Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anna Kańtoch
„Trzynasty anioł”
Kryminał w konwencji urban fantasy, w którym w niebanalnej scenografii rozgrywa się dynamiczna, precyzyjnie rozplanowana intryga.
Aniołowie zostawili Arlenowi magię, Tangarze - technikę. Granicą jest rzeka Getteim. Ludzka pomysłowość nie zna jednak żadnych granic - Aimeric Tyren wybudował na rzece miasto, w którym łączą się obie rzeczywistości, a technika współistnieje z magią. Budowniczy umarł, a jego dziełu grozi Apokalipsa. Zapobiec jej może tylko jego syn, Meric Tyren, jeżeli zdoła odnaleźć anioła o imieniu Joel. Pomogą mu w tym prywatny detektyw o anielskim imieniu i jego asystentka - kobieta uwięziona w ciele dziecka.
Czy trójka desperatów, z których każdy zmaga się z własnymi demonami, zdoła rozwiązać zagadkę i ocalić Getteim przed gniewem aniołów? Czas ucieka, a znaki Apokalipsy się mnożą. Tajemnica „Trzynastego anioła” czeka na odkrycie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Anna Kańtoch
Trzynasty anioł
Proszę o wybaczenie, nie chciałem nikogo skrzywdzić…
Fragment listu napisanego
przez Merica Tyrena
przed jego drugą próbą samobójczą
W jakim stroju powinno się stawać przed obliczem Pana?
— Nagi — odpowiedział sam sobie Meric Tyren. — Przed obliczem Pana powinienem stanąć nagi.
— Nie jest pan umówiony z Bogiem — zaprotestowała Tarai, jego kompetentna zielonoskóra sekretarka, przetrząsając szafę w poszukiwaniu najbardziej stosownej asani. — Jest pan umówiony z aniołami.
Oczywiście. Miał to nawet zapisane w swoim terminarzu. Piątek, trzynasta trzydzieści – spotkanie z aniołami.
Meric wyjrzał przez okno. Na ścianie przeciwległej kamienicy wisiał wielki plakat reklamujący najnowszy film Indil. Jasnowłosa piękność obejmowała przystojnego bruneta, w tle unosił się wielki szary smok. Indil miała włosy ułożone w kunsztowne fale i uczesane tak, by odsłaniały spiczaste ucho, a subtelne rysy jej czarno-białej twarzy wyrażały tęsknotę.
„Królewski klejnot” – głosił wypisany na plakacie tytuł i Meric bez trudu mógł zgadnąć, o czym to będzie. Uciśniona dziewica, bohater, magia i całe mnóstwo smoków. Jeszcze parę dni temu chciał pójść na ten film. Lubił Indil – nie była taką wredną suką jak większość elfich aktorek. Teraz wiedział już, że Królewskiego klejnotu nie zobaczy. Jutro o tej porze będzie siedział w areszcie.
— Ta jest najlepsza — powiedziała z satysfakcją Tarai. — Teraz pomyślimy nad marynarką.
Ściślej biorąc, nad marynarką myślała tylko ona. Meric posłusznie założył błękitną jedwabną asani, w kwestii dalszych części garderoby również zdając się całkowicie na Tarai. Była ona mieszańcem, półkrwi nimfą, po matce odziedziczyła oliwkowozieloną skórę i szmaragdowe włosy, a po ludzkim ojcu – dobry gust.
Włożył marynarkę i przejrzał się w lustrze. Ukazało mu obraz młodego mężczyzny, średniego wzrostu i szczupłego – nie przesadnie, lecz wystarczająco, by stworzyć wrażenie pewnego rodzaju słabości. W całej postaci najbardziej rzucały się w oczy płomiennorude włosy. Dziesięć lat nocnego życia już zaczynało się odznaczać na jego twarzy. Rysy miał delikatne i łagodne, ale cerę zmęczoną, oczy podkrążone, a tuż obok lewej powieki pulsowała nerwowo wypukła błękitna żyłka.
Wskazówki zegarka zbliżały się do wpół do drugiej. Meric wytarł w chusteczkę spocone dłonie, z trudem przełknął ślinę przez ściśnięte gardło. Znów stanął przy oknie, ale nie patrzył już na plakat. Patrzył na znajdujący się nieco dalej szary gmach Domu Bożego.
Jak większość getteimskich świątyń, tak i ta została zbudowana w arleńskim stylu merilet: wysokie i smukłe wieże, zakończone ostrymi łukami witrażowe okna i zdobiące mury płaskorzeźby. Wejścia strzegły dwa skrzydlate posągi. Jedna postać stała prosto, spoglądając przed siebie, w rękach trzymała miecz wbity w ziemię pomiędzy stopami. Druga zrywała się właśnie do lotu, skrzydła były na wpół rozpostarte, lekki wiatr już burzył marmurowe włosy, a podkasana wysoko szata ukazywała muskularne uda. Aniołowie. W Getteim było mnóstwo aniołów. Meric od dzieciństwa przywykł do ich obojętnych kamiennych twarzy i pustych oczu spoglądających z dachów kamienic, miejskich fontann i wykuszowych okien Wież Milczenia. Czasem też zachodził do któregoś z Domów Bożych, by podziwiać barwny przepych witraży, gdzie skrzydlate istoty w szatach koloru malwy, szmaragdowej zieleni i kobaltu walczyły połyskującymi złotawo mieczami.
Zastanowił się, czy aniołowie, których za chwilę zobaczy, będą podobni do swych rzeźbionych i malowanych wizerunków. Szczerze w to wątpił.
I rzeczywiście, nie byli.
Pierwszy, który przedstawił się jako Nemuel, miał ciemne włosy, drugi, o imieniu Eliel, był blondynem. Poza tym niewiele się od siebie różnili. Idealnie przystojni, wyglądali jak gwiazdy filmowe na wyretuszowanych zdjęciach. Ubrani byli na sposób Arleńczyków w jedwabny, doskonały na ciepłe dni strój składający się z luźnych spodni i asani, rodzaju długiej kolorowej kamizeli.
Meric zaprosił ich do swojego gabinetu. Nie lubił tego pomieszczenia, źle się tu czuł, ale w tej sytuacji najprawdopodobniej nigdzie nie czułby się swobodnie.
Od śmierci ojca Merica niewiele tu zmieniono. Wzdłuż ścian ciągnęły się zapełnione książkami półki, a niski stolik otaczały fotele obite skórą w kolorze czarnej wiśni. Na biurku stał kałamarz. Prawdopodobnie wyschnięty, bo Meric nie pamiętał, kiedy ostatni raz coś tu pisał. Zawsze miał wrażenie, że w gabinecie jest intruzem. Pokój wciąż jeszcze wydawał się przesycony duchem zmarłego Aimerica Tyrena, jego siły, zdolności przekonywania i morderczego uporu, dzięki którym w niespełna pół wieku powstało Getteim. Zbudowane na wodzie miasto sen, miasto marzenie.
Eliel przyjął szklaneczkę wina figowego, Nemuel odmówił. Meric podszedł do gramofonu, ustawił igłę na właściwej pozycji i nacisnął guzik. Gabinet wypełniły miękkie, subtelne dźwięki sonaty na flet, altówkę i harfę.
— Cóż za wspaniałe urządzenie — powiedział Eliel, ten jasnowłosy i uprzejmiejszy. — W hotelu widziałem coś bardzo podobnego. To potrafi także nagrywać głos, nie tylko go odtwarzać, prawda?
— Owszem. — Meric zaczął tłumaczyć zasady działania gramofonu. Był to model drogi, lecz bardzo popularny wśród ludzi interesu i pewnie dlatego umieszczano go w pokojach hotelu Alkion, gdzie zatrzymywali się najbogatsi goście.
— To nie czas na takie rozrywki, Elielu. — Nemuel skarcił swego towarzysza.
Jasnowłosy anioł usiadł w fotelu i napił się wina. Meric poszedł za jego przykładem. Dłoń, w której trzymał kieliszek, nie drżała. Zdziwiło go to, bo miał wrażenie, że cały się trzęsie.
Aniołowie rzadko rozmawiali ze śmiertelnikami, a jeśli już, to raczej nie mieli im do powiedzenia nic miłego.
Meric odstawił kieliszek. Dłonie oparł o blat stolika. Wąskie, delikatne dłonie człowieka, dla którego najcięższą w życiu pracą było trzymanie pióra. Lewy nadgarstek przecinała blizna, niczym zawiązany w tym miejscu różowy sznurek. Czyste, mocne cięcie, które sięgnęło mięśni, odebrało Mericowi władzę w dwóch palcach lewej ręki: małym i serdecznym.
Zastanawiał się, co jest bardziej przerażające: chłód, z jakim spoglądał na niego Nemuel, czy współczucie, które widział w oczach Eliela.
— Sądziłem, że aniołowie mają skrzydła — powiedział cokolwiek, po to tylko, by przerwać ciszę.
— Tym razem postanowiliśmy nie zwracać na siebie uwagi — wyjaśnił Nemuel. — Chciałby pan ujrzeć nas w pełnej chwale?
Meric spuścił wzrok.
— Nie.
— Przejdźmy od razu do rzeczy. — Nemuel niecierpliwie pochylił się do przodu. — Chodzi nam o Getteim. Będę z panem szczery, panie Tyren. To miasto nie może dalej istnieć.
Boże, jak mi zimno, pomyślał tępo Meric. Teraz naprawdę się trząsł.
Nie może dalej istnieć. Jego umysł jeszcze nie dopuszczał do siebie tej myśli, ale ciało już wiedziało.
Podniósł do warg kieliszek i stwierdził, że nie może przełykać. Gardło miał zaciśnięte. Trzymał w ustach figowe wino, słodkie i gęste.
— Dobrze się pan czuje?
Przełknął z wysiłkiem.
— Getteim zostało zbudowane zgodnie z Przymierzem.
— Doprawdy? — cierpko rzucił anioł. — Wiem oczywiście, że w ciągu wieków śmiertelnicy od czasu do czasu ryzykowali i podpływali łódką, by spotkać się z mieszkańcami drugiego Brzegu, ale to były pojedyncze incydenty, niezagrażające Przymierzu. Lecz Getteim? Miasto, które powstało po to, by połączyć ze sobą oba Brzegi? Naprawdę uważa pan, że nie jest to złamanie zasad Przymierza?
— Getteim zostało wybudowane na jeziorze, przez które przepływa Gette. Przymierze nie wspomina nic o miastach budowanych na wodzie — zaprotestował. — Mówi tylko, że mieszkańcy Brzegu Zachodniego nie mogą przechodzić na Brzeg Wschodni i na odwrót.
— Proszę pozwolić, że my ocenimy, co jest zgodne z Przymierzem, a co nie. Obawiam się, panie Tyren, że nasza decyzja jest nieodwołalna.
Meric milczał. W głowie miał zupełną pustkę. Szukał jakichś argumentów, które powstrzymałyby aniołów. Nie znalazł żadnego.
Chciało mu się płakać.
— Dlaczego nie zniszczyliście Getteim wcześniej? Dlaczego pozwoliliście mu istnieć prawie pięćdziesiąt lat? — zapytał cicho.
— Pięćdziesiąt lat to dla nas mniej niż dla was pięćdziesiąt dni. Ale gdy już się decydujemy, działamy bardzo szybko. Zresztą byliśmy ciekawi, jak takie miasto będzie wyglądać.
— Obserwowaliście nas jak szczury w laboratorium, a teraz chcecie zniszczyć?
Nemuel wzruszył ramionami, przez twarz Eliela przemknęło coś jakby poczucie winy.
— Damy wam trochę czasu, by ci, którzy są wystarczająco rozsądni, opuścili miasto. — Gładka, piękna twarz Nemuela skrzywiła się w lekkim uśmiechu.
— Getteimczycy nie zechcą wyjechać. Nikt mi nie uwierzy.
— Ależ wyjadą, zapewniam. — Anioł nadal się uśmiechał. — Przekażę panu sześć Znaków, które poprzedzą zagładę. Przy pierwszym getteimczycy jeszcze będą mieć wątpliwości, ale nim dojdzie do czwartego, z pewnością nabiorą rozsądku. Proszę posłuchać: pierwszy Znak to mgła, która sparaliżuje ruch w mieście. Potem zakwitną wiosenne kwiaty, które zwiędną, nim nadejdzie wieczór. Wraz z trzecim Znakiem zaczną umierać ptaki, czy to domowe, czy też dziko żyjące. Później zgasną światła.
— Elektryczne? Oryginalni jesteście. A gdzie ognisty deszcz i plaga szarańczy? — Meric nie miał pojęcia, jakim cudem udaje mu się zdobyć na ironię.
— Staramy się iść z duchem postępu, panie Tyren. A mówiąc: światła, miałem na myśli nie tylko elektryczność. Gdy nadejdzie czwarty Znak, każdej nocy miasto ogarnie całkowity mrok. Światła nie będą dawać ani świece, ani ogień na kominku, lampy naftowe czy też elektryczne. Piąty Znak to senność. Getteimczycy będą zasypiać, w domu, w biurze, nawet na ulicy. I w tym śnie bez snów zginą, bo szósty Znak to deszcz, który zatopi miasto.
Nemuel umilkł. Może spodziewał się odpowiedzi, ale Meric nie mógł wykrztusić ani słowa.
— Proszę docenić — podjął anioł — że zwracamy się do pana, a nie do prezydenta miasta. Bądź co bądź jest pan synem człowieka, dzięki któremu Getteim powstało.
Wzrok Merica odruchowo powędrował do wiszącego na ścianie portretu ojca.
Nemuel wstał i podszedł do okna. Spoglądał na ulicę.
— Zresztą — skrzywił się, teraz już nie w ironicznym uśmiechu, lecz w grymasie niechęci — dlaczego komuś miałoby zależeć na takim miejscu? Getteim to paskudne miasto. Chociaż — dodał — nie bardziej niż Wschodni czy Zachodni Brzeg. Ale i tak paskudne. Nie rozumiem więc, czego pan od nas chce.
— Chcę tylko, byście dali temu miastu szansę, choćby najmniejszą.
— Przykro mi — powiedział obojętnie Nemuel.
— Przykro mi — powtórzył Eliel i jego słowa zabrzmiały szczerze.
— Zostanę jeszcze chwilę — powiedziała Tarai.
— Po co?
— Mogłabym zrobić panu kolację.
— Potrafię zaparzyć kawę i posmarować kromkę masłem — zaprotestował łagodnie Meric.
Wyraz twarzy Tarai świadczył, że ma co do tego wątpliwości. To właśnie było najgorsze. Od czasów dzieciństwa wszyscy próbowali się nim opiekować, usprawiedliwiać go i wybaczać mu. Nawet teraz w spojrzeniach znajomych widział więcej pobłażliwej wyrozumiałości niż lekceważenia czy kpiny. Zupełnie jakby spodziewali się, że w niespełna dziesięć lat od chwili, gdy odziedziczył majątek ojca, stanie się kompletnym bankrutem. Nie miał talentu ani do interesów, ani do dobierania sobie odpowiednich doradców, większość pieniędzy stracił więc na fatalnych inwestycjach. Resztę pochłonął hazard, choć Meric wcale nałogowym hazardzistą nie był – grał, bo wszyscy w jego otoczeniu to robili.
Meric Tyren od początku wydawał się skazany na klęskę i możliwe, że dlatego właśnie budził współczucie.
— Idź do domu — powiedział do Tarai. — Vito czeka. Pamiętał imię jej nowego chłopaka. Takie drobiazgi zaskarbiały mu sympatię podwładnych.
— Przyjdę jutro rano.
Oboje wiedzieli, że nie ma po co przychodzić, mimo to Meric nie zaprotestował. Podszedł i objął ją na pożegnanie, a Tarai ucałowała go w policzek. Zdziwił się, bo zielonoskóra dziewczyna nie lubiła okazywać uczuć. Musiało być w jego wzroku coś, co nadawało ich pożegnaniu specyficzny wymiar ostateczności.
— Do widzenia. — Obejmując Tarai, wsunął jej do torebki list. Przeczyta go wkrótce i – taką miał przynajmniej nadzieję – zastosuje się do zawartych tam instrukcji.
Przeszedł do kuchni. Cisza pustego domu działała mu na nerwy. Jeszcze pół roku temu miał składającą się z sześciu osób służbę, teraz została mu jedynie wierna Tarai.
Wolno, celebrując każdy ruch, przygotował sobie dwie kanapki z białym serem i zaparzył kawę. Potem wrzucił kolację do kosza na śmieci, a zbożowy napój wylał do zlewu. Spróbował napić się zimnej wody, lecz gardło wciąż miał ściśnięte. Opłukał więc tylko twarz. Jego dłonie drżały.
W sypialni zdjął marynarkę i rzucił na łóżko. Przez chwilę szukał w szafie czegoś odpowiedniego na ten wieczór. Większość jego ubrań była merilet. Styl ten naśladował arleńskie zamiłowanie do przepychu. Z Zachodniego Brzegu pochodziła moda na miękkie, naturalne tkaniny, nasycone kolory i ozdoby, takie jak koronki przy asani czy barwne koraliki, które wplatano we włosy. Do tego getteimczycy często nosili tanagryjskie marynarki i przydatne w chłodne dni swetry, a także wysokie buty – pod wieloma względami wygodniejsze niż arleńskie sandały. Meric lubił styl merilet, ekstrawagancki i kolorowy, dziś jednak potrzebował czegoś zwyczajnego, mniej krzykliwego. Znalazł w końcu sztruksowe spodnie i połatany sweter, który nosił w czasach, gdy udawał artystę. Pamiętał, że malował wówczas obrazy konwencjonalnie ładne i niewiele warte. Był beznadziejny we wszystkim, co robił, ale nawet wtedy zachowywał pewnego rodzaju wdzięk, który sprawiał, że jego brak talentu był niemal ujmujący.
Przebrał się i spojrzał na stojący przy łóżku budzik. Dochodziła siódma wieczorem, na dworze zapadł już jesienny zmierzch. Za siedemnaście godzin, dokładnie w południe jutrzejszego dnia, w jego domu zjawią się przedstawiciele banku w asyście policji i zapytają, czy Meric ma dla nich jedenaście milionów. Oczywiście nie będzie miał tych pieniędzy, zostanie więc aresztowany i postawiony przed sądem. Za długi getteimskie prawo przewidywało karę do dziesięciu lat więzienia.
Paradoks polegał na tym, że nikt – z wyjątkiem może dziennikarzy brukowych gazet – nie chciał tego procesu. Meric był synem człowieka, którego portrety wisiały we wszystkich urzędach oraz szkołach, i w pojęciu większości getteimczyków zasługiwał na szansę – nawet jeśli byłaby to tylko możliwość wymknięcia się cichcem z walizką zawierającą żałosne resztki ojcowskiego majątku. Właśnie dlatego dano mu tak długi termin. Nie po to, by zdobył pieniądze – wszyscy wiedzieli, że nie zdoła zebrać tej sumy – lecz by mógł uciec z miasta.
On jednak nie zamierzał uciekać. Owszem, był słaby, ale po ojcu odziedziczył nie tylko imię, lecz także miłość do Getteim. Zmarły Aimeric Tyren włożył w to miasto całe swoje serce, a niektórzy mówili, że poświęcił i duszę. Nie było to prawdą – Aimeric Tyren wbrew opinii wielu nie zawarł paktu z diabłem, by zbudować na jeziorze miasto. Po prostu był człowiekiem, który potrafił zarazić innych swoją pasją.
Mericowi brakowało zarówno pasji ojca, jak i celu w życiu. Chciałby coś zrobić, ale nie potrafił; wiedział, że nie przyda się miastu ani żywy, ani martwy, bo przecież jego śmierć nie powstrzyma aniołów. Nie mógł umrzeć dla Getteim, ale mógł umrzeć w Getteim.
Śmierć zamiast ucieczki, ostatni akt lojalności. Był to winny ojcu i miejscu, które kochał równie mocno jak Aimeric Tyren, choć w jego przypadku miłość była nie płonącym w żyłach szaleństwem, lecz bolesną tęsknotą.
Na półce stało zdjęcie w prostej metalowej ramce. Ojciec i syn łowią razem ryby. Chłopczyk uśmiecha się, ściskając w drobnej rączce wędkę, mężczyzna obejmuje go ramieniem, drugą ręką wskazując rzekę.
Meric końcami palców dotknął policzka chłopca. Poczuł przypływ żalu. Bardziej w tej chwili żałował tego dzieciaka, którym był dwadzieścia lat temu, niż samego siebie.
Biedny mały, pomyślał. Jeszcze nic nie wie, niczego nie jest świadom. Jeszcze potrafi być szczęśliwy.
Nie rozpłaczę się, postanowił, ale oczywiście rozpłakał się, choć w jego oczach nie było łez. Wysuszone, ściśnięte gardło bolało, gdy siedział na łóżku wstrząsany szlochem.
Opanował się po chwili i dla odmiany zachichotał, bo rozpacz nad utraconym szczęściem dziecka, które przed dwudziestoma laty łowiło w rzece ryby, wydała mu się absurdalna.
Zaczynam wpadać w histerię, pomyślał z niesmakiem.
Wstał i wyszedł z domu wprost w ciepły wieczór, pachnący kwiatami jaśminu.
Jakie są możliwości arleńskich magów? Czy rzeczywiście potrafią przy pomocy zaklęć dowolnie manipulować każdą istotą inteligentną i skłonić ją, by robiła rzeczy całkowicie przeciwne jej woli i naturze? Jak wiele prawdy jest w krążących od jakiegoś czasu plotkach o zaklęciu totalnego zniszczenia, potocznie zwanym zaklęciem X, które podobno zrównać może z ziemią cale miasto? Już niedługo getteimczycy będą mieli okazję porównać domysły z faktami, oto bowiem do naszego miasta przybywa mag Nicodemus, który za tydzień wygłosi na uniwersytecie wykład. Możecie spytać maga o wszystko – pamiętajcie jednak, że odpowiedzi mogą nie przypaść Wam do gustu!
Notka z „Wiadomości Getteim” z dnia 22 miesiąca nikadh
— Hej, człowieku! — nad uchem Merica rozległ się piskliwy chichot. — Nie śpij, bo cię okradną. Jednocześnie para brudnych, zręcznych dłoni zanurkowała do jego kieszeni. Po chwili nieznajomy jęknął z rozczarowaniem.
— Wstajesz, człowieku, czy będziesz tu tak leżał? Upiłeś się, co?
Meric nie odpowiedział. Na jednym policzku czuł szorstkość wysuszonej trawy, na drugim delikatną pieszczotę słonecznych promieni. Nie musiał zadawać sobie idiotycznych pytań w rodzaju: Czy ja umarłem? Miał wprawę w powracaniu do życia, doskonale więc wiedział, że ani sucha trawa, ani cuchnący nieznajomy, który w tej właśnie chwili szarpał go za ramię, nie mają nic wspólnego z zaświatami.
A więc i tym razem się nie udało, pomyślał i słowa te natychmiast rozwiały się, jakby usypano je z piasku. Nie otworzył oczu. Nie było w nim żalu, gniewu ani nawet ciekawości, jakim cudem przeżył upadek z dachu dwunastopiętrowego budynku.
Nieznajomy przestał go wreszcie szarpać i odszedł, pogwizdując fałszywie. Meric został sam. Tylko on, szorstki dotyk trawy, ciepło słońca i pustka w jego sercu.
Nic mnie nie boli, przyszła mu do głowy druga myśl i tym razem była już w niej odrobina zdumienia. Nawet jeśli jakimś cudem udało mu się przeżyć, to powinien być teraz ciężko ranny. A tymczasem fizycznie czuł się dobrze, jeśli nie liczyć lekkiego dyskomfortu spowodowanego tym, że leżał na czymś kanciastym. Uświadomił sobie, że trzyma to coś w prawej dłoni. Było zbyt gładkie i zbyt cienkie jak na kamień, o którym pomyślał w pierwszym odruchu.
Usiadł, po chwili syknął z bólu, gdy w zdrętwiałej ręce zaczęło powracać krążenie. Z palców wypadło płaskie pudełko. Ktoś nabazgrał na nim jedno zdanie: „Przesłuchaj płytę i zniszcz ją”.
Siedział otępiały, wpatrując się w napis. Jego znaczenie jeszcze do niego nie dotarło. Literki krążyły w umyśle Merica, nie składając się w żadną sensowną całość. Dopiero po chwili pojął, na co właściwie patrzy.
„Przesłuchaj płytę i zniszcz ją”.
Z całą pewnością nie miał tej płyty, gdy skoczył w mrok. Ktoś musiał włożyć mu ją w dłoń. Kto? Prawdopodobnie ten sam człowiek – albo i nieczłowiek – który ocalił go przed śmiercią.
Pamiętał skok w ciemność i szarpnięcie, jakby tuż przed zderzeniem z ziemią ktoś chwycił go wpół. Potem stracił przytomność. Ktokolwiek go uratował, potrafił unosić się w powietrzu – innego wytłumaczenia nie było.
Najprostsze wyjaśnienie brzmiało tak, że wybawiciel Merica miał skrzydła.
Spojrzał na zegarek, który nosił na prawej ręce – przyzwyczajenie z czasów, gdy nadgarstek lewej miał przez dłuższy czas owinięty bandażem. Zegarek, tak jak i pudełko z płytą ocaliło przed zakusami cuchnącego złodziejaszka to, że leżąc, zasłaniał je swoim ciałem. Minęło już południe. Wstał, otrzepał ubranie z suchych źdźbeł trawy i rozejrzał się. Wieżowiec, z którego skoczył, był ostatnim w szeregu, za nim rozciągała się pusta przestrzeń dopiero przygotowywana pod budowę. W dzień wolny od pracy nie było tu żywej duszy, ale uszu Merica dobiegł odległy szczęk zderzającej się ze stalą stali.
— Chodź, siadaj. — Zarośnięty mężczyzna, ten sam, który niedawno próbował go okraść, zachęcająco skinął dłonią. — Popatrzymy sobie na pojedynek.
Meric usiadł na betonowej płycie.
— Jonas jestem — przedstawił się nieznajomy.
Meric nie miał ani siły, ani ochoty, by uścisnąć wyciągniętą rękę i odwzajemnić się swoim imieniem. Jonas przyjął tę nieuprzejmość obojętnie.
Po dłuższej chwili bezmyślnego gapienia się w przestrzeń Meric zdobył się na wysiłek i ściągnął sweter. Jesienne słońce grzało mocno, było mu gorąco, no i chciał owinąć weń pudełko z płytą. Nie mógł pozwolić na to, by ktoś zainteresował się napisem.
Przed nimi na w miarę równym skrawku ziemi walczyło dwóch mężczyzn. Obaj mieli na sobie lekkie kolczugi, a w rękach miecze. Wyższy, potężniejszy i starszy walczył z wprawą zabijaki, który brał udział w wielu pojedynkach. Nacierał z morderczą siłą, choć bez finezji, jego ciosy były proste, obliczone na jak najszybsze zakończenie sprawy. Młodszy, na oko dwudziestoletni wyrostek, bronił się ładnym, nowoczesnym stylem. Był zręczny i pomysłowy, widać było jednak, że brak mu doświadczenia w prawdziwej walce.
— Ten tam — powiedział Jonas, wskazując wyższego — to arleński rycerz. Ten drugi to nasz chłopak, z Getteim. Pożarli się z powodu jakiejś długonogiej lali.
Kolejny ruch dłonią wskazał Mericowi ciągnącą się kilkanaście kroków za walczącymi wstęgę asfaltowej szosy i zaparkowaną na jej poboczu limuzynę. Przyciemnione szyby były do połowy opuszczone, wewnątrz Meric mógł dostrzec złoty błysk włosów i biel twarzy. Tuż obok stała karetka pogotowia. Samochód był czerwony, z wymalowanym z boku czarnym pasem – wzorem zarezerwowanym dla wozów getteimskich służb publicznych. O maskę opierał się sanitariusz w białym fartuchu. W ręku trzymał kartkę papieru. Z ruchów jego drugiej dłoni – z góry na dół, a później poziomo, z lewa w prawo – Meric wywnioskował, że facet rozwiązuje krzyżówkę.
— To elfka — powiedział Jonas, wygrzebując z kieszeni spodni niedopałek. Obejrzał go krytycznie i znalazł jeszcze zmięte pudełko zapałek. — Ta, o którą się biją. Ponoć bardzo ładna. Myślisz, że ten, który wygra, będzie ją miał?
Meric wzruszył ramionami. Pod naciskiem Arleńczyków w Getteim zalegalizowano pojedynki, ale on sam nigdy się nie przekonał do tej formy rozwiązywania konfliktów. Pojedynki były jednak merilet. Stare arleńskie słowo w oryginale znaczyło tyle co „dobre życie” – życie honorowe, godne szlachcica. W Getteim sens tego słowa znacznie się rozszerzył. Merilet było wszystko, co kojarzyło się z Arlenem. Monumentalna architektura i wieszane na ścianach gobeliny, sznurowane gorsety i długie, wyszywane perłami suknie, filmy o smokach i muzyka symfoniczna. Merilet było mieć kochanka, który pisałby dla swej damy sentymentalne wiersze, merilet było w końcu zginąć w pojedynku, najlepiej klasycznym, na miecze.
Cała ta moda niewiele miała wspólnego z prawdziwym arleńskim „dobrym życiem”. Była powierzchowna, ale jednocześnie mocno już osadzona w tradycji miasta. Od kilkudziesięciu lat młodzi getteimczycy z zapałem ćwiczyli szermierkę. Był to najpopularniejszy ze sportów i – biorąc pod uwagę liczbę pojedynków w mieście – nie tak znów niepraktyczny, jak mogłoby się wydawać.
Meric przyglądał się walczącym. Powinienem wstać i iść, pomyślał. Trzeba znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłbym przesłuchać płytę. Na tym jego myśli się urwały i znów popadł w odrętwienie.
Patrzył.
Sytuacja wydawała się patowa. Siła oraz doświadczenie mężczyzny przeciw zwinności i inteligencji chłopaka. Jednak młodzieniec był coraz bardziej zmęczony, jego ruchy traciły płynność, wilgotne od potu włosy kleiły się do czoła. Wtem chłopak zręcznym ruchem zmylił przeciwnika i ciął go w udo. Rycerz zachwiał się, na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.
Chłopak, najwyraźniej przestraszony tym, co zrobił, cofnął się pół kroku.
Mężczyzna wbił czubek miecza w ziemię i wsparł się na nim. Nogawka jego spodni poczerwieniała od krwi, a ranny, krzywiąc usta, osunął się na kolana.
Sanitariusz podniósł wzrok znad krzyżówki. Przyciemniona szyba drugiego samochodu opuściła się, w oknie pojawiła się złotowłosa głowa.
— Świetnie, mały! — wrzasnął Jonas. — Wykończ go!
W tym momencie stało się coś, czego nikt nie przewidział. Młodzieniec wypuścił z rąk miecz i upadł na kolana, jakby parodiując pozycję swego przeciwnika. Lecz to nie była drwina ani zabawa. Chłopak dygotał, a jego twarz była mokra już nie tylko od potu. Płakał.
— Na co czekasz? — darł się Jonas. — Uderz go! Teraz! Masz szansę!
Ranny rycerz powoli, niezgrabnie zaczął się podnosić. Chłopak nadal klęczał ze spuszczoną głową.
— Boi się — w głosie Jonasa zabrzmiała pogarda.
— Nie — powiedział cicho Meric. — Przede wszystkim jest śmiertelnie zmęczony. Ten atak to był ostatni, rozpaczliwy zryw, który wyczerpał wszystkie jego siły. Teraz nie potrafi nawet podnieść miecza.
— No to już po nim — westchnął Jonas. — Życie jest paskudne.
Rycerz, utykając, podszedł do klęczącego. Oburącz chwycił miecz, wsparł się na zdrowej nodze i wziął rozmach. Chłopak uniósł głowę i spojrzał mu w twarz. Nie zdołał zrobić nic więcej, ale nie zamknął oczu.
Promień słońca ześliznął się po wzniesionej stali, miecz opadł, wbijając się w szyję. Zwycięzca sapnął z ukontentowaniem i szarpnął rękojeść. Zbyt słabo, by wyciągnąć ostrze – utkwiło głęboko, a mężczyzna był wyczerpany walką. Szarpnął więc raz jeszcze, chłopak drgnął jak nabity na haczyk robak i dopiero po chwili uwolniony osunął się na ziemię. Z przeciętej tętnicy trysnęła krew.
Sanitariusz rzucił na ziemię krzyżówkę i krzyknął. Z karetki wyskoczył jego kolega, po czym obaj podbiegli do umierającego.
Ranny rycerz nie zwracał na nich uwagi. Głodnym wzrokiem wpatrywał się w limuzynę, najwyraźniej spodziewając się, że ktoś z niej wysiądzie.
Nikt nie wysiadł. Przyciemniona szyba podniosła się, samochód ruszył z piskiem opon.
Mężczyzna nadal wspierał się na zbroczonym krwią mieczu. Miał minę psa zostawionego na poboczu drogi.
Jonas pokręcił głową.
— Mówiłem ci, człowieku. Życie jest cholernie paskudne.
Meric zatrzymał się przy stoisku z prasą.
— Kup pan popołudniowe wydanie „Wiadomości Getteim” — zachęcał gazeciarz. — Ponoć czeka nas zagłada. Najpierw będzie mgła, potem z nieba zaczną spadać ptaki, a jeszcze później zapadnie ciemność. I już po nas. — Wykonał charakterystyczny gest podrzynania gardła. Nie wyglądał na przejętego.
Meric wziął do ręki „Wiadomości Getteim” i z aprobatą skinął głową. Tarai dobrze wykonała swoje zadanie.
Tuż pod długim artykułem, w którym dziennikarz zastanawiał się, czy należy wierzyć w zapowiedzianą przez aniołów zagładę, widniał wypisany mniejszą czcionką tytuł: „Zniknięcie byłego milionera. Czy Aimeric Tyren opuścił miasto?”. Notkę uzupełniało niezbyt wyraźne zdjęcie.
Meric pospieszenie odłożył gazetę. Bał się, że sprzedawca może go rozpoznać. Pocieszył się jednak, że twarz ma dość przeciętną, niełatwą do zapamiętania, a rude włosy, najbardziej charakterystyczna cecha jego wyglądu, na czarno-białych zdjęciach i tak niczym się nie wyróżniały.
Muszę znaleźć miejsce, gdzie mógłbym przesłuchać płytę, pomyślał, idąc przed siebie i starając się nie patrzeć na przechodniów, bo wciąż dręczyła go obawa, że lada moment ktoś wskaże go palcem i zacznie krzyczeć. Ulicą płynęła rzeka samochodów przypominających kolorowe chrabąszcze z wyłupiastymi, wielkimi ślepiami reflektorów. W ten upalny jesienny dzień większość miała opuszczone szyby i złożone dachy. Kierowcy i pasażerowie wyglądali na rozleniwionych i nawet ryk klaksonów – stały element ruchu ulicznego w Getteim – rozlegał się rzadziej.
Był gdzieś w Północnym Kwartale – nie wiedział dokładnie gdzie, ale o to się nie martwił. Miasto zaprojektowane od podstaw przez jednego człowieka miało bardzo prosty plan. Wybudowano je na jeziorze, pozostawiając wokół wąski pas wody, tak iż teraz całość przypominała okrągłą wyspę leżącą pomiędzy Zachodnim a Wschodnim Brzegiem. Z oboma Brzegami miasto łączyły mosty – jeden po prawej, arleńskiej stronie, drugi po lewej, tanagryjskiej. Getteim, nie licząc centrum, dzieliło się na cztery Kwartały, przy czym była to nazwa myląca, bo Kwartały Północny i Południowy zajmowały większą część miasta, pozostałe dwa były zaś znacznie mniejsze. Ponumerowane ulice tworzyły siatkę, w której z zachodu na wschód biegły numery parzyste, a z północy na południe nieparzyste. W Getteim trudno się było zgubić.
Ulica, którą szedł Meric, była typowa – prosta i wąska, z ciągnącymi się wzdłuż niej wysokimi budynkami z szarego kamienia. Kolor ten w słońcu wyglądał wesoło, jednak późną jesienią i zimą, gdy przychodziły deszcze, wilgotne ściany ciemniały aż do czerni i miasto z dnia na dzień stawało się niepokojąco mroczne. Budynków strzegły posągi aniołów, a frontony pokrywały płaskorzeźby, wśród których najczęściej powtarzał się motyw liter anielskiego alfabetu wkomponowanych w kwiaty i liście. Płaskorzeźby można było podziwiać, tylko jeśli zadarło się głowę, bo na dole aż do wysokości pierwszego piętra ściany przesłaniały wściekle kolorowe szyldy przeróżnych knajp, klubów muzycznych, sklepów i sklepików. Wśród nich Meric dostrzegł jeden, który go zainteresował, więc skierował się w tamtą stronę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki