Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohaterowie psychothrillera węgierskiego prozaika Benedeka Tottha to grupa nastolatków trenujących wyczynowo pływanie. Łączą ich szkoła i sport, dzieli status materialny. Ich życie jest puste, pozbawione treści i radości. Pełna seksu i przemocy opowieść, mimo zabawnych dialogów, nie rozśmiesza. Wszystko jest tu kompulsywnym działaniem, którego celem staje się zapomnienie albo irracjonalna rywalizacja. Chłopcy są przyrównywani do rekinów, które nie mogą przestać płynąć, bo wtedy duszą się i martwe idą na dno. Jednak w przypadku bohaterów Tottha ten niepowstrzymany życiowy pęd – za narkotycznym odurzeniem, pornograficznymi doznaniami i coraz okrutniejszymi żartami wobec słabszych – zamienia się w „trupi bieg”, a oni sami albo przegrywają i rzeczywiście idą na dno, albo stają się żywymi zombi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Niech sobie myślą, co chcą, nie miałem zamiaru się utopić. Chciałem płynąć, aż pokona mnie zmęczenie – a to nie jest jedno i to samo.
Joseph Conrad, Tajemny sojusznik
Dla V.
DZIK
Suniemy nowym objazdem, Kacsa nagle odwraca głowę i pyta, gdzie my, kurwa, jesteśmy, ale wszyscy stulają ryje, bo albo nie mają zielonego pojęcia, albo nie chcą palnąć głupoty, albo próbują wyprowadzić wszystkich w pole, żebyśmy jeszcze bardziej zabłądzili. Ja też nie znam tych okolic, w dodatku w strasznej chlapie niczego nie widać, a przecież sam bym się cieszył, gdybym wiedział, gdzie jesteśmy, bo inaczej do usranej śmierci nie dowleczemy się do domu.
– To tam to nie rzeźnia? – pokazuję przypominający dzika wielki fabryczny budynek, a Kacsa tylko duka: Niby gdzie, kurwa jego mać?, ale na próżno się odwraca, po chwili jesteśmy za wielkim dźwiękochłonnym murem i wszystko się rozciąga, jak w Gwiezdnych wojnach, kiedy przyspieszają do prędkości światła. Kacsa ma w sobie coś z Harrisona Forda, zwłaszcza gdy w półmroku widzę go od tyłu. Zawsze on prowadzi, choć nie ma prawa jazdy, pożyczył od Misiego. Misi to jego cioteczny brat i na fotografii są całkiem podobni. Nie kumam, skąd gówniarz skombinował papiery, w lecie dopiero skończy szesnaście lat, ale jeszcze nigdy nie zaliczyli wpadki. Nie sądzę, żeby Kacsa miał w przyszłości swoje prawko. Trzy razy z rzędu oblał z przepisów, choć ojciec dał egzaminatorowi w łapę.
Jedziemy samochodem Kacsy. Stary lis, nie chciał się przyznać, że wziął od ojca, a przecież wiem, że mu zajebał. Ojciec Kacsy jest w porzo, ale nie ma lipy, żeby ot tak po prostu dał syneczkowi trzystukonną brykę za sto milionów. Kacsa jedną rękę trzyma na kierownicy, drugą grzebie w torbie z McDonalda, ze znudzoną miną wyciąga Big Maca i wpycha całego do gęby. Zwiędłe liście sałaty spadają mu na spodnie. Zolika pochyla się, chyba chce o coś zapytać, próbuje wysunąć głowę pomiędzy dwoma przednimi fotelami, z impetem uderza o zagłówek. Zawsze jest taki nakręcony, cokolwiek by palił czy łykał. Nie wiem, jak działa na niego alkohol, bo nigdy nie pije. Ostrożnie się pochylam, żeby spojrzeć ponad ramionami Kacsy i zerknąć na prędkościomierz, ale wibrujący niebieskim blaskiem rząd cyferek znika z tablicy i widzę tylko, że zaczyna się od trójki albo ósemki. W kabinie kłębi się gęsty, lepki dym, jakbyśmy siedzieli w gigantycznej wacie cukrowej. Kacsa patrzy na swoje uda, próbuje zrzucić na podłogę kawałki sałaty, i tak długo przy nich grzebie, aż resztki sosu rozmazują się na spodniach.
– Wypierdolę, kurwa mać, w powietrze tego jebanego Burger Kinga! – wybucha z wściekłością.
– Byliśmy w McDonaldzie – zauważa cicho Zolika, uderzając się w czoło.
– Zasrana różnica – odwarkuje Kacsa.
– Nie nakręcaj się! – uśmiecha się Bója z kamienną twarzą. – Ze sztucznej skóry zmyje się bez problemu.
Bója gra w piłkę wodną i dlatego tak go nazywają, bo nie można go wepchnąć pod wodę. Sto pięć kilogramów samych mięśni. Chłopaki z klasy matematycznej tak nazwali jednostkę miary. Bója pierwszy miał owłosienie wokół ptaka.
– Z jakiej, kurwa, sztucznej skóry? – odgryza się urażony Kacsa.
– Ze sztucznej skóry, takiej jak w pociągu – odpowiada Bója.
– Pierdu, pierdu – Kacsa nie odpuszcza, ale z trudem udaje mu się powstrzymać śmiech.
Bója zadowolony z siebie rozsiada się na fotelu pasażera, jak gdyby wylegiwał się na leżaku, środkowym i serdecznym palcem zaciska żarzącego się grubego skręta. Też jest zdrowo zjarany, z trudem łapie powietrze i uśmiechnięty gapi się przed siebie, niczym wielki żółty banan. Właśnie chcę zacząć liczyć, jak długo wytrzyma bez powietrza, kiedy nagle, niczym wybudzony z głębokiego snu, spogląda na jointa, zaciąga się ze smakiem i wypuszczając dym pod nogi, podaje im skręta. Ramię wydłuża mu się jak Inspektorowi Gadżetowi.
– Dzięki-dzięki-dzięki – duka Zolika. – Już myślałem, że będziesz sam jar... jar... aż dojedziemy. – Plącze mu się język, próbuje jeszcze raz, ale nie daje rady i wyrywa Bói skręta. Jestem mu wdzięczny, bo nie muszę ruszać się z miejsca, gdy mam chęć pociągnąć. Zolika szybko zaciąga się raz po raz, a kiedy wyjmuje skręta z ust, bibułka przylepia mu się do warg i pęka. Mija cała wieczność, zanim papieros znajdzie się w moich rękach, a jednak się nie spieszę. Chcę się rozkoszować każdą sekundą. Ostrożnie wygładzam bibułkę, turlam w palcach ciepłego skręta. Kiedy się zaciągam, drapie mnie w gardle. Znów dodali za dużo tytoniu, dlatego jest taki gruby, nie z powodu trawy. Kacsa cykorzy się, że ojciec wyczuje zapach marychy, choć wydaje mi się, że by się nie poznał i nawet nie będzie się przypierdalał, że palimy. Stary też zawsze prowadzi z fajorem w zębach.
– No i co z tego? – pyta Bója, marszcząc czoło. Powoli cedzi słowa, jak w telewizyjnych programach o zdalnym leczeniu sobowtór Buda Spencera wciskający kit emerytom.
– Haska, niga’ – odpowiada Kacsa. Kilka miesięcy temu zadurzył się w jakimś zespole grającym na prowincji gangsterskiego rapa, teraz też oni dręczą nas z głośników, i od tamtego czasu, jak sobie zapali, bez przerwy coś bredzi o Murzynach, i nawet udaje mu się gadać do rymu.
– A ja mówię o Big Macu – Bója mruży oczy. Szczypią go od dymu.
– O Big Macu? – pyta Kacsa.
– No – Bója popija colę i czkając, dodaje: – Śmierdzi jak gówno. – Umie tak powiedzieć nawet całkiem długie zdania. Wielkie ma nie tylko płuca, ale i żołądek.
– Jak jeszcze raz się wetniesz, wysiadasz – usztywnia się Kacsa.
Bója leniwie obraca w kubku kostki lodu, nic go nie rusza, wie, że to tylko niegroźne pogróżki. Kacsa ustawił skrzynię w trybie drive i boi się zwolnić. Nie ma mowy, żeby zatrzymał się na tym pustkowiu tylko po to, żeby wysadzić Bóję. Na słowo „gówno” przychodzi mi na myśl puenta, ale mam chrypkę i nim udaje mi się dobyć głos z gardła, Bója ryczy na całego, a ja zapominam, co chciałem powiedzieć.
– Laski... – ryczy, uderzając o siebie kolanami. – Laski... – dusi się ze śmiechu, aż łzy napływają mu do oczu. – ...maczały... – chwyta powietrze – ...w keczupie... – I jeszcze coś mówi, chyba że, że tampon, ale nie rozumiem dokładnie, bo pochlipując, ociera łzy. Patrzymy na niego z Zoliką, nie odzywając się ani słowem, a on zerka na Kacsę i po chwili odwraca się zdziwiony. To porządny chłopak, ale czasami martwię się o niego. Albo z jego powodu.
– W Macu nie dają z keczupem – odzywa się Zolika – ale z takim specjalnym sosem robionym na podstawie sekretnego przepisu. – Wymawia przez A, keczap. Zolika ma robotę w McDonaldzie, wie, o czym mówi.
– Pierdol się, kurwa... – Kacsa urywa w pół zdania i spogląda na ostatni kęs Big Maca, który ściska pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Bója znów ryczy ze śmiechu, a Kacsa się wścieka. Widzę w lusterku jego wykrzywioną ze złości twarz.
– W godzinach pracy nie czochramy freda – broni się urażony Zolika.
Ściemnia. Wszyscy czochrają freda.
Kacsa pomrukuje i wrzuca do popielniczki resztki Big Maca.
Przez chwilę nie gra muzyka. Cicho mkniemy w nocnych ciemnościach. A kiedy zaczyna się kolejny utwór, Bója pyta:
– Ty, Zolika, co to była za szprycha?
– Która?
– Ta ruda przy automacie z lodami – odpowiadam, a Bója tylko przytakuje. Mnie też wpadła w oko. Nie rozumiem, dlaczego z takim cycem zasuwa w Macu.
– To nie były lody – poprawia mnie Zolika. – Tylko McFreeze, z czekoladowym albo truskawkowym sosem.
– Jasne, Zolika, McFreeze – przytakuje Bója mentorskim tonem. – Lepiej opowiedz o tej lasce. – Zolika siedzi cicho. Bója odwraca się, jego źrenice są czarne niczym jezioro w kopalni. – Dziabnąłbyś ją, no nie?
Zolika traci rezon, zaczyna się jąkać, nie rozumiem ani słowa, a potem znów milczy.
– Tą rudą z wielką mleczarnią? – Kacsa włącza się do rozmowy. – Też bym ją posunął – dodaje z wariackim uśmiechem i niby przez przypadek uruchamia wycieraczki. Klnąc, szuka wyłącznika, miga to na prawo, to na lewo, świeci reflektorami, z krzaków jak gdyby wyłania się jakieś zwierzę, sarna albo dzik, w końcu przednią szybę zalewa płyn do wycieraczek. Bója ma już dosyć takiej nieudolności, sięga ręką przed oczyma Kacsy i wyłącza wycieraczki. Przez owady rozmazane na szybie nic nie było widać, teraz płyn ścieka po szybie. Bója znów włącza wycieraczki. Jedziemy, a rytmicznie poruszające się ramiona wycieraczek hipnotyzują Kacsę. Jego głowa w jednostajnym rytmie porusza się od prawej do lewej. Wysuwam się do przodu, poklepuję Bóję po ramieniu, a kiedy się odwraca, wskazuję na Kacsę. Na szczęście Bója szybko kuma, o co chodzi, i wyłącza wycieraczki. Zaczyna machać ręką tuż przed twarzą Kacsy, który nagle potrząsa głową i wybudza się z transu.
Chwilę wcześniej chciałem coś powiedzieć o tamtej rudowłosej dziewczynie albo o sałacie, ale nie pamiętam, czy w końcu się odezwałem, czy tylko wydaje mi się, że coś powiedziałem. Przez moment myślę, że tylko mi się wydaje, że coś mówiłem, po czym nagle przypominam sobie, co chciałem powiedzieć, albo co mi się wydawało, że chciałem powiedzieć, i wtedy już nie mam ochoty nic mówić. Podnoszę głowę, reflektory oświetlają wielką tablicę ze znakiem nakazującym zatrzymanie się, przedstawiającą fosforyzującą dłoń wielkości człowieka. Nie chce bawić się z nami w łapki, co do tego można mieć pewność. Kacsa nie zauważył pasa albo nie zna tego znaku. Pewnie nie było go na zajęciach, kiedy przerabiali znaki drogowe. Szara szosa błyszczy od wilgoci niczym wielki nagi ślimak. Ciągle przychodzą mi na myśl takie głupoty. Kiedyś zakosiliśmy Cyganom cały worek ślimaków, zanieśliśmy pod gospodarstwo jakiegoś ogrodnika i przerzuciliśmy przez ogrodzenie, niech sobie ścierwa podjedzą. Przez kilka dni chodziłem tam, cały czas na bramie wisiała tabliczka, że do odwołania z powodów technicznych nie prowadzimy sprzedaży. Dziwne, z prawej strony zagrodzili taśmą, choć tak naprawdę byłoby wszystko jedno, to wymarła okolica, nikt nie nadjedzie z przeciwka, nawet rumuński tir prowadzony przez przysypiającego kierowcę ani ukraiński mikrobus z zasłonkami w oknach.
Kacsa znów coś wymacuje, przyciska jakiś guzik, szyba się opuszcza, a on prawą ręką sięga po resztkę frytek i wyrzuca na jezdnię. Samochód zsuwa się w stronę rowu. Czuję, jak pocą mi się ręce. Moja twarz odbija się w szybie. To nie mogę być ja, nie chcę, i choć ta twarz jest uśmiechnięta, wydaje się dziwaczna. Zbyt stara albo zbyt młoda, sam nie wiem, patrzy na mnie, szczerząc zęby w uśmiechu, a przecież ja się nie uśmiecham. Po chwili zamienia się w błyszczącą czaszkę, wielką śmiejącą się czaszkę, odwracam się i wbijam wzrok w zagłówek.
– Trzymaj się drogi – mówi Bója do Kacsy i zaczyna szukać przycisku, który otwiera szybę. Ciągle jeszcze trzymam w palcach skręta, zaciągam się. Bója znajduje przycisk. Teraz, kiedy obydwie szyby są opuszczone, w kabinie czuć dziwny wiatr, moje włosy tną chłodne powietrze. Zolika przyciska dłoń do ucha, błagając, żebyśmy zamknęli te okna. Bója przyciska guzik. Szyba sunie w górę, czuję, jak zatyka mi się ucho, ale kiedy próbuję je odetkać, oblatuje mnie strach, że pękną mi bębenki i mózg wypłynie na zewnątrz. Powiedzmy sobie, ze sztucznej skóry wypłynie z łatwością. W głośnikach dudni muzyka. Albo nadchodzi potężna burza. Bója bierze kołyszący się na środkowej konsoli wielki, paskudny plastikowy kubek, który przytrzymywał kolanami, bo nie mieścił się w podstawce, wsuwa do ust słomkę, a kiedy pije napój, wciąga policzki. Producenci samochodów nie mogą nadążyć za pomysłami fast foodów. Ślina zbiera mi się w ustach. Wyglądam przez okno, twarz znikła, myślę sobie, że wszechświat, kurwa, poszerza się z prędkością światła, i jest pewne jak nic, że jakaś szybka żarłodajnia już dawno wykupiła tu wszystkie działki, a zanim przybędą pierwsi kosmici, otworzy kilka McSpace’ów, żeby natychmiast mogli nażreć się podwójnych burgerów z dużą porcją frytek i półlitrową colą, bo tak najbardziej się opłaca.
Rozsiadam się na środku i śledzę prędkościomierz. Na digitalnym ekranie rozmywają się cyfry, ale po chwili obraz się wyostrza i widzę, że pędzimy z prędkością sto siedemdziesiąt siedem na godzinę. Jakbyśmy jechali po prostej, choć chyba jesteśmy na zakręcie. Przesuwam się na bok i przyciskam głowę do zimnej szyby. Kacsa dodaje gazu, to mocny silnik, ma dobry ciąg, wciska mnie w skórzany fotel o kolorze sraczki. Bak jest pełen po brzegi, wszyscy zrzuciliśmy kasę. Już, kurwa, żałuję, nie chcę zdechnąć jak nędzarz. W zeszłym roku w lecie kilku chłopaków z Füredu wypierdoliło z zakrętu przy hurtowni z drzwiami i oknami, wbili się w kilkusetletni dąb, który przetrwał dziesiątki burz, dwie wojny światowe i budowę drogi. Przed wyjazdem zatankowali cały bak dziewięćdziesięciodziewięciooktanową V-Power i wylecieli w powietrze, a drzewo spłonęło. Naoczny świadek opowiadał potem w miejscowej kablówce, że jednemu udało się wydostać z wraku, paliły mu się włosy i całe ubranie jak żołnierzom z Wietkongu po ataku napalmem. Zanim przyjechała straż pożarna i ugasiła płomienie, ogień strawił pięć hektarów kukurydzy. Znowu zakręt, a Kacsa nie zwalnia. Mają kupę kasy, jego stary otworzył niedawno obok siedziby Kryszny świniarnię z ubojnią. Wyznawcy Kryszny zaszyli się w dolinie na końcu świata, żeby modlić się od rana do wieczora do swoich krów, a ojciec Kacsy na sąsiednią działkę spędził stado mangalic. Chce się dogadać z McDonaldem, żeby sprzedawali hamburgery z mięsa mangalicy. Kiedyś poszliśmy z klasą oglądać rzeźnię. Obejrzeliśmy sobie rzeźnię i dół na padlinę zgodne z unijnymi normami. Rzeźnik opowiadał, że tu jest tak czysto, że można jeść z podłogi.
– Kacsa – odzywam się.
– Co jest?
– Zmień bieg.
– Że co?
– Zmień bieg.
Kacsa spogląda na drążek do zmiany biegów. Chwyta w dłoń i wtedy go oświeca.
– Idź, chuju, w pizdu, to automat.
Sekundę później samochód podskakuje, nagle robi się cicho, jak gdyby połknęła nas wielka puchata bestia. Czuję, jak rezonują mi bębenki. Kiedy wsiadaliśmy, któryś chyba mówił, dokąd jedziemy, ale tego już nikt nie pamięta. Albo w ogóle nie mieliśmy żadnego pomysłu. Od kilku godzin krążymy po mieście i okolicznych wsiach, ale w jakim kierunku nie pojedziemy, zawsze dojeżdżamy do ulicy Młodzieży 48 roku i zatrzymujemy się pomiędzy dziesięciopiętrowymi wieżowcami oświetlonymi żółtym blaskiem latarni. Same ronda, może zakręcić się w głowie.
Niki podnosi głowę na moich kolanach i pyta Kacsę, czy nie mógłby bardziej normalnie prowadzić. Odgarnia do tyłu brązowe włosy, zielononiebieskie światełka samochodowego komputera oświetlają jej twarz. Błyszczą wilgotne wargi. Przełyka ślinę. Kiedy czekaliśmy na Zolikę na parkingu za McDrive’em, zdążyła obsłużyć Kacsę i Bóję. Powiedzmy, że nie widziałem na własne oczy, akurat poszedłem do kibla, ale to bardzo prawdopodobne, bo kiedy wsiadłem do samochodu i na nią spojrzałem, powiedziała tylko tyle, żebym chwilę poczekał, bo boli ją gardło, a Kacsa i Bója zaczęli się śmiać. Niki i czterech facetów, i wszyscy na nią lecą. Mnie jakoś nigdy nie wyszło, żebym jechał z czterema laskami i wszystkie chciały się ze mną bzyknąć.
– Nie rozmazało mi się? – pyta.
– Co takiego?
– Szminka.
– Nie. – Pewnie jest lodoodporna, myślę sobie, ale nic nie mówię, żeby Kacsa i Bója dali jej spokój.
– Super – uśmiecha się Niki i głosem nieznoszącym sprzeciwu oznajmia: – Poproszę skręta!
– Co jest? Jeszcze się nie najarałaś? – pyta Kacsa.
– Ale jesteś durny! – mówi Niki, lecz to tylko udawana histeria. Zadurzyła się w Kacsy, zawsze on jest u niej pierwszy w kolejce po loda. U jej siostry też. Znaczy u siostry Niki. Znaczy Kacsa. Zolika nie odzywa się, chciałby doczekać się na swoją kolej. Podaję Niki skręta, głęboko się zaciąga, papieros się żarzy, a z jej ust wyłazi oślizgła, niebieska jaszczurka.
– Co to jest? – pyta Niki. Kiedy to mówi, czuję dziwny smak.
– Tybetańska czekolada – odpowiada Bója.
– Milka? – pyta Niki.
– Milka jest szwajcarska – odzywa się Zolika.
– Takie jak trawka, tylko że to haszysz – tłumaczy Bója.
– Tym odurzają się dalajlamowie – dorzuca Zolika.
– Aha, kumam – mówi Niki, jeszcze raz się zaciąga i oddaje mi skręta. Pochyla się, próbuje odwrócić w swoją stronę głowę Kacsy. Chce dmuchnąć mu dymem w twarz. Pewnie widziała taką scenę w filmie z Johnnym Deppem. Nie, to chyba było z Jamesem Franco. Kacsa nie odwraca się, patrzy prosto przed siebie. Niki czuje się urażona. Patrzy na Zolikę i uśmiecha się do niego. Zolice stoi już od godziny, teraz już mu chyba wystarczy, że Niki na niego patrzy. Przez całą drogę kombinował, kiedy przyjdzie jego kolej, i nie wyszło. Niki tak siada, żeby Kacsa widział ją, gdy spojrzy w lusterko, wkłada rękę w spodnie Zoliki i go całuje. Kacsa wjeżdża na krawężnik, Niki ślizga się ręka, a Zolika krzyczy.
– Przepraszam – mówi Niki z żalem. Zolika próbuje się uśmiechać, ale jego twarz tylko wykrzywia dziwny grymas. Niki zerka w lusterko, jej spojrzenie spotyka się ze spojrzeniem Kacsy, który robi to samo. Dłoń dziewczyny z uśmiechem odwracającej się do Zoliki trafia na jego fujarę. Zolika wytrzeszcza oczy, pewnie myśli o swojej matce, żeby dłużej wytrzymać. Zolika ma najbrzydszą matkę na świecie, jej twarz budzi większe przerażenie niż Jimmy Zambó, kiedy dostał kulką w głowę. Ja też jak nie chcę kończyć, myślę o jego matce. Kacsa zdejmuje nogę z pedału, zwalniamy, skrzynia biegów przełącza się i silnik zaczyna chrypieć. Wpadamy w kolejny zakręt, wciskam się w tyłek Niki, a ona prawie połyka ptaka Zoliki, coś mówi charkliwym głosem, ale nie da się zrozumieć co. Chyba chce, żebyśmy z niej zleźli.
– Nie gadaj z pełnymi ustami! – odzywa się Kacsa i po chwili zakręt jest już za nami. Znów mam poczucie, że jednak przeżyliśmy. Bója narzeka i czka. Nie podoba mu się ta prędkość. Zolika popiskuje, Kacsa ustawia lusterko, żeby lepiej widzieć Niki. W świetle reflektorów można dostrzec, że coś jest na drodze, ale Kacsa, nawet gdyby to zauważył, nie zdążyłby odskoczyć. Słychać twarde, tępe uderzenie, samochód wyskakuje w powietrze, Zolika wrzeszczy – z fujarą w ustach Niki – a ja upuszczam skręta pomiędzy nogami. Próbuję strzepnąć żar na podłogę. Kacsa z całej siły wciska hamulec, wbijam się w oparcie tylnego fotela, Bója wali głową w tablicę, a Niki spada na podłogę. Zolika ciągle ryczy niczym szakal. Albo skończył, albo Niki mu odgryzła żołądź.
– O kurwa mać! – wrzeszczy Kacsa.
– Cofnij! – Bója trzyma się za głowę.
– Jak rozwalę tę brykę, ojciec mnie, kurwa, zajebie.
Niki podnosi się z podłogi. Mruży oczy z przerażenia niczym sarenka oślepiona reflektorami. Ma zmierzwione włosy i rozmazaną szminkę.
– Czy ty jesteś n o r m a l n y, Kacsa? – odzywa się przestraszona, ale w jej tonie nie ma pretensji.
– Zamknijcie się!
Niki krzywi się obrażona, coś jeszcze pomrukuje, rozumiem z tego tylko tyle, że „śmieć” i „głupek”. Zolika cicho postękuje. Samochód zjechał do rowu, stoi przodem do wielkiego pola. Silnik zgasł. Przed ledowymi reflektorami kłębią się dym i mgła. Kacsa z całej siły depcze hamulec. Odwracam się. W czerwonym blasku świateł stopu widać zarysy czegoś ciemnego. I podwójne ślady hamowania. Trzeszczy stygnący silnik, gdyby nie to, byłoby cicho jak w grobie. Wysiadam. Powietrze jest chłodne, a przecież kiedy wyjeżdżaliśmy, nie było zimno. Kręci mi się w głowie. Na moment opieram się o samochód i podchodzę do leżącego na środku drogi ciała. Kucam. Gość leży na brzuchu, ma na sobie gruby płaszcz, głowię się, po co w ciepłą pogodę takie ubranie. Przez chwilę nic nie robię, tylko się przyglądam, a kiedy przewracam go na bok, zaczyna charczeć. Zarośnięty sześćdziesięciolatek. Albo czterdziestolatek. Uderza mnie w nos woń alkoholu. Na czole ma głęboką ranę, całą twarz we krwi. W miejscu nosa wielka czarna dziura, z niej też bucha krew, pod takim kątem, że spływa mu do ust. Drżą mu powieki, próbuje otworzyć oczy, ale rzęsy ma sklejone krwią. Z ust idzie mu piana, bąbelki pękają w powietrzu. Oddycha. Dotychczas tylko na filmach widziałem trupa, ale nie boję się tego, że teraz zobaczę naprawdę, tylko tego, że to wszystko, ta krew i ten widok w czerwonym blasku świateł, wydają mi się piękne. Za plecami słyszę cichy szelest. Kacsa wydostaje się z samochodu i zatrzaskuje drzwiczki. Staje przed maską, kuca i marszcząc czoło, ogląda zderzak, po czym maca kratownicę. Jest cały blady. W świetle reflektorów jego kręcone włosy lśnią niczym aureola. Wstaje, ale się nie porusza. Oślepiły go lampy. Pociera oczy i mrugając, rusza w moją stronę.
– Spierdalajmy stąd!
– Trzeba zawołać pogotowie.
– Po co? Możemy jechać.
– Nie samochodowe, ty kretynie.
– Po kiego chuja chcesz wzywać pogotowie?
– Jeszcze żyje – mówię.
– Mam to gdzieś.
– Zawołajmy pogotowie – nalegam.
– Chyba za bardzo walnąłeś się w łeb, co jest, kurwa mać? – rzęzi Kacsa.
– Nie.
– Po kiego chuja wzywać pogotowie do dzika?
– To nie jest dzik.
– A co?
– Jakiś frajer.
– Gówno prawda.
– Mówię ci.
– Odpierdol się, to był dzik – upiera się Kacsa. – Na mur.
– Gówno prawda – powtarzam.
Kacsa podchodzi bliżej, przygląda się staruszkowi, szturcha go nogą, mężczyzna rzęzi. Kacsa cofa się i zaczyna histerycznie krzyczeć. Nawet nie wiedziałem, że ma taki wysoki głos.
– Co za, kurwa, w ryj jebany gad kładzie się na drodze. Głupi chuj, stary pedał.
– Zadzwońmy po pogotowie – mówię.
– Pojebało cię, kurwa? – wrzeszczy Kacsa. – Uspokój się!
– Zawołaj pogotowie.
– Dlaczego ty nie zawołasz? – Kacsa wymachuje swoją komórką.
– Zostawiłem telefon w samochodzie.
Kacsa spogląda na mnie. Widzi, że nie ma wyboru.
– Dobrze już, zadzwonię po to twoje pierdolone pogotowie – odwarkuje Kacsa, a ja tylko stoję w miejscu i patrzę. – A ty zabierz go z drogi – dodaje po krótkiej przerwie, czubkiem buta szturchając rozbitą głowę mężczyzny.
– Sam nie dam rady – mówię i nagle ogarnia mnie potworne zmęczenie. Straszna cisza wśród pustkowia. Nawet nie słychać pokwikiwania dzików. Ani pohukiwania sów. Nie ma tu nic.
Kacsa wraca do samochodu, wsiada, a ja zastanawiam się, czy przypadkiem nie jest tak, że to wszystko nie dzieje się z nami, że jesteśmy w zupełnie innym miejscu, ale nie umiem sam siebie przekonać, bo dobrze wiem, że nie będziemy mieć takiego farta. Chwilę później Bója i Zolika wysiadają z bryki. Zolika trzyma się za krocze, Bója za czoło. Podchodzą do mnie. Pod podeszwami ich butów skrzypią drobne kamyczki. Stają obok.
– Co to jest? – pyta Zolika, podejrzewając, że coś jest nie w porządku, ale nie zdążam z odpowiedzią, kiedy Bója już mu wszystko tłumaczy.
– Mój brat lubi polować – mówi. – Kiedyś opowiadał, że w czasie huczki starym samcom odbija i rzucają się na samochody.
– Co to jest? – pyta Zolika, drętwo wpatrzony w mężczyznę.
Bója dąsa się, że Zolika wcina się w jego monolog, ale po chwili dociera do niego, że tu coś jest bardzo nie halo, i dokładniej przygląda się leżącemu na asfalcie ciemnemu pagórkowi.
– To nie dzika potrąciliśmy? – pyta, obmacując czoło.
– Nie – odpowiadam, przełykając ślinę.
– To jakiś gość? – pyta Zolika.
– Tak – odpowiadam.
– Co, w pizdu, robił o tej porze na środku drogi?
Zolika zaczyna się trząść.
– Nie zadawaj, kurwa, takich durnych pytań. – Bója wkurwia się, choć w przeciwieństwie do Zoliki dobrze znosi stresujące sytuacje.
– Odpierdolcie się – mamrocze Zolika.
– Zabierzmy go z szosy – odzywam się.
– Co chcesz zrobić? – pyta Zolika przerażony.
– Bója, złap go za nogi! Zolika, my weźmiemy go za ręce. – Zolika sztywnieje ze strachu. Patrzy na starucha. Odczekuję chwilę i próbuję wytrącić go z bezruchu. – Zolika, złap gościa za ręce, dobrze?
– Co takiego? – Nie ma pojęcia, gdzie jest.
– Za ręce.
– Co jest z jego rękoma?
– Złap.
– Po co?
– Zabierzemy go z drogi. – Zolika patrzy na mnie nierozumiejącym wzrokiem. – Sam nie zlezie – mówię, ale Zolika nadal niczego nie kuma. Ogarnia mnie bezgraniczny spokój. Jestem mistrzem zen. – Jeśli go nie zabierzemy z tej jezdni, rozjadą go na miazgę – tłumaczę.
– Umrze? – pyta Zolika.
– Jak go tu zostawimy, to na pewno – odpowiadam.
– Dobrze już, dobrze, czaję bazę – odzywa się Zolika.
– We trzech damy radę – mówię.
– Dlaczego właśnie ja mam go trzymać za nogi? – pyta Bója.
– Nie kombinuj, Bója.
– A co, jak ma grzybicę?
– Bierz go, kurwa, za te nogi.
– Nie.
– Bója!
– To weź ty, jak ci tak zależy! – Bója robi krok w tył i obrażony wsuwa ręce do kieszeni.
Zamieniamy się. Ja łapię starucha za nogi, Zolika za dwie ręce. Kiedy go podnosimy, pocharkuje, Zolika ze strachu go puszcza, mężczyzna uderza twarzą w asfalt. Słychać trzask, to pewnie kości policzkowe – myślę – bo nosa już i tak nie ma, po czym znów zaczyna charczeć.
– Kurwa, Zolika, nie rób z siebie takiej pierdoły!
– Przepraszam, myślałem...
– Ty lepiej nic nie myśl – mówię. – Tylko złap go za nogi.
Bója powstrzymuje śmiech. Wyjmuje komórkę.
– Patrzcie! – mówi, a my odwracamy się w jego stronę. Błysk flesza.
– Odbiło ci, kurwa?! – mówię, puszczam nogi starego, ruszam w kierunku Bói, żeby mu zabrać komórkę.
– Ej, spoko! – odzywa się Bója, a widząc, że chcę mu zabrać telefon, podnosi rękę i robi krok w tył.
– Daj mi to! – mówię.
– Dawaj!
– Nie.
– To wszystko skasuj.
Bója zamyśla się, po czym naburmuszony zaczyna klikać w wyświetlacz.
– Proszę bardzo, kurwa mać, skasowałem.
– Pokaż!
– No kurde, nie wierzę.
– Pokaż mi – powtarzam, a kiedy Bója podsuwa mi telefon, wyrywam mu go i biegnę w pole. W miarę jak oddalam się od drogi i samochodu, robi się coraz ciemniej. Lecę pomiędzy bruzdami. Bója za mną, ale wiem, że mnie nie dogoni. Gdzieś po trzydziestu metrach zatrzymuję się, stając tyłem do drogi, zakrywam wyświetlacz, żeby Bója nic nie widział, i zaglądam do katalogów.
– Nic ci nie zrobię, kurwa, tylko oddaj mi mojego smartfiaka – woła Bója. – Przysięgam, że skasuję.
Głaszczę komórkę Bói i za cholerę nie mogę znaleźć tego pieprzonego zdjęcia, same gołe laski, które ten kretyn z ukrycia fotografował w przebieralni, w końcu kasuję cały katalog. Zasłużył sobie, zafajdas.
Kończę robotę i podnoszę wzrok, ale nic nie widzę. Oczy mnie bolą od blasku wyświetlacza. Dopiero na podstawie odgłosów mniej więcej domyślam się, gdzie jest szosa, i ruszam z powrotem.
Zolika nie odchodzi od starucha. Bója łazi po polu, więc we dwóch z Zoliką zaciągamy mężczyznę do rowu. Zolika w milczeniu, z oczyma okrągłymi jak guziki, szarpie go za ramię, a ja zastanawiam się, czy Bója przypadkiem nie ma racji, że gość choruje na grzybicę stóp, bo smród, jakim od niego jedzie, jest nie do wytrzymania. Kacsa wysiada z samochodu i idzie w naszą stronę.
– Jaki jest numer do pogotowia? – pyta, podchodząc.
– Dziewięćset jedenaście – rzuca Zolika.
– Głupi jesteś, siedemnaście sześćdziesiąt dziewięć – woła Bója za naszymi plecami. Czyli jest blisko, trzeba uważać. Kacsa szybko wybiera numer, podnosi komórkę do ucha, chwilę milczy, wreszcie odsuwa telefon i patrzy na ekran.
– To jest numer do sekstelefonu, baranie – woła do Bói.
– Sto siedem – mówię. To ma być żart, bo nie wierzę, że ktoś mógłby być taki głupi, ale Kacsa dzwoni, po czym odwraca się bez słowa i idzie do auta. Nie słyszę, co mówi do telefonu, ale jego głos brzmi dziwnie. Kiedy otwiera drzwiczki, w środku zapala się światło. Niki maluje się, patrząc we wsteczne lusterko. Kacsa wsiada. Bója wraca na szosę i domaga się swojej komórki. Oddaję mu ją. Stwierdza z zadowoleniem, że nie zrobiłem ani jednej rysy. Ucieszy się, kurwa, jak zobaczy, że skasowałem mu zdjęcia tych podglądanych lasek.
Kacsa znów wysiada z samochodu i idzie w naszą stronę.
– Jadą – mówi już na miejscu.
– Jeszcze żyje – stwierdza Zolika blady jak ściana.
– Wiem, kretynie – mówi Kacsa. – Jak myślisz, po co dzwoniłem po pogotowie? No, spierdalajmy stąd.
– Skasowałeś moje zdjęcia? – pyta Bója. Nie wierzy własnym oczom.
Milczę jak grób.
– A nie trzeba poczekać, aż przyjadą? – pyta Zolika.
– Nie – kwituje Kacsa.
– Też mi się wydaje, że lepiej poczekajmy.
– Kurwa mać, skasowałeś wszystkie zdjęcia – Bója coraz bardziej nerwowo grzebie w telefonie.
Udaję, że nie słyszałem.
– I co zamierzasz tu robić? Opowiesz mu bajkę? – pyta Kacsa.
– Nie wiem – mówię. – Moglibyśmy opatrzyć mu twarz.
– Zatłukę tego durnia, kurwa jebana. – Bója biegnie do mnie, posapując. – Skasowałeś moje zdjęcia, gnoju – dodaje. Kiedy jest w takim nastroju, lepiej dać mu się spokojnie wyszaleć, więc robię krok w tył.
Kacsa odwraca się do niego:
– Uspokój się wreszcie, z kosza można przywrócić.
Bója zatrzymuje się. Chwilę myśli i spogląda na mnie, śmiejąc się od ucha do ucha.
Skręcę mu kark, jak gdzieś prześle te zdjęcia.
– Czym mamy go opatrzyć? – pyta Zolika. Jak gdyby urwał się z innej planety.
– Bandażem – odpowiadam i obserwuję Bóję, który raz po raz głaska komórkę, powtarzając pod nosem: kurwa mać, kurwa mać.
– Masz bandaż? – pyta Kacsa.
– Wyjmijmy z apteczki – odpowiadam.
– Jeszcze nie zrobiłem kursu – Zolika bezradnie rozkłada ramiona.
– Sam zabandażuję – mówię.
– A może masz ochotę go zoperować? – pyta Kacsa. – Zaraz tu będzie pogotowie.
– Chce mi się szczać – odzywa się Zolika.
– Masz jeszcze fujarę? – pyta Bója.
– Nigdzie nie pójdziesz, Zolika – naskakuje na niego Kacsa.
– Pół minuty – mówi Zolika i wybiega na pole. Potyka się i nagle woła z ciemności. – Znalazłem rower.
– Nie dotykaj! – wrzeszczy Kacsa, ale jest już za późno. Zolika wyłazi z krzaków i prowadzi rozwalony męski rower.
– Dlaczego? – pyta.
Kacsa nic nie odpowiada, wyrywa Zolice rower, wyciąga z kieszeni materiałową chusteczkę i zaczyna wycierać ramę. Tylne koło jest paskudnie wykrzywione, przypomina wstęgę Möbiusa, którą ten kretyn Lázár pokazywał na matmie.
– Dobra już, czaję – przytakuje Zolika.
– Głupi jesteś jak but – mówi Kacsa i rzuca rower do rowu.
Wracamy do samochodu i wsiadamy do środka. Kacsa włącza silnik, z trudem wrzuca wsteczny i próbuje, wciskając gaz do dechy, wyjechać z rowu, ale rzecz jasna mu się nie udaje. Koła boksują, Kacsa ciśnie mocniej, aż palą się gumy.
– A co by było, gdybyśmy go wypchnęli? – proponuje Bója, bo widzi, że inaczej nie da się wyjechać.
Kacsa nic nie mówi, potakuje tylko głową, a my wysiadamy, wypychamy samochód z rowu, wsiadamy z powrotem i odjeżdżamy. Chwilę jedziemy w milczeniu, ale jakoś dziwnie się czuję. Nie bardzo wiem, o co chodzi, w końcu domyślam się, że od dawna nie zadzwoniła niczyja komórka. Patrzę na ekran, może jest jakiś problem z zasięgiem. Ale nie, są dwie kreseczki, czyli wszystko w porządku. Trochę nie halo, że nikt do nas nie dzwoni.
Na kolejnej dłuższej prostej Kacsa spogląda w lusterko i opieprza Niki, po co ruszała. Kiedy próbuje je ustawić, prawie zjeżdża do rowu, ale na szczęście Bója ma refleks i udaje się utrzymać samochód na pasie. Niki przygaduje Kacsy, żeby lepiej patrzył na drogę i odczepił się od tego lusterka, potem odwraca się do mnie i przewracając oczyma, tłumaczy, że bez lusterka nie da się poprawić makijażu.
– Dlaczego się zatrzymaliśmy? – pyta.
– Potrąciliśmy... – zaczyna Zolika, ale Kacsa wrzeszczy, żeby się zamknął, bo mu zaraz przypierdoli.
– Uspokój się, Kacsa – burczy Bója na siedzeniu teściowej.
Jedziemy wśród nocnych ciemności. W samochodzie panuje nieznośna cisza. Dopiero teraz spostrzegam, że Kacsa nie włączył muzyki. Bója wygląda przez okno, maca czoło, w końcu ma dosyć tego, że wszyscy milczą, i uruchamia radio.
– Jak myślicie... – odzywa się Zolika.
– Stul pysk! – Kacsa nie daje mu dojść do słowa.
Zolika coś mamrocze pod nosem, Bója nuci. Niki mruga coraz bardziej przerażona, a niełatwo ją przestraszyć. Myślę, że jej też przeszkadza, że nikt nic nie mówi. Wreszcie Bója przerywa monotonny szum silnika i miękkie pulsowanie dźwięku w głośnikach.
– Ale to miasto jest płaskie – mówi zamyślony.
– Nie ma z czego skakać – dodaje Zolika.
– A z wiaduktu? – pytam.
– To jeszcze daleko.
– No to może z falowca? – wtrąca się Zolika.
W ubiegłym roku dwóch takich skoczyło z mostu nad doliną, znałem ich, z falowca skoczyło trzech, ale nie wiem, kto to był. To raczej robotnicza dzielnica.
– Zamknijcie się, kurwa mać! – Kacsa w pół zdania przerywa rozmowę, a my milkniemy. Bója też nic nie mówi, już nawet nie nuci pod nosem, wygląda przez okno, patrzy na ciemnobrązowe bruzdy albo na własne odbicie. Kacsa uderza palcami w kierownicę. Zolika obgryza paznokcie, nogi podrygują mu w miejscu. Gdybym podłożył pompkę, spokojnie można byłoby nadmuchać rodzinny basen. Już jesteśmy w Füredzie, ronda pojawiają się jedno po drugim, przy trzecim czy czwartym tracę rachubę. Kacsa też się zagapia, dwa razy objeżdża rondo, aż wreszcie opuszczamy je na niewłaściwym zjeździe. Nic nie mówię. Wszystko mi jedno.
Droga jest coraz gorsza. Kacsa wjeżdża w wielką kałużę, oczywiście wkurwia się na maksa, ale naprawdę się wścieka, kiedy niemal wjeżdża na nieoświetlony betonowy słupek. Depcze hamulec. Kilka długich sekund toczymy się w stronę szerokiego betonowego bloku i zatrzymujemy się kilka centymetrów przed nim.
Kacsa wali pięściami w kierownicę i wrzeszczy na całe gardło:
– Gdzie my, kurwa jebana, jesteśmy?
– Włącz GPS! – proponuje Zolika, kiedy Kacsa z automatu go opierdala, po czym wyjmuje aparat ze schowka na rękawiczki. Bója pomaga mu uruchomić GPS. Ustawiony jest głos słodkiej dzidzi, mówi, sylabizując: „wrzuć wsteczny i cofnij się sto metrów”. Chyba coś było w tej trawie, bo staje mi na sam głos dziewczyny.
Pół godziny zabiera nam powrót na główną drogę, a przecież byliśmy tylko trzysta metrów od ronda. Mijamy stację benzynową, na parkingu stoi suka, w niej dwóch policjantów. Jeśli nas zatrzymają, jesteśmy ugotowani. Mamy w samochodzie małą torebkę trawy, trzy torebki haszu i jeszcze jakieś kulki, o których nikt nie wie, co to jest – Kacsa dostał je od dilera – w mojej komórce jest pełno nagich fotek siostry Niki, która w sierpniu skończy czternaście lat. Dziwnie by było, gdyby zamknęli nas akurat za dziecięce porno. W pierdlu pedofile nie mają szans.
Pierwszego wysadzamy Zolikę. Mieszka w bloku na jedenastym piętrze ze swoją szpetną matką i siostrą nimfomanką. Ojciec się zmył. Powiedzmy, że na jego miejscu ja też bym się zmył.
Kacsa, nie zwalniając, przejeżdża obok klatki schodowej.
– Kacsa – odzywa się Zolika.
– Cicho siedź! – wrzeszczy Kacsa.
– Przejechałeś... – mówi Zolika.
– Wiem, kurde – przerywa mu Kacsa, naciskając hamulec. Zolika nie porusza się, czeka, aż cofniemy, w końcu dociera do niego, że Kacsa nie zamierza cofać. Otwiera drzwi, włącza się światło na podsufitce, Bója sięga, mrużąc oczy, i go wypycha. Zolika wyciąga rękę, Bója potrząsa Kacsę lewą ręką, tamten coś mamrocze. Zolika podaje mi rękę i daje Niki trzy całusy.
– Sorry, że... – mówi Niki, a Zolika wpada w zakłopotanie. – Wiesz...
– Ach, nic dziwnego – uśmiecha się Zolika. Czyli nic mu się nie stało. Bez żołędzi nie byłby taki elegancki.
– Słodki jesteś – mówi Niki i daje mu jeszcze jednego buziaka.
– Jutro? – pyta Zolika, wysiadając z samochodu.
– Tylko się nikomu nie wygadaj – burczy Kacsa.
– Nie cykorz – mówi Zolika.
– Nie cykorzę – odpowiada Kacsa. – Tylko mówię.
– Wpół do szóstej – mówi Bója.
Zolice nie udaje się za pierwszym razem zamknąć drzwi, a kiedy otwiera je i zamyka, Kacsa znów dodaje gazu. Zolika cofa rękę. Odwracam się, zanim na rogu zdążymy zakręcić. Zolika drepcze do klatki schodowej ze spuszczoną głową. Idzie piechotą na swoje piętro, przyznał się kiedyś, że boi się windy. Albo może nie chce obudzić matki.
Niki mieszka naprzeciw osiedla, po drugiej stronie czteropasmowej drogi. Wjeżdżamy od złej strony, ale po tym wieczorze to już total wszystko jedno. Kacsa hamuje przed domem na środku ulicy i patrzy przed siebie w milczeniu. Niki pochyla się, chcąc go pocałować, ale Kacsa odwraca głowę i burczy, żeby dała mu spokój. Więc całuje głupawo uśmiechającego się Bóję, który też próbuje ją pocałować. Mnie daje całusa, a wysiadając z samochodu, pyta szeptem, czy to jednak nie był dzik.
– Nie – odpowiadam, Niki potakuje, zamyka drzwiczki i rusza w kierunku wejścia. Mieszkają w wielkim różowym domu, do którego należy wielki zielony ogród. Jej ojciec jest przedsiębiorcą, nowobogackim durniem, co jeździ po mieście terenówką. Właśnie są na wakacjach w Tajlandii, Niki ciągle cykorzy z powodu tsunami, bo jak jej zgredka utonie, to będzie musiała pieszo chodzić do szkoły.
Pięć minut później Kacsa skręca w naszą uliczkę i zwalnia. Jak gdyby w ogóle nie miał zamiaru się zatrzymać. Wreszcie parkuje przed naszym domem. Odchrząkuję.
– Kacsa?
– Co jest?
– Zawołałeś pogotowie?
– Oczywiście – szybko odpowiada i coś burczy, ale nie rozumiem z tego ani słowa.
– Skoczmy po południu na basen – odzywa się Bója. – Sprawdzimy tę nową szatniarkę.
– Oki – przytakuję.
Kacsa gazuje silnik. Wysiadam i zatrzaskuję za sobą drzwi. Kiedy odjeżdżają, buchają mi w nos kłęby spalin. Idę do drzwi wejściowych, chwilę męczę się z zamkiem, w końcu udaje mi się włożyć klucz. Przekręcam go i naciskam klamkę. Otwierając drzwi, upuszczam na podłogę klucze. W dużym pokoju pali się światło. Odkąd nie ma ojca, matka źle śpi w nocy.
– Jesteś? – pyta.
Nie odpowiadam. Jest półmrok i aż gęsto od dymu. Chętnie bym zapytał, dlaczego, kurwa, nie wywietrzy, ale nie chce mi się kłócić. Matka trzyma w ręku książkę, jest otwarta dokładnie na tej samej stronie, na której była, kiedy wychodziłem. Nie wiem, po co się męczy, ja na jej miejscu oglądałbym telewizję. W żółtej popielniczce leży cały stos petów. Szary popiół wysypuje się na stół i tworzy na obrusie mały wzgórek.
– Gdzie byłeś? – pyta.
– Z kumplami.
– Znowu?
– Aha.
– Piliście?
– W weekend będą zawody.
– Chodź, dam ci buziaka.
– Nie, mamo, daj spokój! – mówię, ale do niej podchodzę.
Jej usta czuć papierosami. Robi mi się niedobrze. Wynoszę popielniczkę do kuchni, wyrzucam pety do kubła, podchodzę do lodówki, jak gdyby reflektory błyskały mi w oczy. Mrużę je. Nie wiem, czego szukam. Znów robi mi się niedobrze, ale jednocześnie jestem głodny. Wyciągam szufladę. Leży w niej kawałek spleśniałego żółtego sera, wygląda jak zdechła mysz. Zielona i kudłata. Żeby nie zwymiotować, wsuwam szufladę na miejsce. Zamykam drzwi lodówki. Wycieram usta. Wychodzę do łazienki. Spoglądam w lustro. Mam przekrwione jedno oko. Biorę z półki Visine. Wkraplam do prawego oka. Zimne krople chłodzą źrenicę. Jakbym widział swoje oko przez okno pędzącego pociągu. Zaczynam ostrzej widzieć. Wyciskam na szczoteczkę do zębów zimną pastę, myję zęby, idę do swojego pokoju, zdejmuję spodnie i rzucam je na ziemię. Kładę się do łóżka w bokserkach. Biorę do ręki pilota i przełączam kanały. Waszyngtońscy gliniarze zrobili sito z gościa, który z akumulatorowym śrubokrętem wyszedł na galerię kamienicy. Myśleli, że ma w ręku broń. W Nowym Jorku jakaś ćpunka wraz z praniem włożyła do pralki dziecko i włączyła suszenie na dziewięćdziesiąt stopni. W Bagdadzie był wybuch. Wszyscy zginęli. Jest druga w nocy. Ciągle nie mogę zasnąć. Bolą mnie głowa i żołądek. Matka kręci się w kuchni. Ściągam Omen, jedną z części, i oglądam. Odkąd zakodowali kanały pornograficzne, oglądam tylko horrory i filmy przyrodnicze. Niedawno widziałem dokument o Larrym, dziku żyjącym w niewoli, którym chcieli pokryć maciorę z chlewu, dla jakiegoś eksperymentu, ale biedak za cholerę nie chciał włazić na baby, więc w końcu go uśpili i pobrali spermę. Przypomina mi się Niki. I Viki. Wyobrażam sobie, jak się całują, ubrane w błyszczące skórzane kurtały, klękają przede mną i na zmianę dobierają się do mojego wacka. W pół minuty jestem gotowy, odwracam się do ściany i przykrywam się kołdrą. Już prawie śpię, kiedy mi się przypomina, że w niedzielę nie ma treningu. Próbuję wysłać Zoliemu esemesa, żeby nie zrywał się o świcie, ale zanim udaje mi się wklepać, że „w ndlę nie ma tren. Głup”, oczy stają mi w poprzek. Nie mogę znaleźć jego numeru, za każdym razem za daleko przesuwam listę. Kiedy przypominam sobie, że Niki niemal odgryzła mu fujarę, z mojego gardła dobywają się dziwne dźwięki. Najpierw myślę, że to płacz, ale przecież się śmieję. W Omenie chłopak z włosami zrobionymi na Beatlesów szykuje się, żeby zatłuc matkę. Przerżnąłbym ją. Znaczy matkę. Jutro popatrzę w necie.