu rodzajowi ludzkiemu, że powyższa dedykacja nie była przypisana żadnemu Księciu, Prałatowi, Papieżowi czy Potentatowi, żadnemu Diukowi, Markizowi, Wicehrabiemu czy Baronowi tego lub jakiegokolwiek innego chrześcijańskiego królestwa; jak również, że nie frymarczono nią ani nie ofiarowywano jej publicznie czy prywatnie, pośrednio czy bezpośrednio, żadnej wielkiej czy małej personie czy osobistości; ręczę natomiast, że jest to prawdziwie Dziewicza Dedykacja, nie wypróbowana dotąd na żadnej żywej istocie.
Mozolę się nad dokładnym wyjaśnieniem tego szczegółu po to jedynie, aby usunąć wszelkie zarzuty lub sprzeciwy, które powstać mogą przeciwko mojej Dedykacji z uwagi na sposób, w jaki zamierzam ją wykorzystać. Sposobem tym zaś jest wystawienie jej na publiczną licytację, co też niniejszym czynię.
Każdy autor posługuje się własną metodą urzeczywistniania swoich zamierzeń; ja zaś, jako że ścierpieć nie mogę targowania się w ciemnej uliczce o kilka gwinei, od samego początku postanowiłem potraktować Was, Wielcy Ludzie, uczciwie i rzetelnie — bo kto wie, czy nie wyjdę na tym lepiej.
Przeto jeżeli w tych Najjaśniejszego Naszego Pana dominiach znajduje się jakiś Książę, Markiz, Hrabia, Wicehrabia albo Baron, który odczuwa potrzebę zręcznej, iście arystokratycznej dedykacji, i do którego dedykacja powyższa może się stosować (zaznaczyć bowiem muszę, że nie wyzbędę się jej, jeśli nie jest stosowna dla nabywcy w pewnej chociaż mierze) — stawiam mu ją do dyspozycji za pięćdziesiąt gwinei; co w moim mniemaniu jest sumą o dwadzieścia gwinei mniejszą, niż powinien za nią ochoczo zapłacić człowiek obdarzony niepospolitym umysłem.
Czcigodny lordzie, przyjrzyj jej się dokładnie, a zobaczysz, że nie jest to żaden ordynarny bohomaz, jak to bywa z niektórymi dedykacjami. Pomysł, przyznasz, mój lordzie, jest dobry, barwa przejrzysta, rysunek niezgorszy. Lub też posługując się bardziej uczonym językiem i przykładając do mojego dzieła miarkę o dwudziestu podziałkach — tuszę, mój lordzie, że rysunek wart jest 12, kompozycja 9, barwa 6, ekspresja 13 i 1/2, pomysł zaś — jeżeli wolno mi, mój lordzie, ocenić samemu wartość mojego pomysłu, a także zakładając, iż bezwzględną doskonałość w pomysłach oznaczamy na skali cyfrą 20 — mój pomysł wart nie mniej niż 19. Ponadto zaś jest w moim dziele sens ogólny, a ciemne pociągnięcia pędzlem w wizerunku
KONIKA (który jest figurą podrzędną, niejako tłem dla całości) zwiększają siłę wyrazu głównych plam światła w twojej, panie, postaci, i znakomicie ją uwydatniają. Wreszcie, jest pewna oryginalność w tout ensemble.
Racz zatem, mój łaskawco, wydać polecenie przekazania pomienionej kwoty do rąk Imci Dodsleya, na dobro autora; a wtedy ja dołożę wszelkich starań, aby w następnym wydaniu wykreślony został ten rozdział, twoje zaś, panie, tytuły, odznaczenia, herb i dobre uczynki znalazły się na początku poprzedniego. Który to rozdział, od słów De gustibus non est disputandum począwszy, jak również wszystko inne, co w tej księdze dotyczy KONIKÓW — lecz nic ponadto — przypisany będzie tobie, czcigodny lordzie. Resztę dedykuję Księżycowi, który, nadmienić muszę, ze wszystkich Patronów i Patronek, jakie w tej chwili przychodzą mi na myśl, posiada największą moc puszczenia mojej książki w obieg i sam jeden sprawić zdoła, że świat będzie za nią szalał.
O Srebrzysty Bożku!
Jeśliś nie nazbyt zajęty sprawami Kandyda i panny Kunegundy, weź pod swoją opiekę także Tristrama Shandy.
Jaką wartość moralną ma życzliwy postępek w stosunku do kobiety położnej, a także, kto mógł rościć sobie tutaj pretensje do zasług — na pierwszy rzut oka wydaje się sprawą mało dla tej opowieści istotną. Jedno wszakże jest pewne, a mianowicie, że szlachcianka, żona plebana, przywłaszczyła sobie całą zasługę. A przecież, dalibóg, nie mogę odegnać myśli, że pleban— acz nie miał szczęścia być pierwszym, który wpadł na ów pomysł — to jednak ochoczo nań przystał, skoro mu go przedstawiono, i równie ochoczo sięgnął do sakiewki, aby pomóc w jego urzeczywistnieniu. Miał więc prawo domagać się części, jeśli zgoła nie połowy, należnych z tej racji zaszczytów.
Ludzie raczyli w owym czasie inaczej zapatrywać się na tę sprawę.
Odłóżcie na bok książkę, a ja udzielę wam pół dnia na odgadnięcie przyczyn takiego postępowania.
Niechże więc stanie się wam wiadomym, że mniej więcej na lat pięć przed datą otrzymania przez położną licencji, o czym tak szczegółowe mieliście relacje, pleban, którym się zajmujemy, obrócił przeciwko sobie języki całej okolicy, ponieważ wziął rozbrat z wszelką obyczajnością nie dbając o własną pozycję społeczną i o duchowny swój urząd. Otóż nie dosiadał on teraz nigdy lepszego wierzchowca niż chuda, żałosna pokraka w szkapim ciele, wartości jednego funta i piętnastu szylingów; który to wierzchowiec, aby nie rozwodzić się zbytnio, był rodzonym bratem Ro-synanta — przynajmniej ze względu na bliźniacze podobieństwo. W każdym bowiem calu odpowiadał jego opisowi, aczkolwiek nie przypominam sobie, aby powiedziano gdziekolwiek, że Rosynant był dychawicz-ny. A co ważniejsze, Rosynant dzielił szczęście większości hiszpańskich koni, chudych czy spasłych, które pod każdym względem są niewątpliwie końmi.
Wiem dobrze, że koń hiszpańskiego bohatera był rumakiem czystych obyczajów, co mogło dać podstawę do wysnucia zgoła odmiennego wniosku. Lecz jednocześnie posiadam nie mniejszą pewność, że abstynencja Rosynanta (jak to widać z przygody z niecnymi Yanguesami, poganiaczami mułów) nie wynikała bynajmniej z jakowegoś cielesnego defektu czy innej tego rodzaju przyczyny, lecz z umiarkowania i statecznego krążenia krwi. Pozwól zaś sobie wyjaśnić, pani, że na świecie znajduje się wiele najprzedniejszego gatunku czystości, na pochwałę której żadną miarą nie mogłabyś powiedzieć więcej.
Zresztą jak bądź rzecz się miała, to jeśli celem moim jest oddać sprawiedliwość każdemu stworzeniu, które wprowadzam na scenę tego dramatu, nie mogłem pominąć milczeniem tej wyższości Donkiszoto-wego wierzchowca; pod wszystkimi innymi względami, powiadam, koń pastora przedstawiał się jak jego bliźni brat. Była to bowiem tak chuda, talk koścista i tak żałosna chabeta, jakiej dosiadać mogłaby sama jejmość POKORA.
W przekonaniu niektórych ludzi słabowitego umysłu pleban mógł łatwo uszlachetnić nikczemną postać swojej szkapy; był bowiem posiadaczem bardzo pięknego, płytkiego siodła wyściełanego zielonym aksamitem i ozdobionego podwójnym rzędem srebrnych guzów oraz pary bardzo zacnych błyszczących mosiężnych strzemion, jak również nader stosownego czapraka z najprzedniejszego sukna szarej barwy, obszytego czarnym galonem i obrzeżonego kruczoczarną jedwabną frędzlą poudnee d’or. Przedmioty te pastor kupił w złotym wieku swego życia wraz ze wspaniałą, nabijaną srebrem uzdą, ozdobioną akuratnie tak, jak uzda ozdobiona być powinna. Nie chcąc jednak wystawiać konia na pośmiewisko, powiesił cały ten dobytek na ścianie za drzwiami swego gabinetu; w jego zaś miejsce wybrał troskliwie taką uzdę i takie siodło, na jakie z racji wyglądu i wartości wierzchowiec słusznie i prawdziwie zasługiwał.
Domyślacie się zapewne, że to, co tak wyposażony pleban widział i słyszał podczas swych licznych wypraw w granicach parafii oraz sąsiedzkich wizyt składanych okolicznej szlachcie, wystarczało, aby zabezpieczyć przed rdzą jego życiową filozofię. Prawdę mówiąc, ilekroć pojawiał się w jakiejś wiosce, przyciągał ku sobie uwagę zarówno starych, jak i młodych. Kiedy przejeżdżał mimo, ustawała praca — wiadro zatrzymywało się w połowie studni, kołowrotek przestawał się obracać, nawet gracze w piłkę-do-dołka i w ce-tno i licho nieruchomieli i gapili się za nim, dopóki nie zniknął z oczu; a że ruchy jego konia nie należały do najśmiglejszych, pastor miał zwykle dość czasu na
poczynienie obserwacji, wysłuchanie westchnień ludzi poważnych i chichotów płochych. Wszystko to zaś znosił z budzącym podziw spokojem. Zresztą w głębi serca lubił żart, a ponieważ sam umiał dostrzec swoje śmiesznostki, powiadał, że nie może zżymać się na innych za to, iż widzą go w takim świetle, w jakim on siebie samego postrzega. Dlatego przyjaciołom, którzy rozumiejąc, że jego słabostka nie wypływa z miłości do pieniądza, bez skrupułów wykpiwali dziwactwa jego charakteru, nie podawał prawdziwej przyczyny, lecz raczej przyłączał się do ich drwin z własnej osoby. A że nie miał łuta ciała na kościach i nie mniej był chudy od owej szkapy, dowodził niekiedy z uporem, iż koń jest taki, na jakiego jeździec zasługuje; że jak centaur z jednej ulepieni są bryły. Kiedy indziej znów, gdy w innym był usposobieniu i duchem wynosił się ponad pokusę niewczesnego żartu, powiadał, że suchoty szybko zżerają mu ciało; i z wielką powagą utrzymywał, że nie może ścierpieć widoku spasionego wierzchowca nie odczuwając jednocześnie przygnębienia i zaburzeń w tętnie oraz że wybrał chudego konia pod wierzch nie tylko dlatego, by zachować równowagę, lecz również — pogodę ducha.
Kiedy indziej wreszcie przytaczał pięćdziesiąt innych trafnych a żartownych racji, które skłoniły go do posługiwania się potulną i dychawiczną szkapą miast ognistym rumakiem; a więc, że mógł siedzieć na niej niejako bezwiednie i tak rozkoszne snuć medytacje de vanitate mundi et fuga saeculi, jak gdyby miał przed sobą trupią czaszkę; że w ogóle, co się tyczy pracy umysłu, jadąc wolno drogą spędzał czas z nie mniejszym dla siebie pożytkiem niż w czterech ścianach swego gabinetu; że z równym spokojem mógł ułożyć kazanie, jak wysiedzieć dziurę w spodniach; że żwawy kłus i powolna argumentacja, podobnie jak błyskotliwy dowcip i stateczny rozsądek, stoją ze sobą w skrajnej sprzeczności. On zaś na grzbiecie swojej szkapy umiał powiązać i pogodzić wszystko: mógł układać kazania, mógł układać plany na przyszłość i, w wy-
25
2 — Tristram Shandy t. I padku gdy żądała tego natura, mógł również układać ciało do snu. Krótko mówiąc, podczas tego rodzaju potyczek słownych pastor przytaczał wszystkie racje prócz jednej prawdziwej — a tę jedną prawdziwą przemilczał Ii tylko z wrodzonej sobie delikatności, uważał bowiem, że przynosi mu ona zaszczyt.
Prawda zaś była taka: W latach młodzieńczych, to jest mniej więcej w tym czasie, kiedy kupił wyborne siodło i uzdę, dżentelmen ów z nawyku lub może próżności (nazwijcie to, jak chcecie) lubował się w rzeczach krańcowo różnych niż obecnie. W okolicy, gdzie mieszkał, powiadano, że jest rozmiłowany w dobrych koniach, miał też zawsze w stajni gotowego do osiodłania najlepszego chyba wierzchowca w całej parafii; a ponieważ, jak wam już mówiłem, do najbliżej mieszkającej kobiety położnej odległość z wioski wynosiła mil siedem po szkaradnych drogach — skutek był taki, że rzadko mijał tydzień, aby nie zwracano się do nieszczęsnego jegomościa z żałosnym błaganiem o pożyczenie konia. Ponieważ pastor nie był człowiekiem złym, każdy zaś następny wypadek zdawał mu się bardziej naglący i niepokojący od poprzedniego — tedy mino całej miłości do koni nie miał serca odmówić prośbie. W wyniku tego jego koń albo miał kolkę, albo byi ochwacony, albo dychawiczny, albo... Krótko mówiąc, nawiedzała go taka czy inna choroba, która wysuszała mu cielsko na wiór. I tak oto co dziewięć czy dziesięć miesięcy pastor musiał wyzbywać się zajeżdżonej szkapy i w jej miejsce kupować nowego wierzchowca.
Do jakiej sumy wzrosłyby straty wykazane takim bilansem, communibus annis, niechaj to określi specjalny sąd złożony z osób poszkodowanych z przyczyny podobnych transakcji; ale jakkolwiek wielkie były te straty, zacny dżentelmen przez wiele lat godził się na nie bez szemrania, aż wreszcie, w wyniku licznych niefortunnych przypadków, stanął wobec konieczności rozważenia od nowa całej sprawy. Obliczywszy zaś w myślach i podsumowawszy wszystkie wydatki przekonał się, że nie tylko są one nieproporcjonalne do innych jego ekspensów, lecz nadto same w sobie stanowią tak poważną pozycję, iż czynią go niezdolnym do jakichkolwiek innych aktów szczodrobliwości w obrębie parafii. Co więcej, pastor doszedł do wniosku, że połową tej przegalopowanej sumy mógłby dokonać dziesięćkroć więcej dobrego. Silniej zaś niż wszystkie inne względy zaważyło na jego postanowieniu przekonanie, że dawał całej swej działalności dobroczynnej tylko jedno ujście — to jest, że kierował ją tam, gdzie, jak mniemał, najmniej była potrzebna, a mianowicie do spraw rodzenia i przyjmowania dzieci; nie pozostawiając nic dla niedołężnych, nic dla starców, nic dla mieszkańców wielu ponurych zakątków, do których aż nazbyt często go wzywano, a gdzie gnieździła się nędza, niedola i choroba.
Dlatego pastor postanowił skończyć z podobnymi wydatkami. Widział zaś przed sobą jeno dwa sposoby wywikłania się z trudności, a to: albo trzymać się żelaznej zasady i nie pożyczać nigdy wierzchowca, albo do ostatnich dni żywota zadowalać się jazdą na najnędzniejszej szkapie ze wszystkimi jej bólami i ułomnościami — szkapie znajdującej się w takiej kondycji, do jakiej doprowadzili ją pożyczający.
Ponieważ zaś nie ufał swej stałości w pierwszym postanowieniu, bardzo pogodnie zabrał się do urzeczywistnienia drugiego; a chociaż, jak mówiłem, łacno mógł wytłumaczyć swój postępek ku własnej chlubie, z tej właśnie przyczyny tego nie uczynił. Wołał raczej wybrać pogardę wrogów i kpiny przyjaciół, niźli narazić się na przykrość przytaczania opowieści, która mogła wydać się autopanegirykiem.
Mam jak najpochlebniejsze mniemanie o wzniosłości i subtelności uczuć tego dżentelmena; opieram je zaś na tym jednym rysie jego charakteru, który w mojej opinii dorównuje szlachetnym sentymentom niezrównanego rycerza z Manczy. Zaznaczyć zaś pragnę, że tego ostatniego, mimo wszystkich jego szaleństw, większą darzę miłością i gotów byłbym więcej nadłożyć drogi dla niego niż dla najznamienitszych bohaterów starożytności — aby go odwiedzić.
Ale nie taki jest morał tej opowieści. Zamierzeniem moim było ukazać na jej tle obyczaje świata. Otóż wiedzcie, że dopóki wyjaśnienie postępku pastora przynieść mu mogło zaszczyt, nie wiedziała o nim żywa dusza. Przypuszczam, że jego wrogowie nie chcieli, przyjaciele zaś nie potrafili wpaść na właściwy trop. Zaledwie jednak proboszcz zakrzątnął się wokół sprawy kobiety położnej i z własnej kieszeni zapłacił koszta licencji, cały sekret wyszedł na jaw. Przypomniano sobie dokładnie każdego konia, którego stracił, a nawet dwa więcej, niż ich w ogóle posiadał, jak również okoliczności ich zagłady. Wieść obiegła okolicę lotem błyskawicy. „Pastora chwycił nowy paroksyzm dumy; znowu będzie dosiadał wybornego wierzchowca. A jeśli tak, to rzecz jasna jak słońce w południe na wiosennym niebie, że już w pierwszym roku wydatek na licencję dla położnej dziesięciokrotnie mu się zwróci”. Każdy przeto mógł wedle własnej woli osądzić, jakimi pobudkami kierował się pastor w tym akcie dobrotliwości.
Jakimi pobudkami kierował się pastor w tym, jak również we wszystkich innych postępkach swego życia — lub raczej jakie przypuszczenia na ten temat snuły się po głowach ludzi — ta myśl nazbyt często snuła się po jego własnej głowie i nazbyt często nękała go w godzinach nocnego spocznienia.
Przed laty mniej więcej dziesięciu jegomość ów na szczęście przestał się turbować o tę sprawę; przed tylu bowiem laty opuścił swoją parafię, a wraz z nią świat cały, i zda je teraz relację ze swych czynów Sędziemu, na którego nie będzie miał powodów narzekać.
Istnieje wszelako pewien szczególny fatalizm, towarzyszący uczynkom niektórych ludzi. Choćby jak najlepiej zaplanowane, zawsze przejść muszą przez jako-wyś punkt krytyczny, w którym prawdziwy kierunek ich drogi zostanie tak zagmatwany i wykoślawiony, że mimo wszystkie tytuły do pochwał, jakie dać może prawość serca, autorowie tych uczynków zmuszeni są żyć i umrzeć zapoznani.
Pastor był żałosnym przykładem prawdziwości tego spostrzeżenia. Lecz abyście zrozumieli, czemu się tak dzieje, a także abyście tę wiedzę mogli wykorzystać — domagam się od was pilnego przeczytania dwóch następnych rozdziałów, albowiem z zawartego w nich opisu życia i obyczajów pastora jasny wynika morał. A kiedy się z tym uporamy, jeżeli nic nie wstrzyma nas w drodze, wrócimy do naszej położnej.
Yorick1 — tak bowiem zwał się proboszcz, a co szczególnie godne jest uwagi (jak to wynika ze starodawnej kroniki rodzinnej spisanej na grubym welinie i znakomicie zachowanej) imię jego pisało się dokładnie tak samo od lat — byłbym powiedział dziewię-ciuset. Nie chcę jednak mówieniem nieprawdopodobnej, jakkolwiek niezaprzeczalnej prawdy podważać pokładanego we mnie zaufania i dlatego poprzestanę jedynie na stwierdzeniu, że: imię jego pisane było dokładnie tak samo, bez zmiany czy przestawienia jednej jedynej litery, sam nie wiem od jak dawna; to zaś jest więcej, niż odważyłbym się powiedzieć o połowie najznakomitszych nazwisk naszego Królestwa, które to nazwiska z biegiem lat tyluż podlegają zmianom i przeobrażeniom, co ich właściciele. Czy fakt ten przypisać należy dumie czy też uczuciu wstyd-liwości poszczególnych ich właścicieli? Z ręką na sercu — myślę, że niekiedy jednemu, kiedy indziej drugiemu, w zależności od tego, jakimi drogami szła pokusa. Nikczemny wszelako jest to obyczaj i kiedyś może nas przywieść do takiego zamętu i pomieszania, że nikt nie będzie zdolen powstać i przysiąc, że jego pradziad był tym, który dokonał tego czy owego.
Złu temu skutecznie zapobiegła roztropna dbałość rodziny Yoricka, jak również nabożne niemal przechowywanie kroniki, o której wspominałem, a która w dalszym ciągu donosi nam, że rodzina ta była duńskiego pochodzenia i przeszczepiona została na grunt angielski już za panowania Horwendilla, króla Danii, na którego dworze, jak się okazuje, przodek po mieczu naszego pastora Yoricka aż do ostatnich dni swego żywota piastował jakiś zaszczytny urząd. Jakiego rodzaju był to urząd, o tym milczy rodzinna kronika. Dodaje jedynie, że urząd ten zniesiono i nie restytuowano go przez niemal dwa wieki jako zgoła niepotrzebny — nie tylko na tym dworze, lecz także na wszystkich innych dworach chrześcijańskiego świata.
Przychodziła mi często do głowy myśl, że nie mógł być to żaden inny urząd, jak tylko głównego królewskiego trefnisia, oraz że Yorick w „Hamlecie” naszego Szekspira, którego wiele sztuk, jak to zapewne wiecie, osnutych jest na prawdziwych zdarzeniach, był właśnie tym człowiekiem.
Nie mam czasu zajrzeć do „Kronik duńskich” Saxo Gramatyka, aby upewnić się w swoich domysłach; lecz jeśli wy macie czas i łatwy dostęp do książki, z równym powodzeniem sami możecie to zrobić.
Mnie zaledwie starczyło czasu w podróży do Danii z najstarszym synem pana Noddy — któremu w roku Pańskim 1741 towarzyszyłem w charakterze guwernera, objeżdżając z zadziwiającą wprost prędkością większość zakątków Europy, której to odbytej przez nas niezwykłej przejażdżki w dalszym ciągu tego dzieła przytoczony będzie zachwycający opis — zaledwie starczyło mi czasu, powiadam, na stwierdzenie prawdziwości obserwacji poczynionych przez pewnego wieloletniego rezydenta tego kraju, a mianowicie: „Iż natura nie jest ani bardzo szczodra, ani bardzo skąpa w rozdawnictwie talentów i zdolności jego mieszkańcom, lecz jak rozsądny rodzic z wielkim umiarkowa-
niem wszystkim okazuje jednaką dobrotliwość, zachowując tak sprawiedliwą zasadę równości w rozdziale swych faworów, że wszystkie one sprowadzone zostały do jednego niemal rozmiaru. Przeto w królestwie tym spotkacie się z nielicznymi przykładami wyższego poloru, znajdziecie za to u ludzi wszystkich stanów wiele zwykłego zdrowego rozsądku”. Co w moim mniemaniu nader jest słuszne.
Otóż z nami rzecz ma się zgoła inaczej; w tych sprawach jesteśmy albo na szczytach, albo na samym dnie. Jesteś, panie, wielkim geniuszem lub też, stawiam pięćdziesiąt przeciwko jednemu, iż wielki z ciebie kiep i głupiec. Nie znaczy to bynajmniej, że nie znalazłoby się żadnych stopni pośrednich — nie! Jeśli już o to idzie, nie jesteśmy aż tak bardzo odmienni od reszty ludzkości. Lecz owe dwa przeciwieństwa są pospolitsze i częściej spotykane na tej wyspie pozbawionej stateczności, gdzie Natura w rozdziale swych darów jest nieumiarkowana i kapryśna — nie mniej niż sam Los w rozdawnictwie majątków i pieniędzy.
Tylko to zachwiało moją pewność względem pochodzenia Yoricka, który, sądząc z tego, co o nim pamiętam, oraz opierając się na relacjach, jakie zdołałem zebrać o jego osobie, zdawał się nie mieć w żyłach ani jednej kropli duńskiej krwi — zapewne w przeciągu lat dziewięciuset wszystka wyciekła. Nie zamierzam jednak spierać się z wami w tej materii, bo jak bądź miały się rzeczy, prawda była taka: iż miast zimnej flegmy i akuratnej sforności zmysłów i humorów, które spodziewalibyście się znaleźć u kogoś, kto pochodził z takiego pnia — Yorick, przeciwnie, był istotą tak lotną i subtelną, o tak sprzecznych skłonnościach, obdarzoną takim bogactwem życia, fantazji i gaite de coeur, jaka spłodzona i ukształtowana być mogła jedynie pod najprzyjaźniejszym niebem. Ale chociaż z tak pełnymi płynąca żaglami, życiowa łódź biednego Yoricka nie posiadała ani odrobiny balastu. Zbywało mu na znajomości świata; w wieku lat dwudziestu sześciu tyle mniej więcej wiedział o sposobach żeglowania przez życie, ile wie trzpiotliwa i łatwowierna trzynastoletnia dzieweczka. Gdy więc po raz pierwszy rozwinął żagle, gwałtowna nawałnica własnego temperamentu, jak łatwo możecie to sobie wyobrazić, dziesięć razy dziennie ciskała jego łódź na cudze szlaki; że zaś na drodze spotykał najczęściej statecznych i powolnych, równie łatwo możecie sobie wyobrazić, iż właśnie z takimi miał nieszczęście popadać w naj-sroższe kolizje. Kto wie, czy zwady te nie wynikały po trosze z niewczesnego dowcipkowania, gdyż prawdę mówiąc, Yorick czuł nieprzezwyciężony i niejako przyrodzony wstręt do powagi. Nie do powagi prawdziwej, bo kiedy tego było trzeba, Yorick przez długie dni i tygodnie mógł słusznie uchodzić za najpoważniejszego i najsurowszego z ludzi. Był wszelako nieprzejednanym wrogiem powagi udawanej i tam, gdzie zdała mu się ona jedynie płaszczykiem dla ignorancji czy głupoty, wypowiadał jej otwartą wojnę; ilekroć więc spotkał powagę na swej drodze, pod jakąkolwiek ukrywała się osłoną lub czyjąkolwiek cieszyła się opieką, rzadko okazywał jej pobłażanie.
Niekiedy z charakterystyczną niepowściągliwością powiadał, że powaga jest wierutną łotrzycą, nadto zaś dodawał, że najniebezpieczniejszego gatunku, ponieważ nie brak jej chytrości. Mawiał również, że w jego najgłębszym przekonaniu więcej rzetelnych, uczciwych ludzi wyzutych zostało przez nią w przeciągu jednego roku z majętności i pieniędzy, niż przez kradzieże kieszonkowe i rabowanie sklepów w przeciągu lat siedmiu. Szczere, wesołe natury, dodawał, dla nikogo nie są niebezpieczne, chyba dla siebie samych. Natomiast u podstaw powagi leży wyrachowanie, a co za tym idzie, oszukaństwo; znana to sztuczka, za pomocą powagi zachwycać świat większym zasobem rozumu i wiedzy, niźli się go w istocie posiada. Powiadał jeszcze Yorick, że powaga wraz ze wszystkimi swymi pozorami nie zasługuje na życzliwsze — a częstokroć zasługuje na ostrzejsze — słowa niż te, w jakich dawno już określił ją francuski aforysta: Powaga jest tajemniczą postawą ciała służącą do pokrycia niedostatków umysłu. Która to maksyma, dodawał Yorick niebacznie, warta jest, aby ją wypisać złotymi zgłoskami.
Jeżeli jednak chcecie wiedzieć całą prawdę, Yorick był człowiekiem nieotrzaskanym i nieobytym w święcie i okazywał podobną nieroztropność i płochość w dysputach na wszelkie inne tematy, kiedy chytrość dyktowała umiarkowanie. Yorick w rozmowach doświadczał jednego tylko wrażenia; to jest tego, które pochodziło z natury czynu, o jakim mówiono; wrażenie zaś swoje przekładał zazwyczaj na potoczną i zrozumiałą mowę, bez żadnych upiększeń i nazbyt często nie oglądając się na osobę, czas i miejsce. Przeto gdy wspomniał ktoś o jakowymś pożałowania godnym lub nieszlachetnym postępku, Yorick nie zastanawiał się bynajmniej, kto jest sprawcą tego łajdactwa, jaką zajmuje pozycję ani też czy potrafi mu później zaszkodzić, lecz jeśli postępek był plugawy, nie rozwodząc się zbytnio powiadał: — To człek plugawy — i więcej dodawał w tym sensie. Nieszczęśliwym zaś trafem uwagi kończyły się zazwyczaj jakimś bon mot lub zaprawione były od początku do końca krotochwilą czy żartem, co nierozsądkowi Yoricka dodawało skrzydeł. Krótko mówiąc, chociaż Yorick nigdy nie szukał — lecz jednocześnie rzadko unikał — sposobności powiedzenia tego, co mu się cisnęło na usta, i czynił to bez wielkich ceregieli, jednak aż nazbyt często ulegał pokusie rozsiewania wokół siebie swoich żartów i konceptów, swoich szyderstw i facecyj. Nie ginęły one z braku chętnych do ich zbierania.
Jakie były tego skutki i ofiarą jakiego nieszczęścia padł Yorick — o tym przeczytacie w następnym rozdziale.
Wierzyciel i dłużnik hipoteczny nie bardziej różnią się od siebie długością sakiewki niż kpiarz i wykpiony długością pamięci. Pod tym względem porównanie między nimi „stoi na czterech nogach”, jak to mówią scholiaści, czyli, zaznaczyć wypada, na jednej lub dwóch nogach więcej niż niektóre z najcelniejszych porównań Homera. Spójrzcie bowiem: jeden gromadzi twoim kosztem pieniądze, drugi wybuchy śmiechu — i obaj zdają się nie poświęcać temu żadnej myśli. Ale procenty narastają nieustannie w obu przypadkach, a terminowe lub przypadkowe ich płatności nie pozwalają zapomnieć o zadłużeniu. Aż wreszcie, w jakiejś złej godzinie, hyc! jak spod ziemi wyskakuje wierzyciel jednego czy drugiego i żądając natychmiastowej spłaty kapitału wraz z odsetkami za caluchny okres, obu daje odczuć ciężar zobowiązania.
Ponieważ czytelnik (ścierpieć bowiem nie mogę tych waszych „gdyby”) posiada gruntowną znajomość natury ludzkiej, nie potrzebuję rozwodzić się dłużej, aby go przekonać, iż żyjąc w ten sposób mój BOHATER musiał zebrać pewne doświadczenia w dziedzinie tego rodzaju okolicznościowych upomnień. Aby rzec prawdę, Yorick lekkomyślnie uwikłał się w wielką mnogość takich właśnie długów, które, mimo częstych rad Eugeniusza, nazbyt lekko sobie ważył mniemając, że skoro żaden z nich nie został zaciągnięty w przypływie złości, lecz przeciwnie, skoro pobudką była tu prawość serca i żartowność usposobienia, wszystkie one z biegiem czasu zostaną mu umorzone.
Eugeniusz nie przyznawał Yorickowi słuszności i często mawiał, że prędzej czy później Yorick wezwany zostanie na pewno do uiszczenia całego rachunku. Niekiedy zaś dodawał ze smutkiem i obawą w głosie, że Yorick spłacić będzie musiał wszystko co do pensa. Na co Yorick, jak zwyczajnie lekkoduch, równie często odpowiadał krótkim „Fi!”, jeżeli zaś rozmowa prowadzona była podczas przejażdżki konnej na polach, po Yorickowym „Fi!” następował skok, sus i bryknięcie. Kiedy jednak rzecz działa się w zaciszu domowego ogniska, gdzie winowajca uwięziony za barykadą stołu i dwóch foteli nie mógł łacno odbiec od tematu, Eugeniusz ciągnął bez przeszkód swoje wywody na temat przezorności w mowie; wywody tej treści, choć nieco staranniejsze w formie:
— Wierz mi, drogi Yoricku, że twoje nieroztropne zamiłowanie do żartu wpędzi cię prędzej czy później w ciężkie tarapaty i terminy, z których się nie wywikłasz. Wiem dobrze, że w tego rodzaju utarczkach osoba wykpiona nazbyt często uważa się za osobę obrażoną — ze wszystkimi uprawnieniami wynikającymi dla niej z takiego stanu rzeczy. A jeśli ty również ujrzysz ją w tym świetle i jeśli policzysz jej przyjaciół oraz najbliższą rodzinę, dalszych krewnych i popleczników, a potem dodasz do nich owych licznych wolontariuszy, którzy przyłączą się wiedzeni poczuciem wspólnego niebezpieczeństwa — nie przesadzę zbytnio w kalkulacjach mówiąc, że za każde dziesięć żartów zyskałeś stu nieprzyjaciół; ale dopóki nie za-brniesz w sam środek tego gniazda szerszeni i od ukłuć ich żądeł nie poczujesz się bliski śmierci, dopóty nie zdołają cię przekonać moje argumenty.
W kpinach człowieka, którego tak wysoko cenię, nie mogę podejrzewać nawet śladu śledziennictwa czy złej intencji — wierzę i ufam, że są one naprawdę uczciwe i krotochwilne. Zważ jednak, mój drogi, że głupcy nie potrafią, a łajdacy nie zechcą tego zrozumieć; ty zaś nie domyślasz się nawet, do czego może doprowadzić jątrzenie jednych lub bawienie się kosztem drugich. Bądź pewien, drogi mój Yoricku, że kiedy sprzymierzą się oni dla wspólnej obrony, poprowadzą wojnę przeciwko tobie w taki sposób, iż rychło obmierznie ci ona serdecznie, jak również życie ci zbrzydnie.
Przyczajony zdradziecko stanie za węgłem ktoś, kto mściwie ugodzi cię uwłaczającą plotką, z której ani niewinność serca, ani prawość obyczajów nigdy nie zdołają cię oczyścić. Szczęśliwość twojej familii ucierpi — twoja dobra sława, która była tej szczęśliwości fundamentem, poniesie ciężki szwank — twoja wiara w Boga podana zostanie w wątpliwość — twoim słowom będzie zadany kłam — dowcip zostanie zapomniany — wiedza wyszydzona. Na zakończenie ostatniego aktu tej tragedii Okrucieństwo i Tchórzostwo, ta szelmowska para bliźniaków, najęte i podjudzone przeciwko tobie przez Złość, zaatakują wszystkie twoje ułomności i słabostki. Najlepsi z nas, drogi mój przyjacielu, nie obronią się przed takimi razami. I wierz mi, wierz mi, Yoricku: gdy raz zapadnie decyzja, że dla zaspokojenia czyjejś chęci poświęcona ma być niewinna i bezbronna istota, nietrudno będzie zebrać dość chrustu w lasku, w którym ona zbłądziła, aby ułożyć stos ofiarny.
Yorick słuchał zawsze tych smutnych proroctw ze łzą w oku i miną, która przyrzekała, że w przyszłości dosiadać będzie swojego podjezdka z większym umiarkowaniem. Lecz niestety! Było już za późno. Nie zapowiedziana żadnymi znakami na ziemi czy niebie zawiązała się wielka konfederacja, na której czele stanęli Imci Panowie *** i ***. Jak to przepowiedział Eugeniusz, atak przeprowadzony został błyskawicznie — przy czym sprzymierzeni tak mało okazali miłosierdzia, Yorick zaś tak mało podejrzliwości — że kiedy myślał, poczciwe, łatwowierne chłopisko, iż gotują mu nowy awans kościelny, uderzyli z całej siły, a wtedy on padł, jak padło przed nim wielu zacnych ludzi.
Ale przez pewien czas Yorick stawiał im czoła z bezprzykładną walecznością, dopóki zmożony liczebną przewagą i wycieńczony klęskami, a bardziej jeszcze nieszlachetnym sposobem prowadzenia wojny, nie złożył w końcu miecza; a choć pozornie aż do ostatka nie stracił animuszu, jednakże wedle powszechnego mniemania umierał złamany.
A oto czemu Eugeniusz skłaniał się ku tej opinii:
Na kilka godzin przed bolesną chwilą, w której Yorick wydał ostatnie tchnienie, Eugeniusz wstąpił do niego, aby po raz ostatni ujrzeć go i pożegnać. Gdy rozsunął zasłony u łoża i spytał przyjaciela o zdrowie, Yorick, spoglądając mu w twarz, uwięził jego dłoń w swojej, po czym — podziękowawszy wprzódy za mnogie dowody przyjaźni, za które, powiedział, jeśli danym im będzie spotkać się w przyszłym życiu, nie omieszka dziękować mu od nowa — rzekł, iż najdalej za kilka godzin wyśliźnie się ostatecznie swym wrogom. — Ufam, że się mylisz — odparł Eugeniusz ze łzami i najtkliwszym z tkliwych głosów. — Ufam, Yoricku, że się mylisz — rzecze tedy Eugeniusz Yorick odpowiedział mu spojrzeniem i łagodnym uściskiem dłoni — a choć było to wszystko, Eugeniusz poczuł rozdzierający ból w sercu. — Dalejże, Yoricku — powiada Eugeniusz ocierając oczy i siląc się na męski ton. — Dalejże, drogi chłopcze, głowa do góry, niech twój hart ducha i męstwo nie opuszczają cię w tej chwili krytycznej, kiedy ich najbardziej potrzebujesz. Kto może odgadnąć, jakie są jeszcze środki ratunku i ile może uczynić dla ciebie Bóg? — Yorick położył dłoń na sercu i łagodnie potrząsnął głową. — Jeśli o mnie idzie — ciągnął Eugeniusz oblewając gorzkimi łzami każde wypowiadane słowo — nie wiem doprawdy, jak bym mógł się z tobą rozstać, i tuszę — dodał głosem weselszym — że tego, co się jeszcze z ciebie ostało, starczyć by mogło na biskupa i że danym mi będzie dożyć tej chwili. — Błagam cię, Eugeniuszu — rzecze na to Yorick, z trudem zdejmując szlafmycę lewą ręką, jako że prawą wciąż miał uwięzioną w dłoni Eugeniusza — błagam cię, Eugeniuszu, byś przyjrzał się mojej głowie. — Jeśli dobrze widzę, wszystko z nią w porządku. — Otóż niestety, przyjacielu — powiada Yorick — pozwól sobie rzec, że tak jest posiniaczona i zeszpecona od razów, które *** i *** oraz kilku innych zdradziecko zadało mi w ciemności, że za San-cho Pansą mogę powtórzyć, iż gdybym powrócił do zdrowia „a z nieba padałyby tak gęsto jak grad biskupie mitry, żadna z nich nie pasowałaby na moją głowę”. — Gdy Yorick wypowiadał te słowa, ostatnie tchnienie drżało mu na wargach, jednakże w głosie jego było coś z tonu Cervantesa; a gdy mówił, Eugeniusz dostrzegał zapalające się w jego oczach przelotne płomyki — słaby odblask owych ogni humoru, które (jak to Szekspir powiadał o jego protoplaście) wystarczały, by cały stół biesiadny zatrząsł się od śmiechu!
Przekonało to Eugeniusza, że jego przyjaciel ma serce złamane; uścisnął mu tedy dłoń i roniąc łzy wyszedł cicho z pokoju. Yorick odprowadził go wzrokiem aż do drzwi, a potem zamknął oczy, aby już nigdy ich nie otworzyć.
Leży pochowany w kącie cmentarza w swojej parafii... pod prostą marmurową płytą, którą za pozwoleniem wykonawców Yorickowego testamentu jego przyjaciel Eugeniusz położyć kazał na grobie; na płycie wyryte są jeno trzy słowa, służące mu zarówno za epitafium, jak i za elegię:
Ach, biedny Yoricku!
Duch Yoricka ma tę jedną pociechę, że najmniej dziesięć razy na dzień słyszy odczytywany głośno ów pomnikowy napis w rozmaitych tonacjach żalu, dowodzących ogólnego współczucia i szacunku — albowiem ścieżka przebiega przez cmentarz tuż obok grobu i nie ma chyba przechodnia, który nie zatrzymałby się, aby rzucić okiem na płytę, i nie westchnął idąc w dalszą drogę: — Ach, biedny Yoricku!
Tyle już czasu upłynęło, odkąd czytelnik tego rapsodycznego dzieła rozstał się z kobietą położną, iż najwyższa pora napomknąć o niej znowu, po to jedynie, aby przypomnieć, że osoba ta istnieje jeszcze na święcie i że — jeśli się nie mylę w tej chwili co do moich planów — niebawem poznajomię z nią czytelnika na dobre. Ponieważ jednak poruszone mogą być wkrótce nowe materie, a między czytelnikiem i mną może wyrosnąć wiele nieoczekiwanych spraw, które wymagać będą jak najspieszniejszego uregulowania, słusznie postąpiłem troszcząc się o to, aby biedna kobiecina nie zawieruszyła się tymczasem, bo kiedy będzie nam potrzebna, w żaden sposób nie zdołamy się bez niej obejść.
Mówiłem wam, zdaje się, że ta poczciwa niewiasta była osobą niemałej wagi i znaczenia w całej naszej wiosce i całej parafii, że jej sława sięgała aż do samych krańców tego kręgu ważności, który opasuje każdego człowieka — czy ma on koszulę na grzbiecie, czy jej nie ma; a ilekroć powiadać będę, że osoba jakaś posiada niemałą wagę i znaczenie, niechże pomienio-ny krąg rozszerza się lub kurczy w wyobraźni Waszych Wielmożności w stosunku geometrycznie proporcjonalnym do stanowiska społecznego, kondycji, wiedzy, uzdolnień, wzrostu oraz cyrkumferencji przedstawionej ci, panie, persony.
Jeżeli dobrze pamiętam, w tym szczególnym przypadku ustaliłem długość średnicy kręgu ważności na cztery do pięciu mil, co stanowiło obszar obejmujący nie tylko całą naszą parafię, lecz także dwie czy trzy wioski na skraju parafii sąsiedniej; a to nie była już rzecz bagatelna. Muszę dodać, że ponadto na zacną niewiastę patrzano łaskawym okiem w jednym dworze oraz kilku folwarkach i zagrodach w promieniu, jak to już nadmieniłem, dwóch czy trzech mil. Jednakże w tym miejscu winienem cię, panie, poinformować, że wszystko to będzie bardziej szczegółowo opisane i wyjaśnione na mapie znajdującej się obecnie w pracowni rytownika, która to mapa wraz z innymi tabelami i objaśnieniami umieszczona zostanie na końcu dwudziestego tomu — nie aby zwiększyć objętość mego dzieła, sama bowiem myśl o tym jest mi nienawistna, lecz jako komentarz, scholium, objaśnienie i klucz do tych ustępów, zdarzeń, wzmianek czy aluzji, które albo zostaną interpretowane dowolnie, albo też znaczenie ich wyda się niejasne i wątpliwe, co zdarzy się, kiedy już mój żywot i moje myśli studiowane będą (zważ, panie, sens tego słowa) przez cały świat. To zaś, między nami mówiąc, stanie się niechybnie wbrew wszystkim panom krytykom w Wielkiej Brytanii i wbrew temu, co Ich Wielmożności zechcą rzec lub napisać nieżyczliwie. Nie muszę chyba nadmieniać ci, panie, że wszystko to mówione było w najściślejszej konfidencji.
Zajrzawszy do intercyzy mojej matki, aby zaspokoić ciekawość własną i czytelnika w pewnym punkcie, który musiał być wyjaśniony, zanim mógłbym dalej snuć tę opowieść, po niespełna dwóch dniach czytania jednym tchem miałem szczęście natknąć się na to, czego szukałem — a przecie rzecz ta mogła mi zająć cały miesiąc; co wskazuje wyraźnie, że kiedy człowiek zabiera się do spisywania historii czyjegoś życia, choćby to była tylko historia życia Tomcia Palucha, wie mniej więcej tyle, ile jego pięta o tym, jakie przeszkody i przeklęte zawady spotka na swej drodze lub ile się będzie musiał nakręcić i nabiegać, zanim dobrnie do końca. Gdyby historiograf miał możność popędzać historię tak jak poganiacz muła — prosto przed siebie — na przykład z Rzymu do Loreto, nie obracając głowy ani w lewą, ani w prawą stronę, mógłby bez nadmiernego ryzyka przepowiedzieć co do godziny kres swojej podróży. Ale rzecz ta życiowo nie wyda je się możliwa: jeśli bowiem jest on człowiekiem obdarzonym choć krztyną fantazji, będzie musiał w czasie drogi pięćdziesiąt razy zboczyć z prostej linii, aby przyłączyć się do tych czy innych wędrowców, przed czym w żaden sposób nie zdoła się ustrzec. Będzie miał przed sobą widoki i perspektywy kuszące nieustannie oko, a równie trudno byłoby mu nie stanąć i nie spojrzeć, jak powiedzmy — fruwać. Ponadto zaś będzie miał rozliczne:
Relacje do pogodzenia
Anegdoty do wykorzystania
Inskrypcje do odczytania
Powiastki do wplecenia w główny nurt opowieści Tradycje do przesiania
Osobistości do odwiedzenia
Panegiryki do przylepienia na tych drzwiach Paszkwile na tamtych,
od których to obowiązków zarówno poganiacz, jak i muł są wolni. Sumując wszystko: na każdym kroku znajdują się archiwa, które należy przejrzeć, jak również rejestry, akta, dokumenty i nie kończące się genealogie, do których przestudiowania skłania wciąż historiografa jego rzetelność. Słowem, nie ma końca tym zatrudnieniom; jeśli zaś o mnie idzie, oświadczam, że ślęczałem nad tym wszystkim ostatnie sześć tygodni spiesząc się z całych sił, a jeszczem się nie urodził; zdołałem zaledwie — i nic ponadto — powiedzieć wam, kiedy się to zdarzyło, ale nie powiedziałem jak, przeto sami widzicie, iż rzecz daleka jest jeszcze końca.
Owe niespodziane przystanki, których, wyznaję, nie przewidywałem w chwili rozpoczynania tego dzieła, lecz które, jestem tego obecnie pewien, w miarę rozwoju wypadków będą chyba coraz częstsze, podsunęły mi pomysł, któremu zamierzam nadać kształt realny: abym się nie spieszył, lecz szedł naprzód powoli — co roku pisząc i publikując dwa tomy historii mojego żywota. Co, jeśli danym mi będzie pracować w spokoju i jeśli zdołam dobić jako tako korzystnego targu z moim nakładcą, robić będę, póki starczy życia.
Artykuł w intercyzie mojej matki, którego odszukanie, o czym mówiłem czytelnikowi, kosztowało mnie wiele trudu i który, skoro go znalazłem, powinienem chyba okazać światu — posiada o tyle większą wymowę w oryginalnym dokumencie, niżbym ja kiedykolwiek zdołał nadać mu własnymi słowy, że barbarzyństwem byłoby wyręczać prawnika. Oto brzmienie dokumentu:
„W kontrakcie tym dalej postanowiono, iż rzeczony Walter Shandy, kupiec, z myślą o zamierzonym małżeństwie, o którym mowa powyżej, a które za łaską Boga uroczyście i prawdziwie zostanie zawarte i spełnione pomiędzy tymże Walterem Shandy a pomienio-ną Elżbietą Mollineux, jako też kierując się innymi zacnymi i szlachetnymi względami i pobudkami, które szczególnie go do tego skłaniają, przyrzeka, ślubuje, przyzwala, godzi się, postanawia, ustanawia i ze wszech miar zobowiązuje JWW Panów Johna Dixona i Jamesa Turnera, powierników, o których mowa powyżej, etc., etc., do rzeczy następującej. A mianowicie: że w przypadku, gdyby się tak później przytrafiło, wypadło lub zdarzyło z jakiejkolwiek innej przyczyny, iż rzeczony Walter Shandy, kupiec, porzuci interesa, zanim nadejdzie czas lub czasy, kiedy pomieniona Elżbieta Mollineux, zgodnie z prawem natury lub też z jakich bądź innych przyczyn, przestanie wydawać na świat dzieci; oraz gdyby ów Walter Shandy w następstwie porzucenia interesów postanowił wbrew i przeciw woli, przyzwoleniu i ochocie tejże Elżbiety Mollineux opuścić Londyn z zamiarem przeniesienia się i osiedlenia w majętności swej Shandy Hall, w hrabstwie... lub w jakiejkolwiek innej posiadłości wiejskiej, pałacu, dworze czy folwarku, teraz znajdującym się w jego posiadaniu lub też w przyszłości nabytym, albo na jakiejkolwiek części tych dóbr czy parceli — że podówczas, ilekroć pomieniona Elżbieta Mollineux nosić będzie w swym łonie dziecko lub dzieci legalnie poczęte lub takie, które poczęte będą w jej ciele w czasie trwania rzeczonego związku małżeńskiego, on, ów wyżej wymieniony Walter Shandy, własnym sumptem i staraniem, i z własnych funduszów wypłaci — powiadomiony o tym we właściwym i rozsądnym terminie, który kontraktem niniejszym ustala się na tygodni sześć od daty określonej według rachub rzeczonej Elżbiety Mollineux, czyli od dnia domniemanego i słusznie wykalkulowanego rozwiązania — wypłaci lub poleci wypłacić wspomnianym powyżej JWW Panom Johnowi Dixonowi i Jamesowi Turnerowi lub ich pełnomocnikom sumę stu i dwudziestu funtów w dobrej obiegowej monecie tytułem powiernictwa i zaufania, w zamiarze, zamiarach, intencji, celu i zamyśle następującym, a mianowicie: iż rzeczona suma stu i dwudziestu funtów wypłacona zostanie do rąk pomienionej Elżbiety Mollineux lub też w inny sposób zużytkowana będzie przez wspomnianych wyżej depozytariuszów na uczciwe i rzetelne wynajęcie jednej kolaski z silnym i odpowiednim zaprzęgiem, która to kolaska posłuży do przewiezienia rzeczonej Elżbiety Mollineux oraz dziecka lub dzieci, które nosić będzie ona wówczas w łonie, do miasta Londynu; oraz dalej, że suma ta zużyta będzie na zapłacenie i pokrycie wszelkich opłat i wydatków odnoszących się i wyniknąć mogących z jej połogu we wspomnianej metropolii lub na jej peryferiach. Ponadto rzeczona Elżbieta Mollineux będzie miała prawo od czasu do czasu i zawżdy w takiej porze czy porach, jakie tym kontraktem określone i zawarowane zostały, spokojnie i bez przeszkód wynająć kolaskę i konie, w czasie zaś całej swej podróży otrzyma wolne wnijście, wyjście i powrót do owej kolaski, zgodnie z brzmieniem, intencją i rzetelną treścią tej umowy, nie narażając się na żadne przeszkody, turbacje, niepokoje, molestacje, zakłócenia spokoju, trudności, straty, przepadki mienia, przykrości, przerwy w podróży i ciężary. Ponadto zaś pomienionej Elżbiecie Molli-neux prawem będzie dozwolone od czasu do czasu, ilekroć będzie rzetelnie i prawdziwie posunięta w odmiennym stanie, aż do terminu zastrzeżonego i zawaro-wanego tym kontraktem, mieszkać i przebywać w takim miejscu lub miejscach i u takiej rodziny lub rodzin i z takimi krewnymi, przyjaciółmi czy też innymi osobami osiadłymi w granicach Londynu, jakie ona według własnej a nieprzymuszonej woli i chęci, bez względu na obowiązki wynikające z jej małżeństwa, jak gdyby była femme sole i niezamężna, uzna za właściwe i wskazane. I dalej kontrakt ten postanawia, że w celu skuteczniejszego wykonania umowy pomienio-ny Walter Shandy, kupiec, niniejszym przyzna je, ceduje, sprzedaje, odstępuje i zatwierdza wspomnianym uprzednio JWW Panom Johnowi Dixonowi i Jamesowi Turnerowi, jak również ich spadkobiercom, wykonawcom ich testamentów lub pełnomocnikom, na mocy aktu przeniesienia własności i sprzedaży z ważnością na rok, sporządzonego między nim, Walterem Shandy, a rzeczonymi Johnem Dixonem i Jamesem Turnerem, która to umowa przelania własności na rok nosi datę poprzedzającą o dzień datę zawarcia niniejszego kontraktu, całe dobra i dwói; Shandy w hrabstwie... ze wszystkimi ich prawami, przynależnościami i przydatkami, jak również ze wszystkimi folwarkami, domami, zabudowaniami, stodołami, stajniami, sadami, ogrodami, warzywnikami, zagrodami, chatami, szałasami, polami uprawnymi, łąkami, pastwiskami, bagnami, wypasami gromadzkimi, lasami, zagajnikami, drenowaniami, stawami rybnymi, rzekami i kanałami; wraz ze wszystkimi czynszami, powrotami, usługami, rentami rocznymi, dzierżawami wieczystymi, lennami rycerskimi, sądami frank-pledge, powrotami lennymi, subsydiami; wraz z kamieniołomami, kopalniami, dobytkiem złoczyńców, zbiegów, samobójców i osób wyjętych spod prawa; wraz ze skonfiskowanymi na cele pobożne narzędziami czyjejś nieumyślnej śmierci oraz wszelkimi regaliami i prawami feudalnymi, wszelkimi prawami jurysdykcji, przywilejami i prawami dziedzicznymi. Łącznie z prawami prezentacji na beneficjum kościelne, darowizny tegoż i swobodnym rozporządzaniem stanowiskiem proboszcza albo plebana i ze wszelkimi dziesięcinami rzeczonych dóbr Shandy i gruntem plebanii”. Słowem, moja matka miała odbywać swoje połogi (gdyby taka była jej wola) w Londynie.
Jednakże aby udaremnić wszelkie nieszlachetne fortele ze strony mojej matki, którym powyższy paragraf małżeńskiego kontraktu otwierał nazbyt wygodną drogę, o czym zapewne nikt by nie pomyślał, gdyby nie stryjaszek Toby Shandy, dodana została klauzula zabezpieczająca interesa ojca. Oto ona: „Iż gdyby moja matka przez udane płacze czy fałszywe oznaki naraziła kiedykolwiek w przyszłości mojego ojca na trudy i koszta podróży do Londynu, każdy taki wypadek pozbawi ją wszelkich praw i tytułów, które rzeczona umowa dawałaby jej do następnej jazdy — wszelako tylko do następnej — i tak dalej, toties ąuoties, z tak skutecznym działaniem, jak gdyby umowa zgoła między małżonkami nie istniała”. Co, nawiasem mówiąc, było zastrzeżeniem bardzo rozsądnym. Jednakże, chociaż było rozsądne, czułem się pokrzywdzony, że cały ciężar tego paragrafu spadł na mnie.
Ale ja w ogóle zostałem poczęty i zrodzony pod niefortunną gwiazdą, albowiem moja biedna matka... Czy były to wiatry, czy woda, czy też mieszanina obojga lub żadne z nich, lub po prostu zwykły wybryk jej wyobraźni; czy też zwiodło ją silne życzenie i pragnienie, aby się tak stało... Słowem, czy była w tej sprawie zwiedzioną, czy zwodzącą, nie uchodzi mi doprawdy wyrokować. Prawda była taka: że w końcu września roku 1717, czyli na przeszło rok przed moim urodzeniem, gdy matka zawlekła mojego ojca wbrew jego woli do Londynu, on nieodwołalnie postanowił skorzystać z klauzuli. Przeto mocą kontraktu małżeńskiego nos mój skazany został na tak dokładne spłaszczenie, jak gdyby Parki uprzędły mnie zgoła bez nosa.
Jak się to stało i ile przykrych rozczarowań musia-łem znieść w tych czy innych okresach życia z przyczyny zwykłej straty, a raczej spłaszczenia, tego mojego narządu — o tym czytelnik dowie się we właściwym czasie.
1
Pastor Yorick jest świadomym i zamierzonym autoportretem Sterne’a.