Trupi bieg - Benedek Totth - ebook

Trupi bieg ebook

Benedek Totth

4,8

Opis

Bohaterowie psychothrillera węgierskiego prozaika Benedeka Tottha to grupa nastolatków trenujących wyczynowo pływanie. Łączą ich szkoła i sport, dzieli status materialny. Ich życie jest puste, pozbawione treści i radości. Pełna seksu i przemocy opowieść, mimo zabawnych dialogów, nie rozśmiesza. Wszystko jest tu kompulsywnym działaniem, którego celem staje się zapomnienie albo irracjonalna rywalizacja. Chłopcy są przyrównywani do rekinów, które nie mogą przestać płynąć, bo wtedy duszą się i martwe idą na dno. Jednak w przypadku bohaterów Tottha ten niepowstrzymany życiowy pęd – za narkotycznym odurzeniem, pornograficznymi doznaniami i coraz okrutniejszymi żartami wobec słabszych – zamienia się w „trupi bieg”, a oni sami albo przegrywają i rzeczywiście idą na dno, albo stają się żywymi zombi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Piotr_Kalwinski

Nie oderwiesz się od lektury

Porywający język
00

Popularność



Kolekcje



Niech so­bie my­ślą, co chcą, nie mia­łem za­miaru się uto­pić. Chcia­łem pły­nąć, aż po­kona mnie zmę­cze­nie – a to nie jest jedno i to samo.

Jo­seph Con­rad, Ta­jemny so­jusz­nik

Dla V.

DZIK

Suniemy no­wym ob­jaz­dem, Kacsa na­gle od­wraca głowę i pyta, gdzie my, kurwa, je­ste­śmy, ale wszy­scy stu­lają ryje, bo albo nie mają zie­lo­nego po­ję­cia, albo nie chcą pal­nąć głu­poty, albo pró­bują wy­pro­wa­dzić wszyst­kich w pole, że­by­śmy jesz­cze bar­dziej za­błą­dzili. Ja też nie znam tych oko­lic, w do­datku w strasz­nej chla­pie ni­czego nie wi­dać, a prze­cież sam bym się cie­szył, gdy­bym wie­dział, gdzie je­ste­śmy, bo ina­czej do usra­nej śmierci nie do­wle­czemy się do domu.

– To tam to nie rzeź­nia? – po­ka­zuję przy­po­mi­na­jący dzika wielki fa­bryczny bu­dy­nek, a Kacsa tylko duka: Niby gdzie, kurwa jego mać?, ale na próżno się od­wraca, po chwili je­ste­śmy za wiel­kim dźwię­ko­chłon­nym mu­rem i wszystko się roz­ciąga, jak w Gwiezd­nych woj­nach, kiedy przy­spie­szają do pręd­ko­ści świa­tła. Kacsa ma w so­bie coś z Har­ri­sona Forda, zwłasz­cza gdy w pół­mroku wi­dzę go od tyłu. Za­wsze on pro­wa­dzi, choć nie ma prawa jazdy, po­ży­czył od Mi­siego. Misi to jego cio­teczny brat i na fo­to­gra­fii są cał­kiem po­dobni. Nie ku­mam, skąd gów­niarz skom­bi­no­wał pa­piery, w le­cie do­piero skoń­czy szes­na­ście lat, ale jesz­cze ni­gdy nie za­li­czyli wpadki. Nie są­dzę, żeby Kacsa miał w przy­szło­ści swoje prawko. Trzy razy z rzędu ob­lał z prze­pi­sów, choć oj­ciec dał eg­za­mi­na­to­rowi w łapę.

Je­dziemy sa­mo­cho­dem Kacsy. Stary lis, nie chciał się przy­znać, że wziął od ojca, a prze­cież wiem, że mu za­je­bał. Oj­ciec Kacsy jest w po­rzo, ale nie ma lipy, żeby ot tak po pro­stu dał sy­necz­kowi trzy­stu­konną brykę za sto mi­lio­nów. Kacsa jedną rękę trzyma na kie­row­nicy, drugą grze­bie w tor­bie z McDo­nalda, ze znu­dzoną miną wy­ciąga Big Maca i wpy­cha ca­łego do gęby. Zwię­dłe li­ście sa­łaty spa­dają mu na spodnie. Zo­lika po­chyla się, chyba chce o coś za­py­tać, pró­buje wy­su­nąć głowę po­mię­dzy dwoma przed­nimi fo­te­lami, z im­pe­tem ude­rza o za­głó­wek. Za­wsze jest taki na­krę­cony, co­kol­wiek by pa­lił czy ły­kał. Nie wiem, jak działa na niego al­ko­hol, bo ni­gdy nie pije. Ostroż­nie się po­chy­lam, żeby spoj­rzeć po­nad ra­mio­nami Kacsy i zer­k­nąć na pręd­ko­ścio­mierz, ale wi­bru­jący nie­bie­skim bla­skiem rząd cy­fe­rek znika z ta­blicy i wi­dzę tylko, że za­czyna się od trójki albo ósemki. W ka­bi­nie kłębi się gę­sty, lepki dym, jak­by­śmy sie­dzieli w gi­gan­tycz­nej wa­cie cu­kro­wej. Kacsa pa­trzy na swoje uda, pró­buje zrzu­cić na pod­łogę ka­wałki sa­łaty, i tak długo przy nich grze­bie, aż resztki sosu roz­ma­zują się na spodniach.

– Wy­pier­dolę, kurwa mać, w po­wie­trze tego je­ba­nego Bur­ger Kinga! – wy­bu­cha z wście­kło­ścią.

– By­li­śmy w McDo­nal­dzie – za­uważa ci­cho Zo­lika, ude­rza­jąc się w czoło.

– Za­srana róż­nica – od­war­kuje Kacsa.

– Nie na­krę­caj się! – uśmie­cha się Bója z ka­mienną twa­rzą. – Ze sztucz­nej skóry zmyje się bez pro­blemu.

Bója gra w piłkę wodną i dla­tego tak go na­zy­wają, bo nie można go we­pchnąć pod wodę. Sto pięć ki­lo­gra­mów sa­mych mię­śni. Chło­paki z klasy ma­te­ma­tycz­nej tak na­zwali jed­nostkę miary. Bója pierw­szy miał owło­sie­nie wo­kół ptaka.

– Z ja­kiej, kurwa, sztucz­nej skóry? – od­gryza się ura­żony Kacsa.

– Ze sztucz­nej skóry, ta­kiej jak w po­ciągu – od­po­wiada Bója.

– Pierdu, pierdu – Kacsa nie od­pusz­cza, ale z tru­dem udaje mu się po­wstrzy­mać śmiech.

Bója za­do­wo­lony z sie­bie roz­siada się na fo­telu pa­sa­żera, jak gdyby wy­le­gi­wał się na le­żaku, środ­ko­wym i ser­decz­nym pal­cem za­ci­ska ża­rzą­cego się gru­bego skręta. Też jest zdrowo zja­rany, z tru­dem ła­pie po­wie­trze i uśmiech­nięty gapi się przed sie­bie, ni­czym wielki żółty ba­nan. Wła­śnie chcę za­cząć li­czyć, jak długo wy­trzyma bez po­wie­trza, kiedy na­gle, ni­czym wy­bu­dzony z głę­bo­kiego snu, spo­gląda na jo­inta, za­ciąga się ze sma­kiem i wy­pusz­cza­jąc dym pod nogi, po­daje im skręta. Ra­mię wy­dłuża mu się jak In­spek­to­rowi Ga­dże­towi.

– Dzięki-dzięki-dzięki – duka Zo­lika. – Już my­śla­łem, że bę­dziesz sam jar... jar... aż do­je­dziemy. – Plą­cze mu się ję­zyk, pró­buje jesz­cze raz, ale nie daje rady i wy­rywa Bói skręta. Je­stem mu wdzięczny, bo nie mu­szę ru­szać się z miej­sca, gdy mam chęć po­cią­gnąć. Zo­lika szybko za­ciąga się raz po raz, a kiedy wyj­muje skręta z ust, bi­bułka przy­le­pia mu się do warg i pęka. Mija cała wiecz­ność, za­nim pa­pie­ros znaj­dzie się w mo­ich rę­kach, a jed­nak się nie spie­szę. Chcę się roz­ko­szo­wać każdą se­kundą. Ostroż­nie wy­gła­dzam bi­bułkę, tur­lam w pal­cach cie­płego skręta. Kiedy się za­cią­gam, dra­pie mnie w gar­dle. Znów do­dali za dużo ty­to­niu, dla­tego jest taki gruby, nie z po­wodu trawy. Kacsa cy­ko­rzy się, że oj­ciec wy­czuje za­pach ma­ry­chy, choć wy­daje mi się, że by się nie po­znał i na­wet nie bę­dzie się przy­pier­da­lał, że pa­limy. Stary też za­wsze pro­wa­dzi z fa­jo­rem w zę­bach.

– No i co z tego? – pyta Bója, marsz­cząc czoło. Po­woli ce­dzi słowa, jak w te­le­wi­zyj­nych pro­gra­mach o zdal­nym le­cze­niu so­bo­wtór Buda Spen­cera wci­ska­jący kit eme­ry­tom.

– Ha­ska, niga’ – od­po­wiada Kacsa. Kilka mie­sięcy temu za­du­rzył się w ja­kimś ze­spole gra­ją­cym na pro­win­cji gang­ster­skiego rapa, te­raz też oni drę­czą nas z gło­śni­ków, i od tam­tego czasu, jak so­bie za­pali, bez prze­rwy coś bre­dzi o Mu­rzy­nach, i na­wet udaje mu się ga­dać do rymu.

– A ja mó­wię o Big Macu – Bója mruży oczy. Szczy­pią go od dymu.

– O Big Macu? – pyta Kacsa.

– No – Bója po­pija colę i czka­jąc, do­daje: – Śmier­dzi jak gówno. – Umie tak po­wie­dzieć na­wet cał­kiem dłu­gie zda­nia. Wiel­kie ma nie tylko płuca, ale i żo­łą­dek.

– Jak jesz­cze raz się we­tniesz, wy­sia­dasz – usztyw­nia się Kacsa.

Bója le­ni­wie ob­raca w kubku kostki lodu, nic go nie ru­sza, wie, że to tylko nie­groźne po­gróżki. Kacsa usta­wił skrzy­nię w try­bie drive i boi się zwol­nić. Nie ma mowy, żeby za­trzy­mał się na tym pust­ko­wiu tylko po to, żeby wy­sa­dzić Bóję. Na słowo „gówno” przy­cho­dzi mi na myśl pu­enta, ale mam chrypkę i nim udaje mi się do­być głos z gar­dła, Bója ry­czy na ca­łego, a ja za­po­mi­nam, co chcia­łem po­wie­dzieć.

– La­ski... – ry­czy, ude­rza­jąc o sie­bie ko­la­nami. – La­ski... – dusi się ze śmie­chu, aż łzy na­pły­wają mu do oczu. – ...ma­czały... – chwyta po­wie­trze – ...w ke­czu­pie... – I jesz­cze coś mówi, chyba że, że tam­pon, ale nie ro­zu­miem do­kład­nie, bo po­chli­pu­jąc, ociera łzy. Pa­trzymy na niego z Zo­liką, nie od­zy­wa­jąc się ani sło­wem, a on zerka na Kacsę i po chwili od­wraca się zdzi­wiony. To po­rządny chło­pak, ale cza­sami mar­twię się o niego. Albo z jego po­wodu.

– W Macu nie dają z ke­czu­pem – od­zywa się Zo­lika – ale z ta­kim spe­cjal­nym so­sem ro­bio­nym na pod­sta­wie se­kret­nego prze­pisu. – Wy­ma­wia przez A, ke­czap. Zo­lika ma ro­botę w McDo­nal­dzie, wie, o czym mówi.

– Pier­dol się, kurwa... – Kacsa urywa w pół zda­nia i spo­gląda na ostatni kęs Big Maca, który ści­ska po­mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym. Bója znów ry­czy ze śmie­chu, a Kacsa się wścieka. Wi­dzę w lu­sterku jego wy­krzy­wioną ze zło­ści twarz.

– W go­dzi­nach pracy nie czo­chramy freda – broni się ura­żony Zo­lika.

Ściem­nia. Wszy­scy czo­chrają freda.

Kacsa po­mru­kuje i wrzuca do po­piel­niczki resztki Big Maca.

Przez chwilę nie gra mu­zyka. Ci­cho mkniemy w noc­nych ciem­no­ściach. A kiedy za­czyna się ko­lejny utwór, Bója pyta:

– Ty, Zo­lika, co to była za szpry­cha?

– Która?

– Ta ruda przy au­to­ma­cie z lo­dami – od­po­wia­dam, a Bója tylko przy­ta­kuje. Mnie też wpa­dła w oko. Nie ro­zu­miem, dla­czego z ta­kim cy­cem za­suwa w Macu.

– To nie były lody – po­pra­wia mnie Zo­lika. – Tylko McFre­eze, z cze­ko­la­do­wym albo tru­skaw­ko­wym so­sem.

– Ja­sne, Zo­lika, McFre­eze – przy­ta­kuje Bója men­tor­skim to­nem. – Le­piej opo­wiedz o tej la­sce. – Zo­lika sie­dzi ci­cho. Bója od­wraca się, jego źre­nice są czarne ni­czym je­zioro w ko­palni. – Dziab­nął­byś ją, no nie?

Zo­lika traci re­zon, za­czyna się ją­kać, nie ro­zu­miem ani słowa, a po­tem znów mil­czy.

– Tą rudą z wielką mle­czar­nią? – Kacsa włą­cza się do roz­mowy. – Też bym ją po­su­nął – do­daje z wa­riac­kim uśmie­chem i niby przez przy­pa­dek uru­cha­mia wy­cie­raczki. Klnąc, szuka wy­łącz­nika, miga to na prawo, to na lewo, świeci re­flek­to­rami, z krza­ków jak gdyby wy­ła­nia się ja­kieś zwie­rzę, sarna albo dzik, w końcu przed­nią szybę za­lewa płyn do wy­cie­ra­czek. Bója ma już do­syć ta­kiej nie­udol­no­ści, sięga ręką przed oczyma Kacsy i wy­łą­cza wy­cie­raczki. Przez owady roz­ma­zane na szy­bie nic nie było wi­dać, te­raz płyn ścieka po szy­bie. Bója znów włą­cza wy­cie­raczki. Je­dziemy, a ryt­micz­nie po­ru­sza­jące się ra­miona wy­cie­ra­czek hip­no­ty­zują Kacsę. Jego głowa w jed­no­staj­nym ryt­mie po­ru­sza się od pra­wej do le­wej. Wy­su­wam się do przodu, po­kle­puję Bóję po ra­mie­niu, a kiedy się od­wraca, wska­zuję na Kacsę. Na szczę­ście Bója szybko kuma, o co cho­dzi, i wy­łą­cza wy­cie­raczki. Za­czyna ma­chać ręką tuż przed twa­rzą Kacsy, który na­gle po­trząsa głową i wy­bu­dza się z transu.

Chwilę wcze­śniej chcia­łem coś po­wie­dzieć o tam­tej ru­do­wło­sej dziew­czy­nie albo o sa­ła­cie, ale nie pa­mię­tam, czy w końcu się ode­zwa­łem, czy tylko wy­daje mi się, że coś po­wie­dzia­łem. Przez mo­ment my­ślę, że tylko mi się wy­daje, że coś mó­wi­łem, po czym na­gle przy­po­mi­nam so­bie, co chcia­łem po­wie­dzieć, albo co mi się wy­da­wało, że chcia­łem po­wie­dzieć, i wtedy już nie mam ochoty nic mó­wić. Pod­no­szę głowę, re­flek­tory oświe­tlają wielką ta­blicę ze zna­kiem na­ka­zu­ją­cym za­trzy­ma­nie się, przed­sta­wia­jącą fos­fo­ry­zu­jącą dłoń wiel­ko­ści czło­wieka. Nie chce ba­wić się z nami w łapki, co do tego można mieć pew­ność. Kacsa nie za­uwa­żył pasa albo nie zna tego znaku. Pew­nie nie było go na za­ję­ciach, kiedy prze­ra­biali znaki dro­gowe. Szara szosa błysz­czy od wil­goci ni­czym wielki nagi śli­mak. Cią­gle przy­cho­dzą mi na myśl ta­kie głu­poty. Kie­dyś za­ko­si­li­śmy Cy­ga­nom cały wo­rek śli­ma­ków, za­nie­śli­śmy pod go­spo­dar­stwo ja­kie­goś ogrod­nika i prze­rzu­ci­li­śmy przez ogro­dze­nie, niech so­bie ścierwa pod­je­dzą. Przez kilka dni cho­dzi­łem tam, cały czas na bra­mie wi­siała ta­bliczka, że do od­wo­ła­nia z po­wo­dów tech­nicz­nych nie pro­wa­dzimy sprze­daży. Dziwne, z pra­wej strony za­gro­dzili ta­śmą, choć tak na­prawdę by­łoby wszystko jedno, to wy­marła oko­lica, nikt nie nad­je­dzie z prze­ciwka, na­wet ru­muń­ski tir pro­wa­dzony przez przy­sy­pia­ją­cego kie­rowcę ani ukra­iń­ski mi­kro­bus z za­słon­kami w oknach.

Kacsa znów coś wy­ma­cuje, przy­ci­ska ja­kiś gu­zik, szyba się opusz­cza, a on prawą ręką sięga po resztkę fry­tek i wy­rzuca na jezd­nię. Sa­mo­chód zsuwa się w stronę rowu. Czuję, jak pocą mi się ręce. Moja twarz od­bija się w szy­bie. To nie mogę być ja, nie chcę, i choć ta twarz jest uśmiech­nięta, wy­daje się dzi­waczna. Zbyt stara albo zbyt młoda, sam nie wiem, pa­trzy na mnie, szcze­rząc zęby w uśmie­chu, a prze­cież ja się nie uśmie­cham. Po chwili za­mie­nia się w błysz­czącą czaszkę, wielką śmie­jącą się czaszkę, od­wra­cam się i wbi­jam wzrok w za­głó­wek.

– Trzy­maj się drogi – mówi Bója do Kacsy i za­czyna szu­kać przy­ci­sku, który otwiera szybę. Cią­gle jesz­cze trzy­mam w pal­cach skręta, za­cią­gam się. Bója znaj­duje przy­cisk. Te­raz, kiedy oby­dwie szyby są opusz­czone, w ka­bi­nie czuć dziwny wiatr, moje włosy tną chłodne po­wie­trze. Zo­lika przy­ci­ska dłoń do ucha, bła­ga­jąc, że­by­śmy za­mknęli te okna. Bója przy­ci­ska gu­zik. Szyba su­nie w górę, czuję, jak za­tyka mi się ucho, ale kiedy pró­buję je ode­tkać, ob­la­tuje mnie strach, że pękną mi bę­benki i mózg wy­pły­nie na ze­wnątrz. Po­wiedzmy so­bie, ze sztucz­nej skóry wy­pły­nie z ła­two­ścią. W gło­śni­kach dudni mu­zyka. Albo nad­cho­dzi po­tężna bu­rza. Bója bie­rze ko­ły­szący się na środ­ko­wej kon­soli wielki, pa­skudny pla­sti­kowy ku­bek, który przy­trzy­my­wał ko­la­nami, bo nie mie­ścił się w pod­stawce, wsuwa do ust słomkę, a kiedy pije na­pój, wciąga po­liczki. Pro­du­cenci sa­mo­cho­dów nie mogą na­dą­żyć za po­my­słami fast fo­odów. Ślina zbiera mi się w ustach. Wy­glą­dam przez okno, twarz zni­kła, my­ślę so­bie, że wszech­świat, kurwa, po­sze­rza się z pręd­ko­ścią świa­tła, i jest pewne jak nic, że ja­kaś szybka żar­ło­daj­nia już dawno wy­ku­piła tu wszyst­kie działki, a za­nim przy­będą pierwsi ko­smici, otwo­rzy kilka McSpace’ów, żeby na­tych­miast mo­gli na­żreć się po­dwój­nych bur­ge­rów z dużą por­cją fry­tek i pół­li­trową colą, bo tak naj­bar­dziej się opłaca.

Roz­sia­dam się na środku i śle­dzę pręd­ko­ścio­mierz. Na di­gi­tal­nym ekra­nie roz­my­wają się cy­fry, ale po chwili ob­raz się wy­ostrza i wi­dzę, że pę­dzimy z pręd­ko­ścią sto sie­dem­dzie­siąt sie­dem na go­dzinę. Jak­by­śmy je­chali po pro­stej, choć chyba je­ste­śmy na za­krę­cie. Prze­su­wam się na bok i przy­ci­skam głowę do zim­nej szyby. Kacsa do­daje gazu, to mocny sil­nik, ma do­bry ciąg, wci­ska mnie w skó­rzany fo­tel o ko­lo­rze sraczki. Bak jest pe­łen po brzegi, wszy­scy zrzu­ci­li­śmy kasę. Już, kurwa, ża­łuję, nie chcę zdech­nąć jak nę­dzarz. W ze­szłym roku w le­cie kilku chło­pa­ków z Füredu wy­pier­do­liło z za­krętu przy hur­towni z drzwiami i oknami, wbili się w kil­ku­set­letni dąb, który prze­trwał dzie­siątki burz, dwie wojny świa­towe i bu­dowę drogi. Przed wy­jaz­dem za­tan­ko­wali cały bak dzie­więć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­ok­ta­nową V-Po­wer i wy­le­cieli w po­wie­trze, a drzewo spło­nęło. Na­oczny świa­dek opo­wia­dał po­tem w miej­sco­wej ka­blówce, że jed­nemu udało się wy­do­stać z wraku, pa­liły mu się włosy i całe ubra­nie jak żoł­nie­rzom z Wiet­kongu po ataku na­pal­mem. Za­nim przy­je­chała straż po­żarna i uga­siła pło­mie­nie, ogień stra­wił pięć hek­ta­rów ku­ku­ry­dzy. Znowu za­kręt, a Kacsa nie zwal­nia. Mają kupę kasy, jego stary otwo­rzył nie­dawno obok sie­dziby Kryszny świ­niar­nię z uboj­nią. Wy­znawcy Kryszny za­szyli się w do­li­nie na końcu świata, żeby mo­dlić się od rana do wie­czora do swo­ich krów, a oj­ciec Kacsy na są­sied­nią działkę spę­dził stado man­ga­lic. Chce się do­ga­dać z McDo­nal­dem, żeby sprze­da­wali ham­bur­gery z mięsa man­ga­licy. Kie­dyś po­szli­śmy z klasą oglą­dać rzeź­nię. Obej­rze­li­śmy so­bie rzeź­nię i dół na pa­dlinę zgodne z unij­nymi nor­mami. Rzeź­nik opo­wia­dał, że tu jest tak czy­sto, że można jeść z pod­łogi.

– Kacsa – od­zy­wam się.

– Co jest?

– Zmień bieg.

– Że co?

– Zmień bieg.

Kacsa spo­gląda na drą­żek do zmiany bie­gów. Chwyta w dłoń i wtedy go oświeca.

– Idź, chuju, w pizdu, to au­to­mat.

Se­kundę póź­niej sa­mo­chód pod­ska­kuje, na­gle robi się ci­cho, jak gdyby po­łknęła nas wielka pu­chata be­stia. Czuję, jak re­zo­nują mi bę­benki. Kiedy wsia­da­li­śmy, któ­ryś chyba mó­wił, do­kąd je­dziemy, ale tego już nikt nie pa­mięta. Albo w ogóle nie mie­li­śmy żad­nego po­my­słu. Od kilku go­dzin krą­żymy po mie­ście i oko­licz­nych wsiach, ale w ja­kim kie­runku nie po­je­dziemy, za­wsze do­jeż­dżamy do ulicy Mło­dzieży 48 roku i za­trzy­mu­jemy się po­mię­dzy dzie­się­cio­pię­tro­wymi wie­żow­cami oświe­tlo­nymi żół­tym bla­skiem la­tarni. Same ronda, może za­krę­cić się w gło­wie.

Niki pod­nosi głowę na mo­ich ko­la­nach i pyta Kacsę, czy nie mógłby bar­dziej nor­mal­nie pro­wa­dzić. Od­gar­nia do tyłu brą­zowe włosy, zie­lo­no­nie­bie­skie świa­tełka sa­mo­cho­do­wego kom­pu­tera oświe­tlają jej twarz. Błysz­czą wil­gotne wargi. Prze­łyka ślinę. Kiedy cze­ka­li­śmy na Zo­likę na par­kingu za McDrive’em, zdą­żyła ob­słu­żyć Kacsę i Bóję. Po­wiedzmy, że nie wi­dzia­łem na wła­sne oczy, aku­rat po­sze­dłem do ki­bla, ale to bar­dzo praw­do­po­dobne, bo kiedy wsia­dłem do sa­mo­chodu i na nią spoj­rza­łem, po­wie­działa tylko tyle, że­bym chwilę po­cze­kał, bo boli ją gar­dło, a Kacsa i Bója za­częli się śmiać. Niki i czte­rech fa­ce­tów, i wszy­scy na nią lecą. Mnie ja­koś ni­gdy nie wy­szło, że­bym je­chał z czte­rema la­skami i wszyst­kie chciały się ze mną bzyk­nąć.

– Nie roz­ma­zało mi się? – pyta.

– Co ta­kiego?

– Szminka.

– Nie. – Pew­nie jest lo­do­od­porna, my­ślę so­bie, ale nic nie mó­wię, żeby Kacsa i Bója dali jej spo­kój.

– Su­per – uśmie­cha się Niki i gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu oznaj­mia: – Po­pro­szę skręta!

– Co jest? Jesz­cze się nie naja­ra­łaś? – pyta Kacsa.

– Ale je­steś durny! – mówi Niki, lecz to tylko uda­wana hi­ste­ria. Za­du­rzyła się w Kacsy, za­wsze on jest u niej pierw­szy w ko­lejce po loda. U jej sio­stry też. Zna­czy u sio­stry Niki. Zna­czy Kacsa. Zo­lika nie od­zywa się, chciałby do­cze­kać się na swoją ko­lej. Po­daję Niki skręta, głę­boko się za­ciąga, pa­pie­ros się ża­rzy, a z jej ust wy­łazi ośli­zgła, nie­bie­ska jasz­czurka.

– Co to jest? – pyta Niki. Kiedy to mówi, czuję dziwny smak.

– Ty­be­tań­ska cze­ko­lada – od­po­wiada Bója.

– Milka? – pyta Niki.

– Milka jest szwaj­car­ska – od­zywa się Zo­lika.

– Ta­kie jak trawka, tylko że to ha­szysz – tłu­ma­czy Bója.

– Tym odu­rzają się da­laj­la­mo­wie – do­rzuca Zo­lika.

– Aha, ku­mam – mówi Niki, jesz­cze raz się za­ciąga i od­daje mi skręta. Po­chyla się, pró­buje od­wró­cić w swoją stronę głowę Kacsy. Chce dmuch­nąć mu dy­mem w twarz. Pew­nie wi­działa taką scenę w fil­mie z John­nym Dep­pem. Nie, to chyba było z Ja­me­sem Franco. Kacsa nie od­wraca się, pa­trzy pro­sto przed sie­bie. Niki czuje się ura­żona. Pa­trzy na Zo­likę i uśmie­cha się do niego. Zo­lice stoi już od go­dziny, te­raz już mu chyba wy­star­czy, że Niki na niego pa­trzy. Przez całą drogę kom­bi­no­wał, kiedy przyj­dzie jego ko­lej, i nie wy­szło. Niki tak siada, żeby Kacsa wi­dział ją, gdy spoj­rzy w lu­sterko, wkłada rękę w spodnie Zo­liki i go ca­łuje. Kacsa wjeż­dża na kra­węż­nik, Niki śli­zga się ręka, a Zo­lika krzy­czy.

– Prze­pra­szam – mówi Niki z ża­lem. Zo­lika pró­buje się uśmie­chać, ale jego twarz tylko wy­krzy­wia dziwny gry­mas. Niki zerka w lu­sterko, jej spoj­rze­nie spo­tyka się ze spoj­rze­niem Kacsy, który robi to samo. Dłoń dziew­czyny z uśmie­chem od­wra­ca­ją­cej się do Zo­liki tra­fia na jego fu­jarę. Zo­lika wy­trzesz­cza oczy, pew­nie my­śli o swo­jej matce, żeby dłu­żej wy­trzy­mać. Zo­lika ma naj­brzyd­szą matkę na świe­cie, jej twarz bu­dzi więk­sze prze­ra­że­nie niż Jimmy Za­mbó, kiedy do­stał kulką w głowę. Ja też jak nie chcę koń­czyć, my­ślę o jego matce. Kacsa zdej­muje nogę z pe­dału, zwal­niamy, skrzy­nia bie­gów prze­łą­cza się i sil­nik za­czyna chry­pieć. Wpa­damy w ko­lejny za­kręt, wci­skam się w ty­łek Niki, a ona pra­wie po­łyka ptaka Zo­liki, coś mówi char­kli­wym gło­sem, ale nie da się zro­zu­mieć co. Chyba chce, że­by­śmy z niej zleźli.

– Nie ga­daj z peł­nymi ustami! – od­zywa się Kacsa i po chwili za­kręt jest już za nami. Znów mam po­czu­cie, że jed­nak prze­ży­li­śmy. Bója na­rzeka i czka. Nie po­doba mu się ta pręd­kość. Zo­lika po­pi­skuje, Kacsa usta­wia lu­sterko, żeby le­piej wi­dzieć Niki. W świe­tle re­flek­to­rów można do­strzec, że coś jest na dro­dze, ale Kacsa, na­wet gdyby to za­uwa­żył, nie zdą­żyłby od­sko­czyć. Sły­chać twarde, tępe ude­rze­nie, sa­mo­chód wy­ska­kuje w po­wie­trze, Zo­lika wrzesz­czy – z fu­jarą w ustach Niki – a ja upusz­czam skręta po­mię­dzy no­gami. Pró­buję strzep­nąć żar na pod­łogę. Kacsa z ca­łej siły wci­ska ha­mu­lec, wbi­jam się w opar­cie tyl­nego fo­tela, Bója wali głową w ta­blicę, a Niki spada na pod­łogę. Zo­lika cią­gle ry­czy ni­czym sza­kal. Albo skoń­czył, albo Niki mu od­gry­zła żo­łądź.

– O kurwa mać! – wrzesz­czy Kacsa.

– Cof­nij! – Bója trzyma się za głowę.

– Jak roz­walę tę brykę, oj­ciec mnie, kurwa, za­je­bie.

Niki pod­nosi się z pod­łogi. Mruży oczy z prze­ra­że­nia ni­czym sa­renka ośle­piona re­flek­to­rami. Ma zmierz­wione włosy i roz­ma­zaną szminkę.

– Czy ty je­steś  n o r m a l n y, Kacsa? – od­zywa się prze­stra­szona, ale w jej to­nie nie ma pre­ten­sji.

– Za­mknij­cie się!

Niki krzywi się ob­ra­żona, coś jesz­cze po­mru­kuje, ro­zu­miem z tego tylko tyle, że „śmieć” i „głu­pek”. Zo­lika ci­cho po­stę­kuje. Sa­mo­chód zje­chał do rowu, stoi przo­dem do wiel­kiego pola. Sil­nik zgasł. Przed le­do­wymi re­flek­to­rami kłę­bią się dym i mgła. Kacsa z ca­łej siły dep­cze ha­mu­lec. Od­wra­cam się. W czer­wo­nym bla­sku świa­teł stopu wi­dać za­rysy cze­goś ciem­nego. I po­dwójne ślady ha­mo­wa­nia. Trzesz­czy sty­gnący sil­nik, gdyby nie to, by­łoby ci­cho jak w gro­bie. Wy­sia­dam. Po­wie­trze jest chłodne, a prze­cież kiedy wy­jeż­dża­li­śmy, nie było zimno. Kręci mi się w gło­wie. Na mo­ment opie­ram się o sa­mo­chód i pod­cho­dzę do le­żą­cego na środku drogi ciała. Ku­cam. Gość leży na brzu­chu, ma na so­bie gruby płaszcz, gło­wię się, po co w cie­płą po­godę ta­kie ubra­nie. Przez chwilę nic nie ro­bię, tylko się przy­glą­dam, a kiedy prze­wra­cam go na bok, za­czyna char­czeć. Za­ro­śnięty sześć­dzie­się­cio­la­tek. Albo czter­dzie­sto­la­tek. Ude­rza mnie w nos woń al­ko­holu. Na czole ma głę­boką ranę, całą twarz we krwi. W miej­scu nosa wielka czarna dziura, z niej też bu­cha krew, pod ta­kim ką­tem, że spływa mu do ust. Drżą mu po­wieki, pró­buje otwo­rzyć oczy, ale rzęsy ma skle­jone krwią. Z ust idzie mu piana, bą­belki pę­kają w po­wie­trzu. Od­dy­cha. Do­tych­czas tylko na fil­mach wi­dzia­łem trupa, ale nie boję się tego, że te­raz zo­ba­czę na­prawdę, tylko tego, że to wszystko, ta krew i ten wi­dok w czer­wo­nym bla­sku świa­teł, wy­dają mi się piękne. Za ple­cami sły­szę ci­chy sze­lest. Kacsa wy­do­staje się z sa­mo­chodu i za­trza­skuje drzwiczki. Staje przed ma­ską, kuca i marsz­cząc czoło, ogląda zde­rzak, po czym maca kra­tow­nicę. Jest cały blady. W świe­tle re­flek­to­rów jego krę­cone włosy lśnią ni­czym au­re­ola. Wstaje, ale się nie po­ru­sza. Ośle­piły go lampy. Po­ciera oczy i mru­ga­jąc, ru­sza w moją stronę.

– Spier­da­lajmy stąd!

– Trzeba za­wo­łać po­go­to­wie.

– Po co? Mo­żemy je­chać.

– Nie sa­mo­cho­dowe, ty kre­ty­nie.

– Po kiego chuja chcesz wzy­wać po­go­to­wie?

– Jesz­cze żyje – mó­wię.

– Mam to gdzieś.

– Za­wo­łajmy po­go­to­wie – na­le­gam.

– Chyba za bar­dzo wal­ną­łeś się w łeb, co jest, kurwa mać? – rzęzi Kacsa.

– Nie.

– Po kiego chuja wzy­wać po­go­to­wie do dzika?

– To nie jest dzik.

– A co?

– Ja­kiś fra­jer.

– Gówno prawda.

– Mó­wię ci.

– Od­pier­dol się, to był dzik – upiera się Kacsa. – Na mur.

– Gówno prawda – po­wta­rzam.

Kacsa pod­cho­dzi bli­żej, przy­gląda się sta­rusz­kowi, sztur­cha go nogą, męż­czy­zna rzęzi. Kacsa cofa się i za­czyna hi­ste­rycz­nie krzy­czeć. Na­wet nie wie­dzia­łem, że ma taki wy­soki głos.

– Co za, kurwa, w ryj je­bany gad kła­dzie się na dro­dze. Głupi chuj, stary pe­dał.

– Za­dzwońmy po po­go­to­wie – mó­wię.

– Po­je­bało cię, kurwa? – wrzesz­czy Kacsa. – Uspo­kój się!

– Za­wo­łaj po­go­to­wie.

– Dla­czego ty nie za­wo­łasz? – Kacsa wy­ma­chuje swoją ko­mórką.

– Zo­sta­wi­łem te­le­fon w sa­mo­cho­dzie.

Kacsa spo­gląda na mnie. Wi­dzi, że nie ma wy­boru.

– Do­brze już, za­dzwo­nię po to twoje pier­do­lone po­go­to­wie – od­war­kuje Kacsa, a ja tylko stoję w miej­scu i pa­trzę. – A ty za­bierz go z drogi – do­daje po krót­kiej prze­rwie, czub­kiem buta sztur­cha­jąc roz­bitą głowę męż­czy­zny.

– Sam nie dam rady – mó­wię i na­gle ogar­nia mnie po­tworne zmę­cze­nie. Straszna ci­sza wśród pust­ko­wia. Na­wet nie sły­chać po­kwi­ki­wa­nia dzi­ków. Ani po­hu­ki­wa­nia sów. Nie ma tu nic.

Kacsa wraca do sa­mo­chodu, wsiada, a ja za­sta­na­wiam się, czy przy­pad­kiem nie jest tak, że to wszystko nie dzieje się z nami, że je­ste­śmy w zu­peł­nie in­nym miej­scu, ale nie umiem sam sie­bie prze­ko­nać, bo do­brze wiem, że nie bę­dziemy mieć ta­kiego farta. Chwilę póź­niej Bója i Zo­lika wy­sia­dają z bryki. Zo­lika trzyma się za kro­cze, Bója za czoło. Pod­cho­dzą do mnie. Pod po­de­szwami ich bu­tów skrzy­pią drobne ka­myczki. Stają obok.

– Co to jest? – pyta Zo­lika, po­dej­rze­wa­jąc, że coś jest nie w po­rządku, ale nie zdą­żam z od­po­wie­dzią, kiedy Bója już mu wszystko tłu­ma­czy.

– Mój brat lubi po­lo­wać – mówi. – Kie­dyś opo­wia­dał, że w cza­sie huczki sta­rym sam­com od­bija i rzu­cają się na sa­mo­chody.

– Co to jest? – pyta Zo­lika, drę­two wpa­trzony w męż­czy­znę.

Bója dąsa się, że Zo­lika wcina się w jego mo­no­log, ale po chwili do­ciera do niego, że tu coś jest bar­dzo nie halo, i do­kład­niej przy­gląda się le­żą­cemu na as­fal­cie ciem­nemu pa­gór­kowi.

– To nie dzika po­trą­ci­li­śmy? – pyta, ob­ma­cu­jąc czoło.

– Nie – od­po­wia­dam, prze­ły­ka­jąc ślinę.

– To ja­kiś gość? – pyta Zo­lika.

– Tak – od­po­wia­dam.

– Co, w pizdu, ro­bił o tej po­rze na środku drogi?

Zo­lika za­czyna się trząść.

– Nie za­da­waj, kurwa, ta­kich dur­nych py­tań. – Bója wkur­wia się, choć w prze­ci­wień­stwie do Zo­liki do­brze znosi stre­su­jące sy­tu­acje.

– Od­pier­dol­cie się – mam­ro­cze Zo­lika.

– Za­bierzmy go z szosy – od­zy­wam się.

– Co chcesz zro­bić? – pyta Zo­lika prze­ra­żony.

– Bója, złap go za nogi! Zo­lika, my weź­miemy go za ręce. – Zo­lika sztyw­nieje ze stra­chu. Pa­trzy na sta­ru­cha. Od­cze­kuję chwilę i pró­buję wy­trą­cić go z bez­ru­chu. – Zo­lika, złap go­ścia za ręce, do­brze?

– Co ta­kiego? – Nie ma po­ję­cia, gdzie jest.

– Za ręce.

– Co jest z jego rę­koma?

– Złap.

– Po co?

– Za­bie­rzemy go z drogi. – Zo­lika pa­trzy na mnie nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem. – Sam nie zle­zie – mó­wię, ale Zo­lika na­dal ni­czego nie kuma. Ogar­nia mnie bez­gra­niczny spo­kój. Je­stem mi­strzem zen. – Je­śli go nie za­bie­rzemy z tej jezdni, roz­jadą go na mia­zgę – tłu­ma­czę.

– Umrze? – pyta Zo­lika.

– Jak go tu zo­sta­wimy, to na pewno – od­po­wia­dam.

– Do­brze już, do­brze, czaję bazę – od­zywa się Zo­lika.

– We trzech damy radę – mó­wię.

– Dla­czego wła­śnie ja mam go trzy­mać za nogi? – pyta Bója.

– Nie kom­bi­nuj, Bója.

– A co, jak ma grzy­bicę?

– Bierz go, kurwa, za te nogi.

– Nie.

– Bója!

– To weź ty, jak ci tak za­leży! – Bója robi krok w tył i ob­ra­żony wsuwa ręce do kie­szeni.

Za­mie­niamy się. Ja ła­pię sta­ru­cha za nogi, Zo­lika za dwie ręce. Kiedy go pod­no­simy, po­char­kuje, Zo­lika ze stra­chu go pusz­cza, męż­czy­zna ude­rza twa­rzą w as­falt. Sły­chać trzask, to pew­nie ko­ści po­licz­kowe – my­ślę – bo nosa już i tak nie ma, po czym znów za­czyna char­czeć.

– Kurwa, Zo­lika, nie rób z sie­bie ta­kiej pier­doły!

– Prze­pra­szam, my­śla­łem...

– Ty le­piej nic nie myśl – mó­wię. – Tylko złap go za nogi.

Bója po­wstrzy­muje śmiech. Wyj­muje ko­mórkę.

– Pa­trz­cie! – mówi, a my od­wra­camy się w jego stronę. Błysk fle­sza.

– Od­biło ci, kurwa?! – mó­wię, pusz­czam nogi sta­rego, ru­szam w kie­runku Bói, żeby mu za­brać ko­mórkę.

– Ej, spoko! – od­zywa się Bója, a wi­dząc, że chcę mu za­brać te­le­fon, pod­nosi rękę i robi krok w tył.

– Daj mi to! – mó­wię.

– Da­waj!

– Nie.

– To wszystko ska­suj.

Bója za­my­śla się, po czym na­bur­mu­szony za­czyna kli­kać w wy­świe­tlacz.

– Pro­szę bar­dzo, kurwa mać, ska­so­wa­łem.

– Po­każ!

– No kurde, nie wie­rzę.

– Po­każ mi – po­wta­rzam, a kiedy Bója pod­suwa mi te­le­fon, wy­ry­wam mu go i bie­gnę w pole. W miarę jak od­da­lam się od drogi i sa­mo­chodu, robi się co­raz ciem­niej. Lecę po­mię­dzy bruz­dami. Bója za mną, ale wiem, że mnie nie do­goni. Gdzieś po trzy­dzie­stu me­trach za­trzy­muję się, sta­jąc ty­łem do drogi, za­kry­wam wy­świe­tlacz, żeby Bója nic nie wi­dział, i za­glą­dam do ka­ta­lo­gów.

– Nic ci nie zro­bię, kurwa, tylko od­daj mi mo­jego smart­fiaka – woła Bója. – Przy­się­gam, że ska­suję.

Głasz­czę ko­mórkę Bói i za cho­lerę nie mogę zna­leźć tego pie­przo­nego zdję­cia, same gołe la­ski, które ten kre­tyn z ukry­cia fo­to­gra­fo­wał w prze­bie­ralni, w końcu ka­suję cały ka­ta­log. Za­słu­żył so­bie, za­faj­das.

Koń­czę ro­botę i pod­no­szę wzrok, ale nic nie wi­dzę. Oczy mnie bolą od bla­sku wy­świe­tla­cza. Do­piero na pod­sta­wie od­gło­sów mniej wię­cej do­my­ślam się, gdzie jest szosa, i ru­szam z po­wro­tem.

Zo­lika nie od­cho­dzi od sta­ru­cha. Bója łazi po polu, więc we dwóch z Zo­liką za­cią­gamy męż­czy­znę do rowu. Zo­lika w mil­cze­niu, z oczyma okrą­głymi jak gu­ziki, szar­pie go za ra­mię, a ja za­sta­na­wiam się, czy Bója przy­pad­kiem nie ma ra­cji, że gość cho­ruje na grzy­bicę stóp, bo smród, ja­kim od niego je­dzie, jest nie do wy­trzy­ma­nia. Kacsa wy­siada z sa­mo­chodu i idzie w na­szą stronę.

– Jaki jest nu­mer do po­go­to­wia? – pyta, pod­cho­dząc.

– Dzie­więć­set je­de­na­ście – rzuca Zo­lika.

– Głupi je­steś, sie­dem­na­ście sześć­dzie­siąt dzie­więć – woła Bója za na­szymi ple­cami. Czyli jest bli­sko, trzeba uwa­żać. Kacsa szybko wy­biera nu­mer, pod­nosi ko­mórkę do ucha, chwilę mil­czy, wresz­cie od­suwa te­le­fon i pa­trzy na ekran.

– To jest nu­mer do sek­ste­le­fonu, ba­ra­nie – woła do Bói.

– Sto sie­dem – mó­wię. To ma być żart, bo nie wie­rzę, że ktoś mógłby być taki głupi, ale Kacsa dzwoni, po czym od­wraca się bez słowa i idzie do auta. Nie sły­szę, co mówi do te­le­fonu, ale jego głos brzmi dziw­nie. Kiedy otwiera drzwiczki, w środku za­pala się świa­tło. Niki ma­luje się, pa­trząc we wsteczne lu­sterko. Kacsa wsiada. Bója wraca na szosę i do­maga się swo­jej ko­mórki. Od­daję mu ją. Stwier­dza z za­do­wo­le­niem, że nie zro­bi­łem ani jed­nej rysy. Ucie­szy się, kurwa, jak zo­ba­czy, że ska­so­wa­łem mu zdję­cia tych pod­glą­da­nych la­sek.

Kacsa znów wy­siada z sa­mo­chodu i idzie w na­szą stronę.

– Jadą – mówi już na miej­scu.

– Jesz­cze żyje – stwier­dza Zo­lika blady jak ściana.

– Wiem, kre­ty­nie – mówi Kacsa. – Jak my­ślisz, po co dzwo­ni­łem po po­go­to­wie? No, spier­da­lajmy stąd.

– Ska­so­wa­łeś moje zdję­cia? – pyta Bója. Nie wie­rzy wła­snym oczom.

Mil­czę jak grób.

– A nie trzeba po­cze­kać, aż przy­jadą? – pyta Zo­lika.

– Nie – kwi­tuje Kacsa.

– Też mi się wy­daje, że le­piej po­cze­kajmy.

– Kurwa mać, ska­so­wa­łeś wszyst­kie zdję­cia – Bója co­raz bar­dziej ner­wowo grze­bie w te­le­fo­nie.

Udaję, że nie sły­sza­łem.

– I co za­mie­rzasz tu ro­bić? Opo­wiesz mu bajkę? – pyta Kacsa.

– Nie wiem – mó­wię. – Mo­gli­by­śmy opa­trzyć mu twarz.

– Za­tłukę tego dur­nia, kurwa je­bana. – Bója bie­gnie do mnie, po­sa­pu­jąc. – Ska­so­wa­łeś moje zdję­cia, gnoju – do­daje. Kiedy jest w ta­kim na­stroju, le­piej dać mu się spo­koj­nie wy­sza­leć, więc ro­bię krok w tył.

Kacsa od­wraca się do niego:

– Uspo­kój się wresz­cie, z ko­sza można przy­wró­cić.

Bója za­trzy­muje się. Chwilę my­śli i spo­gląda na mnie, śmie­jąc się od ucha do ucha.

Skręcę mu kark, jak gdzieś prze­śle te zdję­cia.

– Czym mamy go opa­trzyć? – pyta Zo­lika. Jak gdyby urwał się z in­nej pla­nety.

– Ban­da­żem – od­po­wia­dam i ob­ser­wuję Bóję, który raz po raz gła­ska ko­mórkę, po­wta­rza­jąc pod no­sem: kurwa mać, kurwa mać.

– Masz ban­daż? – pyta Kacsa.

– Wyj­mijmy z ap­teczki – od­po­wia­dam.

– Jesz­cze nie zro­bi­łem kursu – Zo­lika bez­rad­nie roz­kłada ra­miona.

– Sam za­ban­da­żuję – mó­wię.

– A może masz ochotę go zo­pe­ro­wać? – pyta Kacsa. – Za­raz tu bę­dzie po­go­to­wie.

– Chce mi się szczać – od­zywa się Zo­lika.

– Masz jesz­cze fu­jarę? – pyta Bója.

– Ni­g­dzie nie pój­dziesz, Zo­lika – na­ska­kuje na niego Kacsa.

– Pół mi­nuty – mówi Zo­lika i wy­biega na pole. Po­tyka się i na­gle woła z ciem­no­ści. – Zna­la­złem ro­wer.

– Nie do­ty­kaj! – wrzesz­czy Kacsa, ale jest już za późno. Zo­lika wy­łazi z krza­ków i pro­wa­dzi roz­wa­lony mę­ski ro­wer.

– Dla­czego? – pyta.

Kacsa nic nie od­po­wiada, wy­rywa Zo­lice ro­wer, wy­ciąga z kie­szeni ma­te­ria­łową chu­s­teczkę i za­czyna wy­cie­rać ramę. Tylne koło jest pa­skud­nie wy­krzy­wione, przy­po­mina wstęgę Möbiusa, którą ten kre­tyn Lázár po­ka­zy­wał na mat­mie.

– Do­bra już, czaję – przy­ta­kuje Zo­lika.

– Głupi je­steś jak but – mówi Kacsa i rzuca ro­wer do rowu.

Wra­camy do sa­mo­chodu i wsia­damy do środka. Kacsa włą­cza sil­nik, z tru­dem wrzuca wsteczny i pró­buje, wci­ska­jąc gaz do de­chy, wy­je­chać z rowu, ale rzecz ja­sna mu się nie udaje. Koła bok­sują, Kacsa ci­śnie moc­niej, aż palą się gumy.

– A co by było, gdy­by­śmy go wy­pchnęli? – pro­po­nuje Bója, bo wi­dzi, że ina­czej nie da się wy­je­chać.

Kacsa nic nie mówi, po­ta­kuje tylko głową, a my wy­sia­damy, wy­py­chamy sa­mo­chód z rowu, wsia­damy z po­wro­tem i od­jeż­dżamy. Chwilę je­dziemy w mil­cze­niu, ale ja­koś dziw­nie się czuję. Nie bar­dzo wiem, o co cho­dzi, w końcu do­my­ślam się, że od dawna nie za­dzwo­niła ni­czyja ko­mórka. Pa­trzę na ekran, może jest ja­kiś pro­blem z za­się­giem. Ale nie, są dwie kre­seczki, czyli wszystko w po­rządku. Tro­chę nie halo, że nikt do nas nie dzwoni.

Na ko­lej­nej dłuż­szej pro­stej Kacsa spo­gląda w lu­sterko i opie­prza Niki, po co ru­szała. Kiedy pró­buje je usta­wić, pra­wie zjeż­dża do rowu, ale na szczę­ście Bója ma re­fleks i udaje się utrzy­mać sa­mo­chód na pa­sie. Niki przy­ga­duje Kacsy, żeby le­piej pa­trzył na drogę i od­cze­pił się od tego lu­sterka, po­tem od­wraca się do mnie i prze­wra­ca­jąc oczyma, tłu­ma­czy, że bez lu­sterka nie da się po­pra­wić ma­ki­jażu.

– Dla­czego się za­trzy­ma­li­śmy? – pyta.

– Po­trą­ci­li­śmy... – za­czyna Zo­lika, ale Kacsa wrzesz­czy, żeby się za­mknął, bo mu za­raz przy­pier­doli.

– Uspo­kój się, Kacsa – bur­czy Bója na sie­dze­niu te­ścio­wej.

Je­dziemy wśród noc­nych ciem­no­ści. W sa­mo­cho­dzie pa­nuje nie­zno­śna ci­sza. Do­piero te­raz spo­strze­gam, że Kacsa nie włą­czył mu­zyki. Bója wy­gląda przez okno, maca czoło, w końcu ma do­syć tego, że wszy­scy mil­czą, i uru­cha­mia ra­dio.

– Jak my­śli­cie... – od­zywa się Zo­lika.

– Stul pysk! – Kacsa nie daje mu dojść do słowa.

Zo­lika coś mam­ro­cze pod no­sem, Bója nuci. Niki mruga co­raz bar­dziej prze­ra­żona, a nie­ła­two ją prze­stra­szyć. My­ślę, że jej też prze­szka­dza, że nikt nic nie mówi. Wresz­cie Bója prze­rywa mo­no­tonny szum sil­nika i mięk­kie pul­so­wa­nie dźwięku w gło­śni­kach.

– Ale to mia­sto jest pła­skie – mówi za­my­ślony.

– Nie ma z czego ska­kać – do­daje Zo­lika.

– A z wia­duktu? – py­tam.

– To jesz­cze da­leko.

– No to może z fa­lowca? – wtrąca się Zo­lika.

W ubie­głym roku dwóch ta­kich sko­czyło z mo­stu nad do­liną, zna­łem ich, z fa­lowca sko­czyło trzech, ale nie wiem, kto to był. To ra­czej ro­bot­ni­cza dziel­nica.

– Za­mknij­cie się, kurwa mać! – Kacsa w pół zda­nia prze­rywa roz­mowę, a my milk­niemy. Bója też nic nie mówi, już na­wet nie nuci pod no­sem, wy­gląda przez okno, pa­trzy na ciem­no­brą­zowe bruzdy albo na wła­sne od­bi­cie. Kacsa ude­rza pal­cami w kie­row­nicę. Zo­lika ob­gryza pa­znok­cie, nogi po­dry­gują mu w miej­scu. Gdy­bym pod­ło­żył pompkę, spo­koj­nie można by­łoby na­dmu­chać ro­dzinny ba­sen. Już je­ste­śmy w Füre­dzie, ronda po­ja­wiają się jedno po dru­gim, przy trze­cim czy czwar­tym tracę ra­chubę. Kacsa też się za­ga­pia, dwa razy ob­jeż­dża rondo, aż wresz­cie opusz­czamy je na nie­wła­ści­wym zjeź­dzie. Nic nie mó­wię. Wszystko mi jedno.

Droga jest co­raz gor­sza. Kacsa wjeż­dża w wielką ka­łużę, oczy­wi­ście wkur­wia się na maksa, ale na­prawdę się wścieka, kiedy nie­mal wjeż­dża na nie­oświe­tlony be­to­nowy słu­pek. Dep­cze ha­mu­lec. Kilka dłu­gich se­kund to­czymy się w stronę sze­ro­kiego be­to­no­wego bloku i za­trzy­mu­jemy się kilka cen­ty­me­trów przed nim.

Kacsa wali pię­ściami w kie­row­nicę i wrzesz­czy na całe gar­dło:

– Gdzie my, kurwa je­bana, je­ste­śmy?

– Włącz GPS! – pro­po­nuje Zo­lika, kiedy Kacsa z au­to­matu go opier­dala, po czym wyj­muje apa­rat ze schowka na rę­ka­wiczki. Bója po­maga mu uru­cho­mić GPS. Usta­wiony jest głos słod­kiej dzi­dzi, mówi, sy­la­bi­zu­jąc: „wrzuć wsteczny i cof­nij się sto me­trów”. Chyba coś było w tej tra­wie, bo staje mi na sam głos dziew­czyny.

Pół go­dziny za­biera nam po­wrót na główną drogę, a prze­cież by­li­śmy tylko trzy­sta me­trów od ronda. Mi­jamy sta­cję ben­zy­nową, na par­kingu stoi suka, w niej dwóch po­li­cjan­tów. Je­śli nas za­trzy­mają, je­ste­śmy ugo­to­wani. Mamy w sa­mo­cho­dzie małą to­rebkę trawy, trzy to­rebki ha­szu i jesz­cze ja­kieś kulki, o któ­rych nikt nie wie, co to jest – Kacsa do­stał je od di­lera – w mo­jej ko­mórce jest pełno na­gich fo­tek sio­stry Niki, która w sierp­niu skoń­czy czter­na­ście lat. Dziw­nie by było, gdyby za­mknęli nas aku­rat za dzie­cięce porno. W pier­dlu pe­do­file nie mają szans.

Pierw­szego wy­sa­dzamy Zo­likę. Mieszka w bloku na je­de­na­stym pię­trze ze swoją szpetną matką i sio­strą nim­fo­manką. Oj­ciec się zmył. Po­wiedzmy, że na jego miej­scu ja też bym się zmył.

Kacsa, nie zwal­nia­jąc, prze­jeż­dża obok klatki scho­do­wej.

– Kacsa – od­zywa się Zo­lika.

– Ci­cho siedź! – wrzesz­czy Kacsa.

– Prze­je­cha­łeś... – mówi Zo­lika.

– Wiem, kurde – prze­rywa mu Kacsa, na­ci­ska­jąc ha­mu­lec. Zo­lika nie po­ru­sza się, czeka, aż cof­niemy, w końcu do­ciera do niego, że Kacsa nie za­mie­rza co­fać. Otwiera drzwi, włą­cza się świa­tło na pod­su­fitce, Bója sięga, mru­żąc oczy, i go wy­py­cha. Zo­lika wy­ciąga rękę, Bója po­trząsa Kacsę lewą ręką, tam­ten coś mam­ro­cze. Zo­lika po­daje mi rękę i daje Niki trzy ca­łusy.

– Sorry, że... – mówi Niki, a Zo­lika wpada w za­kło­po­ta­nie. – Wiesz...

– Ach, nic dziw­nego – uśmie­cha się Zo­lika. Czyli nic mu się nie stało. Bez żo­łę­dzi nie byłby taki ele­gancki.

– Słodki je­steś – mówi Niki i daje mu jesz­cze jed­nego bu­ziaka.

– Ju­tro? – pyta Zo­lika, wy­sia­da­jąc z sa­mo­chodu.

– Tylko się ni­komu nie wy­ga­daj – bur­czy Kacsa.

– Nie cy­korz – mówi Zo­lika.

– Nie cy­ko­rzę – od­po­wiada Kacsa. – Tylko mó­wię.

– Wpół do szó­stej – mówi Bója.

Zo­lice nie udaje się za pierw­szym ra­zem za­mknąć drzwi, a kiedy otwiera je i za­myka, Kacsa znów do­daje gazu. Zo­lika cofa rękę. Od­wra­cam się, za­nim na rogu zdą­żymy za­krę­cić. Zo­lika drep­cze do klatki scho­do­wej ze spusz­czoną głową. Idzie pie­chotą na swoje pię­tro, przy­znał się kie­dyś, że boi się windy. Albo może nie chce obu­dzić matki.

Niki mieszka na­prze­ciw osie­dla, po dru­giej stro­nie czte­ro­pa­smo­wej drogi. Wjeż­dżamy od złej strony, ale po tym wie­czo­rze to już to­tal wszystko jedno. Kacsa ha­muje przed do­mem na środku ulicy i pa­trzy przed sie­bie w mil­cze­niu. Niki po­chyla się, chcąc go po­ca­ło­wać, ale Kacsa od­wraca głowę i bur­czy, żeby dała mu spo­kój. Więc ca­łuje głu­pawo uśmie­cha­ją­cego się Bóję, który też pró­buje ją po­ca­ło­wać. Mnie daje ca­łusa, a wy­sia­da­jąc z sa­mo­chodu, pyta szep­tem, czy to jed­nak nie był dzik.

– Nie – od­po­wia­dam, Niki po­ta­kuje, za­myka drzwiczki i ru­sza w kie­runku wej­ścia. Miesz­kają w wiel­kim ró­żo­wym domu, do któ­rego na­leży wielki zie­lony ogród. Jej oj­ciec jest przed­się­biorcą, no­wo­bo­gac­kim dur­niem, co jeź­dzi po mie­ście te­re­nówką. Wła­śnie są na wa­ka­cjach w Taj­lan­dii, Niki cią­gle cy­ko­rzy z po­wodu tsu­nami, bo jak jej zgredka uto­nie, to bę­dzie mu­siała pie­szo cho­dzić do szkoły.

Pięć mi­nut póź­niej Kacsa skręca w na­szą uliczkę i zwal­nia. Jak gdyby w ogóle nie miał za­miaru się za­trzy­mać. Wresz­cie par­kuje przed na­szym do­mem. Od­chrzą­kuję.

– Kacsa?

– Co jest?

– Za­wo­ła­łeś po­go­to­wie?

– Oczy­wi­ście – szybko od­po­wiada i coś bur­czy, ale nie ro­zu­miem z tego ani słowa.

– Skoczmy po po­łu­dniu na ba­sen – od­zywa się Bója. – Spraw­dzimy tę nową szat­niarkę.

– Oki – przy­ta­kuję.

Kacsa ga­zuje sil­nik. Wy­sia­dam i za­trza­skuję za sobą drzwi. Kiedy od­jeż­dżają, bu­chają mi w nos kłęby spa­lin. Idę do drzwi wej­ścio­wych, chwilę mę­czę się z zam­kiem, w końcu udaje mi się wło­żyć klucz. Prze­krę­cam go i na­ci­skam klamkę. Otwie­ra­jąc drzwi, upusz­czam na pod­łogę klu­cze. W du­żym po­koju pali się świa­tło. Od­kąd nie ma ojca, matka źle śpi w nocy.

– Je­steś? – pyta.

Nie od­po­wia­dam. Jest pół­mrok i aż gę­sto od dymu. Chęt­nie bym za­py­tał, dla­czego, kurwa, nie wy­wie­trzy, ale nie chce mi się kłó­cić. Matka trzyma w ręku książkę, jest otwarta do­kład­nie na tej sa­mej stro­nie, na któ­rej była, kiedy wy­cho­dzi­łem. Nie wiem, po co się mę­czy, ja na jej miej­scu oglą­dał­bym te­le­wi­zję. W żół­tej po­piel­niczce leży cały stos pe­tów. Szary po­piół wy­sy­puje się na stół i two­rzy na ob­ru­sie mały wzgó­rek.

– Gdzie by­łeś? – pyta.

– Z kum­plami.

– Znowu?

– Aha.

– Pi­li­ście?

– W week­end będą za­wody.

– Chodź, dam ci bu­ziaka.

– Nie, mamo, daj spo­kój! – mó­wię, ale do niej pod­cho­dzę.

Jej usta czuć pa­pie­ro­sami. Robi mi się nie­do­brze. Wy­no­szę po­piel­niczkę do kuchni, wy­rzu­cam pety do ku­bła, pod­cho­dzę do lo­dówki, jak gdyby re­flek­tory bły­skały mi w oczy. Mrużę je. Nie wiem, czego szu­kam. Znów robi mi się nie­do­brze, ale jed­no­cze­śnie je­stem głodny. Wy­cią­gam szu­fladę. Leży w niej ka­wa­łek sple­śnia­łego żół­tego sera, wy­gląda jak zde­chła mysz. Zie­lona i ku­dłata. Żeby nie zwy­mio­to­wać, wsu­wam szu­fladę na miej­sce. Za­my­kam drzwi lo­dówki. Wy­cie­ram usta. Wy­cho­dzę do ła­zienki. Spo­glą­dam w lu­stro. Mam prze­krwione jedno oko. Biorę z półki Vi­sine. Wkra­plam do pra­wego oka. Zimne kro­ple chło­dzą źre­nicę. Jak­bym wi­dział swoje oko przez okno pę­dzą­cego po­ciągu. Za­czy­nam ostrzej wi­dzieć. Wy­ci­skam na szczo­teczkę do zę­bów zimną pa­stę, myję zęby, idę do swo­jego po­koju, zdej­muję spodnie i rzu­cam je na zie­mię. Kładę się do łóżka w bok­ser­kach. Biorę do ręki pi­lota i prze­łą­czam ka­nały. Wa­szyng­toń­scy gli­nia­rze zro­bili sito z go­ścia, który z aku­mu­la­to­ro­wym śru­bo­krę­tem wy­szedł na ga­le­rię ka­mie­nicy. My­śleli, że ma w ręku broń. W No­wym Jorku ja­kaś ćpunka wraz z pra­niem wło­żyła do pralki dziecko i włą­czyła su­sze­nie na dzie­więć­dzie­siąt stopni. W Bag­da­dzie był wy­buch. Wszy­scy zgi­nęli. Jest druga w nocy. Cią­gle nie mogę za­snąć. Bolą mnie głowa i żo­łą­dek. Matka kręci się w kuchni. Ścią­gam Omen, jedną z czę­ści, i oglą­dam. Od­kąd za­ko­do­wali ka­nały por­no­gra­ficzne, oglą­dam tylko hor­rory i filmy przy­rod­ni­cze. Nie­dawno wi­dzia­łem do­ku­ment o Lar­rym, dziku ży­ją­cym w nie­woli, któ­rym chcieli po­kryć ma­ciorę z chlewu, dla ja­kie­goś eks­pe­ry­mentu, ale bie­dak za cho­lerę nie chciał wła­zić na baby, więc w końcu go uśpili i po­brali spermę. Przy­po­mina mi się Niki. I Viki. Wy­obra­żam so­bie, jak się ca­łują, ubrane w błysz­czące skó­rzane kur­tały, klę­kają przede mną i na zmianę do­bie­rają się do mo­jego wacka. W pół mi­nuty je­stem go­towy, od­wra­cam się do ściany i przy­kry­wam się koł­drą. Już pra­wie śpię, kiedy mi się przy­po­mina, że w nie­dzielę nie ma tre­ningu. Pró­buję wy­słać Zo­liemu ese­mesa, żeby nie zry­wał się o świ­cie, ale za­nim udaje mi się wkle­pać, że „w ndlę nie ma tren. Głup”, oczy stają mi w po­przek. Nie mogę zna­leźć jego nu­meru, za każ­dym ra­zem za da­leko prze­su­wam li­stę. Kiedy przy­po­mi­nam so­bie, że Niki nie­mal od­gry­zła mu fu­jarę, z mo­jego gar­dła do­by­wają się dziwne dźwięki. Naj­pierw my­ślę, że to płacz, ale prze­cież się śmieję. W Ome­nie chło­pak z wło­sami zro­bio­nymi na Be­atle­sów szy­kuje się, żeby za­tłuc matkę. Prze­rżnął­bym ją. Zna­czy matkę. Ju­tro po­pa­trzę w ne­cie.