Zakazany romans księcia Westmoora (Romans Historyczny) - Ann Lethbridge - ebook

Zakazany romans księcia Westmoora (Romans Historyczny) ebook

Ann Lethbridge

3,9
14,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jacob, książę Westmoor, nie przyjmuje zaproszeń na bale i rauty. Pogrążony w żałobie, skupia się na pracy w klubie dla dżentelmenów. Panny na wydaniu marzą o takim mężu, jednak książę patrzy na ich umizgi z politowaniem. Pewnego dnia poznaje w klubie tajemniczą Rose. Przebrana za egzotyczną tancerkę dziewczyna tańczy tak zmysłowo, że Jacob traci dla niej głowę. Jest zszokowany, gdy po kilku dniach spotyka ją w tym samym miejscu – tym razem szorującą podłogi. Gorączkowo szuka sposobu, jak związać się z Rose, nie wywołując skandalu. To okazuje się trudniejsze, niż oczekiwał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 287

Oceny
3,9 (142 oceny)
44
52
33
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ann Lethbridge

Zakazany romans księcia Westmoora

Tłumaczenie:Anna Pietraszewska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jacob Huntingdon książę Westmoor przestąpił próg prywatnej kwatery nad klubem Vitium et Virtus[1]. Obrzuciwszy wzrokiem wnętrze, jęknął bezgłośnie na widok dwójki wspólników, którzy rozpierali się w skórzanych fotelach ustawionych dookoła dębowej ławy. Jedno z pozostałych krzeseł było puste, na drugim spoczywało niewielkie pozłacane puzderko.

– Tylko po to po mnie posłaliście? – spytał z wyrzutem.

Frederick Challenger, postawny szatyn o niebieskich oczach – żołnierz z krwi i kości – nawet na siedząco roztaczał wokół siebie aurę wojskowej powagi.

– Dobry wieczór, wasza lordowska mość – rzekł, łypnąwszy wilkiem na Jake’a. – Czyżby nasz jaśnie oświecony książę miał zbyt wiele na głowie? I w związku z tym nie pamiętał, że dziś mija dokładnie sześć lat od zniknięcia Nicholasa?

Na wzmiankę o swoim tytule Jacob jak zwykle poczuł się nieswojo. Nie przywykł jeszcze do nowej roli. A w natłoku obowiązków związanych z nadzorowaniem rozległych włości, rzeczywiście zapomniał o szczególnej dacie, która przypadała akurat na dzisiaj. Rzecz jasna nie zamierzał się do tego przyznać.

– Sądziłem, że już się z tym uporaliśmy. – Wystarczy, że w domu wszystko przypominało mu o stracie bliskich. Łudził się, że chociaż tutaj, w klubie, znajdzie odrobinę wytchnienia i zdoła zapomnieć o bólu. Choćby na chwilę.

Oliver Gregory zmierzył go przenikliwym spojrzeniem i zmarszczył brwi.

– Przestań zrzędzić i siadaj, Westmoor – odezwał się tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Jake westchnął ciężko, po czym zajął miejsce naprzeciw Olly’ego i Freda. Nie chciał im robić przykrości. Byli jego najbliższymi przyjaciółmi. Znali się od wieków i z niejednego pieca razem chleb jedli. Nie poradziłby sobie bez nich po śmierci ojca i brata. Gdyby nie oni, pewnie usechłby ze zgryzoty.

Zerknął na pudełko w fotelu Nicholasa. Tylko tyle im po nim pozostało. Puste miejsce przy stole i herbowy klejnot. Kiedy zakładali razem klub, byli jeszcze nieopierzonymi młokosami. Dopiero wchodzili w dorosłe życie. A teraz? Teraz wszyscy zbliżali się do trzydziestki. Czas płynął nieubłaganie. Aż trudno uwierzyć, że tak szybko i niepostrzeżenie osiągnęli wiek męski.

Niestety dojrzałość nie uchroniła ich przed okrucieństwem losu. Ani nie pomogła im pogodzić się z tragedią sprzed lat. Wciąż pamiętali każdy, najdrobniejszy szczegół tamtego fatalnego wieczora: kałużę krwi, na którą natknęli się w alejce sąsiadującej z klubem, a przede wszystkim znaleziony nieopodal sygnet Nicholasa. Zdeptany i wgnieciony w błoto kawałek złota… jedyna pamiątka, jaką zdołali zachować po drogim przyjacielu.

Oliver wychylił się z fotela i położył rękę na stole.

– Naprawdę chcecie to zrobić – stwierdził z niedowierzaniem Jacob. – Znowu?

Wspólnicy ograniczyli się do wymownego spojrzenia. Nie musieli nawet silić się na słowa. Ich nieprzejednane miny mówiły same za siebie.

Rad nie rad Jake przyłożył dłoń do dłoni przyjaciela. Po chwili to samo zrobił Frederick.

– In vitium et virtus – wyrecytowali chórem jak uczniacy. Zupełnie jak kiedyś, kiedy jako naiwni idealiści zakładali we czwórkę ekskluzywny klub dla dżentelmenów. Właśnie, we czwórkę. Teraz zostało ich już tylko trzech, a bez Nicka nic nie było takie samo jak dawniej.

Westmoor uniósł szklaneczkę brandy i odwrócił się w stronę pustego fotela.

– Zdrowie nieobecnych.

Olly i Fred natychmiast poszli w jego ślady.

– Gdziekolwiek jesteś – zaintonował Oliver. – Na ziemi czy w zaświatach… brakuje nam ciebie jak brata.

– A jeśli tkwisz pomiędzy światami – podjął Challenger.

– Wiedz, że jesteśmy z tobą myślami – zakończyli wspólnie. Powtarzali te słowa jak zaklęcie w każdą rocznicę, jakby nonsensowna rymowanka miała magiczną moc i mogła im go zwrócić.

Wypili duszkiem alkohol, wpatrując się w krzesło, które niegdyś zajmował.

– Byłem pewien, że wróci jak zły szeląg – odezwał się melancholijnie Challenger. – Liczyłem, że zjawi się znienacka po kilku miesiącach i oznajmi, że zrobił nam głupi kawał.

– Ładny mi kawał – skrzywił się Olly. – Nick miewał durne pomysły, ale nawet on nie posunąłby się do czegoś takiego. To wyjątkowo w złym guście.

– Fakt…

Uśmiechnęli się i na moment popadli w zadumę. Każdy wspominał przyjaciela trochę inaczej, ale wszyscy trzej jednakowo za nim tęsknili.

Jake coraz gorzej radził sobie z dojmującym poczuciem straty. Okrutny los odebrał mu zbyt wielu bliskich.

– Wcale bym się nie zdziwił, gdyby uznał to za przedni dowcip – oznajmił z goryczą. – Nigdy nie stronił od niewybrednych żartów. Czasem myślę, że nawet ten klub traktował jak idiotyczny wygłup. – Przemawiał przez niego gniew, ale nie potrafił się powstrzymać.

Zakłopotany swoim wybuchem potarł odruchowo podbródek. Skąd ta szczecina? – zastanawiał się, wyczuwając pod palcami cień zarostu. Czyżbym znów zapomniał się ogolić? Niemożliwe, przecież rano trzymałem w ręku brzytwę…

– Stryj Nicholasa złożył ponoć wniosek o uznanie go za zamarłego – wybuchnął Frederick. – Sukinkot! Nie może się doczekać, żeby przejąć tytuł i dorwać się do jego majątku! Kto wie, czy osobiście nie posłał Nicka na tamten świat. Zrobiłby wszystko, byle położyć łapska na fortunie Bromleyów.

Westmoor nie dał po sobie poznać, jak bardzo poczuł się dotknięty. Jego twarz pozostała bez wyrazu. W każdym razie taką miał nadzieję.

– Na miłość boską, Fred! – obruszył się Oliver. – Trochę więcej taktu.

Frederick zerknął na Jacoba i zaczerwienił się po czubek nosa. Zdaje się, że mina księcia nie była aż tak beznamiętna, jak mu się wydawało.

– Do diabła, Jake, wiesz przecież, że nigdy bym tak o tobie nie pomyślał…

– Oczywiście, nie przejmuj się – zbył go od niechcenia Jacob. Nie wątpił w lojalność przyjaciół, co nie znaczy, że pochwalał wygłaszanie tego rodzaju krzywdzących uwag. Sam niejednokrotnie słyszał za plecami podobne szepty zbulwersowanych członków „wytwornego” towarzystwa. Byli wśród nich i tacy, którzy uważali go za mordercę. A choć nie skrzywdził ojca i brata, nie mógł powiedzieć, że czuje się niewinny. Odkąd zginęli, dręczyło go ogromne poczucie winy. Wcisnął plecy w oparcie fotela, żeby uciec od zatroskanego wzroku wspólników. Nie potrzebował ich współczucia. Zwłaszcza, że na nie nie zasłużył.

Olly przyjrzał mu się uważnie i zmarszczył brwi.

– Coś marnie wyglądasz, Jake. Kiedy się ostatnio strzygłeś? Albo goliłeś?

– Nie twój interes – odparł nieco opryskliwie, bo nie pamiętał i nie miał zielonego pojęcia, co odpowiedzieć.

Za drzwiami oddzielającymi prywatne pokoje od pomieszczeń klubu rozległy się raptem głośne okrzyki i gwizdy.

– Co tam się wyprawia? – zainteresował się natychmiast. Głównie po to, żeby odwrócić uwagę od własnej osoby.

– Nasze panie same wybierają dziś partnerów na wieczór- przypomniał Fred.

Bell – niegdyś kamerdyner, obecnie dumny rządca klubu – uchylił drzwi i wsunął do środka łysiejącą głowę. Tymczasem hałas za jego plecami wzmagał się z każdą minutą.

– Obawiam się, że potrzebuję pomocy, panowie – oznajmił z nietęgą miną. – Sam nie dam rady zaprowadzić porządku. Jeden ze stałych bywalców zapragnął towarzystwa aż pięciu dziewcząt naraz. Sęk w tym, że żadna z nich nie jest chętna. Tłumaczyłem mu zasady, ale twardo obstaje przy swoim. Wyjątkowo uciążliwy jegomość, słowo daję. Co gorsza przyprowadził przyjaciół, a ci zaczęli robić zakłady i chcą koniecznie sprawdzić jego… hm… siły witalne. Ogłuchli na wszelkie protesty. Coś mi mówi, że nie obejdzie się bez regularnej burdy. – Z tymi słowy westchnął i zniknął w korytarzu.

– Do diabła z tym wszystkim – wymamrotał przez zęby Jake. – Najwyższa pora, żebyśmy zamknęli wreszcie tę budę. Same z nią kłopoty. – Co więcej lokal z pewnością nie pasował do jego nowej roli. Arystokratom nie wypada prowadzić tego rodzaju interesów. – Powstrzymuje mnie tylko to, że klub to prawdopodobnie pierwsze miejsce, w którym Nick zjawi się po powrocie. O ile kiedykolwiek wróci… Gdyby nie to, już dawno namawiałbym was do sprzedaży. – To Nicholas wpadł na pomysł otwarcia klubu i to on wyłożył na ten cel najwięcej środków.

– Sprawdzę, co tam się dzieje – oznajmił Frederick, wkładając maskę i pelerynę. Nosili je wszyscy bez wyjątku bywalcy klubu. Obowiązkowy kostium chronił przede wszystkim właścicieli lokalu, którzy nie mieli ochoty się afiszować. Dzięki temu nikt nie znał ich tożsamości. W każdym razie nie oficjalnie.

Challenger przystanął z ręką na klamce i spojrzał pojednawczo na Westmoora.

– Jake, chyba nie masz mi za złe…

– Nie, skądże – odparł Jacob, posyłając mu wymuszony uśmiech. – Dobrze, że nie było przy tym Nicka. Uśmiałby się z mojej drażliwości i jak nic nazwałby mnie babą.

Olly także podniósł się z miejsca.

– Uśmiałby się przede wszystkim z twojego wyglądu. Lepiej przyjrzyj się sobie w jakimś lustrze, stary. Zwłaszcza, kiedy najdzie cię ochota, żeby wybrać się do White’a. Z taką prezencją raczej cię tam nie wpuszczą.

– Czort z White’em – skwitował Jake, przesuwając palcami po nieogolonym policzku. – Od czego mamy własny klub? U nas przynajmniej nie roi się od napuszonych bufonów. Dokąd się wybierasz? Do domu?

W zielonych oczach Olivera pojawił się figlarny błysk.

– Kiedyś na pewno tam dotrę, ale raczej nieprędko. A ty?

Na widok niefrasobliwego uśmiechu przyjaciela, książę poczuł ukłucie zazdrości. On też był kiedyś tak beztroski. Ale owe czasy bezpowrotnie minęły. Teraz na samą myśl o powrocie do rodzinnej rezydencji żołądek ściskał mu się z nerwów. Nie cierpiał tego miejsca, ale nie miał wyboru. Spędzał tam każdy wieczór. Wyłącznie z poczucia obowiązku. Jego życie było ostatnio niekończącym się pasmem obowiązków.

– Ja też zaraz wychodzę. – Babcia na pewno na niego czeka. Przed pójściem do łóżka zawsze mówili sobie dobranoc. Całował ją w rękę, a ona spoglądała na niego z takim smutkiem, że za każdym razem na nowo krajało mu się serce.

Uniósł karafkę i dolał sobie brandy.

– Chcesz o tym porozmawiać? – zapytał zatroskanym tonem Gregory.

Jacob zdecydowanie potrząsnął głową. Nie cierpiał współczucia. Z dwojga złego wolał wyrzuty sumienia.

– Wybacz, ale chyba nie jestem w nastroju. Raczej marny dziś ze mnie kompan. – Nie tylko dziś, pomyślał smętnie. Odkąd pochował większość członków rodziny, stronił od ludzi. Cóż, widać tak wpływa na człowieka żałoba.

Nawet nie zauważył, kiedy Oliver wyszedł na korytarz. Zorientował się, że jest sam, dopiero gdy zamknęły się za nim drzwi.

Opróżniwszy szklankę, napełnił ją ponownie i ruszył do gabinetu. Ostatnimi czasy zasypiał tylko dzięki trunkom i ciężkiej pracy. Musiał być półprzytomny albo wycieńczony, żeby odpłynąć w niebyt.

Rose Nightingale odłożyła na półkę stertę talerzy i wyprostowała plecy. Nareszcie, pomyślała, rozmasowując obolałe kręgi.

– Skończyłaś na dziś? – zapytała Charity Parker. Nadzorczyni żeńskiej części służby w klubie omiotła wzrokiem kuchnię i spojrzała wyczekująco na podwładną. Była kobietą w średnim wieku o surowym wyglądzie i, jak przystało na dobrą przełożoną, budziła należyty respekt.

– Tak, pani Parker.

– Znakomicie. W takim razie jesteś wolna. Możesz dołączyć do przyjaciółek. Ale nie siedź po nocy tylko po to, żeby zacerować im sukienki. I uważaj na siebie. Dom jest pełen mężczyzn, którzy czasem nie znają umiaru. – Z tymi słowy Charity odwróciła się na pięcie i pomknęła do własnych zajęć.

Panna Nightingale uśmiechnęła się do jej pleców. Gospodyni nie była aż tak „straszna”, za jaką pragnęła uchodzić. Owszem, zdarzało jej się pohukiwać, ale robiła to wyłącznie dla dobra swoich dziewcząt. Poza tym jak zwykle miała rację. O tej porze bywalcy klubu zwykle mieli już mocno w czubie, a w tym stanie zdarzało im się zanadto spoufalać. Gotowi byli zaglądać pod spódnicę dosłownie każdemu, kto ją nosił. Nawet takiej bezbarwnej szarej myszce jak ona. Ostrożności nigdy nie za wiele. Nie zamierzała łamać zasad i ryzykować utraty posady. Pani Parker i pan Bell byli w tej kwestii nieugięci. Służba miała znać swoje miejsce i basta. Dla własnego bezpieczeństwa.

Właśnie z tego względu tak bardzo ceniła sobie posadę w klubie. Zarabiała więcej niż kiedykolwiek przedtem, a przede wszystkim nie musiała mieszkać u rodziny, która najmowała ją do pracy. Pokojówki, zwłaszcza te młode i niebrzydkie, stale opędzały się od niechcianych zalotów. Nękali je albo sami chlebodawcy, albo ich synowie. Zanim trafiła pod skrzydła pani Parker, aż trzykrotnie porzucała służbę z powodu dżentelmenów, którzy nie potrafili utrzymać rąk przy sobie. Dobrze wiedziała, do czego prowadzą „niewinne” obściskiwania i kradzione pocałunki, bo sama był ich owocem. Dlatego co wieczór wracała do skromnego, ale własnego mieszkania. W domach pracodawców zawsze czuła się nieswojo. Nawet jeśli dobrze ją traktowano, wydawało jej się, że jest intruzem, który przygląda się szczęściu innych. Szczęściu, którego sama nigdy nie zaznała. Może kiedyś, w dalekiej przyszłości uda jej się założyć rodzinę. Zawsze bardzo tego pragnęła. Na samą myśl o kochającym mężu i dzieciach robiło jej się cieplej na sercu.

Dość tych pobożnych życzeń, skarciła się w duchu. Jeśli mam coś przed wyjściem zacerować, powinnam się pospieszyć.

Niemal niezauważona wślizgnęła się do Zielonego Pokoju, który mieścił się w suterenie na tyłach budynku. Nie miała pojęcia, czemu właściwie nazywano go zielonym. Ściany były jasnoniebieskie i w większości obwieszone lustrami. To w tym pomieszczeniu artystki z klubu przygotowywały się do występów: wkładały sceniczne kostiumy, ćwiczyły teksty albo odpoczywały.

Na szczęście nie było tu żadnych sprośnych obrazów, fresków czy nagich rzeźb, które zdobiły niemal całą resztę klubu. Przywykła już do owych nieprzyzwoitych widoków, choć z początku, gdy dajmy na to ścierała kurze, nie miała pojęcia, gdzie podziać oczy.

Ten pokój od zawsze był jej ulubionym miejscem. Dziewczęta śmiały się tu bez zbędnej afektacji, rozprawiały swobodnie o życiu albo paradowały po izbie w strojnych sukienkach we wszystkich kolorach tęczy. Przytułek dla podrzutków, w którym dorastała, wyglądał zupełnie inaczej, czyli ponuro i przygnębiająco. Podobnie jak pomieszczenia dla służby w rezydencjach jaśniepaństwa, u których pracowała jeszcze do niedawna. Wszyscy rozmawiali tam wyłącznie szeptem. I bali się własnego cienia.

Usiadła w kącie na kanapie i wyjęła wyszywany igielnik, który zrobiła sobie jeszcze w sierocińcu. Trzymała w nim swoje największe skarby, czyli gromadzone przez lata przybory do szycia. Obok sofy stał kosz z podniszczonymi ubraniami. Poszperawszy w nim chwilę, znalazła parę podziurawionych pończoch. Pomagała przyjaciółkom zupełnie bezinteresownie, choć bywało, że odwdzięczały jej się jakąś niewielką kwotą za fatygę. Przy okazji mogła dać odpocząć zmęczonym nogom. Tym razem było podobnie. Z rozkoszą zdjęła buty i rozruszała obolałe stopy. Wreszcie odrobina spokoju, pomyślała z lubością.

– Miałam nadzieję, że cię tu zastanę – oznajmiła urodziwa blondynka o imieniu Flourette, a właściwie Flo. Jej urocze złociste loki upięto na czubku głowy w misterną konstrukcję, której zazdrościły jej wszystkie koleżanki. Fryzura była dziełem Rose. Flo poprosiła ją o pomoc, a kiedy inne pracownice klubu zobaczyły rezultat jej wysiłków, od razu zapragnęły czesać się tak samo. Ustawiały się do samozwańczej fryzjerki w kolejce, ale pani Parker nie dawała jej zbyt wiele wolnego czasu. Tak czy owak, Rose była do dyspozycji dziewcząt, kiedy tylko mogła oderwać się na moment od własnych obowiązków. Czasami, tak jak dziś, zostawała dłużej po pracy. Dzięki temu doszła do takiej wprawy, że z powodzeniem mogłaby zostać krawcową albo osobistą pokojową wytwornej damy. W każdym razie nie brakowało jej stosownych umiejętności.

Flo przysiadła obok i ziewnęła.

– Jestem tak wykończona – roześmiała się donośnie – że zasnęłabym nawet na stojąco.

Rose popatrzyła na nią ze zrozumieniem. Po raz pierwszy w życiu czuła, że ma prawdziwą przyjaciółkę od serca. W przytułku bliższe więzi pomiędzy wychowankami nie były mile widziane. Powtarzano im do znudzenia, że nie znalazły się tam dla przyjemności i że jako znajdy, których nikt nie chce, muszą się nauczyć ciężkiej pracy, żeby w dorosłym życiu ktoś miał z nich wreszcie jakiś pożytek. Niczego więcej im nie trzeba i na nic innego nie zasługują. Z Flourette nietrudno było się zaprzyjaźnić. Polubiły się niemal od pierwszego spotkania i od tamtej pory doskonale się rozumiały.

– Pewnie chcesz mnie o coś poprosić? – domyśliła się Rose.

– Wcale nie chcę – skrzywiła się Flo. – Ale… idzie o to, że… niechcący rozdarłam sobie nowy kostium. Pamiętasz, ten czerwony? Zahaczyłam obcasem o rąbek spódnicy i zrobiła się ogromna dziura. Stara jędza jak nic każe mi zapłacić za szkody, jak się tylko dowie. – Zrobiła tak nieszczęśliwą minę, że Rose miała ochotę ją przytulić.

– Nie martw się. Zaszyję dziurę i odrobinę skrócę spódnicę, żeby nie plątała ci się między nogami.

– Nie mogę cię tak wykorzystywać. Siedzisz tu od rana. Już dawno powinnaś iść do domu.

– Ale sukienka jest ci potrzebna na jutro, prawda? To żaden kłopot. Uwinę się z nią raz dwa.

– Zapłacę ci.

– Nie ma mowy! Nie wezmę od ciebie pieniędzy. Przecież jesteś moją przyjaciółką.

Flo spojrzała na nią z ukosa.

– Właśnie dlatego nie pozwolę, żebyś męczyła się za darmo. Weźmiesz parę miedziaków i basta. Wiedźma z piekła rodem policzyłaby mi znacznie więcej.

Dziewczęta z klubu nie miały najlepszego zdania o swojej garderobianej, więc wymyśliły dla niej niepochlebny przydomek. „Stara jędza” ewentualnie „wiedźma z piekła rodem” z miejsca do niej przylgnęły i tak już zostało.

– Nie rozumiem, dlaczego każą wam płacić za rozdarcia i inne drobne naprawy. Gdyby zaopatrywali was w nowe stroje prosto ze sklepu, to co innego, ale z tego co wiem, kiedy do was trafiają, są używane. Tak czy inaczej, możesz spać spokojnie. Skończę jeszcze dzisiaj.

Flourette przysunęła się i cmoknęła ją w policzek.

– Kochana jesteś. Zaczekaj chwilkę, pójdę po tę nieszczęsną kieckę. I pamiętaj, nie pozwól, żeby dziewczyny dalej się tobą wysługiwały. Niech ci płacą, kiedy coś od ciebie chcą. Jeśli jesteś w czymś dobra, nigdy nie rób tego za darmo.

– Ale ja zwyczajnie lubię szyć i układać włosy – mruknęła panna Nightingale do pleców przyjaciółki. – I korzystam z każdej sposobności, żeby się wprawiać i doskonalić rzemiosło. – Miała nadzieję, że dzięki temu pewnego dnia zostanie kimś więcej niż zwykłą posługaczką. Może wówczas ludzie przestaną spoglądać na nią z pogardą tylko dlatego, że zarabia na życie zmywaniem naczyń i szorowaniem podłóg. A w dodatku przyszła na świat jako podrzutek.

Flo wróciła po chwili z piękną czerwoną sukienką, której brzegi obrębiono różyczkami ze zwiewnego jedwabiu. Rose zerknęła na swoje popękane od pracy palce i ostrożnie ujęła taninę w dłonie. Będzie musiała uważać, żeby jej nie pozaciągać.

– Możesz mi ją zostawić. Zaraz będzie gotowa.

– Flo! – zawołała od drzwi jedna z dziewcząt. – Przyszedł twój paniczyk. Czeka na ciebie w holu.

Na twarzy Flourette na ułamek sekundy pojawił się ledwie dostrzegalny grymas.

– Jego lordowska mość zabiera mnie na kolację – oznajmiła z zadziornym uśmiechem, po czym zniknęła w korytarzu.

„Jego lordowska mość”, jak go nazywała, był jej stałym adoratorem. Rose zastanawiała się często, czy ów dżentelmen aby na pewno dobrze ją traktuje. Flo wracała czasem do domu z siniakami i nie potrafiła wytłumaczyć, skąd się wzięły.

– Pewnie gdzieś się uderzyłam – bagatelizowała zazwyczaj.

Pracownicom klubu wolno było wychodzić z klientami na miasto pod warunkiem, że zachowywały dyskrecję, o nic nie wypytywały i nie używały żadnych nazwisk. Flourette żyła nadzieją, że jej amant w końcu poprosi ją o rękę.

Na widok sińców na ciele przyjaciółki Rose ostrzegła ją, że powinna mieć się na baczności. Flo wzruszyła ramionami i zrewanżowała się, instruując ją szczegółowo, jak się zabezpieczać, żeby nie sprowadzić na świat niechcianego potomka. „Tak na wszelki wypadek”.

Panna Nightingale włożyła cienkie bawełniane rękawiczki, których używała, żeby nie niszczyć delikatnych tkanin. Jedwab i jej szorstka skóra nie szły ze sobą w parze.

Pochłonięta pracą nie zauważyła, że zrobiło się ciemno i cicho jak makiem zasiał. Całe pomieszczenie oświetlała tylko jedna świeczka, która wisiała w świeczniku tuż nad jej głową.

– Czwarta nad ranem? – zdziwiła się, gdy zegar wybił kolejną godzinę. – Jak to się stało? – Nie przypuszczała, że zejdzie jej się tak długo, ale sukienka okazała się o wiele bardziej zniszczona, niż się wydawało na pierwszy rzut oka. Niektóre szwy były luźne jak fastryga, a kilka różyczek na dekolcie trzeba było mocniej przyszyć, bo trzymały się brzegu na słowo honoru.

Odcięła nitkę i wyciągnęła ramiona, żeby przyjrzeć się nieco krzykliwej, lecz pięknej i wyjątkowo kobiecej sukni. Nie powstydziłyby się jej nawet prawdziwe damy z wyższych sfer. Widywała je czasem, choć nie bywały w klubie zbyt często. A kiedy już się zjawiały, robiły to wyłącznie z nudów. Tak w każdym razie twierdziła Flo.

Jak by to było, choć przez chwilę poczuć się tak one? Rose nie zazdrościła im próżniactwa ani tego, że przychodziły tu tylko po to, żeby przegrać w karty pieniądze, których miały w nadmiarze, albo żeby szukać podniet w ramionach o wiele młodszych od siebie bywalców lokalu. Tak czy inaczej chętnie zamieniłaby się z jedną z nich na jeden dzień, żeby poznać smak bezpiecznego życia w zbytku.

Podniosła się ciężko z kanapy i rozmasowała plecy. Pora iść wreszcie do domu, żeby choć trochę się przespać. W szufladzie z ubraniami Flourette na samym wierzchu leżała błyszcząca maska balowa z cekinami, która idealnie pasowała odcieniem do sukienki.

Zerknąwszy na swoje odbicie w lustrze, Rose przyłożyła do siebie rzeczy przyjaciółki i odsłoniła zęby w szerokim uśmiechu. We własnej bezkształtnej sukience, przypominającej obszerny brązowy worek, wyglądała jak siedem nieszczęść, pospolicie i nieciekawie.

Popatrzyła na dekolt i zmarszczyła brwi. Chyba jest odrobinę za głęboki. Może powinna dodać nieco więcej materiału?

Klub, jak wszystkie tego typu miejsca, był wprawdzie siedliskiem zepsucia i rozpusty, lecz Flo pracowała tu jako śpiewaczka, a nie kurtyzana.

– Powinnam ją przymierzyć i sprawdzić, czy nie jest zbyt odważna – mruknęła pod nosem, przyglądając się efektom swojej pracy. – I kogo ja próbuję oszukać? Zwyczajnie chcę ją włożyć i sprawdzić, jak wyglądam… – Nigdy nie miała na sobie niczego ładnego… Co jej szkodzi… Zrobi to tylko ten jeden raz.

Niewiele myśląc, rozebrała się i założyła suknię przyjaciółki. Gdy spojrzała w lustro, na chwilę oniemiała ze zdumienia. Wyglądała, jakby przeszła cudowną metamorfozę. Jej oczy raptem nabrały blasku, prawdopodobnie za sprawą świecących paciorków na gorsie, a figura stała się krąglejsza i bardziej kształtna. Gdyby nie pospolita twarz, która nie wyróżniała się niczym szczególnym, można by pomyśleć, że jest całkiem ładna.

Ściągnęła szpetny czepek, który nosiła przy pracy, ale z ciężkim kokiem na karku różnica była niewielka. Wyjęła więc spinki i pozwoliła, żeby włosy rozsypały się na ramionach. Potem z psotnym uśmiechem zawiązała na twarzy maskę.

Obróciwszy się dookoła, stwierdziła, że prezentuje się zaskakująco dobrze. Mogłaby teraz z powodzeniem uchodzić za jedną z dziewcząt zatrudnionych w klubie, kto wie, może nawet za prawdziwą damę. Dekolt nie wyglądał aż tak nieprzyzwoicie, jak sądziła, owszem, podkreślał lekko zarys piersi, ale nie odsłaniał przy tym zbyt wiele.

Przymknęła powieki i nucąc melodię, którą słyszała wcześniej z sali balowej, zaczęła wirować po pokoju. Wyobrażała sobie, że tańczy walca z pewnym niebywale przystojnym dżentelmenem, który nie miał pojęcia o jej istnieniu.

Obolałe plecy i zmęczone stopy nagle przestały jej dokuczać.

Po rozmowie z babcią Jake wrócił do klubu. Przed budynkiem natknął się na powóz, który czekał na jakiegoś nocnego marka. Prawdopodobnie na kobietę. Nieliczne damy, które odwiedzały klub, nigdy nie wracały do domu piechotą.

– Dzień dobry, wasza lordowska mość – przywitał go z ukłonem odźwierny, Ben Snyder.

Jacob zamarł, jak zwykle, gdy ktoś przypominał mu o znienawidzonym tytule. Ból i gniew ścisnęły mu gardło na dobrą minutę.

Mnąc w ustach przekleństwo, zawiesił kapelusz i płaszcz na jednym z czterech kołków w kształcie męskiego przyrodzenia. Kupili je z okazji otwarcia klubu wraz z mnóstwem innych tego rodzaju elementów wystroju.

Snyder wręczył mu maskę i bez słowa usiadł na swoim miejscu przy wyjściu. Zapewne zauważył złość chlebodawcy i sądził, że w czymś mu uchybił. Nic dalszego od prawdy. Książę za wszelką cenę starał się powściągać emocje. Wzniósł wokół siebie mur rezerwy, który trzymał go przy zdrowych zmysłach. Lecz czasem nawet ów bastion zdrowego rozsądku nie spełniał swego zadania. Czasami nic nie pomagało. Kiedy ktoś zwracał się do niego „lordzie Westmoor” albo „milordzie”, z przyzwyczajenia rozglądał się za ojcem. Gdy po chwili uzmysławiał sobie, że chodzi o niego, serce krajało mu się z żalu. Nie cierpiał tego okropnego uczucia osamotnienia.

Kilkoma niewinnymi słowami co dzień przypominano mu o utracie bliskich. O ich życiu i przedwczesnej śmierci.

Właśnie dlatego zamiast spać we własnym łóżku, w książęcej rezydencji Westmoorów, spędzał noce w klubie. Tylko tutaj udawało mu się zmrużyć oko i zaznać kilku godzin upragnionego snu. Parę minut nad księgami rachunkowymi, przednia brandy i przytulny prywatny pokój z pewnością go uśpią. Taką przynajmniej miał nadzieję.

– Został ktoś jeszcze na górze? – zwrócił się do Bena. Wydawało mu się, że mówi zwyczajnym tonem, lecz jego głos brzmiał lodowato.

– Kilka osób, milordzie – odparł ostrożnie odźwierny. – Życzy pan sobie, żebym ich delikatnie wyprosił?

– Nie. I pamiętaj, nie ma mnie dla nikogo. Choćby się waliło i paliło, nie chcę nikogo widzieć ani o niczym słyszeć. Zrozumiano?

– Tak jest, wasza lordowska mość…

Snyder wymamrotał także ciche „ jak zwykle…”, ale Jake postanowił puścić tę uwagę mimo uszu. Wszedł na górę schodami dla służby, żeby nie natknąć się po drodze na któregoś z gości. Gdy mijał garderobę, usłyszał zza drzwi ciche, lecz wyraźne nucenie. Dziwne, pomyślał, marszcząc brwi. O tej porze wszystkie dziewczęta od dawna powinny być w domach. Nie wolno im było zabawiać klientów w pomieszczeniach dla personelu. Do tego celu służyły pokoje na ostatnim piętrze wyposażone we wszelkiego rodzaju kostiumy i zabawki. Czego tylko dusza zapragnie, gdy ma się ochotę pofiglować.

Postanowił sprawdzić, w czym rzecz i włożywszy maskę, uchylił drzwi. Tylko odrobinę, żeby nie zostać zauważonym, a jednocześnie móc zajrzeć do środka.

Drobna kobieta w strojnej szkarłatnej sukni pląsała w najlepsze dookoła izby, podśpiewując pod nosem jakąś skoczną melodię. Poruszała się w idealnym rytmie, a jej zgrabne kształty z każdym ruchem odbijały się w rozwieszonych na ścianach lustrach. Przez moment widział wyraźnie zarys jej szczupłych łydek. Nie widział za to jej twarzy, bo zakrywała ją mieniąca się czerwona maska. Zachwycił go jej niewymuszony, radosny uśmiech, jakże inny od sztucznego uśmiechu kurtyzany albo zmanierowanego grymasu znudzonej życiem wdowy. Nie wspominając o przypochlebnych uśmieszkach zdesperowanej debiutantki, która za wszelką cenę pragnie przypodobać się potencjalnemu konkurentowi z tytułem. Taniec najwyraźniej sprawiał nieznajomej wielką przyjemność, a jej pogodny nastrój natychmiast mu się udzielił. Uśmiechnął się bezwiednie i o dziwo raptem zapragnął wziąć ją w ramiona i porwać do walca.

Rose dostrzegła kątem oka jakiś ruch i natychmiast odwróciła się w stronę wyjścia. Serce niemal wyskoczyło jej z piersi. Rety! To on! W progu stał książę Westmoor we własnej osobie. Jego oczy i nos jak zwykle zasłaniała maska, ale rozpoznałaby go wszędzie. Po imponującym wzroście, szerokich barkach, po cieniu zarostu na podbródku, a przede wszystkim po jego niesamowitych, cudownych ustach.

Ach, ileż to razy zatrzymywała się podczas pracy tylko po to, żeby ukradkiem na niego popatrzeć. Ilekroć pojawiał się w zasięgu wzroku, przystawała i przyglądała mu się z zachwytem. Pozostali współwłaściciele klubu byli równie atrakcyjni, lecz tylko on wzbudził jej zainteresowanie. Nieziemsko przystojny, nieco tajemniczy, chłodny i nieprzystępny jak przystało na prawdziwego arystokratę.

Rzecz jasna nigdy nie wspomniała, że zna jego tożsamość. Klub rządził się swoimi prawami. Nigdy nie wymieniano tu żadnych nazwisk.

Tak czy owak, wiedziała, kim jest. Co więcej, pomimo tytułu i wysokiej pozycji, zawsze wydawał jej się… smutny, a może pogrążony w żalu, jakby coś nie dawało mu spokoju i nie pozwalało cieszyć się pełnią życia. Często miała ochotę go pocieszyć i przynieść ulgę jego znękanej duszy. Durna mrzonka. Cóż niby mógł mu zaofiarować ktoś taki jak ona, prosta dziewczyna z pospólstwa? Nic. Zupełnie nic. Doskonale o tym wiedziała, a mimo to wciąż snuła o nim fantazje. Gdy ponosiła ją wyobraźnia, niemal czuła wokół siebie jego ramiona. Obejmowały ją mocno, a ona wtulała twarz w jego tors. Na samą myśl o jego dotyku uginały się pod nią kolana.

Żaden mężczyzna nigdy aż tak mocno nie zawrócił jej w głowie. Pomna na błędy matki, była niezwykle ostrożna w kontaktach z płcią przeciwną. Nie chciała skończyć jak jej nieznana rodzicielka. Na szczęście Jacob Huntingdon towarzyszył jej wyłącznie w sferze marzeń. O ile nie miała do czynienia z człowiekiem z krwi i kości, czuła się bezpieczna. Kiedy śnił jej się jako rycerz na białym koniu, nic jej z jego strony nie groziło.

Tyle że teraz to wcale nie był sen. Książę stał przed nią na jawie. A ona złamała zasady. W ogóle nie powinno jej tutaj być.

Rozejrzała się w popłochu, na próżno szukając drogi ucieczki. Westmoor przez chwilę tkwił w drzwiach, a potem ruszył niespiesznie w jej stronę. Jego oczy wpatrywały się w nią jak w obraz. Nie było w nich ani śladu złości. Uśmiechnął się przyjaźnie, odsłaniając białe zęby.

Zamarła z wrażenia i wypuściła głośno powietrze. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że wstrzymuje oddech.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział, kłaniając się szarmancko. – Nie chciałem pani wystraszyć, milady.

Milady? – pomyślała z drżeniem. Och, gdyby tak naprawdę urodziła się jako prawdziwa dama, może zwróciłby na nią uwagę.

– Nie wystraszył mnie pan. Raczej zaskoczył. – Mówiła starannie i z nienaganną dykcją, której nauczyła się od arystokratek. Przy pracy, kiedy czyściła kominki i szorowała podłogi, stawała się niewidzialna. Mogła podsłuchiwać do woli, kogo tylko chciała.

– Przeszkodziłem pani…

– Skądże… To głupstwo… Zwykła zachcianka. – O mój Boże, przemknęło jej przez myśl, gdy podniosła na niego wzrok. Z bliska wydawał się jeszcze wyższy i bardziej barczysty. I o wiele przystojniejszy. Poczuła przyjemną woń jego wody kolońskiej i zaparło jej dech w piersiach. – Pójdę już.

– Nie pozwoli mi pani z sobą zatańczyć? – zaprotestował niskim głosem. – Byłbym zaszczycony… – W jego oczach, zwykle chłodnych i zasadniczych, pojawił się figlarny błysk.

Miałaby zatańczyć? Z prawdziwym księciem? Przecież to niedorzeczne.

– Daruje pan, ale nie mogę – wykrztusiła z trudem.

Zaśmiał się, jakby powiedziała coś zabawnego.

– Ależ może pani. Zaledwie przed chwilą tańczyła pani sama. W dodatku przy własnym akompaniamencie. Jest pani bardzo muzykalna.

Poczuła, że oblewa się gorącem. Kiedy spoglądał na nią w ten sposób, miała wrażenie, że jest naga. Flirtował z nią. Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Co więcej, nie zamierzała mu w tym przeszkadzać. Przeciwnie, każdą cząstką ciała pragnęła go do tego zachęcić.

Nie, upomniała się w duchu. Nie będę jak moja matka.

Powinna się grzecznie wymówić i czym prędzej czmychnąć. Ale taka okazja nigdy więcej się nie powtórzy. Nadarza się jedyna, niepowtarzalna sposobność, żeby zatańczyć walca z człowiekiem, który nieustannie nawiedza ją w snach. Wprawdzie Westmoor od dawna widuje ją co dzień przy pracy, ale nigdy nie widział jej tak naprawdę. Nie rozpoznałby jej na ulicy. Tak to już jest ze służbą, wielcy państwo jej nie dostrzegają. A to oznacza, że jeden wspólny walc z pewnością jej nie zaszkodzi. Dziś po raz pierwszy zobaczyła na jego twarzy uśmiech. Jeśli obojgu sprawi to przyjemność, dlaczego miałaby odmówić? Przynajmniej będzie co rozpamiętywać w długie zimowe wieczory. Kto wie, może opowie kiedyś wnukom, że tańczyła z prawdziwym księciem. Uśmiechnęła się bezwiednie.

– Widzę, że pani też ma na to ochotę – rzekł, wyciągając ku niej dłoń.

Chwilę później znalazła się w jego ramionach.

Nieco nieobecne spojrzenie jej pięknych zielonych oczu rozpalało mu krew w żyłach. Kiedy spoglądała na niego przejrzystym i rozmarzonym wzrokiem, miał wrażenie, że śni, że coś takiego nie mogło mu się przytrafić na jawie. Już po kilku wspólnych krokach odkrył ze zdumieniem, że poruszają się w tańcu z idealną zgodnością, jakby byli dla siebie stworzeni.

Przez długie miesiące żył w kompletnym odrętwieniu. Zobojętniały na wszystko i wszystkich wokół siebie, z dnia na dzień wykonywał te same rutynowe czynności – beznamiętnie i machinalnie – jak dobrze naoliwiona maszyna. Aż do dziś. Do chwili, gdy tu i teraz spotkał tę zjawiskową istotę, kobietę, która obudziła na nowo jego uśpione zmysły. Czuł się jak człowiek wyrwany ze szponów długiego koszmarnego snu, jakby uciekł z zimnego ciemnego pokoju i znów poczuł na twarzy zbawienne promienie słońca.

To ona miała w sobie ów niesamowity blask. Ogrzewał się w nim z lubością, choć wiedział, że na to nie zasługuje.

Obrócił ją kolejny raz i przyjrzał się dokładnie jej twarzy. Próbował odgadnąć, jak wygląda bez maski. Jej wydatne usta obiecywały tak wiele, a złociste włosy opadały w nieładzie na zaróżowione policzki.

Na widok jej rumieńców jego ciało zareagowało instynktownie.

Ona najwyraźniej czuła to samo. Wiedziała, że choć się nie znają, od samego początku połączyła ich ta szczególna intymna więź, która łączy kobietę z mężczyzną. Rozchyliła nieznacznie wargi, a jej ściśnięte dekoltem piersi zaczęły wznosić się i opadać coraz szybciej. Spojrzał na przyspieszony puls na jej szyi i natychmiast zapragnął poczuć go pod palcami.

Oboje zwolnili kroku, by w końcu przystanąć. Wpatrywali się w siebie przez dobrą minutę, a kiedy jej oczy spoczęły na jego ustach, Jake nie wytrzymał i dał się ponieść emocjom.

Od dłuższego czasu walczył z wrodzoną zapalczywością i brakiem rozwagi, lecz nagle zupełnie o tym zapomniał. Przyciągnął ją do siebie i objął ciasno ramionami. Znieruchomiała, jakby się wystraszyła. Na szczęście trwało to zaledwie sekundę. Już miał ją puścić, przeklinając się w duchu za głupotę, gdy raptem posłała mu szeroki uśmiech i wyraźnie się rozluźniła.

To miał być krótki i niewinny pocałunek. Chciał jej tylko podziękować. Za to, że na chwilę wyrwała go z otchłani rozpaczy. Jego stanowcze postanowienie wzięło w łeb, gdy tylko wyczuł jej uległość. Jakże miałby przestać, skoro jej ufne usta poddawały się jego pieszczotom? Zatracił się w niej bez reszty. Tulił ją, czerpiąc siłę z jej ciepła i całował bez opamiętania. Kiedy nieśmiało wysunęła język, przeszył go gwałtowny dreszcz pożądania. Przyciągnął ją jeszcze bliżej i jęknął z satysfakcją, czując, że jej brzuch ociera się o jego lędźwie.

Oderwała się od niego, wypuszczając głośno powietrze. W jej źrenicach wyraźnie malował się szok. Namacalny dowód jego podniecenia zepsuł całą magię chwili. Czar prysł, a on mógł tylko zbesztać się w skrytości za popędliwość. Rozochocony zupełnie zapomniał o zasadach obowiązujących w grze uwodzenia. Nigdy nie działaj pochopnie i nie ponaglaj kobiety, zwłaszcza takiej, której dobrze nie znasz.

– Proszę mi wybaczyć – odezwał się, odstępując w tył. – Poniosło mnie.

Dotknęła palcami lekko opuchniętych warg i popatrzyła na niego nieufnie. Była wzburzona, lecz dostrzegłszy w jej oczach odbicie własnych pragnień, poczuł przypływ męskiej dumy.

– Nic pani nie grozi – zapewnił pospiesznie, odsunąwszy się na bezpieczną odległość.

– Muszę… muszę już iść – oznajmiła bez tchu, spoglądając na drzwi. – W ogóle nie powinno mnie tu być…

A więc jest zamężna, pomyślał rozczarowany. Przyszła do klubu, żeby się dyskretnie zabawić. W takim razie czemu czuje się taki zawiedziony? Krótki romans z mężatką to najlepsze, co go może spotkać, zanim zacznie szukać kandydatki na żonę. Przynajmniej uniknie niepotrzebnych zobowiązań. Olly i Fred doradzają mu to od dawna.

– Odprowadzę panią do powozu.

– Do powozu? – powtórzyła zaskoczona, jakby przemawiał do niej w obcym języku. – Naturalnie… do powozu… – dodała, wygładziwszy nerwowo suknię. Jej dłoń prześlizgnęła się po brzuchu. – Ale… proszę się nie fatygować, wasza lordowska mość. To zbyteczne.

Miał ochotę zakląć. Wiedziała o jego tytule. Prawdopodobnie wiedziała, kim jest. Cóż, nie powinno go to dziwić. Po tym, co spotkało jego rodzinę, huczał o nim cały Londyn. Nic dziwnego, że nie chce, żeby widziano ją w jego towarzystwie. Od jakiegoś czasu jego nazwisko owiane było aurą skandalu.

Jego twarz przybrała wyraz chłodnej maski.

– Jak pani sobie życzy – rzekł wyniośle, jak przystało na napuszonego arystokratę.

Uśmiechnęła się nieśmiało.

– Dziękuję, że zechciał pan ze mną zatańczyć.

Ów niepewny uśmiech i nieznaczny, choć wyraźny akcent, którego nie potrafił zidentyfikować, sprawiły, że żywiej zabiło mu serce.

– Cała przyjemność po mojej stronie, milady – odparł bez namysłu. – Czy mógłbym znów się z panią zobaczyć? – Zamarł, zaskoczony słowami, które spłynęły z jego ust, nim zdążył nad nimi zapanować. Wkrótce doszedł do wniosku, że wcale ich nie żałuje. Niecierpliwie i z nadzieję czekał na odpowiedź.

– Ze mną? – wykrztusiła z niedowierzaniem.

Roześmiał się w głos i wziął ją za rękę. Uniósłszy jej dłoń do ust, cmoknął ją w nadgarstek, tuż nad rękawiczką.

– Naturalnie, że z panią. A z kimże by innym? – Pragnął jej. I wcale nie zamierzał walczyć z pokusą. Nie spojrzał na żadną kobietę od dnia wypadku. Kamień spadł mu z serca, kiedy przekonał się, że jeszcze nie wszystko stracone, że wciąż należy do świata żywych i jest w stanie czuć tak samo jak inni. – Chciałbym panią lepiej poznać. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, rzecz jasna.

Serce tłukło mu się w piersi jak oszalałe. Jak w czasach, gdy jako nieopierzony młodzian pierwszy raz smalił cholewki do panny, która wpadała mu w oko.

Spanikowana rozejrzała się dookoła. Jakby się spodziewała, że ktoś skoczy jej raptem do gardła.

– Nie, nie mogłabym – powiedziała to z ogromnym żalem, który tylko podsycił jego zapał.

– Ależ mogłaby pani – przekonywał z determinacją. – Wystarczy, że naprawdę pani tego zechce.

– Ale… to niemożliwe.

Swego czasu miał opinię hulaki. Flirtował i sypiał z najwytworniejszymi damami z towarzystwa. Lata praktyki nauczyły go tego i owego o sztuce zalotów.

– To będzie nasz mały sekret. Nikt się nie dowie. W każdym razie nie ode mnie. Ma pani moje słowo. – Przesunął niespiesznie palcem po jej policzku i dotknął obrzmiałej od pocałunków wargi. – Proszę… Bardzo mi na tym zależy.

– Nie mogę. To zbyt wielkie ryzyko.

– Niczego pani nie ryzykuje. Chcę tylko porozmawiać. Na tyłach klubu jest ogród. To ciche i ustronne miejsce. Wszystkie okiennice są zamknięte. – Wraz z pozostałymi właścicielami postarali się o dyskrecję na samym początku. Klub miał pozostać wolny od wścibskich oczu podglądaczy i pismaków. – Spotkajmy się tam jutro o siódmej wieczorem. Zostawię dla pani otwartą furtkę.

Sprawiała wrażenie zagubionej i było jej z tym do twarzy.

– Naprawdę, nie powinnam…

– Tak, wiem – odparł, wodząc kciukiem po jej masce. – Dziś też nie powinno pani tu być, a jednak pani przyszła.

Westchnęła i bezwiednie opuściła ramiona.

Jake był pewien, że wygrał, choć nie obyło się bez poczucia winy.

– Zgoda, jeśli zdołam się wyrwać… – W jej głosie znów pojawił się ów dziwaczny, przesadnie staranny akcent. Może jest cudzoziemką i próbuje brzmieć jak rodowita Angielka?

– Jeśli nie zjawi się pani jutro, będę na panią czekał pojutrze. I każdego kolejnego dnia, aż w końcu pani przyjdzie.

– Sama nie wiem… – z tymi słowy odwróciła się na pięcie i uciekła.

Ale on wiedział. Nie miał wątpliwości, że wkrótce znów ją zobaczy. Widział w jej zielonych oczach niekłamaną tęsknotę.

Wyszedł na korytarz i ruszył za nią. Nie spieszył się. Nie chciał jej spłoszyć. Gdy dotarł w końcu do wyjścia i wyjrzał na ulicę, jej powóz już zniknął.

– Czy mogę czymś panu służyć, wasza lordowska mość? – zapytał Snyder.

– Nie, dziękuję – odparł, uraczywszy go szerokim uśmiechem. – Niczego mi nie trzeba.

Odźwierny wlepił w niego zdumiony wzrok i długo nie mógł otrząsnąć się z szoku.

Zadowolony z siebie Jacob odszedł w stronę gabinetu, nucąc pod nosem melodię walca.

[1] Vitium et virtus (łac.) – rozpusta i cnota. (Przyp. tłum.).

Tytuł oryginału: An Innocent Maid for the Duke

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2017

Redaktor serii: Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga

© 2017 by Harlequin Books S.A.

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2019

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 9788327645173