Trudny wybór lady Marguerite - Ann Lethbridge - ebook

Trudny wybór lady Marguerite ebook

Ann Lethbridge

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Marguerite odziedziczyła po mężu długi i złe wspomnienia. Zarabia na życie, ilustrując książki i chociaż musi liczyć każdy grosz, cieszy się wolnością. Z radością zgadza się udzielać lekcji rysunku córkom mieszkającego w pobliżu lorda Comptona. Owdowiały arystokrata nie radzi sobie z żywiołowymi dziewczynkami. Jest troskliwym, lecz nazbyt opiekuńczym ojcem. Marguerite często łamie ustalone przez niego zasady, co powinno go irytować, tymczasem coraz bardziej mu się podoba. Chciałby spędzić z tą mądrą kobietą resztę życia. Marguerite odwzajemnia jego uczucia, ale boi się utraty niezależności. A może to niezbyt wygórowana cena za prawdziwą miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 261

Oceny
4,0 (9 ocen)
5
1
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2323aga

Z braku laku…

nudna
00

Popularność




Ann Lethbridge

Trudny wybór lady Marguerite

Tłumaczenie:

Aleksandra Tomicka-Kaiper

Rozdział pierwszy

Lady Marguerite nienawidziła sposobu, w jaki ziemia nasiąkała wodą, która później wyciekała przy każdym kroku. Zapach mokrego błota wypełnił jej nozdrza, ale cały ranek szukała miejsca, w którym rosła interesująca ją roślina i nie zamierzała się teraz poddawać, nawet jeśli oznaczało to przemoczenie stóp.

Przedarła się przez łąkę, stąpając po wystających kępach trawy. Przynajmniej po raz pierwszy od tygodnia nie padało i zapowiadał się piękny wiosenny dzień. Niestety ona musiała wędrować po bagnistym gruncie.

Tak! Wreszcie. Żółty kwiat, którego szukała. Caltha palustris, knieć błotny. Podeszła do wysokiej rośliny, zdając sobie sprawę, że poziom wody jest tu wyższy niż w innych miejscach. Przy każdym kroku tworzyły się głębokie kałuże, które zagrażały jej półbutom.

Fuj. Nienawidziła tej części swojej pracy, czyli zbierania roślin. Petra by to uwielbiała, ale Petra wyszła za mąż i wyjechała. Wydawca, który płacił Marguerite za rysowanie roślin do książki, miał dostarczyć jej okazy, ale poprosił, by sama je znalazła.

Myślała, że dziś będzie łatwo, bo przecież zeszłej wiosny widziała wszędzie pełno knieci. Niestety potrzebowała kwitnącej rośliny, a kwitło ich jeszcze bardzo niewiele.

Szarpnęła za łodygę, która z lekkim oporem dała się wyrwać z błotnistej ziemi. Obejrzała ją dokładnie. Bliżej strumienia rosło więcej roślin, może tam powinna poszukać takiej, która ma więcej kwiatów? Ta miała tylko dwa rozwinięte i jeden pąk.

– Ała! – Przez pole poniósł się wysoki krzyk. Marguerite rozejrzała się. Rozległo się więcej krzyków. Dziecko, pomyślała, gdzieś na skraju łąki. Uniosła spódnicę i ruszyła w kierunku, z którego dochodził dźwięk.

– Och! Ała! To boli. Ała. Ała.

Czy ktoś uderzył dziecko?

Odrzuciła roślinę i pobiegła, ignorując wodę przesiąkającą do butów. Potem zobaczyła dwie dziewczynki, z których większa miotała się, machając rękami i krzycząc. Marguerite podbiegła do niej, bo dziewczynka wyraźnie cierpiała.

– Co się dzieje?

– Ała, ała. – Po twarzy dziecka spływały łzy. – Zbierałam kwiaty i coś mnie ugryzło.

Młodsze dziecko podeszło i stanęło obok. Chyba były siostrami, bo wyglądały podobnie. Miały brązowe włosy, wielkie brązowe oczy i były tak samo ubrane. Skąd się tu wzięły?

Marguerite chwyciła jedną z trzepoczących dłoni i przyjrzała się jej. Rosnący bąbel ze szkarłatnymi krawędziami. Już wiedziała dokładnie, co się stało i co na to poradzić. Rozejrzała się dookoła, aż znalazła to, czego szukała. Liście szczawiu. Zgarnęła kilka i ścisnęła w dłoniach, aż zaczęły puszczać sok, a potem potarła nim ręce dziecka.

Po kilku chwilach płacz dziewczynki ucichł, a ona sama spojrzała na Marguerite ze smutną miną.

– Dlaczego ten kwiatek mnie ugryzł? – Wskazała na niebieski chaber.

– Nie ugryzł. Ukrywa się w grządce pokrzyw. Tych wysokich zielonych roślin. To właśnie one cię zraniły.

– Pokrzywy? – Kopnęła roślinę, ale Marguerite szybko ją odciągnęła.

– Ostrożnie. Mogą cię sparzyć nawet przez pończochy.

Cóż, chyba każde dziecko w Anglii musiało doświadczyć tego na własnej skórze.

Młodsza dziewczynka przykucnęła i spojrzało na najbliższą pokrzywę.

– Paskudna roślinka – powiedziała.

Marguerite obejrzała rękę starszej. Dłoń wciąż była spuchnięta i obolała. Wtarła w skórę jeszcze trochę soku ze szczawiu.

– Włożyłaś rękę w sam ich środek.

Dziewczynka spojrzało na nią smutno, a po jej twarzyczce spłynęły łzy

– Dlaczego parzą?

– Bo chcą powstrzymać cię przed ich zbieraniem. A raczej powstrzymać pasące się zwierzęta przed tym, żeby je zjadły. W ten sposób roślina się chroni.

Dziewczynka wyciągnęła rękę z dłoni Marguerite i obejrzała bąble.

– Cały czas boli. A ja wcale nie chciałam zbierać pokrzyw, tylko te niebieskie.

– Obawiam się, że będzie bolało przez jakiś czas. I swędziało. – Zerwała więcej liści szczawiu. – Pocieraj tym bolące miejsca, aż bąble znikną.

Rozejrzała się dookoła. Były o dobrą milę od wioski Ightham i jeszcze dalej od jej domu w Westram.

– Gdzie mieszkacie?

Mniejsza dziewczynka wskazało na kierunek przeciwny do Ightham.

– Tam. W takim dużym domu.

Marguerite znała tylko jeden duży dom w tej okolicy, choć nigdy go nie widziała. Dobry Boże. Założyła, że były to dzieci wieśniaków lub dzierżawców, ale teraz, gdy miała czas, by przyjrzeć się im dokładniej, dostrzegła, że ich sukienki były bardzo dobrej jakości.

– Masz na myśli Bedwell Hall. Jesteście córkami lorda Comptona?

Starsza dziewczynka przestała ssać grzbiet dłoni i skinęła głową.

Marguerite przypomniała sobie porzuconą roślinę i westchnęła. Będzie musiała wybrać się tu jeszcze raz, bo te dzieci nie powinny włóczyć się same po polach. O czym, u licha, myślał lord Compton?

– Chodźcie, panienki. Czas wracać do domu.

Młodsza zachichotała.

– Panienki.

– Jesteście damami, prawda? – zapytała Marguerite.

Starsza przestała pocierać bąble.

– Ja jestem lady Elizabeth, a ona to lady Janey. Wszyscy nazywają mnie Lizzie.

– A mnie Janey – dodała młodsza.

Marguerite wzięła je za ręce. Były takie malutkie. I brudne. To sprawiło, że pomyślała o swoim dzieciństwie. Ledwo pamiętała te czasy. Mama zmarła, gdy Marguerite była bardzo mała, a potem próbowała zastąpić matkę rodzeństwu, zwłaszcza siostrze Petrze.

A teraz Petra wyszła ponownie za mąż, zostawiając Marguerite zupełnie samą. Podobało jej się to, naprawdę. Nie musiała troszczyć się o nikogo, mogła robić to, co chciała i kiedy chciała, a właśnie tego było jej potrzeba. A gdyby poczuła się samotna, mogła napisać do Petry i jej męża Ethana, lub odwiedzić Carrie i Avery'ego w ich domu w północnej Anglii.

W tej chwili Petra i jej mąż odwiedzali starszego krewnego Ethana w Bath. Ethan stwierdził, że Petra wygląda na nieco zmęczoną i uznał, że zmiana powietrza dobrze jej zrobi. Niech Bóg błogosławi tego człowieka. Naprawdę był dobry dla jej młodszej siostry.

Wspięły się i przeszły przez murek na drogę.

– Wejście jest z tamtej strony – powiedziała Lizzie.

Wydawało się, że dziewczynki zawędrowały naprawdę daleko od domu.

– Ile masz lat, Lizzie?

– Osiem, a Janey ma sześć.

Marguerite zmarszczyła brwi.

– Czy powinnyście same spacerować po polach?

– Nie – powiedziała Lizzie. – Ale uciekłyśmy.

Po kręgosłupie Marguerite przebiegł zimny dreszcz.

– Dlaczego?

– Ponieważ tata jest dla nas niemiły – oznajmiła Janey. – Dlatego uciekłyśmy.

– Uciekłyście – powiedziała powoli Marguerite. Nie podobał jej się dźwięk tego słowa, ale ileż razy ona też miała ochotę uciec? A potem to Neville ją opuścił. Nigdy nie zrozumiała, dlaczego on, ze wszystkich ludzi, wyruszył wraz z jej bratem i szwagrem na wojnę. Jednak z trzech kobiet, które zostały wdowami, chyba była jedyną, która uczciła odejście męża toastem i błogosławiła impuls, który go tam wysłał.

Nie chciała jego śmierci, ale cieszyła się, że odszedł. Niestety nie była jeszcze wolna od nieszczęść, którymi ją obarczył od momentu ich ślubu. Ale będzie, już wkrótce.

Aleja prowadziła do bocznej bramy posiadłości Bedwell, której wrota były uchylone.

Zmarszczyła brwi. Ten lord nie dbał zbytnio o dobro dzieci, to było pewne. Przepuściła dziewczynki i zamknęła za nimi furtkę. Z rosnącą złością na nieostrożnego ojca poprowadziła je na tyły pięknej palladiańskiej rezydencji. Kiedyś, jeszcze zanim Oliver Cromwell wywrócił Anglię do góry nogami, ten dom należał do Westramów, jednak wyglądał inaczej.

Nikt nie wyszedł im na spotkanie. Czy nie zorientowano się, że dziewczęta zaginęły?

– Milordzie?

Jack Vincent, hrabia Compton, podniósł wzrok znad przeglądanego cotygodniowego raportu swojego zarządcy. Zmarszczył brwi. Johnson wpatrywał się w okno gabinetu ze zdziwionym wyrazem twarzy.

– Co się wydarzyło?

– Młoda kobieta, milordzie. Z lady Elizabeth i lady Janey.

Jack poderwał się z krzesła i okrążył biurko, by zobaczyć, o czym mówi Johnson. Rzeczywiście, przez podwórze stajni szła jakaś obca kobieta, a jego córki powłóczyły nogami, gdy je popędzała.

– Zaczekaj tutaj – rozkazał. Ruszył w stronę kuchennego wyjścia.

Kucharka podniosła wzrok, speszona jego wejściem.

– Czy coś…?

Otworzył drzwi na dziedziniec i wyszedł na wiosenne słońce. Zamrugał, chcąc uchronić oczy przed blaskiem.

– Lord Compton? – zapytała surowo zdyszana kobieta.

Ukłonił się lekko rozczochranej nieznajomej. Jej suknia była wilgotna i zabłocona, a kosmyki kasztanowych włosów wysmyknęły się spod czepka, jakby przeciągnięto ją pod żywopłotem.

– Kim pani, do diabła, jest? I co pani tu robi z moimi córkami?

Cofnęła się i wyprostowała.

– Nie znamy się, jestem lady Marguerite Saxby. Mieszkam niedaleko, w Westram. – Zacisnęła usta. – Jeśli zaś chodzi o pańskie drugie pytanie, to znalazłam te dwa lwiątka błąkające się po polu za murami posiadłości. Lady Elizabeth miała niefortunny wypadek z pokrzywą.

Zamarł, spojrzał na łzy na twarzy córki i poczuł, jak wzbiera w nim gniew.

– Jak to się stało? Dlaczego byłaś na zewnątrz?

Lizzie wzdrygnęła się. Cholera. Nienawidził, gdy to robiła, więc spróbował się uspokoić.

– Uciekłyśmy – oznajmiła Janey.

– Uciekłyście. – Lord i lady Marguerite powiedzieli w tym samym momencie.

Wpatrzył się w nią, a ona odwzajemniła spojrzenie. Sprawiała przy tym wrażenie, jakby go o coś oskarżała.

– Wiecie, że nie wolno wam wychodzić na zewnątrz bez pokojówki – powiedział bardziej szorstko, niż zamierzał.

Lizzie wzruszyła ramionami.

– Niania mówiła, że wszyscy są zajęci.

– W takim przypadku macie zaczekać. – Przeczesał dłońmi włosy. – Cóż. Jeśli nie jesteście w stanie robić tego, co wam każą, Lizzie, to przykro mi, ale znacie konsekwencje.

Lizzie wybuchła płaczem.

– Nieeee!

Kobieta stanęła między Lizzie a nim.

– Proszę zostawić to biedne dziecko w spokoju! Myślę, że została już wystarczająco ukarana. Niech pan spojrzy. – Delikatnie pociągnęła Lizzie do przodu i uniosła jej rękę, by mógł ją obejrzeć.

Była pokryta białymi bąblami z czerwonymi krawędziami. Żołądek mu się skurczył, a mózg nagle odmówił współpracy.

– Szybko! – krzyknął. – Na górę. Niech niania coś na to przyłoży.

– Dałam jej liście szczawiu – powiedziała lady Marguerite. Jej głos miał piękne brzmienie, choć był nieco głębszy niż u większości kobiet. Z jakiegoś powodu go to uspokoiło.

Przykucnęła.

– Zanieś liście do niani, ona będzie wiedziała, co robić. – Lizzie skinęła głową i uciekła, a Jane pobiegła za nią. Jack nienawidził patrzeć, jak jego dzieciom dzieje się krzywda. Nie mógł tego znieść. Dlaczego, do diabła, nie robiły tego, co im polecił?

Lady Marguerite wstała. Była prawie tak wysoka, że mogła swobodnie spojrzeć mu w oczy. I zachwycająca, nawet mimo skromnego ubrania.

– Jak pan mógł, u licha, do tego dopuścić, lordzie Compton?

Wpatrywał się w nią pustym wzrokiem.

– Dopuścić?

– Te dzieci nie powinny włóczyć się same po okolicy. Wszystko może się zdarzyć.

– Myśli pani, że o tym nie wiem?

Cholera, podniósł głos. Znowu.

– Powtarzałem im to wielokrotnie – powiedział ciszej.

Zmarszczyła brwi i zmrużyła oczy.

– Brama na drogę była otwarta. Dziewczynki były daleko od domu, a pan nie miał o tym pojęcia. Dzieci w ich wieku potrzebują odpowiedniego nadzoru dorosłych.

Dobry Boże, kim ona była, żeby tu przychodzić i go pouczać? To przecież jego posiadłość i jego rodzina!

– Nonsens. Mają odpowiedni nadzór. Wewnątrz domu.

– Rozumiem. – Wyglądała na całkowicie nieprzekonaną.

– Jest niania, trzech lokajów i kucharka, a wszystko po to, by zapewnić im czego tylko zapragną. Czy to wystarczający nadzór, madame? – Niech to diabli, dlaczego tłumaczył się tej kobiecie? Wziął głęboki oddech.

Jakimś cudem udało jej się spojrzeć na niego spode łba.

– Najwyraźniej jednak jest go za mało. Choć uważam, że w tym przypadku kara jest uzasadniona, błagam, aby była to odmowa jakiegoś przywileju, bajki na dobranoc, wizyty w wiosce… Coś, co nie spowoduje fizycznego bólu.

Wpatrywał się w nią oszołomiony. Fizyczny ból?

Znów zmrużyła oczy.

– Miłego dnia, lordzie Compton.

Odwróciła się i ruszyła tam, skąd przyszła.

Jak ona śmiała tu przychodzić i oskarżać go, że nie opiekuje się swoimi dziećmi? Myślała, że będzie je bił? Niech ją szlag, jak mogła go o to posądzić?

– Johnson, weź łańcuch i kłódkę, zabezpiecz tę przeklętą bramę. I dowiedz się, kto zostawił ją otwartą.

Ruszył do pokoju dziecinnego. Tak jak się spodziewał, jego córki siedziały przy fotelu niani. Wyglądały tak niewinnie tak słodko i były… zmorą jego życia.

Nie, nieprawda. Po prostu w pewnym momencie utracił kontrolę, a tak nie powinno być, bo to niebezpieczne. Po kręgosłupie przebiegł mu dreszcz. Wspomnienie tego, co stało się z jego żoną, gdy postanowiła odwiedzić brata bez jego wiedzy, nie dawało mu spokoju. Gdyby był bardziej rygorystyczny, bardziej kontrolował żonę, żyłaby dzisiaj.

– Elizabeth, co ty sobie myślałaś? – Spojrzał na starszą córkę. – Ostrzegałem cię przed takim postępowaniem, a teraz, obawiam się, wykorzystałaś swoją ostatnią szansę. Jak powiedziałem, musisz ponieść konsekwencje.

– No już, już, paniczu Jack – odezwała się niania. – Co ci leży na wątrobie?

– Na wątrobie? – Wpatrywał się w kobietę, która była niegdyś nianią jego żony. – Zapewniam, że z moim zdrowiem wszystko w porządku. Po prostu chciałbym wiedzieć, dlaczego córki zignorowały moje polecenia i poszły włóczyć się po okolicy. Nie proszę o zbyt wiele, prawda?

Elizabeth wpatrywała się w dywan i czubkiem buta przesuwała po jego wzorach.

– Nie, tato – wyszeptała.

Teraz czuł się jak potwór, ale nie mógł się poddać. I nie chciał.

– Chciałyśmy znaleźć żabę – oznajmiła Janey, jakby to było dobre wytłumaczenie. – Bert powiedział Samowi, że na tamtym polu są żaby. Włożył jedną do łóżka siostry, a ona zaczęła krzyczeć.

Mówiła o stajennych. Co oznaczało, że kręciły się po stajniach. Kolejna rzecz, której nie powinny robić. Konie były niebezpieczne.

Oczy Janey napełniły się łzami.

– Nie mogłyśmy żadnej złapać. Potem chciałam zrobić dla ciebie bukiet, ale nie mogłam dosięgnąć kwiatka i wtedy pokrzywy poparzyły Lizzie, a ona krzyknęła. Byłam przerażona.

Skrzywił się.

– Potem pojawiła się ta miła pani. – Uśmiechnęła się promiennie. – I oto jesteśmy. – Minka jej zrzedła. – Nie chciałyśmy zrobić nic złego, tato. To się więcej nie powtórzy. – Jej dolna warga zadrżała od tłumionych łez.

Wyciągnął rękę, a wtedy wpadła w jego ramiona.

– Żadnego płaczu – powiedział. Podniósł ją i przytulił do piersi. Nie zniósłby, gdyby płakały. Niestety wiedziały, że ich łzy go niepokoją i nigdy nie był pewien, czy są prawdziwe, czy po prostu używają płaczu jako broni.

Nie miał też ochoty spełnić swojej groźby. Jednak jak miał zarządzać posiadłością, gdy cały czas martwił się, że jego córeczki wpadną w jakieś tarapaty? Jedynym wyjściem było posłanie po ciotkę Ermintrude. Ona sprawiłaby, że dziewczęta stałyby się bardziej posłuszne.

Jako chłopiec bardzo jej się bał.

– Przykro mi, ale nie mogę pozwolić na łamanie zasad. Napiszę dziś do ciotki.

Niania zbladła.

– Nie zrobią tego więcej, kochanieńki.

Na kolana niani wspięła się Netty. Miała już niemalże trzy lata. Nie mógł uwierzyć, że minęły prawie dwa od brutalnego zamordowania Amandy. A Netty wciąż nie mówiła. Niania powtarzała mu, że to nic złego, że zacznie mówić, kiedy będzie gotowa, ale Jack trochę się martwił.

– Proszę, tato – powiedziała Elizabeth. – Obiecujemy, że więcej tego nie zrobimy.

– Obiecujecie? – spytał, nagle znużony. – Słowo honoru?

– Tak, obiecuję. Z ręką na sercu i niech umrę, jeśli złamię słowo.

Postawił Janey na ziemi.

– To już naprawdę ostatnia szansa.

– Obiecujemy – powtórzyły chórem dziewczynki.

– Dobrze zatem. Trzymam was za słowo, a słowo zawsze powinno być dotrzymane.

– Tak, tato. – Zawstydzone zwiesiły głowy.

Niania spojrzała na niego uważnie.

– Podziękowałeś damie, paniczu? Za przyprowadzenie dziewczynek do domu?

Czy podziękował? Przypomniał sobie tylko, jak próbował bronić się przed jej nieuzasadnionymi atakami. Cholera, bez wątpienia był niegrzeczny, co ostatnio zdarzało się zbyt często. Nie miał czasu na uprzejmości i chodzenie wokół ludzi na paluszkach.

– Podziękuję jej następnym razem, gdy ją spotkam. A z wami zobaczę się, zanim pójdziecie do łóżek.

Wyszedł z pokoju dziecinnego, zanim przekonały go do zrobienia czegoś nierozsądnego. Czy tracił panowanie nad sytuacją?

Współczuł mężczyznom, którzy ożenią się z jego córkami. Nie mieli szans.

Zresztą nie zamierzał pozwolić jakiemukolwiek mężczyźnie zbliżyć się do nich na odległość mniejszą niż sto mil, zanim skończą dwadzieścia pięć lat.

Może powinien zatrudnić kolejną guwernantkę? Ale dziewczynki przegoniły już dwie, potrzebowałby kogoś z naprawdę silnym charakterem.

Dwa dni później, po kolejnej wyprawie na bagna, tym razem już bliżej domu, Marguerite nadal nie mogła pozbyć się myśli o dwóch przygnębionych małych dziewczynkach. Ani o tym, jak zareagował ich ojciec. To był przerażający człowiek. Ciemnowłosy, o szerokich ramionach, wysoki i niezwykle przystojny. Przystojny? Może i tak, ale wygląd nic nie znaczył, liczyły się czyny. Najwyraźniej był brutalny i bezwzględny.

Chciała powiedzieć mu coś więcej na temat karania córek, ale wiedziała, że czasami kłótnie z wściekłymi mężczyznami tylko pogarszają sytuację. Miała nadzieję, że uspokoił się, zanim wymierzył dzieciom karę. Wydawało się, że wysłuchał tego, co powiedziała, nawet jeśli wydawał się zszokowany jej bezpośredniością.

Szybko nauczyła się nie kłócić z Neville'em, bo inaczej znalazłby sposób, by ją zranić: uszczypnięcie w ramię, uderzenie w tył głowy… W miejsca, w których nikt nie widział śladów. Ale Neville'a już nie było, a ona miała wątpliwości, czy byłaby w stanie milczeć, gdyby inny mężczyzna robił rzeczy, które się jej nie podobają.

Marguerite wpatrywała się w rozcięty kwiat na stole. Musiała przestać myśleć o roztargnionym, przystojnym lordzie Comptonie i jego dzieciach, skoncentrować się na rysowaniu tej rośliny. Jeszcze tylko jeden rysunek, a wypełni swój kontrakt i będzie mogła odesłać całą pracę. Jeśli wszystko zostanie zatwierdzone, powinna otrzymać zapłatę w ciągu dwóch tygodni.

Bóg wiedział, że bardzo jej potrzebowała.

Zamiast martwić się o dwie małe dziewczynki, powinna przejmować się tym, co jest w spiżarni na obiad. Zajmie się tym później, kiedy skończy szkic. Podniosła linijkę i zmierzyła każdy żółty płatek. Kiedy podniosła wzrok, zrozumiała, co dręczyło ją przez ostatnie pół godziny. Przetarła oczy. Ponieważ światło szybko znikało, będzie musiała dokończyć pracę jutro. Wstała, przeciągnęła się i zapaliła dwie świece. Za ciemno, by pracować, ale wystarczająco jasno, by nie potknąć się o jakiś mebel.

Zeszła do kuchni. Chleb i ser będą musiały wystarczyć na dzisiejszy wieczór.

Jej uwagę przykuł skrawek papieru wystający spod drzwi. Żołądek jej się wywrócił. To niemożliwe… dał jej miesiąc na zebranie pieniędzy! Podniosła kartkę i przeniosła ją na stół, gdzie światło było lepsze.

Pięć funtów. Na za tydzień. I do odliczenia od płatności końcowej.

Opuściła głowę na dłonie. Jak, u licha, miała zdobyć pięć funtów w tydzień? Będzie musiała się z nim spotkać.

Och, jaką idiotką była, rysując tamten obrazek. Idiotką, która miała szalony pomysł, że stanie się sławna i podziwiana za swój talent. Sławną artystką? Co za kpina. Tak, była dobra w dokładnym kopiowaniu rzeczy, ale szybko odkryła, że nie umie ożywić swoich szkiców. Była dobra technicznie, jak powiedział mistrz rysunku, ale w jej pracach brakowało polotu. Rozzłoszczona tym komentarzem, z wściekłości zrobiła karykaturę nauczyciela. Jej rodzeństwo ryknęło śmiechem, widząc obrazek. Zachęcona ich reakcją, rysowała sąsiadów i przyjaciół, umiejętnie podkreślając ich wady.

Śmiech i podziw jej rodzeństwa jej schlebiały, ale pycha kroczy przed upadkiem. Narysowanie bardzo niepochlebnego i sprośnego wizerunku księcia Walii z jego kochanką było najgorszym błędem, jaki kiedykolwiek popełniła. I jeszcze, jak idiotka, podpisała ten okropny szkic. Ale to nie była jej jedyna wina. Nawet ona miała na tyle rozsądku, by nie pokazywać nikomu tego obrazka. Powinna była go spalić, jednak Neville, kiedy go znalazł, pokazał szkic swoim okropnym przyjaciołom. Nawet teraz zażenowanie wzbierało w niej gorącą falą. Wszyscy widzieli karykaturę i śmiali się z niej jak mali, złośliwi chłopcy. A kiedy minęła ekscytacja szkicem, była pewna, że mąż go zniszczył. Tak powiedział.

Ufanie mu było szczytem głupoty. Gdyby szkic został opublikowany pod jej nazwiskiem, rodzina stałaby się obiektem plotek. A gdyby próbowali ją wesprzeć, prawdopodobnie również zostaliby wykluczeni z towarzystwa. Nie mogła na to pozwolić. Musiała go odzyskać i zniszczyć. A ponieważ nie znała tożsamości mężczyzny, który podszedł do niej na weselu Petry, musiała po prostu znaleźć sposób na zdobycie pieniędzy. Błagała go, by poczekał, bo dwadzieścia pięć funtów to fortuna, ale jeśli dostanie honorarium od wydawcy, uda jej się spłacić szantażystę

Przygryzła wargę. Może powinna poprosić brata o pieniądze? Jednak Red nalegałby, aby powiedziała, po co jej te pieniądze. I prawdopodobnie namawiałby ją, by z nim zamieszkała. Niestety planował ożenić się z kobietą, której naprawdę nie lubiła, dlatego nie chciałaby z nią mieszkać. Byłoby to prawie tak złe, jak małżeństwo z Neville'em. Przyszła żona Reda nie pochwalała niezależnych kobiet. Ani artystów. Ani życia w ogóle. Jak, u licha, Red…

Ucięła tę myśl. Oświadczył się pannie Featherstone, ona się zgodziła, to wszystko. Jedno było pewne: Marguerite nie zamierzała zamieszkać w ich domu.

Gdyby tylko Petra i Ethan nie byli w tej chwili daleko stąd Mogłaby pójść do nich po pożyczkę. Petra dałaby jej wszystko, lecz z drugiej strony, gdyby Marguerite zaczęła pożyczać pieniądze, czym by się to skończyło? Nie. Stała na straży swojej niezależności i była zdeterminowana, by radzić sobie sama. To straszne, że Neville wrócił z grobu, by wszystko zrujnować.

Zaczęła ją boleć głowa.

Skrzywiła się. No jeszcze tego potrzebowała, bólu głowy. Postawiła czajnik na ogniu. Ziołowy napar z odrobiną kory wierzby pomoże. Wypije, a potem wymyśli, jak zarobić dodatkowe pieniądze.

Rozdział drugi

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Tytuł oryginału: A Family for the Widowed Governess

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills&Boons, an imprint of HarperCollins Publishers, 2019

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

© 2019 by Michéle Ann Young

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-8342-556-6

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek