Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Nie spodziewaj się, młody Czytelniku, że niniejsza książka dostarczy Ci prostej fabuły, że na końcu bohater zdobędzie fortunę, tuląc do szerokiej piersi dziewczę przecudnej urody.
Gdy ta mistrzowska, napisana jędrnym, dowcipnym językiem powieść ukazała się po raz pierwszy w 1760 roku, wywołała skandal, jej autor zaś okrzyknięty został Rabelais'em Anglii. Misternie skonstruowany ciąg dygresji, aluzji, anegdot i dykteryjek, bezczelnie udający autobiografię, nie unika bynajmniej prowokacji obyczajowej i wciąga jak najprzedniejsza zabawa. Oszałamiające anarchistyczną swobodą dzieło Sterne'a stało się inspiracją dla wielu twórców powieści nowoczesnej.
Książka dostępna w zasobach:
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zycie imyśli J.W Prana Tristrama Shandy
Biblioteka Klasyki Polskiej i Obcej Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” Warszawa 1974
Laurence
Zycie i myśli J.W. Pana Tristrama Shandy
2
Tłumaczyła Krystyna Tarnowska
Przejrzał i posłowiem opatrzył Witold Chwalewik
Tytuł oryginału
The Life and Opinions of Tristram Shandy, Gentleman
Opracowanie graficzne
Emilia Freudenreich
„Czytelnik”, Warszawa 1974. Wydanie II. Nakład 20 290. Ark. wyd. 15,5; ark. druk. 22,25 Papier druk. mat. imp., kl. III, 65 g, 91X113 Oddano do składania 9 VIII 1973 r.
Podpisano do druku 24 IV 1974 r.
Druk ukończono we wrześniu 1974 r. Drukarnia Wydawnicza w Krakowie. Zam. wyd. 249; druk. 1306/73. S-062-2349 Cena t. I/II zł 60.— Printed in Poland
Dixero si quid forte jocosius, hoc mihi juris
Cum venia dabis. —
HOR.
— Si quis calumnietur levius esse quam decet theologum, aut morda-cius quam decet Christianum — non Ego, sed Democritus dixit. —
ERASMUS
Jaśnie Wielmożny Pan
John Lord Wicehrabia Spencer
Czcigodny Panie!
Pokornie proszę Cię, abyś przyjąć raczył te dwa tomy. Są one dziełem najlepszym, jakie przy tak marnym zdrowiu stworzyć mógł mój talent. Gdyby Opatrzność obdarzyła mnie większą obfitością zarówno jednego, jak drugiego, byłby to podarek dla JWPana znacznie stosowniejszy.
Racz mi też, Panie, wybaczyć, że dedykując Ci tę pracę ośmielam się jednocześnie poświęcić Lady Spencer opowieść o poruczniku Le Fevre. Czyniąc to, kieruję się tylko jednym względem, tym mianowicie, że jest to opowieść ludzka.
Pozostaję, Mój Lordzie,
Twoim oddanym i najpokorniejszym sługą
LAURENCE STERNE
Księga V
Gdyby nie te dwa żwawe koniki i zwariowany pocz-tylion, który nimi powoził ze Stilton do Stamford, myśl ta nigdy nie powstałaby mi w głowie. Gnał jak wiatr — droga prowadziła w dół przez półczwarta mili — ledwie dotykaliśmy ziemi — był to doprawdy pęd niezwykle śmigły — pochłonął wszystkie moje myśli — udzielił się sercu. — Klnę się na Pana Nie-biosów •— rzekłem spozierając ku słońcu i w chwili ślubowania wysunąłem rękę przez boczne okno kolasy — że wróciwszy do domu zamknę czym prędzej drzwi mojego gabinetu i wrzucę klucz w otchłań dziewięćdziesięciu stóp poniżej poziomu morza — do studni na dziedzińcu domu.
Dyliżans londyński utwierdził mnie w tym postanowieniu. Wlókł się z trudem w górę pochyłości stojąc niemal w miejscu, chociaż ciągniony był przez osiem potężnych bestii. — Natężając wszystkie siły — rzekę kiwnąwszy głową — lepsi od was ciągną w tenże sposób, przy czym od każdego wyciągają po trochu. O dziw nad dziwami!
Powiedzcie mi, mężowie uczeni, czyż zawsze będziemy tak wydatnie powiększali objętość i tak niewiele wartość?
Czyż zawsze będziemy robili nowe książki w taki sposób, w jaki aptekarze robią nowe mikstury — przelewając z jednego naczynia w drugie?
Czyż zawsze będziemy zawiązywali i rozwiązywali ten sam węzeł, chadzali tym samym torem, tym samym krokiem?
Czyż do końca naszych dni — zarówno w niedzielę i święta, jak i w dni powszednie — skazani będziemy na okazywanie relikwii naszej uczoności, tak jak mnisi okazują relikwie świętych, nie sprawiwszy przy ich pomocy ani jednego jedynego cudu?
Czyż Człowiek po to został stworzony i obdarzony władzą przenoszenia się w ciągu jednej chwili z ziemi w niebiosa — Człowiek, owa najwspanialsza, najdoskonalsza i najszlachetniejsza istota na świecie — cud natury, jak Zoroaster nazwał go w swej księdze FIEPI 0YSEQS; chwała Boskiej obecności, jak nazwał go Chryzostom; obraz Boga, jak powiedział Mojżesz; promień boskości według Platona; dziw nad dziwami według Arystotelesa — czyż Człowiek, powtarzam, został stworzony po to, aby wlókł się tym żałosnym, drobnym, skradającym się kroczkiem? *
Nie przystoi mi być tak obelżywym jak Horacy w podobnych okolicznościach — lecz jeśli w życzeniu moim nie ma nic niestosownego i jeśli nie jest ono grzechem, życzyłbym sobie, aby każdy imitator w Wielkiej Brytanii, Francji i Irlandii dostał za swe czyny zołzów; oraz aby ufundowano dobry zakład zoł-zowatych, dość obszerny, by pomieścić — a jakże — i nauczyć rozumu to tałatajstwo, zarówno mężczyzn, jak i niewiasty, wszystkich w kupie. To zaś przywiodło mnie do sprawy WĄSÓW — jednakże trud odgadnięcia drogi moich skojarzeń myślowych pozostawiam w spadku jako dobra martwej ręki wszystkim
♦ Powyższe zdania wzięte są żywcem z „Anatomii Melancholii” Burtona. Krytycy i biografowie Sterne’a, m. in. Walter Scott, dopatrywali się w tej tyradzie przeciwko korsarstwu literackiemu, które Sterne uprawiał z takim mistrzostwem, szczególnego zuchwalstwa. Wydaje się jednak, że ten „plagiat przeciwko plagiatowi” był świadomym żartem Sterne’a.
Tartuffom i Skromnisiom. Niech mego daru używają i niech go najlepiej spożytkują.
O WĄSACH
Żałuję, żem złożył tę obietnicę — była to najbardziej nieopatrzna obietnica, jaką kiedykolwiek złożył człowiek. Rozdział o wąsach! Niestety! Świat tego nie ścierpi — świat bowiem jest wybredny. Ale ja nie wiedziałem, z jakiej świat jest zrobiony substancji, ani też nie widziałem nigdy przytoczonego poniżej fragmentu. Gdyby nie ten fakt, to jak nosy są nosami, a wąsy wąsami (chociażby świat temu przeczył), omijałbym z daleka ten niebezpieczny rozdział.
FRAGMENT
♦ ♦♦♦♦♦♦♦*♦♦♦♦* **************
— Spisz już prawie, zacna niewiasto — rzekł stary jegomość ujmując dłoń starej damy i ściskając ją lekko, gdy wymawiał słowo WĄSY. — Czy zmienimy przedmiot rozmowy? — Pod żadnym pozorem — odparła stara dama. — Lubię relację o tych sprawach. — Zarzuciwszy tedy cienką gazową chusteczkę na włosy i złożywszy głowę na oparciu krzesła wysunęła naprzód obie stopy i rozparła się wygodnie, z twarzą zwróconą ku staremu jegomościowi. — Pragnę, abyś mówił dalej — rzekła.
Stary jegomość ciągnął tedy swą opowieść w tych słowach: „— WĄSY! — zawołała królowa Nawarry upuszczając kłębek włóczki, gdy La Fosseuse wypowiadała to słowo. — Wąsy, o pani — rzekła La Fosseuse przypinając kłębek włóczki do fartuszka królowej i składając dworski dyg.
Głos La Fosseuse był z natury cichy i łagodny, jednakże był to głos wyraźny; każda przeto litera słowa «Wąsy» usłyszana została dokładnie przez królową Nawarry. — Wąsy! — zawołała królowa z większym jeszcze naciskiem, jak gdyby nadal nie dowierzała własnym uszom. — Wąsy! — odparła La Fosseuse po raz trzeci. — W całej Nawarze, o pani, nie masz kawalera w jego latach — ciągnęła dama dworu rozbudzając w królowej zainteresowanie dla pazia — który może się poszczycić tak dzielnym... — Czym? — spytała Małgorzata uśmiechając się. — Wąsikiem — odparła La Fosseuse z bezbrzeżną skromnością.
Słowo WĄSY utrzymywało się nadal i nadal było używane w całym niemal wykwintnym towarzystwie maleńkiego królestwa Nawarry, mimo że La Fosseuse użyła go tak nieoględnie. Rzecz w tym, że La Fosseuse wymawiała słowo Wąsy — nie tylko w obecności królowej, lecz również przy kilku innych okazjach na dworze — zawsze w sposób nieco tajemniczy. A że dwór Małgorzaty, jak cały świat o tym wie, był w owym czasie niejako mieszaniną galanterii wobec niewiast i nabożności, WĄSY zaś mogą mieć zastosowanie w obu tych dziedzinach, słowo to utrzymywało się na placu zyskując dokładnie tyle, ile traciło. To znaczy, duchowieństwo opowiedziało się za nim, ludzie świeccy przeciwko niemu. Jeśli zaś idzie o niewiasty •— tych zdania były podzielone.
Znakomitość figury i postawy młodego pana De Croix zaczynała w tym mniej więcej czasie przyciągać uwagę dam dworu ku dziedzińcowi przed bramą pałacu, gdzie straż dosiadała koni. Pani Le Baussiere rozmiłowała się w nim bez pamięci, La Batterelle uczyniła to samo — w Nawarze nie pamiętano atmosfery tak sprzyjającej tego rodzaju afektom. Damy: La Guyol, La Maronette, La Sabatiere również rozkochały się w kawalerze De Croix — wszelako La Re-bours i La Fosseuse były na to zbyt mądre. Panu De Croix nie powiodło się w zalotach do La Rebours; La Rebours zaś i La Fosseuse były przyjaciółkami.
Królowa Nawarry siedziała w towarzystwie swych dworek w pokrytym malowidłami wykuszu okna wprost bramy drugiego dziedzińca, gdy przez dziedziniec ów przechodził kawaler De Croix. — Jakże on urodziwy — rzekła La Baussiere. — Ma piękną postawę — oznajmiła La Batterelle. — I niezrównane kształty — dodała La Guyol. — Nigdy w życiu nie widziałam oficera konnej gwardii — powiedziała La Maronette — który mógłby się poszczycić parą takich nóg. — Lub który stałby na nich w taki sposób — dodała La Sabatiere. — Ale on przecież nie ma wąsów •— zawołała La Fosseuse. — Ani krztyny — dodała La Rebours.
Królowa udała się wprost do swej kaplicy, cały czas w drodze przez krużganek rozmyślając o tej sprawie i wywracając ją w imaginacji na wszystkie możliwe strony. — Ave Maria! Co ta La Fosseuse może mieć na myśli — rzekła królowa osuwając się na poduszkę klęcznika.
La Guyol, La Batterelle, La Maronette i La Sabatiere poszły natychmiast do swych komnat. — Wąsy! — szeptały wszystkie cztery (do siebie) ryglując drzwi od wewnątrz.
La Carnavalette, nie podejrzewana przez nikogo, przesuwała pod robronem paciorki różańca obiema rękami. Od św. Antoniego aż do św. Urszuli włącznie nie przeszedł przez jej palce ani jeden święty lub święta bez wąsów. Sw. Franciszek, św. Dominik, św. Ben-net, św. Bazyli, św. Brygida — wszyscy je mieli!
La Baussiere padła pastwą tysiąca domysłów, filozofując zbyt zawile nad treścią słów La Fosseuse. Dosiadła swego wierzchowca, jej paź ruszył w ślad za nią. Poczet rycerzy przejechał mimo. Pani La Baussiere jechała dalej.
— Jednego denara — zawołał braciszek zakonu miłosierdzia. — Jednego jedynego denara dla tysiąca cierpiących brańców, których oczy wznoszą się ku niebu i ku tobie, pani, błagając o wyzwolenie.
Pani La Baussiere jechała dalej.
— Ulituj się nad nieszczęśliwymi — rzekł nabożny, siwowłosy mąż, pokornie wznosząc w wyschłych rękach puszkę okutą żelazem. — Błagam o jałmużnę dla ubogich, o szlachetna pani, zbieram datki na więzienie, na szpital, dla starca, dla nieszczęśnika, którego doprowadziło do ruiny zatonięcie statku, poręka cu-
dzych interesów, pożar... Świadczę się Bogiem i wszystkimi aniołami niebieskimi, iż żebrzę, aby okryć nagich, nakarmić głodnych, pocieszyć chorych i rozpaczających.
Pani La Baussiere jechała dalej.
Zubożały krewny skłonił się przed nią, czołem dotykając ziemi.
Pani La Baussiere jechała dalej.
Z okrytą głową krewniak biegł skomląc u boku jej wierzchowca, zaklinając ją na dawne więzy przyjaźni, sąsiedztwa, powinowactwa etc. ... •— Kuzynko, ciotko, siostro, matko... przez miłość dla cnoty, dla siebie samej, dla mnie, dla Chrystusa... nie zapomnij o mnie, ulituj się nade mną.
Pani La Baussiere jechała dalej.
— Przytrzymaj moje wąsy — rzekła La Baussiere. Paź przytrzymał jej wierzchowca. Zsiadła na końcu tarasu.
Istnieją pewne toki myśli, które pozostawiają po sobie ślad wokół naszych oczu i naszych brwi; istnieje również, gdzieś w okolicy naszych serc, świadomość tego, która ślady te czyni wyraźniejszymi. Spostrzegamy je, odczytujemy i pojmujemy ich sens bez pomocy dykcjonarza.
— Ha, ha! Hi, hi! — pisnęły jednocześnie La Guyol i La Sabatiere przyglądając się wzajemnie owym śladom. — Ho, ho! — wrzasnęły La Batterelle i La Ma-ronette czyniąc to samo. — Sza! — krzyknęła jedna. — Pst, pst! — szepnęła druga. — Cicho — powiada trzecia. — Fe! — jęknęła czwarta. — Litości! — za-łkała La Carnavalette. Ona to przyprawiała wąsy świętej Brygidzie.
La Fosseuse wyciągnęła szpilkę z węzła włosów i nakreśliwszy tępym jej końcem kontur małego wąsika nad górną wargą, wsunęła szpilkę w rękę La Rebours. La Rebours potrząsnęła głową.
La Baussiere zakasłała trzy razy przysłoniwszy usta zarękawnikiem.
La Guyol uśmiechnęła się. — Fe — rzekła La Baus-
siere. Królowa Nawarry dotknęła koniuszkiem palca powieki, jak gdyby pragnęła powiedzieć: — Rozumiem was wszystkie.
Cały dwór pojął, że słowo Wąsy doprowadzone zostało do zguby. La Fosseuse zadała mu śmiertelną ranę. Wiele jeszcze ucierpiało w dalszej poniewierce. Przez kilka miesięcy stawiało słaby opór, po upływie zaś tego terminu, gdy kawaler De Croix uznał, że czas mu opuścić Nawarrę z przyczyny braku wąsów, słowo WĄSY stało się słowem nieprzystojnym i (po dalszych próbach walki) zgoła nie nadającym się do użytku.
Najlepsze słowo w najlepszym języku najlepszego świata musiałoby ucierpieć pod takim gradem ciosów. Proboszcz z Estelle napisał traktat, w którym wskazał na niebezpieczeństwo myśli ubocznych i ostrzegał przed nimi Nawarrczyków.
«Czyż światu całemu nie jest wiadomym — zapytywał proboszcz z Estelle w konkluzji swego dzieła — że przed kilku wiekami w całej niemal Europie spotkał NOSY ten sam los, który w królestwie Nawarry spotyka obecnie WĄSY? Wprawdzie zło nie rozpleniło się podówczas dalej, lecz czyż słowa takie jak łóżko i poduszka, i czepiec nocny, i naczynie nocne stale nie znajdowały się odtąd o krok od zagłady? Czyż sączki i rozporki, i pompy, i tłoki, i czopy, i kurki nie są nadal w niebezpieczeństwie z przyczyny tych samych asocjacji?
Czystość jest z natury swej najsubtelniejszym uczuciem, ale popuśćcie jej cugli, a staje się niczym dzika i rycząca bestia».
Intencja wywodu proboszcza z Estelle źle została zrozumiana. Ludziska wpadli na fałszywy trop. Świat okiełzał jego osła od strony ogona. A gdy największa SKROMNOŚĆ wraz z początkami CHUCI spotkają się na najbliższym prowincjonalnym zgromadzeniu kapituły, kto wie, czy również tego nie uznają za sproś-ność”.
Gdy ojciec otrzymał list ze smutną wieścią o śmierci mojego brata Bobby’ego, zajęty był właśnie kalkulacją kosztów jego podróży karetą pocztową z Calais do Paryża i dalej do Lyonu.
Podróż ta rozpoczęła się pod nader niepomyślnymi auspicjami, albowiem ojciec, w chwili gdy znajdował się już niemal u jej kresu, zmuszony był zacząć ją całą od nowa i po raz drugi przeprowadzić obliczenie, ponieważ Obadiasz otworzył drzwi i powiadomił go, że w domu zabrakło drożdży, oraz spytał, czy ojciec zezwoli mu dosiąść wczesnym rankiem ciężkiego konia cugowego i udać się na poszukiwanie brakującego produktu. — Zezwalam, z całego serca zezwalam — powiada ojciec (nie przerywając podróży). — Ma się rozumieć, Obadiaszu, weź konia cugowego. — Kiedy on, biedak, zgubił podkowę! — rzekł Obadiasz. — Biedak ’— powtórzył za Obadiaszem stryjaszek Toby. W głosie jego wibrowała ta sama co u Obadiasza nuta, jak gdyby dotknięte zostały dwie struny brzmiące unisono. — W takim razie weź szkockiego podjezdka — rzecze prędko mój ojciec. — Ten znów za żadne skarby nie da się osiodłać — odparł Obadiasz. — Bies siedzi w tym koniu. — To weź Patriotę — zawołał ojciec — i zawrzyj drzwi. — Patriotę sprzedaliśmy — rzekł Obadiasz. — Masz tobie! — wrzasnął mój ojciec i umilkłszy spojrzał w twarz stryjaszka Toby’ego tak, jak gdyby rzecz nie była faktem dokonanym. •— Pan kazał go sprzedać w kwietniu zeszłego roku — rzekł Obadiasz. •— W takim razie idź pieszo i niech cię diabli — krzyknął ojciec. — A bo też wolę pójść pieszo, niż tłuc się na końskim grzbiecie — odparł Obadiasz zamykając drzwi.
— Skaranie Boskie! — zawołał ojciec i wrócił do swych kalkulacji.
— Kiedy rzeki wylały — rzekł Obadiasz ponownie otwierając drzwi.
Aż do tej chwili ojciec mój (siedział przed rozłożoną mapą Sansona i księgą dróg pocztowych) trzymał rękę na główce cyrkla — którego jedno ramię tkwiło w Nevers, ostatniej opłaconej stacji pocztowej — zamierzając podjąć podróż i kalkulacje, gdy tylko Obadiasz opuści pokój. Wszelako ten drugi atak Obadiasza, który otworzył drzwi pogrążając kraj cały pod wodą, wyczerpał do cna cierpliwość mojego ojca. Upuścił cyrkiel — a raczej gestem ni to przypadkowym, ni to gniewnym cisnął go na stół; no i teraz nie pozostało mu nic innego, jak wrócić do Calais (co wielu przed nim czyniło), bez żadnych korzyści z podróży.
Gdy przyniesiono do bawialni list z wieścią o śmierci mojego brata, ojciec, po raz drugi odbywając drogę, dotarł do punktu odległego o jeden krok cyrklem od tejże samej stacji pocztowej w Nevers. — Za pozwoleniem, Monsieur Sanson! — zawołał i przedziurawiwszy na wylot Nevers wbił szpikulec cyrkla w stół, dając jednocześnie głową znak mojemu stryjaszkowi To-by’emu, aby ten zobaczył, co jest w liście. — Za pozwoleniem, Monsieur Sanson — powtórzył mój ojciec. — Angielski dżentelmen i jego syn nie ścierpią, by wypędzano ich dwakroć w ciągu jednej nocy z miasta tak nędznego jak Nevers. A co ty o tym sądzisz, bracie Toby? — spytał ojciec raźnym głosem. — Chyba że jest to miasto obronne — odparł stryjaszek Toby. — W takim bowiem przypadku... — Będę kpem do końca życia — rzekł do siebie mój ojciec uśmiechając się lekko. Skinąwszy tedy po raz drugi głową — i nadal trzymając jedną ręką cyrkiel na Nevers, w drugiej zaś dzierżąc wykaz dróg pocztowych — oparł się łokciami o stół ni to kalkulując, ni to słuchając, gdy tymczasem mój stryjaszek Toby mruczał pod nosem treść listu
opuścił nas! — rzekł stryjaszek Toby. — Kto taki? dokąd? — zawołał mój ojciec. — Mój bratanek — odparł stryjaszek. — Jak to, bez mojego pozwolenia, bez pieniędzy, bez guwernera? — zawołał ojciec w osłupieniu. — Nie, drogi bracie, mój bratanek zmarł — rzecze stryjaszek Toby. — Jak to, nie chorując uprzednio? — zawołał ojciec. — Nie sądzę — odparł stryjaszek Toby cichym głosem, a z ust wyrwało mu się pełne żalu westchnienie. — Okrutnie się, niebożątko, nachorował! Ręczę za to, boć przecie umarł.
Tacyt powiada nam, że gdy Agrypinie doniesiono o śmierci syna, rzuciła raptownie wykonywaną wtedy pracę, nie mogła bowiem powściągnąć gwałtowności rozpaczy. Mój ojciec wbił ramię cyrkla w Nevers z tym większą siłą. Co za przeciwieństwo! Lecz ojciec przeprowadzał kalkulacje; Agrypina oddawać się musiała zgoła innym zatrudnieniom — albo historia w ogóle nie da je podstawy do wniosków?
Opis tego, jak zachował się ojciec, zasługuje moim zdaniem na oddzielny rozdział.
I zrobię z tego opisu oddzielny rozdział — nawet nie byle jaki rozdział! Więc radzę, trzymajcie się mocno!
Albo Plato, albo Seneka, albo Ksenofont, albo Epik-tet lub też może ktoś inny żyjący w późniejszych stuleciach — Cardan lub Petrarka, lub Stella — a kto wie nawet, czy nie jeden z teologów lub ojców Kościoła, jak na przykład św. Augustyn, św. Cyprian czy św. Bernard — w każdym bądź razie któryś z nich — zapewnia nas, że potrzeba płaczu po stracie przyjaciół lub dzieci jest uczuciem nieprzepartym i naturalnym. Seneka zaś (tym razem jestem tego pewny) powiada nam gdzieś w swoich dziełach, że taka boleść znajduje najlepsze ujście poprzez kanały łzo we. Wiemy też, że Dawid opłakiwał swego syna Absaloma, Hadrian swego Antinousa, Niobe swoje dzieci — oraz że Appolo-doros i Kriton obaj wylewali łzy jeszcze przed śmiercią Sokratesa.
Mój ojciec poradził sobie ze swoim smutkiem inaczej i w zgoła odmienny sposób niż większość mężów starożytnego i nowożytnego świata. Albowiem ani nie wypłakał go jak Hebrajczycy i Rzymianie, ani nie przespał go jak Lapończycy, ani posłał do diabła jak Anglicy, ani nie utopił w piwie jak Niemcy — ani też nie przeklął go, nie skazał na potępienie, nie eksko-munikow’ał, nie zrymował i nie zlillibullerował.
Pozbył się go przecie.
Czy Wasze Wielebności pozwolą mi wcisnąć pewne opowiadanie między te dwie stronice?
Stratę ukochanej córki, Tulii, Cycero najpierw mocno sobie wziął do serca. Wsłuchiwał się w głos natury i swój własny modulował wedle niego. — O moja Tulio! Córuchno moja! Dziecię moje! — Wciąż i wciąż było to: — O moja Tulio! O Tulio moja! Wydaje mi się, iż widzę moją Tulię, słyszę moją Tulię, rozmawiam z moją Tulią. — Zaledwie jednak spojrzał ku niezliczonym dziedzinom filozofii i zrozumiał, jak wiele celnych myśli można wypowiedzieć przy takiej okazji... — Nikt na świecie nie zdoła pojąć — rzekł znamienity orator — jak szczęśliwy, jak radosny poczułem się wtedy.
Mój ojciec tak był dumny ze swej elokwencji, jak mógł być sam Marek Tuliusz Cycero, i — o ile mogę się w tym dzisiaj zorientować — miał po temu nie mniej słuszne racje. Elokwencja była w rzeczy samej jego siłą — lecz również słabością. Siłą, albowiem z natury był elokwentny; słabością, albowiem co chwilę padał jej ofiarą. Jeżeli okoliczności pozwalały mu popisać się swoimi talentami lub też powiedzieć rzecz mądrą, dowcipną albo roztropną — wyjąwszy okresy, w których los go prześladował — niczego więcej na świecie nie pragnął. Szczęście, które zmuszało ojca do milczenia, i nieszczęście, które w zręczny sposób rozwiązywało mu język, były u niego w niemal jednakiej cenie. Niekiedy zaś nieszczęście zdobywało przewagę — na przykład gdy przyjemność przemowy wynosiła dziesięć, ból zaś płynący z nieszczęścia zaledwie pięć; wtedy ojciec mój zyskiwał połowę, a co za tym idzie, wcale nie miał poczucia straty — jak gdyby nie spotkało go nic złego.
Powyższe wyjaśni to wszystko, co w postępowaniu mojego ojca, jeśli idzie o sprawy domowe — wydać by się mogło zaprzeczeniem wszelkiej konsekwencji. A mianowicie, że we wszystkich przyczynach irytacji wypływających z opieszałości lub niedbalstwa służby albo też w innych niefortunnych przypadkach, które nieuniknione są w każdej rodzinie, gniew ojca lub raczej tego gniewu trwanie ustawicznie zadawały kłam wszelkim w tym przedmiocie przewidywaniom.
Ojciec posiadał ulubioną młodą klaczkę, którą zamierzał pokryć najprzedniejszym arabskim ogierem, chciał bowiem doczekać się z niej podjezdka przeznaczonego na własny użytek, że zaś był we wszystkich swych projektach optymistą, rozprawiał o tym pod-jezdku co dzień i z tak bezgraniczną ufnością, jak gdyby odhodowany, ujeżdżony i osiodłany stał u drzwi gotowy do drogi. Wszelako w wyniku takiego czy innego zaniedbania Obadiasza ojciec mój zadowolić się musiał mułem — i to najpoczwarniejszym, jaki kiedykolwiek ujrzał światło dzienne.
Matka i stryjaszek Toby przypuszczali, że ojciec położy trupem Obadiasza i że klęskom nie będzie końca. — Czy widzisz, łotrze — zawołał ojciec wskazując na muła — cóżeś ty uczynił? — Kiedy to nie ja — odparł Obadiasz. — A skądże ja mogę wiedzieć — rzekł mój ojciec.
Przy tej ciętej odpowiedzi iskry tryumfu strzeliły z ojcowskich oczu, sól attycka załzawiła je. Obadiasz nie usłyszał już ani jednego słowa w tej materii.
Wróćmy jednak do śmierci mojego brata.
Filozofia znajdzie zawsze piękną maksymę stosowną do każdej okazji. Na wypadek śmierci ma ich ogromny wybór. Cały kłopot w tym, że wszystkie one naraz przypuściły szturm do głowy mojego ojca, trudno mu więc było ustawić je w ordynku i odbyć z ich pomocą jako tako składną paradę. Przedstawiał je zatem kolejno, jak przychodziły mu do głowy.
— Jest to traf nieunikniony — najpierwsze prawo w Magna Charta — jest to odwieczna ustawa Parlamentu, drogi bracie Toby. Wszyscy muszą umrzeć.
Gdyby syn mój nie mógł umrzeć — byłoby to zjawisko niezwykłe — nie jest zaś nim fakt, że umarł.
Monarchowie i książęta równi są nam w obliczu śmierci.
Umrzeć •— to wielki dług i wielki haracz płacony naturze. Grobowce i monumenty, które winny po wieczne czasy utrwalać naszą pamięć, same go opłacają. Najdumniejsza piramida spośród tych, które wzniosło bogactwo z pomocą nauki, straciła swój wierzchołek i niczym upiór bez głowy wyrasta na horyzoncie przed podróżnikiem. — (Ojciec poczuł, że mówi już swobodnie, ciągnął więc dalej.) — Królestwa i prowincje, miasta i grody — czyż nie mają przeznaczonego sobie kresu? Gdy zaś idee i moce, które najpierw zespoliły je i umocniły, przechodzą przez dalsze ewolucje, wszystkie znikają bezpowrotnie. — Bracie Shandy — zaczął stryjaszek Toby odkładając fajkę przy słowie ewolucje. — Miałem na myśli rewolucje — rzecze mój ojciec. — Przebóg, miałem na myśli rewolucje, bracie Toby — ewolucje nie miałyby sensu. — Bynajmniej — odparł stryjaszek. — Ale czy ma sens, bracie Toby, przerywać nić takiej perory wygłaszanej przy takiej okazji? — zawołał ojciec. — Drogi Toby, proszę cię — dodał ujmując mojego stryjaszka za rękę — proszę cię, zaklinam i błagam, nie przerywaj mi w chwili tak doniosłej. — Stryjaszek Toby wsadził fajkę do ust.
— Gdzież są Troja i Mykeny, Teby i Delos, Perse-polis i Agrigentum — ciągnął dalej ojciec biorąc do rąk wykaz dróg pocztowych, który przed chwilą odłożył. — Jakiż los, bracie Toby, spotkał Niniwę i Babilon, Cyzyk i Mitylenę? Najcudniejsze miasta, nad jakimi kiedykolwiek wschodziło słońce, zniknęły z powierzchni ziemi. Pozostały po nich jedynie nazwy (a i z tych wiele przechowało się w mylnym brzmieniu), które zmierzają krok za krokiem ku zgubie i po niejakim czasie zostaną zapomniane i znikną w mrokach wiekuistej nocy. Świat sam, bracie Toby, musi — musi się skończyć.
Kiedym w drodze powrotnej z Azji płynął morzem z Eginy do Megary... (Kiedyż to być mogło? — zastanawiał się stryjaszek Toby) przypatrywałem się otaczającym mnie widokom. Egina była za mną, Megara przede mną, Pireus po prawej, Korynt po lewej ręce. Owe kwitnące ongiś miasta teraz leżały w ruinie i pyle zapomnienia! Biada! Biada — rzekłem — temu mężowi, który dręczy duszę swoją z przyczyny straty dziecka, gdy takie wspaniałości leżą przed nim bezlitośnie pogrzebione! Pamiętaj — rzekłem znów do siebie — pamiętaj, że jesteś mężczyzną.
Otóż stryjaszek Toby nie wiedział, że ten ostatni fragment był urywkiem z listu kondolencyjnego Ser-wiusza Sulpicjusza do Cycerona. Tyle znał się, drogi poczciwina, na fragmentach, ile na dochowanych w całości pomnikach literackich starożytności. Że zaś ojciec mój, w czasie gdy prowadził handel z Turcją, bawił przy trzech czy czterech różnych okazjach na Le-wancie, przy czym razu jednego spędził aż półtora roku w Zant, stryjaszek Toby wywnioskował, iż jego brat odbył podróż przez archipelag do Azji oraz że cała ta historia z żeglowaniem po morzu i Eginą z tyłu, Megarą z przodu, Pireusem po prawej ręce itd. nie jest niczym innym, jako tylko opisem rzeczywistej podróży i rozmyślań mojego ojca. Bez wątpienia tego właśnie można się było po nim spodziewać, niejeden zaś przedsiębiorczy krytyk wzniósłby gmach o dwa piętra wyższy na pośledniejszym fundamencie. -— Wybacz mi, bracie — rzecze stryjaszek dotykając końcem fajki dłoni mego ojca; pragnął przerwać mu w ten łagodny sposób, czekał jednak, dopóki nie skończy swych wywodów — lecz w którym roku Pańskim to było? — To nie był żaden rok Pański — odparł ojciec. — Jakże, przecie to niemożliwe! — zawołał stryjaszek Toby. — Co za naiwność — warknął mój ojciec. — Działo się to na czterdzieści lat, zanim Chrystus się narodził.
Stryjaszek Toby miał przed sobą tylko dwie drogi: albo mógł przypuszczać, iż brat jego jest Żydem Wiecznym Tułaczem, albo też, że zgryzota pomieszała mu zmysły. „Niech Bóg najwyższy, Pan na ziemi i niebie, ma go w swojej opiece i przywróci mu rozum” — westchnął w duchu stryjaszek Toby modląc się, z oczami pełnymi łez, za mojego ojca.
Ojciec wytłumaczył sobie te łzy na swój sposób i z wielkim zapałem podjął na nowo przerwaną orację:
— Różnica między dobrem a złem, drogi bracie Toby, nie jest wcale tak duża, jak to sobie świat wyobraża. (Zaznaczyć wypada, iż mało było prawdopodobne, aby to zagajenie uśpić mogło podejrzenia stry-jaszka Toby’ego.) Praca, smutek, boleść, choroba, niedostatek, niedola — wszystko to są niejako przyprawy uszlachetniające smak życia. („Wiele mu one pomogą” — rzekł do siebie stryjaszek.)
— Mój syn umarł! Tym lepiej. Wstyd to przecie w czas takiej burzy jedną mieć tylko kotwicę.
Ale on odszedł od nas na zawsze! Trudno. Uniknął rąk balwierza, zanim stał się łysy, podniósł się od stołu, nim objadł się do przesytu, opuścił biesiadę, nim spił się do nieprzytomności.
Trakowie opłakiwali narodziny dziecka... — Myśmy też o mało co nie płakali — rzecze stryjaszek Toby — ...ucztowali zaś i weselili się, kiedy człowiek schodził z tego świata. I słusznie. Śmierć otwiera wrota sławie i zamyka wrota zawiści. Rozkuwa łańcuchy brańca i pracę niewolnika przerzuca na inne barki.
Pokaż mi człowieka, który wie, czym jest życie, a który wzdraga się przed śmiercią, ja zaś pokażę ci więźnia, który lęka się wolności.
Czy to nie lepiej, drogi bracie Toby... (zważ bowiem, że nasze żądze nie są niczym innym, jak tylko dolegliwościami) czy to nie lepiej nigdy nie głodować, miast jeść? Nigdy nie zaznawać pragnienia, miast koić je lekami?
Czy nie lepiej być wolnym od trosk i febry, od miłości i melancholii oraz wszystkich innych gorących i zimnych dolegliwości życia, niż jak zgorzkniały podróżny, co zmęczony zatrzymał się w gospodzie, zaczynać podróż od nowa?
W widoku śmierci, bracie Toby, nic nie ma przerażającego, prócz jednych tylko jęków i spazmów, prócz siąkania nosami i ocierania łez krajem zasłon u łoża konającego. Pozbaw ją tego — czymże jest wtedy? — Lepiej umrzeć w bitwie niż na łożu — rzecze mój stry-jaszek. — Odrzuć precz mary i katafalki, płatnych żałobników i żałobne stroje, czarne pióropusze, kirem spowite tarcze herbowe oraz wszelkie inne emblematy boleści. Czymże jest wtedy? Lepsza śmierć w bitwie niż na łożu! — ciągnął ojciec uśmiechając się, zapomniał już bowiem na śmierć o śmierci mojego brata Bob-by’ego. — W ogóle straszna nie jest. Zważ bowiem, bracie Toby — gdy istniejemy, śmierci nie ma, a kiedy śmierć istnieje, nas nie ma. — Stryjaszek Toby odłożył fajkę chcąc zgłębić to twierdzenie, lecz elokwencja mojego ojca tak wartkim płynęła strumieniem, że nikt nie zdołałby jej zatamować — rwała unosząc za sobą myśli stryjaszka.
— Z tych przeto racji — ciągnął dalej ojciec — warto przypomnieć, jak mało wstrząsnęła wielkimi ludźmi bliskość śmierci. Wespazjan umarł dowcipkując na swoim prewecie, Galba — z aforyzmem na ustach, Septimus Severus przy załatwianiu korespondencji, Tyberiusz — maskując się, zaś cezar August — wypowiadając komplement. — Tuszę, iż był to komplement szczery — rzecze mój stryjaszek.
— Skierował go do własnej żony — odparł ojciec.
I na ostatku, spośród wszystkich wybornych anegdot, jakich dostarcza nam historia w tym przedmiocie — ciągnął mój ojciec — poniższa koronuje wszystko niczym złocona kopuła nad zrębami budowli.
Tyczy ona Corneliusa Gallusa, rzymskiego pretora. Sądzę, drogi bracie Toby, że ją znasz. — Sądzę, że nie — odparł mój stryjaszek.
— Otóż umarł on podczas *********** — Jeśli czynił to z własną żoną — rzekł stryjaszek Toby — nie było w tym żadnej zdrożności. — Co do tego brak mi informacji — odparł ojciec.
W chwili, gdy stryjaszek Toby wymawiał słowo „żona”, moja matka szła stąpając bardzo ostrożnie przez ciemny korytarz, który prowadził do bawialni. Otóż słowo to samo w sobie ma brzmienie dość przenikliwe, że zaś Obadiasz pozostawił drzwi nieco uchylone, matka usłyszała dość, aby sobie wyobrazić, że to ona jest tematem rozmowy. Położyła tedy palec na wargach, wstrzymała oddech, pochyliła nieco głowę, wykręciła szyję (twarz kierując nie ku drzwiom, lecz w bok, dzięki czemu ucho znalazło się tuż przy szparze) i słuchała w najwyższym napięciu. Zamieniony w słuch niewolnik z boginią milczenia za plecami nie byłby lepszym natchnieniem dla ryjącego w kamieniu artysty.
W tej to postawie zamierzam trzymać ją pięć minut — dopóki nie doprowadzę spraw kuchni do tego samego momentu (jak to Rapin czyni ze sprawami Kościoła).
Aczkolwiek rodzina nasza była poniekąd machiną prostej budowy, składała się bowiem z niewielu kółek, to jednak trzeba rzec, iż kółka te puszczane były w ruch za pomocą tylu rozmaitych sprężyn i oddziaływały na siebie wzajem z tylu przeróżnych a dziwacznych impulsów i pobudek, że chociaż, jak rzekłem, machina była prostej budowy, posiadała jednak wszystkie zalety i całą chwałę machiny bardzo złożonej — a ponadto odznaczała się tak cudacznymi poruszeniami w swym wnętrzu, jakie widuje się tylko w holenderskiej manufakturze jedwabiu.
Wśród tych zaś było jedno, o którym niebawem będę mówił, a które nie wydaje się tak dziwaczne, jak wiele innych przejawów działalności tej machiny. Otóż ilekroć jakikolwiek wniosek czy projekt był obmyślany albo debata, przemowa, dialog czy dysertacja prowadzone w bawialni, w kuchni w tym samym czasie i na ten sam temat toczyły się zazwyczaj rozmowy analogiczne.
Odbywało się to w ten sposób: ilekroć dostarczano jakąś nadzwyczajną wiadomość czy list do bawialni lub ilekroć rozmowa milkła, dopóki służba nie opuściła pokoju; ilekroć na czole mojego ojca czy matki pojawiała się bruzda niezadowolenia, słowem, ilekroć przypuszczano w kuchni, że w bawialni odbywa się coś, o czym warto się dowiedzieć, tylekroć z reguły nie zamykano drzwi skrupulatnie, lecz pozostawiano w nich niewielką szparkę, jak na przykład teraz, co pod pozorem skrzypiących zawiasów (a kto wie, czy nie taka była między innymi przyczyna opieszałości w ich naprawie) dokonane być mogło bez większego trudu. W ten zatem sposób we wszystkich podobnych przypadkach pozostawiany bywał przesmyk, nie tak wprawdzie szeroki, jak Cieśnina Dardanelska, ale mimo to dość szeroki, aby przepuścić ową wymianę myśli, która zaoszczędzała ojcu trudów rządzenia domow-
2 — Tristram Shandy t. II
25
nikami. Obecnie korzysta z tego moja matka. Skorzystał również Obadiasz, gdy tylko położył na stole list z wiadomością o śmierci mojego brata. Przeto zanim ojciec zdołał opanować zdumienie i rozpoczął orację, kapral Trim wstał, aby wypowiedzieć swoje zdanie w tym przedmiocie.
Gdyby dociekliwy badacz natury ludzkiej posiadał na własność cały inwentarz Hioba (choć zaznaczyć wypada, że nasi dociekliwi badacze rzadko miewają w majątku szeląga), oddałby połowę swego bogactwa, aby usłyszeć, jak kapral Trim i mój ojciec, dwaj oratorzy tak bardzo różni sobie usposobieniem i edukacją, wygłaszają pośmiertne tyrady nad tą samą trumną.
Mój ojciec — człowiek nadzwyczaj oczytany, obdarzony żywą pamięcią, mający, aby tak rzec, Katona, Senekę i Epikteta w małym palcu.
Kapral — bez pamięciowego materiału w głowie, z oczytaniem tylko w zakresie nazwisk na liście żołnierskiej — który o znakomitych ludziach niewiele słyszał.
Ten pierwszy, przechodzący od myśli do myśli za pomocą metafor i aluzji i porywający wyobraźnię słuchaczy (jak potrafią ludzie dowcipni i obdarzeni wyobraźnią) powabem albo ironią obrazów i analogii-
Drugi — bez błyskotliwości myśli i retorycznej antytezy, bez point i meandrów — odrzuciwszy precz obrazy i analogie, za popędem uczucia trafiał wprost do serca. O Trimie! Nieba mi świadkiem, że wart jesteś lepszego biografa! Nieba mi świadkiem, iż biograf twój wart jest lepszej pary spodni! O panowie krytycy! Czy nic nie zdoła was wzruszyć?
— Nasz młody panicz w Londynie nie żyje! — rzeki Obadiasz. Zielony atłasowy szlafrok mojej matki dwukrotnie dopiero czyszczony — oto pierwsza myśl, którą okrzyk Obadiasza zrodził w głowie Zuzanny. Dobrze zrobił Locke, że napisał rozdział o niedoskonałości słów. — Zatem — rzecze Zuzanna — wszyscy będziemy musieli nosić żałobę. — Lecz po raz drugi zechcijcie zauważyć: słowo żałoba, aczkolwiek wypowiedziała je sama Zuzanna, również nie spełniło swej powinności; nie skrzesało ani jednej myśli zabarwionej na szaro lub czarno — wszystko było zielone. Zielony atłasowy szlafrok przysłaniał wszystko.
— O, moja biedna jejmość przypłaci to życiem! — zawołała Zuzanna. Teraz przyszła kolej na resztę matczynej garderoby. Co za procesja! Purpurowa suknia z adamaszku, pomarańczowa z brokateli, biało-żółta z taletu w prążki, brązowa z tafty, czepce obszyte koronką, koszule nocne, sute halki. Ani jedna szmatka nie została pominięta. — Nie, moja biedna pani nigdy się z tego nie otrząśnie — rzekła Zuzanna.
Mieliśmy w domu opasłą, głupkowatą dziewkę kuchenną — sądzę, że ojciec trzymał ją dla jej głupoty — która całą jesień chorowała na wodną puchlinę. — Umarł, młody panicz naprawdę umarł — rzecze Obadiasz. — Ale ja przecie żyję — odparła głupkowata dziewka kuchenna.
— Ach, jaka smutna nowina, Trimie — zawołała Zuzanna ocierając oczy, gdy Trim wszedł do kuchni. — Panicz Bobby umarł i leży w grobie (pogrzeb był dodatkiem Zuzanny) — a my wszyscy musimy wdziać żałobę.
— Mam nadzieję, że nie... — rzekł Trim. — Masz nadzieję, że nie! — zawołała z oburzeniem Zuzanna. Żałoba nie wbiła się bynajmniej klinem w głowę Tri-ma — aczkolwiek uczyniła to z głową Zuzanny. — Mam nadzieję — dodał Trim wyjaśniając — mam
w Bogu nadzieję, że wieść ta nie jest prawdziwa. — Na własne uszy słyszałem, jak czytali list — ozwał się Obadiasz. — I będziemy mieli teraz piekielną robotę z karczowaniem łąki Oxmoore — dodał. — Och, młody panicz nie żyje — jęknęła Zuzanna. — Co tak jest pewne — wtrąciła dziewka kuchenna — jak to, że ja żyję-
— Żal mi go z całej duszy i serca — rzekł Trim wzdychając. — Biedny człowiek! Biedny chłopiec! Biedny panicz!
— Żył jeszcze na Zielone Świątki! — przemówił stangret. — Niestety! — zawołał Trim wznosząc prawą rękę i natychmiast przybierając taką postawę, w jakiej czytał kazanie. — Czymże są, Jonatanie (było to imię stangreta), Zielone Święta lub Zapusty, lub jakiekolwiek inne święta w porównaniu ze śmiercią? Przecież jesteśmy tu teraz — ciągnął kapral (uderzając końcem kostura prostopadle w podłogę, co miało dać wyobrażenie zdrowia i trwałości) — a już za chwilę — (tu kapral rzucił na podłogę kapelusz) — może nas nie być. — Jakże to było wzruszające! Zuzanna zalała się łzami. Nie jesteśmy wszak z kamienia. Jonatan, Obadiasz, kucharka, wszyscy mieli łzy w oczach. Nawet opasła dziewka kuchenna, która szorowała właśnie trzymany na kolanach saganek, była poruszona. Cała służba skupiła się wokół kaprala.
Ponieważ w moim najgłębszym przekonaniu ocalenie naszego ustroju zarówno kościelnego, jak i państwowego, a być może ocalenie całego świata lub też — co wychodzi na jedno — podział i równowaga dóbr i władzy, mogą w przyszłości zależeć w znacznej mierze od właściwego zrozumienia skuteczności tej figury krasomówczej kaprala, żądam stanowczo, abyście uważali. Wasze Wielmożności i Wasze Wieleb-ności będą za to mogły wyspać się do woli przez dziesięć stron wybranych wedle własnej chęci w którejkolwiek innej części tego dzieła.
Rzekłem: Nie jesteśmy wszak z kamienia. Racja to. Winienem był dodać: ani też nie jesteśmy aniołami (doprawdy żałuję), lecz jesteśmy ludźmi obleczonymi w ciało i rządzonymi wyobraźnią. Jak zaś krotochwil-nie układa się współdziałanie między naszą imagina-cją a naszymi siedmioma zmysłami, zwłaszcza zaś niektórymi spośród nich — wyznaję, że aż wstyd mi to wyjawić. Stwierdzę więc tylko, że ze wszystkich zmysłów wzrok (przeczę bowiem stanowczo, jakoby dotyk, chociaż za nim właśnie opowiada się większość Brodaczy) najłatwiej porozumiewa się z duszą, trafniej do niej przemawia i pobudza wyobraźnię tak żywo, że słowa tego ani wyrazić, ani czasem zatrzeć nie potrafią.
Poszedłem okólną drogą — mniejsza z tym, wyszło to nam na zdrowie. Miejmy jednak w pamięci wszystko, co zostało wyżej powiedziane, gdy powrócimy do doczesnej kwestii kapelusza Trirna. „Przecież jesteśmy tu teraz, a już za chwilę może nas nie być”. W zdaniu tym nie było nic szczególnego — wyrażało ono jedną z oczywistych prawd, które ku naszemu pożytkowi słyszymy powtarzane co dzień. I gdyby Trim nie zaufał bardziej swemu kapeluszowi niż głowie, nie wykrzesałby z tego zdania ani iskierki.
— Przecież jesteśmy tu teraz — rzekł kapral — a już za chwilę — (tu upuścił kapelusz na podłogę i zawiesił głos, zanim wypowiedział dalsze słowa) — może nas nie być! — Kapelusz spadał w taki sposób, jak gdyby ciężka bryła gliny wgnieciona została w je go główkę. Nic nie mogłoby dać dobitniejszego wyobrażenia o przemijaniu, którego kapelusz był symbolem i zwiastunem; trzymająca go ręka Trima znikła jakby spod niego, kapelusz opadał martwo, oczy kaprala utkwione w nim były niczym w ciele nieboszczyka. Zuzanna zalała się łzami.
Otóż istnieje dziesięć tysięcy i dziesięć tysięcy razy po dziesięć tysięcy (albowiem materia i ruch są nieskończonością) sposobów upuszczania kapelusza na ziemię bez żadnego zgoła efektu. Gdyby go Trim rzucił lub cisnął, odrzucił lub odtrącił, wypuścił albo upuścił czy wprawił w ruch w jakim bądź kierunku — albo w najdogodniejszym dla kapelusza kierunku...
Gdyby go wypuścił z rąk jak gęś, jak szczenię, jak osła, albo gdyby przy tym czy nawet po tym miał minę durnia, gawrona lub niedołęgi — jego gest nie wywarłby żadnego wrażenia i nie chwycił słuchaczów za serce.
O wy, którzy rządzicie tym ogromnym światem i jego wielkimi sprawami za pomocą machin wymowy, wy, którzy dorzucacie do niej paliwa i studzicie ją, roztapiacie, zmiękczacie — a potem znów hartujecie stosownie do własnych swoich celów;
wy, którzy kręcicie i obracacie namiętności ową ogromną korbą, a uczyniwszy to, wiedziecie ich właścicieli, dokąd się wam podoba;
wy wreszcie, którzy pędzicie (a czemu by i nie wy, którzy jesteście pędzeni niczym indory na targ za pomocą kija i czerwonej szmaty) — pomedytujcie, błagam, o kapeluszu Trima.
Czekajcie! Zanim Trim będzie mógł wygłosić dalszy ciąg oracji, muszę uregulować pewien mały rachunek z czytelnikiem. Potrwa to najwyżej dwie minuty.
Prócz wielu innych długów książkowych, które wszystkie uiszczone zostaną we właściwym czasie, przyznaję, że dłużny jestem światu dwa tematy — rozdział o pokojówkach i rozdział o dziurkach od guzików; długi te w poprzedniej części mojego dzieła przy-rzekłem i solennie zamierzałem spłacić w ciągu tego jeszcze roku. Ale ponieważ niektórzy spośród Waszych Wielmożności i Wielebności zarzucili mi, że dwa owe tematy, zwłaszcza w ten sposób złączone, mogą zagrozić moralności publicznej — wnoszę, aby rozdział o pokojówkach i dziurkach do guzików został mi umorzony, w jego zaś miejsce przyjęty rozdział poprzedni. Który to rozdział, za przeproszeniem Waszych Wieleb-
ności, nie jest niczym innym jak tylko rozdziałem o pokojówkach, zielonych szlafrokach i starych kapeluszach.
Trim podniósł swój z podłogi, włożył na głowę, a potem ciągnął dalej przemowę o śmierci w sposób opisany poniżej.
•— Przyznaję, że dla nas, Jonatanie, którzy nie wiemy, co to troska lub niedostatek, którzy jesteśmy w służbie dwóch najlepszych pod słońcem panów (prócz jeśli o mnie idzie, króla Wilhelma III, com mu miał honor służyć zarówno w Irlandii, jak Flandrii), okres od Zielonych Świątek do początków grudnia nie jest długi — ot, po prostu fraszka. Ale dla tych, Jonatanie, którzy wiedzą, co to śmierć oraz jakie spustoszenie i zniszczenie może ona poczynić, zanim człek zdąży mrugnąć — okres taki jest niczym stulecie. O Jonatanie, serce każdego poczciwego człowieka musi krwawić na myśl o tym — ciągnął kapral (wyprostowany niczym struna) — jak wielu dzielnych i zacnych ludzi legło w ziemi w ciągu tego czasu. I wierz mi, Zuziu — dodał kapral zwracając się do Zuzanny, która oczy miała pełne łez — że zanim znów minie taki okres, niejedne błyszczące źrenice zamkną się na wieki. — Zuzanna potrafiła wyciągnąć właściwe wnioski ze słów Trima, zaniosła się więc płaczem, lecz również dygnęła. — Czyż nie jesteśmy — ciągnął dalej Trim, wciąż patrząc na Zuzannę — niczym kwiat polny? — łza dumy wciskała się między każde dwie łzy pokory; trudno by inaczej określić stan ducha Zuzanny. — Czyż wszelkie ciało nie jest trawą? Ciało to glina, to śmieć! — Wszyscy spojrzeli na dziewkę kuchenną; dziewka kuchenna szorowała właśnie saganek. Nie był to z ich strony ładny postępek.
— Czymże jest najśliczniejszy nawet buziak w święcie... — Mogłabym tak słuchać Trima bez końca! — zawołała Zuzanna. — Czymże jest najśliczniejszy buziak... (Zuzanna położyła dłoń na ramieniu Trima)... jeśli nie próchnem? — Zuzanna cofnęła rękę.
Otóż wielbię was za takie odruchy — bo właśnie owe rozkoszne rozterki w waszych duszach, drogie moje, czynią was tym, czym w istocie jesteście. Ten zaś, który was za to nienawidzi... Mogę w tej materii rzec jedynie, że ma on dynię miast głowy albo jabłko w miejscu serca — co się okaże, gdy pokroją go na sekcji.
Czy stało się to dlatego, że Zuzanna nazbyt raptownie zdjąwszy dłoń z ramienia kaprala (na skutek nagłej zmiany uczuć) przerwała tok jego rozumowania...
Czy dlatego, że Trim zaczął podejrzewać, iż wpada w rolę teologa i mówi bardziej jak kapelan niż kapral...
Czy dlatego, że---1--------
Czy dlatego — we wszelkich bowiem podobnych okolicznościach człowiek pomysłowy i utalentowany mógłby z łatwością wypełnić dwie bite strony przypuszczeniami. Które było właściwe — niech orzekną dociekliwi fizjolodzy albo też inni dociekliwi ktosie. Jedno przynajmniej jest pewne; kapral mówił dalej w te słowa:
— Jeżeli o mnie idzie, to oświadczam, że pod gołym niebem nic sobie nie robię ze śmierci. Ani tyle... — dodał kapral prztykając palcami, co uczynił z miną, jakiej nikt inny nie umiałby przybrać dla wyrażenia podobnego nastroju ducha. — W bitwie nie boję się śmierci ani tyle... i niech mnie lepiej nie próbuje zaskoczyć po tchórzowsku, jak biednego Joe Gib-binsa, podczas czyszczenia broni. Czymże jest ona? Pociągnięcie cyngla rusznicy, pchnięcie bagnetem cal w tę lub w tamtą stronę — ot, i wszystko. Spójrzcie po szeregach — o tam, w prawo! Czy widzicie? Will zwalił się na ziemię. Cóż, ten nie może już powiedzieć, że nic sobie nie robi ze śmierci. Ależ to Dick! Więc Willowi nic się nie stało! Mniejsza zresztą kto... Idziemy naprzód. Kiedy walka wre, człowiek nie czuje rany, która śmierć sprowadza... najlepszy sposób to stawić jej czoła. Ten, co przed nią ucieka, znajdzie się w dziesięćkroć gorszym niebezpieczeństwie niż ten, co lezie prosto w jej łapy. Sto razy patrzałem jej w ślepia — dodał kapral — i wiem, czym jest. Śmierć w bitwie jest niczym, Obadiaszu. — Za to w domu jest straszna — rzecze Obadiasz. — Ja tam mam ją za nic, kiedy siedzę na koźle — wtrącił Jonatan. — Mnie się widzi, że najmniej straszno jest umierać w łóżku — ozwała się Zuzanna. — Gdyby mi przyszło spotkać śmierć w łóżku, dla uniknięcia jej gotów byłbym oblec się w skórę najnędzniejszego cielaka, z jakiego kiedykolwiek zrobiono żołnierski tornister — rzeki Trim. — Ale taka już jest moja natura.
— Natura to natura — wtrącił Jonatan. — Dlatego tak bardzo współczuję mojej pani — zawołała Zuzanna. — Ona, nieboga, nigdy się już z tego nie otrząś-nie. — Mnie tam najbardziej żal kapitana — odparł Trim. — Jejmość w płaczu da upust boleści, jegomość w mówieniu, ale mój biedny pan będzie milczał i tylko gryzł się i gryzł w głębi serca. Przez calutki miesiąc będę słyszał, jak wzdycha po nocach, jak to zwykł był czynić z żałości nad porucznikiem Le Fevre’em. „Niechże W. Miłość tak nie wzdycha, za pozwoleniem W. Miłości” — powiadałem kładąc się obok na posłaniu. „Jakże mogę nie wzdychać, Trimie — odpowiadał mój pan — na myśl o tak melancholijnym zdarzeniu. Ani rusz nie mogę zbyć go z serca”. „W. Miłość sam nie lęka się przecież śmierci”. „Tuszę, Trimie — powiadał mój pan — że nie lękam się niczego prócz tego jedynie, abym nie popełnił niecnego uczynku.
Ale — dodawał — cokolwiek się zdarzy, zaopiekuję się synkiem Le Fevre’a”. — Co powiedziawszy mój pan usypiał, jak gdyby po wypiciu nasennej mikstury.
— Lubię słuchać, kiedy Trim mówi o kapitanie — rzekła Zuzanna.
— Kapitan Shandy — ozwał się Obadiasz — to najzacniejszy pan, jaki kiedykolwiek żył na świecie. — Słusznie mówisz <— odparł kapral. — A ponadto najdzielniejszy oficer, jaki kiedykolwiek stał na czele kompanii. Nie znalazłbyś przedniejszego w całej królewskiej armii ani też lepszego człowieka na całym Bożym świecie. Bo nie raz i nie dwa szedł prosto na gardziel armaty, chociaż widział płonącą głownię o cal od zapłonu. A mimo to ma dla innych serce tkliwe niczym dziecię. Nie ukrzywdziłby nawet kurczęcia. — Ochotniej powoziłbym końmi takiego pana za siedem — ozwał się Jonatan — niż innego za osiem funtów rocznej pensji. — Dzięki ci, Jonatanie, za twoje dwadzieścia szylingów — zawołał kapral potrząsając ręką stangreta. — Nie byłbym bardziej rad, gdybyś mi je włożył do kieszeni. Do końca życia służyć mu będę ochotnie z czystej jeno miłości. Jest mi bratem i przyjacielem. Gdybym zaś miał pewność, że nieszczęsny mój brat Tom wyzionął ducha — ciągnął dalej kapral wyjmując chustkę z kieszeni — i gdybym miał w majątku dziesięć tysięcy funtów, każdy pens tej fortuny zapisałbym kapitanowi. — Składając ten testamentowy dowód uczucia dla swego pana, Trim nie mógł powstrzymać łez cisnących mu się do oczu. Cała kuchnia była tym wzruszona. — Opowiedz nam, proszę, o przygodzie biednego porucznika — rzekła Zuzanna. — Uczynię to jak najchętniej — odparł kapral.
Zuzanna, kucharka, Jonatan, Obadiasz i kapral Trim zasiedli wokół komina, zaledwie zaś drzwi zamknęły się za kuchenną dziewką, kapral rozpoczął opowieść.
Jestem Turek, jeślim nie zapomniał o mojej matce tak ze szczętem, jak gdyby Natura ulepiła mnie i nagiego osadziła nad brzegami Nilu — zgoła bez pomocy matki. .— Padam do twych stóp, o Pani. Wielkie doprawdy poniosłaś dla mnie trudy — oby nie na darmo. Lecz tu oto, w plecach, pozostawiłaś mi szczelinę, a tam dopiero co odpadł wielki kawał — i co ja pocz-nę z taką stopą? Przecie nigdy nie dobrnę na niej do Anglii.
Jeśli o mnie idzie, niczemu się nigdy nie dziwię. Sąd mój zaś o rzeczach tak często mnie w życiu zwodził, że słusznie czy niesłusznie, odnoszę się do niego bez zbytniej ufności — a przynajmniej rzadko się roz-namiętniam, gdy w grę wchodzą sprawy dla mnie obojętne. Mimo wszystko poważam prawdę jak mało kto na świecie; a gdy się z nią minę, to jeśli ktoś weźmie mnie za rękę i poprowadzi spokojnie i zacznie jej szukać, jak rzeczy, którąśmy obaj zgubili i bez której nie możemy się obejść — ochotnie pójdę z nim na koniec świata. Nie mogę jednak ścierpieć dysput (wyjąwszy kwestie religijne i polityczne) i z tej przyczyny raczej gotów byłbym zgodzić się przełknąć bez mała wszystko, czym nie udławię się za pierwszym kęsem, niż dać się wciągnąć w polemikę. Nie mogę jednak znieść uczucia duszności, a jeszcze bardziej nie cierpię smrodu. Dlatego od początku postanowiłem, że gdyby kiedykolwiek zastęp męczenników miał być powiększony albo powstać miał nowy, ja ani tak, ani siak nie przyłożę do tego ręki.
Wróćmy jednak do mojej matki.
Opinia stryjaszka, że nie widzi nic złego w fakcie, iż Cornelius Gallus, rzymski pretor, spał ze swoją żoną, lub raczej ostatnie słowo tej opinii (albowiem tylko tyle zdołała usłyszeć moja matka) przykuły jej uwagę, ponieważ ugodziły w słabą stronę całej płci niewieściej. Tylko nie zrozumcie mnie opacznie — mam na myśli ciekawość. Natychmiast wyciągnęła pochopny wniosek, iż jest tematem rozmowy, wy zaś domyślicie się snadnie, że przy tym nastawieniu myśl zrozumiała, że każde wypowiedziane słowo dotyczy jej lub jej spraw rodzinnych.
Wybacz, pani — lecz przy której ulicy mieszka dama, co nie postąpiłaby w taki sam sposób?
Od osobliwej historii zgonu Corneliusa ojciec przeszedł do opisu śmierci Sokratesa i w skrócie przedstawił stryjaszkowi Toby’emu jego obronę przed sędziami. Nieodparta okazała się — nie oracja Sokratesa, lecz pokusa, żeby ją streścić. Otóż ojciec mój, na rok przed wycofaniem się z interesów, sam napisał dzieło o życiu Sokratesa.1 Praca ta, jak sądzę, zmusiła go do wcześniejszego porzucenia handlu. Toteż w podobnej potrzebie nikt nie mógł pełniej rozwinąć żagli ani też wyżej wzbić się na fali wzniosłych słów, niż czynił to ojciec. Nie znalazłbyś w ułożonej przez niego oracji Sokratesa ani jednego okresu, który kończyłby się słowem krótszym niż transmigracja lub unicestwienie, lub zawierał myśl pośledniejszą, niż być albo nie być — myśl o wejściu w byt nowy i nie wypróbowany albo w długi, mocny i spokojny sen bez majaków. Więc na przykład: Iż my oraz nasze dziatki zrodziliśmy się po to, aby umrzeć, lecz nie po to, aby stać się niewolnikami. Nie, tu się mylę. To zdanie jest częścią oracji Eleazera w brzmieniu podanym przez Flawiusza (De Bell. Judaic.). Eleazer wyznaje, iż zapożyczył je od filozofów Indii. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Aleksander Wielki, wdarłszy się do Indii po zajęciu Persji, skradł ten pogląd wraz z wielu innymi skarbami, które tam zrabował. W ten sposób myśl owa przeniesiona została do Grecji — jeśli nie na samo miejsce przez Aleksandra (wiemy bowiem wszyscy, że umarł on w Babilonie), to przynajmniej przez ciurów jego armii. Z Grecji zaś przewędrowała do Rzymu, z Rzymu do Francji i na koniec z Francji do Anglii. Oto jakimi drogami chadzają myśli.
Lądem nie widzę dla niej innej drogi.
Wodą myśl owa mogła łacno spłynąć w dół Gangesu do Sinus Gangeticus, czyli Zatoki Bengalskiej, i dalej na Morze Indyjskie. Następnie szlakiem handlowym (jako że droga z Indii wokół Przylądka Dobrej Nadziei nie była podówczas znana) popłynęłaby przypuszczalnie wraz z innymi korzeniami i przyprawami Morzem Czerwonym do Dżiddy, portu Mekki, albo też do Tor czy Suezu, portów w głębi zatoki. Stamtąd zaś mogła być przez karawanę zaniesiona do Koptos, odległego zaledwie o trzy dni drogi, po czym w dół Nilu prosto do Aleksandrii, gdzie zostałaby złożona u samych stóp ogromnych schodów Aleksandryjskiej Biblioteki; z tej zaś składnicy zabrano by ją dalej w świat. Przebóg! Jakże ożywioną wymianę myśli prowadzili uczeni w tamtych czasach!
Otóż ojciec mój miał zwyczaj nieco podobny do zwyczaju Hioba (jeśli człowiek taki w ogóle istniał kiedykolwiek — jeżeli nie, nie ma o czym mówić).
Chociaż jednak uczeni mają pewne trudności w ustaleniu epoki, w której żył ów mąż wybitny — na przykład czy przed, czy też po patriarchach etc. — byłoby moim zdaniem okrucieństwem skłaniać się ku mniemaniu, że w ogóle nie żył. Byłoby to traktowaniem ich w sposób, w jaki nie powinni być traktowani. Tak czy inaczej ojciec mój, powiadam, miał zwyczaj, gdy spadały na niego szczególnie bolesne ciosy, żałować w pierwszym odruchu zniecierpliwienia, że w ogóle został poczęty, oraz życzyć sobie rychłej śmierci albo czegoś gorszego. Gdy zaś próba była szczególnie dotkliwa, żałość zaś obdarzała ojca większą niż zazwyczaj łatwością wymowy — panie, wziąłbyś go łacno za samego Sokratesa! Z każdego słowa wyzierała dusza człowieka, który gardzi życiem i za nic ma sobie wszystkie jego sprawy. Z tej zatem racji, chociaż moja matka nie była niewiastą rozległej wiedzy, to jednak skrót oracji Sokratesa, który ojciec mój przedstawił stryjaszkowi Toby’emu, nie brzmiał jej w uszach obco. Przysłuchiwała się więc spokojnie i ze zrozumieniem i czyniłaby tak nadal do końca rozdziału, gdyby ojciec mój nie dał nurka (bez powodu) w tę część mowy obrończej, w której wielki myśliciel wylicza swoich krewnych, przyjaciół i dzieci, gardzi wszelako wolnością, którą miałby zyskać dzięki takiemu graniu na strunach uczuć sędziów. „Mam przyjaciół, mam krewnych, mam troje nieszczęśliwych dziatek” — powiada Sokrates.
— W takim razie — zawołała moja matka otwierając drzwi — masz, mości Shandy, o jedno więcej, niż przypuszczałam.
— Przebóg! Mam o jedno mniej — rzekł ojciec, po czym wstał i opuścił pokój.
— To były dzieci Sokratesa — ozwał się stryja-szek. — Przecież on umarł przed stu laty — odparła moja matka.
Stryjaszek Toby nie był biegły w chronologii, nie mając zaś ochoty posunąć się choćby o krok dalej po zdradliwym gruncie, z wolna odłożył na stół fajkę, po czym wstał, ujął dobrotliwie ręce mojej matki i nie wyrzekłszy do niej ani słowa więcej — złego czy dobrego — wyprowadził ją z bawialni śladem mojego ojca, aby ów sam udzielił jej dalszych wyjaśnień.
Gdyby dzieło to było farsą, a do przypuszczeń takich w moim mniemaniu nie ma żadnych podstaw — chyba że żywoty i myśli wszystkich ludzi na świecie mogą być uważane za farsę na równi z moim żywotem i myślami — poprzedni jego rozdział, panie, uznany być winien za koniec pierwszego aktu, ten zaś rozdział musiałby się rozpocząć w taki oto sposób:
Ptr... r... r... ing — ting — tang — prut — tut. Te skrzypce są nikczemne. Nie wiecie przypadkiem, czy dobrze są nastrojone? Trut... prut. To powinny być kwinty. Ohydnie rozstrojone skrzypce. Tr... tang. Ton najwyższy jest o milę za wysoko, a ton najniższy stanowczo za nisko 1— trut... prut. Słuchajcie, to wcale nie brzmi źle! Diddel diddel, diddel diddel, diddel diddel — bum! Rad gram przed sprawiedliwymi sędziami; ale tam siedzi człowiek... nie, nie ów z tobołkiem pod pachą... ten poważny jegomość w czerni... Niech was licho... nie mam na myśli dżentelmena ze szpadą! Otóż, panie, chętniej bym zagrał capriccio dla samej Kalliope, niż pociągnął smyczkiem po strunach w obecności tamtego człowieka. Mimo to gotów jestem stawić moje skrzypce z Kremony przeciw żydowskiej trąbie — większej dysproporcji stawek być nie może — że choćbym w tej chwili zagrał na mych skrzypkach najfałszywszy z fałszywszych tonów, nie urażę przecie ani jednego nerwu tego dżentelmena. Taddel diddel, teddel diddel, toddel diddel, tuddel diddel; prut... trut — krisz — krasz — krusz. Zdruzgotałem cię, panie, a jednak widzisz, że jemu nic się nie stało. A gdyby po mnie sam Apollo zagrał na skrzypcach, ów jegomość też nic by nie zyskał.
Diddel diddel, diddel diddel, diddel diddel — bum, dum, drum.
Wasze Wielebności i Wielmożności, wszyscy kochacie muzykę i Bóg obdarzył was dobrym słuchem, a poniektórzy sami gracie pięknie. Trut — prut... prut — trut.
O! Jest ktoś, komu całe dnie mógłbym się przysłuchiwać, kto taki ma talent, że wygra to, co czuje — kto potrafi natchnąć mnie swoją radością i nadzieją i poruszyć najtajniejsze struny mej duszy. Gdybyś chciał, panie, pożyczyć ode mnie pięć gwinei — czyli o dziesięć gwinei więcej, niźli zazwyczaj posiadam — lub gdybyście wy, mości pigularzu i mości krawcze, chcieli otrzymać, com wam winien — oto sposobna pora.
Gdy w rodzinie zapanował na powrót jaki taki spokój i Zuzanna otrzymała na własność zielony szlafrok mojej matki, ojciec nie mieszkając przystąpił z rozwagą, na wzór Ksenofonta, do napisania TRIST-RAPEDII, czyli systemu edukacji przeznaczonego na mój użytek. W tym celu nasamprzód zaczął zbierać swoje własne luźne myśli, idee i wyobrażenia, po czym zlepił je w jedną całość, aby na ich podstawie sporządzić INSTYTUTA do kierowania mną w wieku dziecięcym i młodzieńczym. Ja byłem ostatnią życiową stawką ojca — stracił mojego brata Bobby’ego w całości, stracił mnie, według własnych obliczeń, w trzech czwartych, to jest nie dopisało mu szczęście w trzech pierwszych i najważniejszych rzutach kością o mnie; o sposób, w jaki przyjdę na świat, o mój nos i moje imię. Pozostał mu więc tylko ten ostatni rzut. Nie dziwota więc, że poświęcił się tej sprawie z takim oddaniem, z jakim stryjaszek Toby — doktrynie o pociskach. Różnica między nimi zasadzała się na tym, że mój stryjaszek czerpał całą wiedzę o pociskach z dzieła Niccola Tartaglii, ojciec zaś wysnuł swoją — każdą jej niteczkę — z przędzy własnego mózgu lub też motał i skręcał te nici, które uprzędli przed nim inni prządko wie i prządki; było to dla niego bez mała taką samą udręką.
Po latach chyba trzech (lub więcej) ojciec dotarł prawie do połowy swojego dzieła i wtenczas to, na podobieństwo wszystkich pisarzy, doznał zawodu. Wyobrażał sobie, że zdoła zamknąć wszystko, co ma do powiedzenia, w dziele tak małych rozmiarów, że gdy rzecz zostanie skończona, zeszyta i oprawiona, zmieści się w koszyczku z przyborami do szycia mojej matki. Temat rozrasta się nam w rękach. Niech przeto nikt nie powiada: „Spójrzcie — napiszę księgę o objętości jednego duodecyma”.
Ale ojciec okazał swemu dziełu najwyższą dbałość; przebywał każdy wiersz krok za krokiem i zachowywał tę samą oględność, a nawet przezorność (aczkolwiek nie mogę rzec, iż kierował się również nabożnymi względami), z której uczynił niezłomną zasadę Jan de la Casse, arcybiskup Beneventu, tworząc swoją „Galateę”. Nad dziełem tym jego przewielebność strawił czterdzieści lat życia, a kiedy książka wyszła drukiem, objętością nie dostawała połowie almanachu Ri-dera. Jak ów świątobliwy mąż zdołał tego dokonać (chyba że większość czasu spędził -na czesaniu wąsów lub na grze w primero ze swym kapelanem) — pytanie to może dręczyć każdego nie wtajemniczonego w sprawę śmiertelnika. Dlatego warto rzecz światu wyjaśnić, już choćby w celu okazania zachęty tym nielicznym jego mieszkańcom, którzy piszą nie tyle dla nasycenia się jadłem, ile sławą.
Wyznaję, że gdyby Jan de la Casse, arcybiskup Be-neventu, którego pamięć (pomimo jego „Galatei”) otaczam najwyższą czcią — gdyby, powiadam, był mizernym księżyną o tępym dowcipie, miernych talentach i pustawej głowie, on i jego „Galatea” mogliby — jeśli o mnie idzie — wlec swoje nędzne żywoty aż do późnych lat Matuzalema; zjawisko to niegodne byłoby wzmianki.
Ale prawda przedstawia się inaczej: Jan de la Casse był geniuszem o znamienitych talentach i płodnej wyobraźni, ale mimo tych hojnych darów natury, które winne były przyspieszać jego pracę nad „Galateą”, nie mógł napisać więcej niż półtorej linijki w ciągu całej letniej doby. Owa nieudolność wynikała z mniemania obezwładniającego duszę jego ekscelencji, że ilekroć chrześcijanin pisze książkę nie dla rozrywki własnej, lecz z poważną intencją, bona fide, wydrukowania i przedstawienia jej światu, wszystkie pierwsze przychodzące mu do głowy idee i pomysły są niechybnie kuszeniem szatana. Tak się rzeczy mają z pospolitymi pisarzami. Jednakże Jan de la Casse utrzymywał, że gdy mąż nieskazitelnej reputacji i obdarzony wysokim urzędem w państwie czy Kościele bierze pióro do ręki, zaraz wszystkie diabły piekielne hycają ze swych nor i nuże mu kadzić! W ciężkie biedak ów popada tarapaty — każda myśl, od pierwszej do ostatniej, staje się dlań pułapką — jakkolwiek z pozoru słuszna czy zacna. W jakim bądź kształcie lub barwie myśl taka zrodzi się w jego imaginacji, zawsze będzie ciosem wymierzonym przez jednego z mieszkańców piekieł, a zatem należy się przed nią bronić. Dlatego żywot pisarza — wbrew temu, co sam myśli o sobie — jest według Jana de la Casse nie tyle ustawicznym tworzeniem, ile ustawiczną wojną. Wynik zaś jego probacji w pisarskim rzemiośle, podobnie jak wynik probacji każdego męża wojującego na tym świecie — zależy nie tyle od wielkości ROZUMU, ile od zdolności OPORU.
Ojciec bardzo sobie upodobał tę teorię Jana de la Casse, arcybiskupa Beneventu. Ja zaś sądzę, że (gdyby nie sprzeciwiała się ona jego wierze) oddałby ochotnie dziesięć najlepszych akrów w dobrach Shandy’ch za szczytne miano jej twórcy. Jak dalece ojciec wierzył w diabła, o tym czytelnik będzie się mógł przekonać, gdy w dalszej części tego dzieła wypadnie mi wspomnieć o jego poglądach religijnych. Obecnie powiem tylko, że ponieważ ojciec nie mógł przypisać sobie chluby autorstwa pomienionej doktryny w jej dosłownym sensie, podjął wykładnię alegoryczną i powiadał często, zwłaszcza zaś gdy pióro jego stawało się nieco powolne, że za zasłoną paraboli Jana de la Casse kryje się tyleż słuszności, prawdy i wiedzy, ile znaleźć jej można w jakimkolwiek zmyśleniu poetyckim czy opowieści mistycznej świata starożytnego. Przesąd pochodzący z edukacji, powiadał dalej ojciec, to diabeł, zaś mnogość zabobonów, wyssanych wraz z mlekiem matki, to cały zastęp diabłów. — Prześladują nas one, bracie Toby, we wszystkich naszych wywodach i poszukiwaniach. A gdyby człowiek w swej głupocie przyjmował ulegle, to co mu owe diabły wmówiły — czymże byłoby jego dzieło? Niczym •— dodawał ojciec odrzucając gwałtownie pióro. — Niczym — co najwyżej bełkotliwym chórem piastunek i bajdurzeniem starych bab (obojga płci) całego naszego królestwa.
To chyba najlepiej tłumaczy powolność postępów mojego ojca w pracy nad TRISTRAPEDIĄ; nad którą to księgą (jak wam wspominałem) mozolił się nieprzerwanie lat trzy z górą, i mimo to wedle własnych rachub wykonał zaledwie połowę zamierzonej pracy. Nieszczęście zaś polegało na tym, że przez cały ten czas ojciec zaniedbywał mnie i pozostawił wyłącznej pieczy matki. A równym prawie złem było, że w wyniku owej powolności pierwsza część dzieła, której ojciec poświęcił najwięcej trudów, stała się zupełnie bezużyteczna — co dzień jedna lub dwie strony traciły zastosowanie.
Z pewnością jest to bicz Boży karzący ludzką mądrość za jej pychę: iż najmędrsi spośród nas w ten sposób samych siebie wyprowadzają w pole i bezustannie rezygnują z istoty swych celów w nieumiarko-wanej za nimi pogoni.
Krótko mówiąc, ojciec tak długo trwał w postawie oporu lub, innymi słowy, czynił tak nikłe postępy w swym dziele, ja zaś rozwijałem się i wzrastałem z taką prędkością, że gdyby nie zdarzył się pewien wypadek (gdy przyjdzie jego kolej i jeśli zdołam opowiedzieć go w sposób obyczajny, zostanie on wyjawiony czytelnikowi bez chwili zwłoki), głęboko jestem przekonany, że prześcignąłbym ojca, który po dziś dzień sporządzałby rysunki zegara słonecznego w tym jedynie celu, aby go zakopać w ziemi.
1
Ojciec mój nie dał się nakłonić do wydania drukiem tej książki. Manuskrypt jej, jak również inne jego rozprawy, znajduje się w posiadaniu rodziny i zostanie opublikowany w sposobnym czasie (przyp. autora).