Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Zawarte w książce zdarzenia są próbą pokazania obrony Helu z pozycji uczestnika obrony, żołnierza w młodszym stopniu podoficerskim.
Poprzedzające opisy kolejnych dni obrony Helu fragmenty komunikatów Sztabu Naczelnego Wodza (do 17 września) oraz fragmenty niemieckich komunikatów Oberkommando der Wehrmacht są próbą zasygnalizowania Czytelnikowi w telegraficznym skrócie dziejów kampanii wrześniowej. Chronologia ta ma być również tłem helskich zdarzeń; jednak ze względu na nieunikniony subiektywizm nie pretenduje ona do miana syntezy tego wszystkiego, co w dniach tragicznego Września przeszło nad Polską.
[Ze wstępu]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Helu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Gdyni (2)
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 184
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ANTONI SEROKA
TRZYDZIEŚCI DWA DNI
OBRONY HELU
POJEZIERZE OLSZTYN 1971
Okładkę projektował
WIESŁAW WOJCZULANIS
Mojej Żonie
Zawarte w książce zdarzenia są próbą pokazania obrony Helu z pozycji uczestnika obrony, żołnierza w młodszym stopniu podoficerskim.
Poprzedzające opisy kolejnych dni obrony Helu fragmenty komunikatów Sztabu Naczelnego Wodza (do 17 września) oraz fragmenty niemieckich komunikatów Oberkommando der Wehrmacht są próbą zasygnalizowania Czytelnikowi w telegraficznym skrócie dziejów kampanii wrześniowej. Chronologia ta ma być również tłem helskich zdarzeń; jednak ze względu na nieunikniony subiektywizm nie pretenduje ona do miana syntezy tego wszystkiego, co w dniach tragicznego Września przeszło nad Polską.
Mówiąc o obronie Helu, na wstępie trzeba wyjaśnić, że dotyczyła ona całego półwyspu, od jego nasady w rejonie Wielkiej Wsi, poprzez Chałupy, Kuźnice, Jastarnię, Bór i Juratę do cypla półwyspu. W ciągu całej kampanii główny nacisk niemieckich sił lotniczych i morskich kierowany był na obiekty zamknięte między Jastarnią i cyplem Helu — na Rejon Umocniony. Szczególnie ciężko atakowano cyplowe stanowiska Dywizjonu Artylerii Nadbrzeżnej, Dywizjonu Artylerii Przeciwlotniczej oraz pobliską osadą Hel.
Całością obrony dowodził komandor Włodzimierz Steyer. Podlegały mu: Dywizjon Artylerii Nadbrzeżnej, na czele którego stał komandor podporucznik Stanisław Kukiełka, Dywizjon Artylerii Przeciwlotniczej z dowódcą — kapitanem Marynarki Wojennej Marianem Wojcieszkiem — batalion Korpusu Ochrony Pogranicza, dowodzony przez majora Wiśniewskiego, kompania łączności, kompania obsługi portów, dwie kompanie spieszonych lotników ze zlikwidowanego 1 września Morskiego Dywizjonu Lotniczego w Pucku, spieszone załogi okrętów zatopionych lub uszkodzonych w czasie działań i wreszcie II Morski Pluton Żandarmerii i kompania Straży Granicznej — w sumie około 3000 osób.
Uzbrojenie Rejonu Umocnionego ogółem składało się z około 50 dział kalibru 40 do 152 milimetrów oraz z oddziałów ciężkich i najcięższych karabinów maszynowych.
Po wykonaniu 30 sierpnia 1939 roku tzw. planu operacyjnego „Pekin”, w wyniku którego kontrtorpedowce ORP „Grom”, „Burza” i „Błyskawica” przedostały się na wody angielskie, 1 września na Bałtyku pozostały: stawiacz min ORP „Gryf”, kontrtorpedowiec ORP „Wicher”, okręty podwodne: ORP „Orzeł”, „Sęp”, „Wilk”, „Żbik”, „Ryś”, dywizjon minowców (trałowce) ORP „Jaskółka”, „Czajka”,
„Mewa”, „Rybitwa”, „Żuraw” i „Czapla” oraz niewielka liczba okrętów pomocniczych: kanonierki, okręty-cysterny, holowniki i wreszcie motorówka straży granicznej „Batory”. Z takimi zasobami Hel rozpoczął obronę.
Pragnę w niniejszych wspomnieniach złożyć serdeczne podziękowania Obrońcom Helu, którzy nie szczędzili mi cennych informacji. W szczególności serdecznie dziękuję komandorowi podporucznikowi w stanie spoczynku Panu Stanisławowi Kukiełce, w czasie działań dowódcy II Morskiego Dywizjonu Artylerii Nadbrzeżnej, Panu Franciszkowi Jendrasiakowi, w czasie działań chorążemu Marynarki Wojennej, zbrojmistrzowi Rejonu Umocnionego na Helu, Panu Władysławowi Bączkiewiczowi, starszemu marynarzowi rezerwy z intendentury Rejonu Umocnionego, Panu Wojdylle, matowi z Dywizjonu Artylerii Nadbrzeżnej oraz Panu Feliksowi Lubiszewskiemu, starszemu marynarzowi z baterii cyplowej II Morskiego Dywizjonu Artylerii Przeciwlotniczej Rejonu Umocnionego Hel.
Równocześnie serdecznie dziękuję Panu komandorowi Edmundowi Kosiarzowi, który udostępnił mi cenne materiały, dotyczące obrony Helu.
ANTONI SEROKA
W dniu 1 IX 1939 r. około godz. 5.00 wojska niemieckie wkroczyły na terytorium Rzeczypospolitej i rozpoczęły działania zaczepne.
Z terenu Prus Wschodnich uderzyły: większe zgrupowanie pomiędzy Wisłą a Iławą, słabsze, piechota i kawaleria, na Myszyniec — Chorzele.
Z terenu Gdańska nieprzyjaciel uderzył nieznacznymi siłami w kierunku na Gdynię, Kartuzy i na zachód od Tczewa. Ponadto w ciągu dnia wykonano trzy natarcia na Westerplatte, które zostały odparte. Natarcie na Westerplatte było wsparte ogniem okrętu szkolnego „Schleswig-Holstein”.
Na Pomorzu rozwinęło się natarcie około dwóch wielkich jednostek piechoty z bronią pancerną na froncie od Chojnic do Noteci.
W Wielkopolsce na kierunku Czarnków — Rogoźno działały mniejsze oddziały zmotoryzowane.
Na Śląsku zaznaczyły się dwa uderzenia, jedno w kierunku na Częstochowę (działały tu czołgi), drugie na froncie Gliwice — Racibórz.
Silne uderzenie oddziałów pancernych miało miejsce na kierunku Trstena—Jabłonka—Chabówka i Czarny Dunajec. Oddziały nieprzyjaciela usiłowały przekroczyć Karpaty, zostały jednak odparte; na przedpolu wojska słowackie.
Lotnictwo nieprzyjacielskie bombardowało w ciągu dnia liczne obiekty wojskowe, nie wyrządzając większych strat.
Z komunikatu nr 1
Sztabu Naczelnego Wodza
Wczesnym rankiem, niewiele po godzinie piątej, uśpioną osadę helską obudził warkot samolotu. Otwieram oczy. Prostokąt mego okna przecina właśnie srebrzysty kontur hydroplanu. Na kadłubie widnieje znak rozpoznawczy naszego lotnictwa, biało- -czerwona szachownica. Tuż nad naszymi dachami hydroplan szybuje w kierunku basenu portu rybackiego, skacze przez dach pensjonatu ,, Riviera” i znika z pola mego widzenia. Po chwili warkot milknie, a w powietrze wzbija się stado krzykliwie gaworzących mew.
Przelot samolotów nad skrawkiem polskiego wybrzeża ostatnio nie należy do rzadkości. Prawie codziennie obserwujemy demonstracyjne loty hitlerowskich bombowców i pukaninę dział naszego DAPL-u (Dywizjonu Artylerii Przeciwlotniczej), które ani rusz nie mogą ,,wstrzelać” się w prowokacyjne cele. Wizyty niemieckich samolotów już nas nie dziwią. Do ich widoku zdołaliśmy się przyzwyczaić, ale przelot polskiego samolotu nad helskim Rejonem Umocnionym jest prawie rewelacją. Dlatego nagła ranna wizyta hydroplanu, i równie nagłe jego wodowanie, niosą niewątpliwy smaczek sensacji.
Zapinając pas szybko zbiegam ze schodów. W dyżurce drzemie zastępca podoficera służbowego plutonu. Mój pośpiech i hałaśliwy bieg po drewnianych stopniach schodów wywabiają z izb paru kolegów. Razem przebiegamy przesmyk ulicy Wiejskiej. Po chwili ukazuje się szeroka przestrzeń zatoki, przecięta kilkoma liniami falochronów. Wieje lekka, orzeźwiająca bryza. Na tafli basenu portowego lekko kolebiąc się leży hydroplan. Co z tego? Leży, a my gapimy się jak wół na malowane wrota i śmiać się chce, jak ten helski ludek głodny jest sensacji. Nic nie było, nic się nie stało i szkoda przerwanego snu. Wracamy ku kwaterze plutonu, niepewnie komentując zdarzenie.
Zapowiada się piękny dzień. Ulica Wiejska pachnie wędzonymi rybami. Wąskim zaułkiem przez wyłom w parkanie przechodzimy obok domu przy ulicy Wiejskiej 13. Jeszcze parę dni temu mieszkała tu moja dziewczyna — Jadzia. Dziś z okna przysłonionego firanką wieje dojmujący smutek i pustka. Dla mnie, oczywiście. W przewidywaniu wybuchu wojny wraz z wielu innymi wyjechała 26 sierpnia. Na ulicy Wiejskiej konkurencyjni antagoniści, Krawczyk i Tyliński, stoją przed swoimi sklepami i witają się upartym milczeniem. Pani Flakowa ciągnie chodnikiem wózek wypełniony jarzynami. W zestawieniu z nią wózek wygląda jak miniaturka; pani Flakowa waży ze sto dwadzieścia kilogramów. Przystaje, oddycha ciężko, a jej pierś wzdyma się niby zatoka martwą falą. Jak przystało na zdyscyplinowane wojsko, z grzecznym ukłonem dajemy jej przejście. Edmund Karczewski mimochodem odrywa zwisający z wózka listek pietruszki, po czym do Flakowej:
— Zawsze ,,będzie” trochę lżej.
— A dziękuję — sapiąc odpowiada kobieta.
— Widzi pani, jaki ja dobry — chwali się Karczewski.
— Ale żebyś pan był mądry, tego nie powiem.
Ktoś parsknął śmiechem. „Poznaniok” Karczewski z niepewną miną, całkiem nieudolnie, udaje, że się też setnie ubawił. Pani Flakowa, zadowolona z siebie, odchodzi w głąb ulicy Wiejskiej. Śmiesznie przy tym rozstawia stopy, a jej kolosalne biodra kołyszą się w takt kroków. Jak Hel Helem nie zdarzyło się jeszcze, by komukolwiek pozwalała na bezkarne zaczepki. Na każdą okazję ma w zanadrzu wiązankę replik, które niechybnie idą żartownisiom w pięty.
Bolek Skoneczka nie może mi darować, że tak łatwo dał się wyrwać z porannej drzemki. Jest piąta pięćdziesiąt. Dziesięć minut przed pobudką.
— Narobiłeś szumu, Sroczka, niech cię kule biją. Byłbym sobie jeszcze pospał — mówi niby z urazą. Bolek jest słusznego wzrostu, dość korpulentnym mężczyzną. Mówi zazwyczaj szybko. Wyraża się zwięźle i nie unika mocnych zwrotów.
Na Wiejskiej ożywia się ruch. Zza zakrętu zbliża się na rowerze starszy marynarz z intendentury, rezerwistą Władek Bączkiewicz. Z tempa jazdy i z miny Władka wnioskujemy, że pedałuje w jakiejś pilnej sprawie:
— Cześć — odpowiadamy na jego skinienie.
— Dokąd tak pędzisz? — rzucam pytanie. Władek naciska pedał i hamuje. Jest jakoś niezwyczajnie skupiony. Pot perli się na jego czole, a widok naszych znudzonych min wydaje mu się równie niezrozumiały jak nam jego pośpiech.
— Wy chyba nic nie wiecie?
— Co mamy wiedzieć? — pytam z rosnącą ciekawością. Nagle przypominam sobie przelot hydroplanu, jego wodowanie w basenie i... sen. Dzisiejszy znamienny sen. Czuję, jak lodowaty chłód ogarnia mi czaszkę.
— Wojna wybuchła! Dziś o piątej Niemcy zbombardowali MDLOT w Pucku. Zginął komandor Szystowski, wielu innych — wyrzuca jednym tchem.
Nie pytamy o więcej. Władek bez słowa wskakuje na rower, naciska wściekle pedały i goni w kierunku Dywizjonu Artylerii Nadbrzeżnej. Patrzymy po sobie z niemym pytaniem w oczach, na które nikt nie oczekuje odpowiedzi. W milczeniu szybkim krokiem zdążamy ku kwaterze naszego plutonu. W świetlicy grupa kolegów otacza aparat radiowy. ,,Raszyn” co chwila nadaje komunikaty. Z głośnika co parę minut płyną porażające grozą sygnały alarmowe. „Dla miasta Warszawy! Alarm dla miasta Warszawy!” — ponuro skanduje głos spikera. Po chwili przybiega goniec z rozkazem dowódcy Rejonu Umocnionego. W ślad za nim, parę minut po szóstej, wpada zdyszany dowódca plutonu, kapitan Żarczyński i zarządza zbiórkę. Szef plutonu, wachmistrz Sadowski, odczytuje rozkaz dowódcy rejonu o wprowadzeniu stanu wojny z hitlerowskimi Niemcami. Następuje stereotypowe „wierni przysiędze” i „do ostatniej kropli krwi” — w końcu komunikat o wprowadzeniu sądów doraźnych. Rozkaz podpisał dowódca Rejonu Umocnionego, komandor Steyer. Otóż właśnie — Steyer. Ponownie przypominam sobie sen, jaki miałem tej nocy: z Jadzią przechadzamy się wybrzeżem. Idealnie czysty piasek skrzypi pod bosymi nogami, a drobna fala omywa nam stopy. Ilekroć fala ustępuje, Jadzia pochyla się i ręką chwyta zwinne, bezbarwne skoczki. Naraz dobywa z piasku wielki kawał bursztynu. Nie mieści się w rozwartej dłoni. Jak urzeczona cieszy się i syci oczy zdobytym „skarbem”. Bryła bursztynu niepostrzeżenie zmienia się w gruby, pokryty rdzą łańcuch. Wpieramy się stopami i z wysiłkiem, cal po calu, wyciągamy nasz ciężar z toni. Zachód gwałtownie chmurzy się. Gdzieś hen, od strony Pucka, przewala się ogromna, stupiętrowa fala. Trzymam kurczowo łańcuch, ale oczy przygważdża widok mknącego ku nam kolosa. Fala mija ostrogę portu wojennego. Niby korona na jej skołtunionym grzbiecie zjawia się olbrzymia krypa pełna marynarzy. Krypa przez moment chwieje się, po czym gwałtownie przewala się na burtę i jak wieko trumienne przykrywa sobą mrowie ludzkie. Przerażeni patrzymy na czarne dno krypy. Jakaś niesamowitość i groza skuwa mi ciało. Jeszcze chwila — i zdrętwiałe palce rozewrą się na ogniwie łańcucha, a wiem, że łańcuch trzeba utrzymać ze wszelką cenę. Gigant fali, dążąc ku nam, piętrzy przybrzeżne wody. Cofamy się przed ich naporem. Łańcuch już długi, długi, ciągnie się na płaszczyźnie plaży. Przed nami, obok nas i za nami mrowie marynarzy pręży mięśnie i wyciąga łańcuch, coraz dalej, dalej. Ktoś skanduje dobitnie: „Razem! Razem!” Powoli z toni wynurza się kontur. Coś niby ciężki metalowy krzyż o nienaturalnie krótkich ramionach. Komandor Steyer wchodzi do wody, pochyla się, po czym uroczyście, skandująco: „Kotwica”.
Obmywające brzeg fale za każdym razem wyrzucają roje bursztynów. Wybrzeże mieni się ich złocistym blaskiem. Naraz w uszy wpada stopniowo narastający warkot. „Znowu bombowce, musisz wyjechać”— mówię smutno do Jadzi. Warkot wzmaga się, potężnieje, zda się rozsadzać głowę.
Otwarłem oczy. Na dworze był wrześniowy brzask. Za oknem samotnie przelatywał hydroplan.
Nie rozkaz, nie przynaglenie, ale mus wewnętrzny skłania nas do urządzenia schronu. Prawdę mówiąc, nikt z nas nie ma pojęcia, jak urządzić coś, co w jakimś stopniu może przypominać schron przeciwlotniczy. Mgliście jedynie wyobrażamy sobie, jak będzie wyglądał nalot, ale nie wątpimy, że zabawa w ciuciubabkę skończona. Nalotu oczekujemy lada chwila i to przesądza o wyjątkowej jednomyślności: budować! Natychmiast budować schron.
Najpierw na prowizorycznym boisku siatkówki kopiemy obszerny rów strzelecki i bez zwłoki zabieramy się do urządzenia czegoś bardziej umocnionego. Materiały? Ktoś upatrzył sobie solidne belki z rozebranej niedawno wieży ewangelickiego kościoła. Zeszpeciło to świątynię, ale nie było rady. Wieża musiała zniknąć. W porcie gdańskim od kilku dni stoi niemiecki pancernik „Schleswig-Holstein”. Przybył do nas 25 sierpnia z „wizytą oficjalną”. Dziś od rana pluje ze swoich dwieścieosiemdziesiątek na Westerplatte. Jutro ta sama zabawa może rozpocząć się na Helu, a wieża, to dobry punkt wstrzału. Zbyt dobry dla Niemców.
Ktoś inny znowu widział w obrębie dworca kolejowego stertę wycofanych z użytku szyn kolejowych.
— Azaliż to nie materiał? — pyta niedoszły ksiądz Józek Juzyszyn.
Samorzutnie podzieliliśmy się na dwie grupy. Jest żywa krzątanina, nastrój pełen nerwowości. Wkopujemy się coraz głębiej, po pas, po szyję. Wykop rośnie, a brzegi rowu pęcznieją coraz większą masą wydobytej ziemi. Zatabaczony Jaś Bieszk przywiózł właśnie gospodarskim wozem parę zardzewiałych szyn. Szyny jedna za drugą walą się z łoskotem na murawę. Spocony Radochoński wyciera zakurzonym rękawem brunatniejące rdzą czoło.
— Panie Jasiu! Nie ma czasu — nagli. Ale Jaś Bieszk trzyma już w garści rożek z tabaką, a ponoć w takich razach nie ma na niego sposobu, tym bardziej że „dzys mo już kapkę wypite”. Nie ustąpi, aż sobie zatabaczy.
— Widzieli go. Mom se nie zatabaczyc? — mówi.
Gdy Jasio kichał, wszyscy na Helu wiedzieli, że z kolei uwagę warto było przenieść na Jasiowego ,,kunia”, Kubusia. Jasio właśnie kichnął. Kubuś najpierw obejrzał się, potem zarżał cichutko, tak jakoś przymilnie, że Jasio i tym razem nie wytrzymał:
— E! Slochejle, Kuba. Cos za często bys tabaczyl — mówił z wymówką. Potem Kubuś fasuje z dołeczka Jasiowej garści ,,końską” porcję tabaki, pociąga solidnie, po czym wprawdzie nie kicha jak Jasio, za to wysoko unosi grzywiastą, rozczochraną głowę, wywija różowe wargi i najwyraźniej w święcie śmieje się. W zakończeniu tego ceremoniału wszyscy wybuchają śmiechem, bo to należy do dobrego tonu, a Jaś klepie Kubę po grzywie i stwierdza z rezygnacją:
— Jeno do sznapsa to go doch nie mogę przyuczyć. Jo.
Scenka z Kubusiem nie zahamowała roboty. Wykop ma już półtora metra głębokości. Jeszcze dwa, trzy sztychy w głąb i rów będzie ukończony. Jest dwunasta. Robota męczy, urobek trzeba łopatami wyrzucać wysoko ponad głowę. Ziemia osypuje się, spada na pochylone grzbiety. Mamy jej pełno we włosach i za kołnierzami. W rowie jest duszno, pot zalewa nam oczy, maże się błotem po karkach i policzkach. Ale oto ostatnie sztychy. Gramolimy się na zewnątrz. Wachmistrz Rogala patrzy z uznaniem na tę naszą robotę i radzi zwały świeżej ziemi oraz sam rów zamaskować zielenią.
— Fajny rów, panie wachmistrzu, nie?—przypomina ktoś nie bez dumy. — W razie czego, to jeden za drugim hyc do środeczka i dobra.
— Może być — stwierdza Józek Thielmann. — Ale ty, Kogut, zrób jeszcze nagrobek, to będzie do kompletu — radzi flegmatycznie.
— Udław się, baranie, swoim żartem, to będzie śmieszniej — spokojnie mówi Skoneczka. Prześmiewamy się prawie wesoło i wobec zakończenia tej porcji roboty, kupą przenosimy się na wykop — pod ,,umocniony” schron — w cień rozłożystej jabłoni. W dole (trzy na cztery metry) robi się tłoczno, toteż kopiemy pod sobą przysłowiowe dołki. Jasio Bieszk przywiózł już ze trzy porcje szyn. Jest tego ze trzydzieści sztuk. Kilku chłopców wypożyczoną gdzieś biedką włóczy belki z rozebranej wieży. To niedaleko: w tamtą stronę wąskim gardłem naszej uliczki, kilkadziesiąt metrów pod górę do ulicy Wiejskiej, potem ulicą jak po stole. Skręcić obok Tylińskiego, przeciąć uliczkę do mola i już. Z ładunkiem jeszcze łatwiej: od Wiejskiej do plutonu z góry, tylko dobrze trzymać!
„Umocniony” schron powstaje przy budynku plutonu, obok kuźni Schlesingera. Konary rozłożystej jabłoni doskonale maskują wykop, a nam przy pracy dają wygodny cień, więc robota wartko postępuje naprzód. Naraz interwencja, co najmniej dziwna i wściekle nie na czasie:
— Zu was hacken Sie die Wurzel ab?!
Na zwale stoi nachmurzony właściciel posesji, stary Arendt. Jest zły. Nie patrzy na nas, kiedy końcem kostura energicznie stuka w świeże drewno odciętego korzenia jabłoni.
— Das ist mein Eigentum — ja!
— Co mówi? —pyta parę głosów.
— Podcinamy korzenie jego jabłoni. Ma do nas o to pretensję — tłumaczy któryś rezerwista.
— A jak on myśli? Gdzie mamy budować schron?
W odpowiedzi kilkanaście łopat jeszcze energiczniej wryło się w grunt. Ziemia gęsto pada na przedpiersia wykopu, obsypuje trepy Arendta. Jest przy tym jakaś napięta cisza. Arendt cofa się ze zwału i otrzepując buty mamie ze złością:
— Schweinerei. Gesetzwidrigkeit!
Stwierdzenie „świństwa i bezprawia” Józek Juzyszyn kwituje zgryźliwie na cały głos:
— Widzicie go, Kuternoga! Sam jeszcze poprosisz o miejsce, ale dostaniesz o, takiego wała!
Replika nie rozładowuje sytuacji. Coś zawisło nad nami grubym cieniem. Dawno minęła trzynasta. Jesteśmy pomęczeni i głodni, a oprócz tego to nieoczekiwane zdarzenie. Od nalotu w Pucku minęło prawie osiem godzin. Osiem godzin wyczekiwania. Milcząc ryjemy łopatami ziemię coraz głębiej. Osądzamy, że za kilkanaście minut wykop będzie gotowy. Część ludzi wybiera ostatni sztych ziemi, paru z nas naradza się, jak zmontować konstrukcję umocnienia schronu. Postanawiamy pociąć belki na równe długości, ostemplować, położyć belkowanie. Warstwa szyn stworzy stalowy sufit, na nim poprzecznie ułożymy drugą warstwę belek, wierzch zasypiemy grubą warstwą ziemi i, zdaniem Koguta, będzie ta-a-ki schron.
— Jo. Będzie ta-a-ki schron dla Koguta. Urządzimy tu jeszcze grzędę i wystaramy się o kokoszkę — mówi Thielmann. Chce jeszcze coś dodać, ale słowo więźnie mu w gardle niewyraźnym chrobotem. Stało się. Na cyplu wyje syrena. Wyje złowieszczo, jękliwie i przeciągle. Szkaradny głos wwierca się w uszy, na moment paraliżuje umysły. Łoskot padających na kupę łopat brzmi przy nim jak cichutka, anielska muzyka.
Godzina czternasta. Z budynku wypada kapitan Żarczyński:
— Do schronu! — wrzeszczy nieswoim głosem. Nowy dźwięk wśród wycia syreny działa jak smagnięcie. Biegiem przeskakujemy szerokość uliczki i wpełzamy pod nawisie nad rowem maskujące gałęzie. Czas najwyższy: przez zawodzenie syreny przedziera się pierwszy, złowrogi, napęczniały grozą jęk samolotów. Wschodnia połać nieba nad półwyspem wibruje rykiem narastającym z każdą chwilą. Powietrzem wstrząsają pierwsze detonacje. To odezwały się cyplowe działa naszej obrony przeciwlotniczej. Ograniczone pole obserwacji nie pozwala dostrzec samolotów. Ziemia bezustannie dreszczem odpowiada na ciosy walących się bomb. Na cyplowych stanowiskach Dywizjonu Artylerii Nadbrzeżnej i Dywizjonu Artylerii Przeciwlotniczej, paręset metrów od naszego schronu, istne piekło. Kilkadziesiąt nurkowców wściekle bombarduje środkową i południową część cypla i rejon portu wojennego. Przez szczeliny zieleni z niemałą zgryzotą śledzimy niecelne eksplozje naszych pocisków. To nerwy. Chłopcy na stanowiskach muszą najpierw otrząsnąć się z szoku. Huk detonacji jest wszechobecny. Rozsadza głowę. Rwie powietrze i ziemię. Szybkość samolotów jest nieprawdopodobna. Jak widma, raz po raz z rykiem przewalają się nad osadą. Pociski z samolotów jak groch zasypują osadę. Gwiżdżą odłamki bomb i rykoszety. Rażą krawędzie naszego schronu.
W rowie panuje napięta cisza. Siedzimy w kucki a Bolek Skoneczka, którego nigdy nie podejrzewałem o zbytnią religijność, ręce — może bezwiednie — złożył w modlitewny gest, skupiony wzrok utkwił w czerni przeciwległej ściany. Otacza nas zielonkawy półmrok. Jakby w obawie, że któryś z wrażych lotników zwęszy naszą kryjówkę, mimo piekielnego jazgotu wstrzymuję oddech. Jest to jakiś przemożny instynkt, któremu w żaden sposób nie umiem się oprzeć. Wstaję na chwilę dla rozprostowania zdrętwiałych kolan, ale już po chwili nogi same gną się pode mną, a Tadzik Kogut gwałtem ciągnie mnie na dół: tuż nad naszymi głowami z rykiem mknie ponure widmo samolotu. Z prawej jego burty wystaje pięść. Przez moment widzę ten brutalny gest niemieckiej groźby. Kilka bomb pada na ogrody i na skraj przyległego lasu. Echa ciężkich wybuchów słychać od strony portu wojennego i portu rybackiego. Mijają długie minuty, a nalot trwa ciągle. Może jest nieco mniejsze nasilenie ognia, ale tym gęstszym gradem sypią się na osadę pociski. Nie znamy jeszcze skutków nalotu, ale jego siła i natężenie każą nam spodziewać się najgorszego. Czuję to, co z pewnością czują wszyscy w naszym schronie: upokarzającą bezsiłę. Czymże właściwie jesteśmy? Nasze „kabeki” w tych warunkach to po prostu bezużyteczny szmelc, a pluton żandarmerii, niestety, niczym innym nie rozporządza. Sądzę, że jednak w takich chwilach łatwiej jest stać przy załadowanym dziale niż siedzieć bezczynnie w rowie— gdzie bez przerwy osypuje się ziemia — liczyć padające bomby i czekać zmiłowania Bożego. W tej szaleńczej hulance widm oczy nasze daremnie wypatrują polskich skrzydeł. Nad głowami co parę sekund bezkarnie przewalają się skrzydlate bestie ze znamionami czarnych krzyżów.
Nalot trwa jeszcze, ale detonacji jest coraz mniej. Czasem szczeknie gdzieś długą serią najcięższy karabin maszynowy, to znów nad cyplem wraz z hukiem działa wytryśnie pióropusz pocisku przeciwlotniczego, jak ostatnie gniewne ujadanie napadniętego brytana. Nastaje niewiarogodnie głęboka cisza, która wwierca się w uszy z siłą równą sile pierwszego jęku syreny. Z ulgą wysypujemy się na powierzchnię. Pierwszy odruch to niepohamowana ciekawość: jak też Hel wygląda po nalocie? Nie możemy jednak dostrzec nic szczególnego, poza licznymi dziurami od odłamków w tynkach naszego budynku. Ba! U nas głównie padały tylko odłamki i pociski z broni pokładowej samolotów. Kto wie, co się tam dzieje na stanowiskach DAN-u i DAPL-u? Tam przecież bomby waliły całą lawiną.
Na ulicę ze swej kryjówki wypełza Arendt. Stary zerka na nas spode łba. Mina jego wyraża mieszaninę dumy z ,,niezwyciężonej” Luftwaffe z ledwie dostrzegalną mgiełką zażenowania, podobnego do uczucia winy. Przekuśtykał obok nas, zezem spojrzał na rów strzelecki, a oczy przez chwilę zaszklił mu wyraz drwiącego uśmiechu. Bębacz nie może strawić tej demontracji:
— Patrzcie go, lebiega! Ten już wygrał wojnę — mówi zaczepnie. Arendt powoli odwraca głowę, chwilę mierzy nas drwiącym spojrzeniem, po czym do Bębacza:
— Nicht so schnell, warten Sie noch etwas. — W jego oczach kryje się niezachwiana pewność i buta. Arendt już od wielu lat jest mieszkańcem Helu. Dorobił się przyzwoitego mająteczku, uchodzi nawet za lojalnego obywatela: sumiennie płaci podatki i wypełnia inne powinności wobec państwa, ale bardzo rzadko zdarza mu się ,,splamić” usta polskim wyrazem.
Sporą grupką wychodzimy na ulicę Wiejską, jedyną helską ulicę koncentrującą jaki taki ruch. Przed nami, u wylotu przeciwległej uliczki odsłaniającej widok na zatokę, rozlokowało się stanowisko enkaemu. Patrzymy z niedowierzaniem: stanowisko ogniowe pozbawione osłony? W czasie nalotu było chyba widoczne jak na dłoni. Czyżby mogło być nie zauważone? Chyba tak, bo NKM jak przed nalotem pewnie stoi na swojej podstawie, a marynarze z jego obsługi, cali i zdrowi, coś tam przy nim majstrują. Nie tylko to spostrzeżenie napawa nas otuchą. „Służba informacyjna” po nalocie działa niemal błyskawicznie; dowiadujemy się, że mimo huraganowego ognia również cyplowe baterie DAN-u i DAPL-u nie poniosły poważniejszych strat.
Nie ulega wątpliwości, że ogień naszej broni przeciwlotniczej sprawił lotnikom sporo kłopotu; po nalocie teren cypla obsypany jest blaszkami z duraluminium. Sądzi się, chyba nie bez podstaw, że pochodzą one z opancerzenia samolotów. Jedynie bateria im. Laskowskiego, na którą bombowce skierowały najzacieklejsze ataki, miała kilku rannnych (Błaszczyk, Kreft, Dampfe, Chudziński).
Bomby nie zdołały zniszczyć ani jednego działa. Jedyną większą szkodę wyrządziła bomba, która chyba tylko trafem rozbiła prowizoryczny schron amunicyjny, przy czym eksplodowały 72 pociski do dział siedemdziesięciopięciomilimetrowych. W DAPL-u, jak słychać, rej wodził energiczny i popularny na Helu porucznik „Wacio” Krzywiec. Nie próżnowały też na swych samotnych stanowiskach obsługi enkaemów i cekaemów, i chyba tylko współdziałaniu ognia wszystkich punktów obrony można zawdzięczać to, że mimo piekielnego szumu nic się właściwie na Helu nie zmieniło. Jedynie plaża i okalająca stanowiska artyleryjskie sośnina zryte są ogromnymi lejami. Mówi się, że każda z tych wyrw może pomieścić spory kaszubski dom. Trochę nie dowierzamy, ale nikomu na myśl nie przychodzi zaprzeczać. Podziwiamy wielkość lejów, przy tym złośliwie kalkulujemy, ile też dziesiątek tysięcy marek kosztuje Trzecią Rzeszę wykonanie tej porcji ,,robót ziemnych”. W osadzie nie powstał ani jeden pożar. Jedynie przy torach podmuch bomby rozwalił lekki pawilon handlowy, a parę metrów od pensjonatu „Riviera” bomba wyryła w piasku potężną dziurę — nic ponadto. Port w czasie nalotu był pusty. Strat nie zanotowano.
Pokrzepieni na duchu, z wilczym apetytem spożywamy pierwszy w tej wojnie mocno spóźniony obiad. Kasyno podoficerskie, mieszczące się w pensjonacie „Lwia Jama”, nie wydaje już posiłków. Po wybuchu wojny podoficerowie, nawet oficerowie, przeszli na zaprowiantowanie z kotła. Tym samym kasyno straciło rację bytu. W kuchni, urządzonej w budynku nadleśnictwa, fasujemy normalne żołnierskie racje.
Bosmanmat Zawistowski informuje nas przy obiedzie o wydarzeniach tego dnia.
— Już o siódmej — mówi — dranie zbombardowali port wojenny w Oksywiu. Wywiązała się strzelanina, no i naszym udało się zestrzelić jednego „Hencla” czy innego „Stukasa”. Jak na początek dobre i to. — Potem spoważniał, westchnął i dodał — Ale „Mazura” to nam zrąbali, dranie. Niestety.
— A jak tam „Schleswig-Holstein”? — pytam.— Chyba nie próżnuje?
— „Schleswig”? Już od wczesnego świtu bombarduje Westerplatte. Tam musi być piekiełko! Wyobraźmy sobie: garstka ludzi na małym skrawku ziemi. Co to znaczy dla „Schleswiga”! Mucha! Ani się obronić, ani uciekać.
— Urządzili nas — mówi mat Skodowski. — Jeszcze parę dni temu prasa trąbiła o tej „oficjalnej” wizycie. Masz ci wizytę.
— Ba, trąbiła. Czytałem nawet taką bzdurę, że Niemcy tylko ze strachu przed internowaniem nie przysłali do nas swego najnowocześniejszego pancernika „Deutschland”. Okazuje się, że wystarczył stary gruchot „Schleswig”. Ma czas bombardować Westerplatte, a w wolnych chwilach pluje na port i redę w Oksywiu. Stoi przy nabrzeżu i puka. A my nawet nie mamy czym do niego dobrze dostrzelić.
— Patrzcie, co za granda — mówi Skoneczka.— Przecież jeszcze bodaj 25 sierpnia prasa publikowała zdjęcia Chodackiego, naszego ,,wysokiego komisarza” w Gdańsku, na pokładzie „Schleswiga”. To też była ,,oficjalna wizyta”.
— No tak — przytwierdza Zawistowski. — Dyplomacja, wizyty, kurtuazyjki. Granda i draństwo. Cholery na nich nie ma.
— Trzeba przyznać, że nasz minister wyglądał na pokładzie jak kot w potrzasku. Tu lufa, tam lufa, że choć właź cały, tu kupa szwabów, a tam jeden jedyny wyfraczony polski minister. Nie wiem, co bym wołał na jego miejscu: śmiać się, płakać, czy uciekać.
— Jak dziś na Westerplatte. Dziś już nasi wodzowie przestali wierzyć w cnotliwe zamiary tego pancernego bydlaka. Już trochę pokazał. Pokaże więcej.
— Przydałaby się zjedna dwieścieosiemdziesiątka, nie? A tak, z czym do gości.
— Ba! Dwieścieosiemdziesiątka! Mieliśmy dostać dwie trzystadwudziestki, ale rychło w czas. Jest wojna, a działa we Francji. Nie doczekaliśmy się. I już się nie doczekamy! Lotnictwo? — Zawistowski wzrusza ramionami. — Może coś tam się robi na lądzie, ale tu? Nasz ostatni hydroplan rozpieprzyli w basenie. Widzieliście?
— Hydroplan? Prawda. Był przecież. Przyleciał z Pucka po szóstej.
— Tak, był i przestał być. Rozpieprzyli bez śladu.
— Serio? —pytam z niedowierzaniem.
— Idź, zobacz. Leżał na wysokości ,,Riviery”.
— To, jednym słowem, przeciw „Stukasom” nie mamy nic. Tylko działa. Ani jednego samolotu.
— A jak myślisz? Gdybyśmy nawet mieli te nasze „Lubliny” z MDLOT-u, to co by one zdziałały? Widziałeś szkopskie maszyny w nalocie? Szybkość cholerna, a tamte? Szkoda słów. Ale nie rozpaczaj. Pukawek mamy sporo. Zenitówki, enkaemy, bocianie gniazda... Nie wiecie? Już w sierpniu powstała cała seria takich bocianich gniazd. — Zawistowski obejrzał się, niepewny, czy nie za wiele się rozgadał. Potem pochylił się nad stołem, ściszył głos i dodał poufnie:
— Rozumiecie? Wierzchołek sosny. Na nim pięknie zamaskowana platforma. Na platformie zejman z maszynką. Widoczność cacy. Można prać jak z nut.
— Mądre. Ale jak? Zdaje to egzamin?
— Okaże się. Na sądy trochę za wcześnie.
— A sztab gdzie?
— Co znaczy „gdzie”? Rozumie się, że na Helu.
— Tak, ale gdzie? W schronach, czy bliżej cypla?
— To zależy. Admirał ze swoim sztabem w schronach amunicyjnych, z pięć kilometrów od cypla. Zacisznie i bezpiecznie. A nasz sztab? Stary — tym mianem Zawistowski zwał komandora Steyera — siedzi w nowych koszarach DAPL-u. Kukiełka — w willi „Jantarowa Checz”. Narażają głowy, jak każdy z nas. I stąd i stamtąd cypel tuż.
— To admirał też na Helu? Nie wiedziałem.
— Od siedemnastego sierpnia. A w ogóle za dużo chciałbyś wiedzieć. — Zawistowski figlarnie przymrużył oko. Wyga Zawistowski. Oblatany, puścił sporo farby. Bez niego mogłem do końca wojny nie wiedzieć, że sztab naszej floty już w sierpniu wyczuł walory „klimatyczne” Helu. Dobrze wyczuł. „Klimat” Oksywia już dziś jest nie do zniesienia.
Do zajęć rozchodzimy się w chmurnym nastroju. Optymizm, z jakim siadaliśmy do pierwszego wojennego obiadu, zwarzyły przykre refleksje. Przykry fakt z naszym hydroplanem. Z hydroplanem? Może z całym MDLOT-em? Porównanie znanych nam puckich hydroplanów z niemieckimi samolotami, które przed paru godzinami bombardowały Hel, wypada dla nas fatalnie. Przede wszystkim szybkość. To, co nas cieszyło przed wojną, w tej chwili wy-daje się jedynie kompromitującą groteską. Może przynajmniej na lądzie jest trochę optymistyczniej. Tam są nasze „Łosie” i „Karasie”, z którymi w każdym razie nie można równać naszych filigranowych hydroplanów.
Schron pod jabłonią na ukończeniu. Zgodnie z zamierzeniem ściany a szczególnie nakrycie schronu umacniamy paroma warstwami szyn i belek. Na to wszystko walimy kilkanaście metrów kubicznych wydobytej z wykopu ziemi, uklepujemy, cackamy i maskujemy, choć po przebytym nalocie każdy z nas zdaje sobie sprawę, że nasze umocnienie, dla bomby, to po prostu pestka. Nie ma rady. Stwierdzamy, że od odłamków, wreszcie od pocisków z broni pokładowej, schron może nas jeszcze osłonić. Ale od bomb? Szkoda marzyć.
A w ogóle opętała nas mania budowania schronów. Jest w tym jakiś wewnętrzny przymus, podobny chyba do instynktu kreta: schować się za wszelką cenę. Zaledwie zdołaliśmy uporać się ze schronem pod jabłonią, a już włóczymy resztę belek z wieży kościoła i umacniamy piwnicę pod budynkiem nadleśnictwa. Na ogół cały ten budynek wzbudza w nas znacznie większe zaufanie niż dwupiętrowa willa mieszcząca nasz pluton. Jest lekka i zwiewna, a pruski mur tak cienki, że stanowczo wolimy grube mury naszego sąsiada. W przegradzającym obie posesje parkanie zrobiliśmy już wygodny wyłom i na razie chodzimy tam trzy razy dziennie na posiłki, a czasem w ciągu dnia, żeby coś niecoś po znajomości przetrącić. Umocnienie nowego schronu polega na belkowaniu i stemplowaniu. Stempli jest tak wiele, że zastanawiam się, ile w tym gąszczu pozostanie jeszcze miejsca dla szukających schronienia. Nadleśnictwo jest nam coraz bardziej swojskie: micha i schowanko na miejscu. Dwa kardynalne warunki naszego wojennego „być”. Nie tylko być. Również żyć!
Około szesnastej komandor Stefan de Walden, dowódca stojącego w gdyńskim porcie wojennym kontrtorpedowca „Wicher”, otrzymuje z Dowództwa Morskiej Obrony Wybrzeża zaszyfrowany sygnał „Rurka”, będący umownym znakiem do otwarcia koperty z rozkazem operacyjnym. Intencją rozkazu „Wicher” wraz z dywizjonem trałowców ma ubezpieczać akcję stawiania głównej zagrody minowej na wodach Zatoki. Zagrodę ma wykonać stawiacz min „Gryf”. Po otrzymaniu rozkazu ORP „Wicher” z towarzyszącymi mu jednostkami pomocniczymi niezwłocznie wypływa w kierunku Helu, skąd około dwudziestej drugiej cała ta flotylla ma wyruszyć na stanowiska w odległości 10 mil od Piławy. Przy doskonałej pogodzie i równie dobrej widoczności kawalkada okrętów pruje wody Zatoki coraz bardziej oddalając się od macierzystego portu. W drodze od strony Jastarni dołącza do flotylli załadowany minami ORP „Gryf”. Od tej chwili załogi z tym baczniejszą uwagą śledzą niezmiennie jasny i bezchmurny błękit nieba, skąd lada chwila mogą pojawić się niemieckie samoloty. Okręty, rozwinąwszy się w szyk rozśrodkowany, z wyjątkowym pośpiechem dążą ku rysującemu się coraz wyraźniej wybrzeżu Helu. Flota nie jest pełna. Kontrtorpedowce „Grom”, „Burza” i „Błyskawica”, wykonując plan operacyjny „Pekin”, po południu 31 sierpnia opuściły wody ojczyste i udały się do Anglii. Tym samym w operacji nie miały wziąć udziału. Okręty podwodne, wykonując plan operacyjny „Worek”, wczesnym rankiem 1 września wypłynęły na wyznaczone sektory wód na przestrzeni od Zatoki Gdańskiej do Rozewia, gdzie w pierwszej fazie miały zająć pozycje wyczekujące, w drugiej, na wypadek większych ataków niemieckich sił morskich na Gdynię lub Hel, miały zwalczać je atakami torpedowymi.
Marynarski punkt obserwacyjny, zainstalowany na dachu naszego plutonu, w godzinach ciszy stanowi dla nas atrakcję. Przez dość mocne szkła można tu popatrzeć na białe, skąpane w słońcu gmachy Gdyni. Można w plątaninie świateł i cieni odległej panoramy Gdańska obserwować często powtarzające się ostre błyski światła, którym towarzyszą opóźnione, dalekie grzmoty. To „Schleswig-Holstein” bombarduje Westerplatte i — jak powiedział Zawistowski— w wolnych chwilach również port wojenny i redę portu w Oksywiu. Można penetrować cały akwen Zatoki zamknięty dalekimi nieboskłonami. Można w końcu na węgiel usmażyć i tak już wystarczająco opalone ciało.
Cisza w powietrzu skłania mnie do zepchnięcia paru spraw w kancelarii plutonu. Nie Wiem, czy w czasie nalotu, którego czekamy każdej chwili, mógłbym wytrzymać w naszym zwiewnym pudełeczku. Krótko przed szesnastą ponownie wchodzę na punkt obserwacyjny. Niebo w dalszym ciągu jest jasne i aż wierzyć się nie chce, że za chwilę ten sam kojący błękit może rzygnąć piekłem. Starszy marynarz sygnalizuje, że kursem na Hel dąży kontrtorpedowiec „Wicher” z dywizjonem trałowców. Mimo spóźnionej pory doskonała widoczność pozwala obserwować okręty nawet gołym okiem. Po paru minutach do kawalkady zbliża się od strony Jastarni ORP „Gryf”. W szyku okrętów następuje pozorne zamieszanie. To trałowce, ponownie formując szyk rozśrodkowany, otaczają „Gryfa”, wokół którego będą dreptały aż do miejsca przeznaczenia — Helu.
W zgrupowaniu kilkunastu jednostek flota wygląda imponująco. Grzywy białych fal połyskują w skośnych promieniach słońca, a podmuchy lekkiej bryzy kładą dymy na rufy okrętów niczym rozwiane na wietrze pukle ciemnych włosów. Spiętrzone wody dzielą się na mniejsze, drobne, w końcu drobniuteńkie zmarszczki, które daleko wyprzedzając okręty migotliwą tęczową kaskadą dążą ku wybrzeżom Helu. Nie pierwszy raz obserwuję morze. Nie pierwszy raz sycę oczy niezmiennym pięknem słonego żywiołu, ale to, co mam okazję widzieć z mego stanowiska na dachu, przyćmiewa wszystkie dotychczasowe doznania. A może przemawia przeze mnie tęsknota do spokojnych wód i spokojnego błękitu? Z piękna natury wzrok przenoszę na okręty. Dumny jestem z naszej floty, co, jak głosi marynarska piosenka, „choć nieduża, pilnie strzeże portu bram”. Co tam! Jest chwila kojącej ciszy, więc znowu wraca niepoprawny optymizm. Jakoś tam będzie. Nie jesteśmy przecież sami. Mamy potężnych sojuszników. Mamy wielowiekowe tradycje umiłowania wolności, stać nas na otuchę, na ofiarność, którą poeci przezwali bohaterstwem. Dumam, a okręty płyną. Spokojnie płyną jak za dobrych przedwojennych czasów. Naraz z kontemplacji wyrywa mnie gorączkowy głos obserwatora. Wytężam wzrok i słuch. W szyku okrętów dostrzegam zamęt, a uszy łowią znajomy dźwięk. Rój dźwięków, w którym dalekie, metaliczne forte miesza się z ponurym ciężkim jękiem. To samoloty niemieckie grają preludium bitwy. Nerwy, jak zwitek waty, dławią mi krtań. Na moment wlepiam oczy w obserwatora. Stoi pochylony do przodu jak cięciwa, w milczeniu podnosi szkła wyżej, omiata nimi przestrzeń i naraz:
— Rany boskie! Pikują! — głos mu wibruje. Wpatruję się w rozdygotaną przestrzeń. Oczy łzawią. Skośne promienie słońca rażą źrenice. Na krótką chwilę otrzymuję szkła. Nad okrętami jak rój os ugania się kilkadziesiąt samolotów. Widzę, jak jarząc się w słońcu zgmatwanymi błyskawicami przecinają przestrzeń, to znów raz wraz walą się w dół, a wówczas powietrzem wstrząsają jedna po drugiej ciężkie detonacje. Okręty wykonują gwałtowne zwroty — „Cała wstecz!” „Cała naprzód!” „Lewa na burt!” Rozkolebane morze raz wraz wyrzuca gejzery wody. Samoloty jak piłki w rękach dzieci piorunowymi strzałami wzbijają się w górę, to znów taranem walą się ku wodnej kipieli.
Obserwator niecierpliwi się. Oddaję szkła, ale bezradnym wzrokiem wciąż tkwię w kipiącej ogniem przestrzeni. Usiłuję liczyć okręty w ich dzikim tańcu. Na szczęście żaden z naszych okrętów nie ginie w tej zawierusze. Wszystkie bomby padają w kipiel wód. Nacisk samolotów słabnie. Większość z nich jęczy wysoko. Niektóre, co mściwsze, wracając pikują i szczekają z broni pokładowej, co tu odbija się jedynie słabym echem tępych uderzeń. W końcu i te rozpływają się w przestrzeni.
Po dwudziestu długich minutach pierwsza w tej wojnie powietrzno-morska bitwa dobiegła końca. Niemieckie samoloty, wyzbywszy się bomb, wracają do swych baz. Wszystkie okręty pełną parą dążą do portu. Nie podziwiam już piękna kaskad ni pióropuszy dymów. Ważne są tylko okręty. Ważni ludzie z ich załóg, którzy otarli się o śmierć. Na szczęście wracają. Wraca też „Gryf”, który jakimś cudem ocalał. Bojowa operacja stawiania min dojdzie do skutku.
Między dziewiętnastą a dwudziestą dwie sanitarki zwoziły rannych i potwornie okaleczone zwłoki. Ranni zapełnili miejscowy szpital. Zabici — kilkadziesiąt zmasakrowanych ciał — legli śmiertelnym pokotem w kostnicy parafialnego kościoła. Okręty ocalały. Niemniej flota nasza poniosła ciężką stratę.
Przed udaniem się na wątpliwy wypoczynek małą krupką wychodzimy na ulicę Wiejską. Nagrzane w ciągu dnia powietrze miesza się z orzeźwiającymi podmuchami Zatoki. Wokół cisza mącona jedynie dalekimi odgłosami detonacji. Idziemy na molo zaczerpnąć powietrza. Od strony portu wojennego dąży w naszym kierunku bosman Ficek. Głowę ma nisko zwieszoną, bladą twarz i ociężały krok. Witamy się w milczeniu. Po chwili do naszej grupki podchodzi chorąży H. Milcząc przeżywamy niedawną tragedię. Żaden z nas nie brał udziału w bitwie, ale tamci wracają z portu wojennego, gdzie byli świadkami scen, które nie tak łatwo dają się zapomnieć. Ficek wzdycha, po czym nieoczekiwanie:
— Gdzie by tu dostać z kieliszek wódki? — Wzruszamy ramionami. Od dziś na Helu łatwiej o wielką bombę niż o kieliszek wódki. Sklepy prawie wszystkie pozamykane, a i w otwartych też nic nie ma.
— Cholera mnie bierze — mówi Ficek. — Rady sobie dać nie mogę. Zalać się w trupa i nie myśleć.
— Co nowego? — pytam niezbyt logicznie.
— No cóż. Rąbanka. — Ficek splata dłonie na plecach, i wzrok wlepia gdzieś ponad głową H.
— Jak to było?
Wyższy o głowę Ficek twardy wzrok nadal tępo wbija w przestrzeń.
— Wypłynęli na minowanie wybrzeża. „Gryf” zawalony był minami. Jakieś, proszę was, sto kilkadziesiąt min, to nie żarty. Dostali nalot. Resztę już chyba sami wiecie.
— Kto najbardziej ucierpiał?
— Nikomu się nie upiekło, ale najbardziej zrąbali „Mewę”. Była najbliżej „Gryfa”. Załoga, to jedna wielka jatka... pokład zawalony mięsem jak w rzeźni. Kadłub podziurawiony jak sito. Z „Gryfem” też nietęgo, ale mogło być gorzej. Ma ze dwudziestu zabitych i drugie tyle rannych. Zginął dowódca „Gryfa”, komandor Kwiatkowski. Całe szczęście, że „Gryf” uniknął bezpośredniego trafienia. Z jego cholernym ładunkiem byłby się rozleciał jak granat. „Wicher” przecieka. Iluminatory w proszku, ale cóż to znaczy — detal. Wyobraźcie sobie: z takiego piekiełka wyjść na czysto. „Wicher” nie ma zabitych ani rannych. To nadzwyczajne szczęście.
— Myślę, że coś tu nie gra — mówi Skoneczka. — Dopiero teraz wybrali się na minowanie wybrzeża? W biały dzień?
— Rychło w czas. Musztarda po obiedzie — wtrąca Juzyszyn.
Ficek wzrusza ramionami i rozkłada ręce.
— Musztarda nie musztarda. To w ogóle jest bez sensu. Co to pomoże — wtrąca H.
— Co, twoim zdaniem, bez sensu — twardo rzuca Ficek.
— Tak czy siak, wcześniej czy parę dni później będzie klapa.
Patrzymy z niedowierzaniem. Drwi? O drogę pyta?
Ficek krzywi się jak do wymiotów. Spluwa, mierzy H. lodowatym spojrzeniem, po czym porywczo:
— Głupi jesteś, panie chorąży!
— Dajcie spokój — łagodzi Juzyszyn.
— Nie tak ostro. Mógłbyś trochę dyplomatyczniej — replikuje z urazą chorąży H.