Trzynasty anioł - Anna Kańtoch - ebook

Trzynasty anioł ebook

Anna Kańtoch

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Anna Kańtoch

„Trzynasty anioł”

Kryminał w konwencji urban fantasy, w którym w niebanalnej scenografii rozgrywa się dynamiczna, precyzyjnie rozplanowana intryga.

Aniołowie zostawili Arlenowi magię, Tangarze - technikę. Granicą jest rzeka Getteim. Ludzka pomysłowość nie zna jednak żadnych granic - Aimeric Tyren wybudował na rzece miasto, w którym łączą się obie rzeczywistości, a technika współistnieje z magią. Budowniczy umarł, a jego dziełu grozi Apokalipsa. Zapobiec jej może tylko jego syn, Meric Tyren, jeżeli zdoła odnaleźć anioła o imieniu Joel. Pomogą mu w tym prywatny detektyw o anielskim imieniu i jego asystentka - kobieta uwięziona w ciele dziecka.

Czy trójka desperatów, z których każdy zmaga się z własnymi demonami, zdoła rozwiązać zagadkę i ocalić Getteim przed gniewem aniołów? Czas ucieka, a znaki Apokalipsy się mnożą. Tajemnica „Trzynastego anioła” czeka na odkrycie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 409

Oceny
3,9 (92 oceny)
29
32
22
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mietowka

Nie oderwiesz się od lektury

Anna Kontoch swojej najlepszej odsłonie. Świetna książka, czytałam z zapartym tchem tak samo jak Przedksiezycowych!
00
Sysolek

Dobrze spędzony czas

Intrygująca, ale nie do końca spełnia moje oczekiwania wynikające z poprzednich książek pani Anny.
00
Jaskoleczki

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z moich ulubionych książek, więc nie mogłabym dać jej mniej niż pięć gwiazdek.
00

Popularność




Anna Kańtoch

Trzynasty anioł

Warszawa 2014
Anna Kańtoch Trzynasty anioł ISBN: 978-83-64384-15-8 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] COPYRIGHT © 2007-2014 by Anna Kańtoch COPYRIGHT © 2014 by Powergraph COPYRIGHT © 2014 for the cover by Rafał Kosik PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik REDAKCJA: Kasia Sienkiewicz-Kosik KOREKTA: Elżbieta OlszewskaWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Dzień pierw­szy

Pro­szę o wyba­cze­nie, nie chcia­łem nikogo skrzyw­dzić…

Frag­ment listu napi­sa­nego

przez Merica Tyrena

przed jego drugą próbą samo­bój­czą

W jakim stroju powinno się sta­wać przed obli­czem Pana?

— Nagi — odpo­wie­dział sam sobie Meric Tyren. — Przed obli­czem Pana powi­nie­nem sta­nąć nagi.

— Nie jest pan umó­wiony z Bogiem — zapro­te­sto­wała Tarai, jego kom­pe­tentna zie­lo­no­skóra sekre­tarka, prze­trzą­sa­jąc szafę w poszu­ki­wa­niu naj­bar­dziej sto­sow­nej asani. — Jest pan umó­wiony z anio­łami.

Oczy­wi­ście. Miał to nawet zapi­sane w swoim ter­mi­na­rzu. Pią­tek, trzy­na­sta trzy­dzie­ści – spo­tka­nie z anio­łami.

Meric wyj­rzał przez okno. Na ścia­nie prze­ciw­le­głej kamie­nicy wisiał wielki pla­kat rekla­mu­jący naj­now­szy film Indil. Jasno­włosa pięk­ność obej­mo­wała przy­stoj­nego bru­neta, w tle uno­sił się wielki szary smok. Indil miała włosy uło­żone w kunsz­towne fale i ucze­sane tak, by odsła­niały spi­cza­ste ucho, a sub­telne rysy jej czarno-bia­łej twa­rzy wyra­żały tęsk­notę.

„Kró­lew­ski klej­not” – gło­sił wypi­sany na pla­ka­cie tytuł i Meric bez trudu mógł zgad­nąć, o czym to będzie. Uci­śniona dzie­wica, boha­ter, magia i całe mnó­stwo smo­ków. Jesz­cze parę dni temu chciał pójść na ten film. Lubił Indil – nie była taką wredną suką jak więk­szość elfich akto­rek. Teraz wie­dział już, że Kró­lew­skiego klej­notu nie zoba­czy. Jutro o tej porze będzie sie­dział w aresz­cie.

— Ta jest naj­lep­sza — powie­działa z satys­fak­cją Tarai. — Teraz pomy­ślimy nad mary­narką.

Ści­ślej bio­rąc, nad mary­narką myślała tylko ona. Meric posłusz­nie zało­żył błę­kitną jedwabną asani, w kwe­stii dal­szych czę­ści gar­de­roby rów­nież zda­jąc się cał­ko­wi­cie na Tarai. Była ona mie­szań­cem, pół­krwi nimfą, po matce odzie­dzi­czyła oliw­ko­wo­zie­loną skórę i szma­rag­dowe włosy, a po ludz­kim ojcu – dobry gust.

Wło­żył mary­narkę i przej­rzał się w lustrze. Uka­zało mu obraz mło­dego męż­czy­zny, śred­niego wzro­stu i szczu­płego – nie prze­sad­nie, lecz wystar­cza­jąco, by stwo­rzyć wra­że­nie pew­nego rodzaju sła­bo­ści. W całej postaci naj­bar­dziej rzu­cały się w oczy pło­mien­no­rude włosy. Dzie­sięć lat noc­nego życia już zaczy­nało się odzna­czać na jego twa­rzy. Rysy miał deli­katne i łagodne, ale cerę zmę­czoną, oczy pod­krą­żone, a tuż obok lewej powieki pul­so­wała ner­wowo wypu­kła błę­kitna żyłka.

Wska­zówki zegarka zbli­żały się do wpół do dru­giej. Meric wytarł w chu­s­teczkę spo­cone dło­nie, z tru­dem prze­łknął ślinę przez ści­śnięte gar­dło. Znów sta­nął przy oknie, ale nie patrzył już na pla­kat. Patrzył na znaj­du­jący się nieco dalej szary gmach Domu Bożego.

Jak więk­szość get­te­im­skich świą­tyń, tak i ta została zbu­do­wana w arleń­skim stylu meri­let: wyso­kie i smu­kłe wieże, zakoń­czone ostrymi łukami witra­żowe okna i zdo­biące mury pła­sko­rzeźby. Wej­ścia strze­gły dwa skrzy­dlate posągi. Jedna postać stała pro­sto, spo­glą­da­jąc przed sie­bie, w rękach trzy­mała miecz wbity w zie­mię pomię­dzy sto­pami. Druga zry­wała się wła­śnie do lotu, skrzy­dła były na wpół roz­po­starte, lekki wiatr już burzył mar­mu­rowe włosy, a pod­ka­sana wysoko szata uka­zy­wała musku­larne uda. Anio­ło­wie. W Get­teim było mnó­stwo anio­łów. Meric od dzie­ciń­stwa przy­wykł do ich obo­jęt­nych kamien­nych twa­rzy i pustych oczu spo­glą­da­jących z dachów kamie­nic, miej­skich fon­tann i wyku­szo­wych okien Wież Mil­cze­nia. Cza­sem też zacho­dził do któ­re­goś z Domów Bożych, by podzi­wiać barwny prze­pych witraży, gdzie skrzy­dlate istoty w sza­tach koloru malwy, szma­rag­do­wej zie­leni i kobaltu wal­czyły poły­sku­ją­cymi zło­tawo mie­czami.

Zasta­no­wił się, czy anio­ło­wie, któ­rych za chwilę zoba­czy, będą podobni do swych rzeź­bio­nych i malo­wa­nych wize­run­ków. Szcze­rze w to wąt­pił.

I rze­czy­wi­ście, nie byli.

Pierw­szy, który przed­sta­wił się jako Nemuel, miał ciemne włosy, drugi, o imie­niu Eliel, był blon­dy­nem. Poza tym nie­wiele się od sie­bie róż­nili. Ide­al­nie przy­stojni, wyglą­dali jak gwiazdy fil­mowe na wyre­tu­szo­wa­nych zdję­ciach. Ubrani byli na spo­sób Arleń­czy­ków w jedwabny, dosko­nały na cie­płe dni strój skła­da­jący się z luź­nych spodni i asani, rodzaju dłu­giej kolo­ro­wej kami­zeli.

Meric zapro­sił ich do swo­jego gabi­netu. Nie lubił tego pomiesz­cze­nia, źle się tu czuł, ale w tej sytu­acji naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdzie nie czułby się swo­bod­nie.

Od śmierci ojca Merica nie­wiele tu zmie­niono. Wzdłuż ścian cią­gnęły się zapeł­nione książ­kami półki, a niski sto­lik ota­czały fotele obite skórą w kolo­rze czar­nej wiśni. Na biurku stał kała­marz. Praw­do­po­dob­nie wyschnięty, bo Meric nie pamię­tał, kiedy ostatni raz coś tu pisał. Zawsze miał wra­że­nie, że w gabi­ne­cie jest intru­zem. Pokój wciąż jesz­cze wyda­wał się prze­sy­cony duchem zmar­łego Aime­rica Tyrena, jego siły, zdol­no­ści prze­ko­ny­wa­nia i mor­der­czego uporu, dzięki któ­rym w nie­spełna pół wieku powstało Get­teim. Zbu­do­wane na wodzie mia­sto sen, mia­sto marze­nie.

Eliel przy­jął szkla­neczkę wina figo­wego, Nemuel odmó­wił. Meric pod­szedł do gra­mo­fonu, usta­wił igłę na wła­ści­wej pozy­cji i naci­snął guzik. Gabi­net wypeł­niły mięk­kie, sub­telne dźwięki sonaty na flet, altówkę i harfę.

— Cóż za wspa­niałe urzą­dze­nie — powie­dział Eliel, ten jasno­włosy i uprzej­miej­szy. — W hotelu widzia­łem coś bar­dzo podob­nego. To potrafi także nagry­wać głos, nie tylko go odtwa­rzać, prawda?

— Ow­szem. — Meric zaczął tłu­ma­czyć zasady dzia­ła­nia gra­mo­fonu. Był to model drogi, lecz bar­dzo popu­larny wśród ludzi inte­resu i pew­nie dla­tego umiesz­czano go w poko­jach hotelu Alkion, gdzie zatrzy­my­wali się naj­bo­gatsi goście.

— To nie czas na takie roz­rywki, Elielu. — Nemuel skar­cił swego towa­rzy­sza.

Jasno­włosy anioł usiadł w fotelu i napił się wina. Meric poszedł za jego przy­kła­dem. Dłoń, w któ­rej trzy­mał kie­li­szek, nie drżała. Zdzi­wiło go to, bo miał wra­że­nie, że cały się trzę­sie.

Anio­ło­wie rzadko roz­ma­wiali ze śmier­tel­ni­kami, a jeśli już, to raczej nie mieli im do powie­dze­nia nic miłego.

Meric odsta­wił kie­li­szek. Dło­nie oparł o blat sto­lika. Wąskie, deli­katne dło­nie czło­wieka, dla któ­rego naj­cięż­szą w życiu pracą było trzy­ma­nie pióra. Lewy nad­gar­stek prze­ci­nała bli­zna, niczym zawią­zany w tym miej­scu różowy sznu­rek. Czy­ste, mocne cię­cie, które się­gnęło mię­śni, ode­brało Meri­cowi wła­dzę w dwóch pal­cach lewej ręki: małym i ser­decz­nym.

Zasta­na­wiał się, co jest bar­dziej prze­ra­ża­jące: chłód, z jakim spo­glą­dał na niego Nemuel, czy współ­czu­cie, które widział w oczach Eliela.

— Sądzi­łem, że anio­ło­wie mają skrzy­dła — powie­dział cokol­wiek, po to tylko, by prze­rwać ciszę.

— Tym razem posta­no­wi­li­śmy nie zwra­cać na sie­bie uwagi — wyja­śnił Nemuel. — Chciałby pan ujrzeć nas w peł­nej chwale?

Meric spu­ścił wzrok.

— Nie.

— Przejdźmy od razu do rze­czy. — Nemuel nie­cier­pli­wie pochy­lił się do przodu. — Cho­dzi nam o Get­teim. Będę z panem szczery, panie Tyren. To mia­sto nie może dalej ist­nieć.

Boże, jak mi zimno, pomy­ślał tępo Meric. Teraz naprawdę się trząsł.

Nie może dalej ist­nieć. Jego umysł jesz­cze nie dopusz­czał do sie­bie tej myśli, ale ciało już wie­działo.

Pod­niósł do warg kie­li­szek i stwier­dził, że nie może prze­ły­kać. Gar­dło miał zaci­śnięte. Trzy­mał w ustach figowe wino, słod­kie i gęste.

— Dobrze się pan czuje?

Prze­łknął z wysił­kiem.

— Get­teim zostało zbu­do­wane zgod­nie z Przy­mie­rzem.

— Doprawdy? — cierpko rzu­cił anioł. — Wiem oczy­wi­ście, że w ciągu wie­ków śmier­tel­nicy od czasu do czasu ryzy­ko­wali i pod­pły­wali łódką, by spo­tkać się z miesz­kań­cami dru­giego Brzegu, ale to były poje­dyn­cze incy­denty, nie­za­gra­ża­jące Przy­mie­rzu. Lecz Get­teim? Mia­sto, które powstało po to, by połą­czyć ze sobą oba Brzegi? Naprawdę uważa pan, że nie jest to zła­ma­nie zasad Przy­mie­rza?

— Get­teim zostało wybu­do­wane na jezio­rze, przez które prze­pływa Gette. Przy­mie­rze nie wspo­mina nic o mia­stach budo­wa­nych na wodzie — zapro­te­sto­wał. — Mówi tylko, że miesz­kańcy Brzegu Zachod­niego nie mogą prze­cho­dzić na Brzeg Wschodni i na odwrót.

— Pro­szę pozwo­lić, że my oce­nimy, co jest zgodne z Przy­mie­rzem, a co nie. Oba­wiam się, panie Tyren, że nasza decy­zja jest nie­odwo­łalna.

Meric mil­czał. W gło­wie miał zupełną pustkę. Szu­kał jakichś argu­men­tów, które powstrzy­ma­łyby anio­łów. Nie zna­lazł żad­nego.

Chciało mu się pła­kać.

— Dla­czego nie znisz­czy­li­ście Get­teim wcze­śniej? Dla­czego pozwo­li­li­ście mu ist­nieć pra­wie pięć­dzie­siąt lat? — zapy­tał cicho.

— Pięć­dzie­siąt lat to dla nas mniej niż dla was pięć­dzie­siąt dni. Ale gdy już się decy­du­jemy, dzia­łamy bar­dzo szybko. Zresztą byli­śmy cie­kawi, jak takie mia­sto będzie wyglą­dać.

— Obser­wo­wa­li­ście nas jak szczury w labo­ra­to­rium, a teraz chce­cie znisz­czyć?

Nemuel wzru­szył ramio­nami, przez twarz Eliela prze­mknęło coś jakby poczu­cie winy.

— Damy wam tro­chę czasu, by ci, któ­rzy są wystar­cza­jąco roz­sądni, opu­ścili mia­sto. — Gładka, piękna twarz Nemu­ela skrzy­wiła się w lek­kim uśmie­chu.

— Get­te­im­czycy nie zechcą wyje­chać. Nikt mi nie uwie­rzy.

— Ależ wyjadą, zapew­niam. — Anioł na­dal się uśmie­chał. — Prze­każę panu sześć Zna­ków, które poprze­dzą zagładę. Przy pierw­szym get­te­im­czycy jesz­cze będą mieć wąt­pli­wo­ści, ale nim doj­dzie do czwar­tego, z pew­no­ścią nabiorą roz­sądku. Pro­szę posłu­chać: pierw­szy Znak to mgła, która spa­ra­li­żuje ruch w mie­ście. Potem zakwitną wio­senne kwiaty, które zwiędną, nim nadej­dzie wie­czór. Wraz z trze­cim Zna­kiem zaczną umie­rać ptaki, czy to domowe, czy też dziko żyjące. Póź­niej zga­sną świa­tła.

— Elek­tryczne? Ory­gi­nalni jeste­ście. A gdzie ogni­sty deszcz i plaga sza­rań­czy? — Meric nie miał poję­cia, jakim cudem udaje mu się zdo­być na iro­nię.

— Sta­ramy się iść z duchem postępu, panie Tyren. A mówiąc: świa­tła, mia­łem na myśli nie tylko elek­trycz­ność. Gdy nadej­dzie czwarty Znak, każ­dej nocy mia­sto ogar­nie cał­ko­wity mrok. Świa­tła nie będą dawać ani świece, ani ogień na kominku, lampy naf­towe czy też elek­tryczne. Piąty Znak to sen­ność. Get­te­im­czycy będą zasy­piać, w domu, w biu­rze, nawet na ulicy. I w tym śnie bez snów zginą, bo szó­sty Znak to deszcz, który zatopi mia­sto.

Nemuel umilkł. Może spo­dzie­wał się odpo­wie­dzi, ale Meric nie mógł wykrztu­sić ani słowa.

— Pro­szę doce­nić — pod­jął anioł — że zwra­camy się do pana, a nie do pre­zy­denta mia­sta. Bądź co bądź jest pan synem czło­wieka, dzięki któ­remu Get­teim powstało.

Wzrok Merica odru­chowo powę­dro­wał do wiszą­cego na ścia­nie por­tretu ojca.

Nemuel wstał i pod­szedł do okna. Spo­glą­dał na ulicę.

— Zresztą — skrzy­wił się, teraz już nie w iro­nicz­nym uśmie­chu, lecz w gry­ma­sie nie­chęci — dla­czego komuś mia­łoby zale­żeć na takim miej­scu? Get­teim to paskudne mia­sto. Cho­ciaż — dodał — nie bar­dziej niż Wschodni czy Zachodni Brzeg. Ale i tak paskudne. Nie rozu­miem więc, czego pan od nas chce.

— Chcę tylko, byście dali temu mia­stu szansę, choćby naj­mniej­szą.

— Przy­kro mi — powie­dział obo­jęt­nie Nemuel.

— Przy­kro mi — powtó­rzył Eliel i jego słowa zabrzmiały szcze­rze.

* * *

— Zostanę jesz­cze chwilę — powie­działa Tarai.

— Po co?

— Mogła­bym zro­bić panu kola­cję.

— Potra­fię zapa­rzyć kawę i posma­ro­wać kromkę masłem — zapro­te­sto­wał łagod­nie Meric.

Wyraz twa­rzy Tarai świad­czył, że ma co do tego wąt­pli­wo­ści. To wła­śnie było naj­gor­sze. Od cza­sów dzie­ciń­stwa wszy­scy pró­bo­wali się nim opie­ko­wać, uspra­wie­dli­wiać go i wyba­czać mu. Nawet teraz w spoj­rze­niach zna­jo­mych widział wię­cej pobłaż­li­wej wyro­zu­mia­ło­ści niż lek­ce­wa­że­nia czy kpiny. Zupeł­nie jakby spo­dzie­wali się, że w nie­spełna dzie­sięć lat od chwili, gdy odzie­dzi­czył mają­tek ojca, sta­nie się kom­plet­nym ban­kru­tem. Nie miał talentu ani do inte­re­sów, ani do dobie­ra­nia sobie odpo­wied­nich dorad­ców, więk­szość pie­nię­dzy stra­cił więc na fatal­nych inwe­sty­cjach. Resztę pochło­nął hazard, choć Meric wcale nało­go­wym hazar­dzi­stą nie był – grał, bo wszy­scy w jego oto­cze­niu to robili.

Meric Tyren od początku wyda­wał się ska­zany na klę­skę i moż­liwe, że dla­tego wła­śnie budził współ­czu­cie.

— Idź do domu — powie­dział do Tarai. — Vito czeka. Pamię­tał imię jej nowego chło­paka. Takie dro­bia­zgi zaskar­biały mu sym­pa­tię pod­wład­nych.

— Przyjdę jutro rano.

Oboje wie­dzieli, że nie ma po co przy­cho­dzić, mimo to Meric nie zapro­te­sto­wał. Pod­szedł i objął ją na poże­gna­nie, a Tarai uca­ło­wała go w poli­czek. Zdzi­wił się, bo zie­lo­no­skóra dziew­czyna nie lubiła oka­zy­wać uczuć. Musiało być w jego wzroku coś, co nada­wało ich poże­gna­niu spe­cy­ficzny wymiar osta­tecz­no­ści.

— Do widze­nia. — Obej­mu­jąc Tarai, wsu­nął jej do torebki list. Prze­czyta go wkrótce i – taką miał przy­naj­mniej nadzieję – zasto­suje się do zawar­tych tam instruk­cji.

Prze­szedł do kuchni. Cisza pustego domu dzia­łała mu na nerwy. Jesz­cze pół roku temu miał skła­da­jącą się z sze­ściu osób służbę, teraz została mu jedy­nie wierna Tarai.

Wolno, cele­bru­jąc każdy ruch, przy­go­to­wał sobie dwie kanapki z bia­łym serem i zapa­rzył kawę. Potem wrzu­cił kola­cję do kosza na śmieci, a zbo­żowy napój wylał do zlewu. Spró­bo­wał napić się zim­nej wody, lecz gar­dło wciąż miał ści­śnięte. Opłu­kał więc tylko twarz. Jego dło­nie drżały.

W sypialni zdjął mary­narkę i rzu­cił na łóżko. Przez chwilę szu­kał w sza­fie cze­goś odpo­wied­niego na ten wie­czór. Więk­szość jego ubrań była meri­let. Styl ten naśla­do­wał arleń­skie zami­ło­wa­nie do prze­py­chu. Z Zachod­niego Brzegu pocho­dziła moda na mięk­kie, natu­ralne tka­niny, nasy­cone kolory i ozdoby, takie jak koronki przy asani czy barwne kora­liki, które wpla­tano we włosy. Do tego get­te­im­czycy czę­sto nosili tana­gryj­skie mary­narki i przy­datne w chłodne dni swe­try, a także wyso­kie buty – pod wie­loma wzglę­dami wygod­niej­sze niż arleń­skie san­dały. Meric lubił styl meri­let, eks­tra­wa­gancki i kolo­rowy, dziś jed­nak potrze­bo­wał cze­goś zwy­czaj­nego, mniej krzy­kli­wego. Zna­lazł w końcu sztruk­sowe spodnie i poła­tany swe­ter, który nosił w cza­sach, gdy uda­wał arty­stę. Pamię­tał, że malo­wał wów­czas obrazy kon­wen­cjo­nal­nie ładne i nie­wiele warte. Był bez­na­dziejny we wszyst­kim, co robił, ale nawet wtedy zacho­wy­wał pew­nego rodzaju wdzięk, który spra­wiał, że jego brak talentu był nie­mal ujmu­jący.

Prze­brał się i spoj­rzał na sto­jący przy łóżku budzik. Docho­dziła siódma wie­czo­rem, na dwo­rze zapadł już jesienny zmierzch. Za sie­dem­na­ście godzin, dokład­nie w połu­dnie jutrzej­szego dnia, w jego domu zja­wią się przed­sta­wi­ciele banku w asy­ście poli­cji i zapy­tają, czy Meric ma dla nich jede­na­ście milio­nów. Oczy­wi­ście nie będzie miał tych pie­nię­dzy, zosta­nie więc aresz­to­wany i posta­wiony przed sądem. Za długi get­te­im­skie prawo prze­wi­dy­wało karę do dzie­się­ciu lat wię­zie­nia.

Para­doks pole­gał na tym, że nikt – z wyjąt­kiem może dzien­ni­ka­rzy bru­ko­wych gazet – nie chciał tego pro­cesu. Meric był synem czło­wieka, któ­rego por­trety wisiały we wszyst­kich urzę­dach oraz szko­łach, i w poję­ciu więk­szo­ści get­te­im­czy­ków zasłu­gi­wał na szansę – nawet jeśli byłaby to tylko moż­li­wość wymknię­cia się cich­cem z walizką zawie­ra­jącą żało­sne resztki ojcow­skiego majątku. Wła­śnie dla­tego dano mu tak długi ter­min. Nie po to, by zdo­był pie­nią­dze – wszy­scy wie­dzieli, że nie zdoła zebrać tej sumy – lecz by mógł uciec z mia­sta.

On jed­nak nie zamie­rzał ucie­kać. Ow­szem, był słaby, ale po ojcu odzie­dzi­czył nie tylko imię, lecz także miłość do Get­teim. Zmarły Aime­ric Tyren wło­żył w to mia­sto całe swoje serce, a nie­któ­rzy mówili, że poświę­cił i duszę. Nie było to prawdą – Aime­ric Tyren wbrew opi­nii wielu nie zawarł paktu z dia­błem, by zbu­do­wać na jezio­rze mia­sto. Po pro­stu był czło­wie­kiem, który potra­fił zara­zić innych swoją pasją.

Meri­cowi bra­ko­wało zarówno pasji ojca, jak i celu w życiu. Chciałby coś zro­bić, ale nie potra­fił; wie­dział, że nie przyda się mia­stu ani żywy, ani mar­twy, bo prze­cież jego śmierć nie powstrzyma anio­łów. Nie mógł umrzeć dla Get­teim, ale mógł umrzeć w Get­teim.

Śmierć zamiast ucieczki, ostatni akt lojal­no­ści. Był to winny ojcu i miej­scu, które kochał rów­nie mocno jak Aime­ric Tyren, choć w jego przy­padku miłość była nie pło­ną­cym w żyłach sza­leń­stwem, lecz bole­sną tęsk­notą.

Na półce stało zdję­cie w pro­stej meta­lo­wej ramce. Ojciec i syn łowią razem ryby. Chłop­czyk uśmie­cha się, ści­ska­jąc w drob­nej rączce wędkę, męż­czy­zna obej­muje go ramie­niem, drugą ręką wska­zu­jąc rzekę.

Meric koń­cami pal­ców dotknął policzka chłopca. Poczuł przy­pływ żalu. Bar­dziej w tej chwili żało­wał tego dzie­ciaka, któ­rym był dwa­dzie­ścia lat temu, niż samego sie­bie.

Biedny mały, pomy­ślał. Jesz­cze nic nie wie, niczego nie jest świa­dom. Jesz­cze potrafi być szczę­śliwy.

Nie roz­pła­czę się, posta­no­wił, ale oczy­wi­ście roz­pła­kał się, choć w jego oczach nie było łez. Wysu­szone, ści­śnięte gar­dło bolało, gdy sie­dział na łóżku wstrzą­sany szlo­chem.

Opa­no­wał się po chwili i dla odmiany zachi­cho­tał, bo roz­pacz nad utra­co­nym szczę­ściem dziecka, które przed dwu­dzie­stoma laty łowiło w rzece ryby, wydała mu się absur­dalna.

Zaczy­nam wpa­dać w histe­rię, pomy­ślał z nie­sma­kiem.

Wstał i wyszedł z domu wprost w cie­pły wie­czór, pach­nący kwia­tami jaśminu.

Dzień drugi

Jakie są moż­li­wo­ści arleń­skich magów? Czy rze­czy­wi­ście potra­fią przy pomocy zaklęć dowol­nie mani­pu­lo­wać każdą istotą inte­li­gentną i skło­nić ją, by robiła rze­czy cał­ko­wi­cie prze­ciwne jej woli i natu­rze? Jak wiele prawdy jest w krą­żą­cych od jakie­goś czasu plot­kach o zaklę­ciu total­nego znisz­cze­nia, potocz­nie zwa­nym zaklę­ciem X, które podobno zrów­nać może z zie­mią cale mia­sto? Już nie­długo get­te­im­czycy będą mieli oka­zję porów­nać domy­sły z fak­tami, oto bowiem do naszego mia­sta przy­bywa mag Nico­de­mus, który za tydzień wygłosi na uni­wer­sy­te­cie wykład. Może­cie spy­tać maga o wszystko – pamię­taj­cie jed­nak, że odpo­wie­dzi mogą nie przy­paść Wam do gustu!

Notka z „Wia­do­mo­ści Get­teim” z dnia 22 mie­siąca nikadh

— Hej, czło­wieku! — nad uchem Merica roz­legł się piskliwy chi­chot. — Nie śpij, bo cię okradną. Jed­no­cze­śnie para brud­nych, zręcz­nych dłoni zanur­ko­wała do jego kie­szeni. Po chwili nie­zna­jomy jęk­nął z roz­cza­ro­wa­niem.

— Wsta­jesz, czło­wieku, czy będziesz tu tak leżał? Upi­łeś się, co?

Meric nie odpo­wie­dział. Na jed­nym policzku czuł szorst­kość wysu­szo­nej trawy, na dru­gim deli­katną piesz­czotę sło­necz­nych pro­mieni. Nie musiał zada­wać sobie idio­tycz­nych pytań w rodzaju: Czy ja umar­łem? Miał wprawę w powra­ca­niu do życia, dosko­nale więc wie­dział, że ani sucha trawa, ani cuch­nący nie­zna­jomy, który w tej wła­śnie chwili szar­pał go za ramię, nie mają nic wspól­nego z zaświa­tami.

A więc i tym razem się nie udało, pomy­ślał i słowa te natych­miast roz­wiały się, jakby usy­pano je z pia­sku. Nie otwo­rzył oczu. Nie było w nim żalu, gniewu ani nawet cie­ka­wo­ści, jakim cudem prze­żył upa­dek z dachu dwu­na­sto­pię­tro­wego budynku.

Nie­zna­jomy prze­stał go wresz­cie szar­pać i odszedł, pogwiz­du­jąc fał­szy­wie. Meric został sam. Tylko on, szorstki dotyk trawy, cie­pło słońca i pustka w jego sercu.

Nic mnie nie boli, przy­szła mu do głowy druga myśl i tym razem była już w niej odro­bina zdu­mie­nia. Nawet jeśli jakimś cudem udało mu się prze­żyć, to powi­nien być teraz ciężko ranny. A tym­cza­sem fizycz­nie czuł się dobrze, jeśli nie liczyć lek­kiego dys­kom­fortu spo­wo­do­wa­nego tym, że leżał na czymś kan­cia­stym. Uświa­do­mił sobie, że trzyma to coś w pra­wej dłoni. Było zbyt gład­kie i zbyt cien­kie jak na kamień, o któ­rym pomy­ślał w pierw­szym odru­chu.

Usiadł, po chwili syk­nął z bólu, gdy w zdrę­twia­łej ręce zaczęło powra­cać krą­że­nie. Z pal­ców wypa­dło pła­skie pudełko. Ktoś naba­zgrał na nim jedno zda­nie: „Prze­słu­chaj płytę i zniszcz ją”.

Sie­dział otę­piały, wpa­tru­jąc się w napis. Jego zna­cze­nie jesz­cze do niego nie dotarło. Literki krą­żyły w umy­śle Merica, nie skła­da­jąc się w żadną sen­sowną całość. Dopiero po chwili pojął, na co wła­ści­wie patrzy.

„Prze­słu­chaj płytę i zniszcz ją”.

Z całą pew­no­ścią nie miał tej płyty, gdy sko­czył w mrok. Ktoś musiał wło­żyć mu ją w dłoń. Kto? Praw­do­po­dob­nie ten sam czło­wiek – albo i nieczło­wiek – który oca­lił go przed śmier­cią.

Pamię­tał skok w ciem­ność i szarp­nię­cie, jakby tuż przed zde­rze­niem z zie­mią ktoś chwy­cił go wpół. Potem stra­cił przy­tom­ność. Kto­kol­wiek go ura­to­wał, potra­fił uno­sić się w powie­trzu – innego wytłu­ma­cze­nia nie było.

Naj­prost­sze wyja­śnie­nie brzmiało tak, że wyba­wi­ciel Merica miał skrzy­dła.

Spoj­rzał na zega­rek, który nosił na pra­wej ręce – przy­zwy­cza­je­nie z cza­sów, gdy nad­gar­stek lewej miał przez dłuż­szy czas owi­nięty ban­da­żem. Zega­rek, tak jak i pudełko z płytą oca­liło przed zaku­sami cuch­ną­cego zło­dzie­jaszka to, że leżąc, zasła­niał je swoim cia­łem. Minęło już połu­dnie. Wstał, otrze­pał ubra­nie z suchych źdźbeł trawy i rozej­rzał się. Wie­żo­wiec, z któ­rego sko­czył, był ostat­nim w sze­regu, za nim roz­cią­gała się pusta prze­strzeń dopiero przy­go­to­wy­wana pod budowę. W dzień wolny od pracy nie było tu żywej duszy, ale uszu Merica dobiegł odle­gły szczęk zde­rza­ją­cej się ze stalą stali.

* * *

— Chodź, sia­daj. — Zaro­śnięty męż­czy­zna, ten sam, który nie­dawno pró­bo­wał go okraść, zachę­ca­jąco ski­nął dło­nią. — Popa­trzymy sobie na poje­dy­nek.

Meric usiadł na beto­no­wej pły­cie.

— Jonas jestem — przed­sta­wił się nie­zna­jomy.

Meric nie miał ani siły, ani ochoty, by uści­snąć wycią­gniętą rękę i odwza­jem­nić się swoim imie­niem. Jonas przy­jął tę nie­uprzej­mość obo­jęt­nie.

Po dłuż­szej chwili bez­myśl­nego gapie­nia się w prze­strzeń Meric zdo­był się na wysi­łek i ścią­gnął swe­ter. Jesienne słońce grzało mocno, było mu gorąco, no i chciał owi­nąć weń pudełko z płytą. Nie mógł pozwo­lić na to, by ktoś zain­te­re­so­wał się napi­sem.

Przed nimi na w miarę rów­nym skrawku ziemi wal­czyło dwóch męż­czyzn. Obaj mieli na sobie lek­kie kol­czugi, a w rękach mie­cze. Wyż­szy, potęż­niej­szy i star­szy wal­czył z wprawą zabi­jaki, który brał udział w wielu poje­dyn­kach. Nacie­rał z mor­der­czą siłą, choć bez fine­zji, jego ciosy były pro­ste, obli­czone na jak naj­szyb­sze zakoń­cze­nie sprawy. Młod­szy, na oko dwu­dzie­sto­letni wyro­stek, bro­nił się ład­nym, nowo­cze­snym sty­lem. Był zręczny i pomy­słowy, widać było jed­nak, że brak mu doświad­cze­nia w praw­dzi­wej walce.

— Ten tam — powie­dział Jonas, wska­zu­jąc wyż­szego — to arleń­ski rycerz. Ten drugi to nasz chło­pak, z Get­teim. Pożarli się z powodu jakiejś dłu­go­no­giej lali.

Kolejny ruch dło­nią wska­zał Meri­cowi cią­gnącą się kil­ka­na­ście kro­ków za wal­czą­cymi wstęgę asfal­to­wej szosy i zapar­ko­waną na jej pobo­czu limu­zynę. Przy­ciem­nione szyby były do połowy opusz­czone, wewnątrz Meric mógł dostrzec złoty błysk wło­sów i biel twa­rzy. Tuż obok stała karetka pogo­to­wia. Samo­chód był czer­wony, z wyma­lo­wa­nym z boku czar­nym pasem – wzo­rem zare­zer­wo­wa­nym dla wozów get­te­im­skich służb publicz­nych. O maskę opie­rał się sani­ta­riusz w bia­łym far­tu­chu. W ręku trzy­mał kartkę papieru. Z ruchów jego dru­giej dłoni – z góry na dół, a póź­niej poziomo, z lewa w prawo – Meric wywnio­sko­wał, że facet roz­wią­zuje krzy­żówkę.

— To elfka — powie­dział Jonas, wygrze­bu­jąc z kie­szeni spodni nie­do­pa­łek. Obej­rzał go kry­tycz­nie i zna­lazł jesz­cze zmięte pudełko zapa­łek. — Ta, o którą się biją. Ponoć bar­dzo ładna. Myślisz, że ten, który wygra, będzie ją miał?

Meric wzru­szył ramio­nami. Pod naci­skiem Arleń­czy­ków w Get­teim zale­ga­li­zo­wano poje­dynki, ale on sam ni­gdy się nie prze­ko­nał do tej formy roz­wią­zy­wa­nia kon­flik­tów. Poje­dynki były jed­nak meri­let. Stare arleń­skie słowo w ory­gi­nale zna­czyło tyle co „dobre życie” – życie hono­rowe, godne szlach­cica. W Get­teim sens tego słowa znacz­nie się roz­sze­rzył. Meri­let było wszystko, co koja­rzyło się z Arle­nem. Monu­men­talna archi­tek­tura i wie­szane na ścia­nach gobe­liny, sznu­ro­wane gor­sety i dłu­gie, wyszy­wane per­łami suk­nie, filmy o smo­kach i muzyka sym­fo­niczna. Meri­let było mieć kochanka, który pisałby dla swej damy sen­ty­men­talne wier­sze, meri­let było w końcu zgi­nąć w poje­dynku, naj­le­piej kla­sycz­nym, na mie­cze.

Cała ta moda nie­wiele miała wspól­nego z praw­dzi­wym arleń­skim „dobrym życiem”. Była powierz­chowna, ale jed­no­cze­śnie mocno już osa­dzona w tra­dy­cji mia­sta. Od kil­ku­dzie­się­ciu lat mło­dzi get­te­im­czycy z zapa­łem ćwi­czyli szer­mierkę. Był to naj­po­pu­lar­niej­szy ze spor­tów i – bio­rąc pod uwagę liczbę poje­dyn­ków w mie­ście – nie tak znów nie­prak­tyczny, jak mogłoby się wyda­wać.

Meric przy­glą­dał się wal­czą­cym. Powi­nie­nem wstać i iść, pomy­ślał. Trzeba zna­leźć jakieś miej­sce, gdzie mógł­bym prze­słu­chać płytę. Na tym jego myśli się urwały i znów popadł w odrę­twie­nie.

Patrzył.

Sytu­acja wyda­wała się patowa. Siła oraz doświad­cze­nie męż­czy­zny prze­ciw zwin­no­ści i inte­li­gen­cji chło­paka. Jed­nak mło­dzie­niec był coraz bar­dziej zmę­czony, jego ruchy tra­ciły płyn­ność, wil­gotne od potu włosy kle­iły się do czoła. Wtem chło­pak zręcz­nym ruchem zmy­lił prze­ciwnika i ciął go w udo. Rycerz zachwiał się, na jego twa­rzy poja­wił się wyraz zdzi­wie­nia.

Chło­pak, naj­wy­raź­niej prze­stra­szony tym, co zro­bił, cof­nął się pół kroku.

Męż­czy­zna wbił czu­bek mie­cza w zie­mię i wsparł się na nim. Nogawka jego spodni poczer­wie­niała od krwi, a ranny, krzy­wiąc usta, osu­nął się na kolana.

Sani­ta­riusz pod­niósł wzrok znad krzy­żówki. Przy­ciem­niona szyba dru­giego samo­chodu opu­ściła się, w oknie poja­wiła się zło­to­włosa głowa.

— Świet­nie, mały! — wrza­snął Jonas. — Wykończ go!

W tym momen­cie stało się coś, czego nikt nie prze­wi­dział. Mło­dzie­niec wypu­ścił z rąk miecz i upadł na kolana, jakby paro­diu­jąc pozy­cję swego prze­ciw­nika. Lecz to nie była drwina ani zabawa. Chło­pak dygo­tał, a jego twarz była mokra już nie tylko od potu. Pła­kał.

— Na co cze­kasz? — darł się Jonas. — Uderz go! Teraz! Masz szansę!

Ranny rycerz powoli, nie­zgrab­nie zaczął się pod­no­sić. Chło­pak na­dal klę­czał ze spusz­czoną głową.

— Boi się — w gło­sie Jonasa zabrzmiała pogarda.

— Nie — powie­dział cicho Meric. — Przede wszyst­kim jest śmier­tel­nie zmę­czony. Ten atak to był ostatni, roz­pacz­liwy zryw, który wyczer­pał wszyst­kie jego siły. Teraz nie potrafi nawet pod­nieść mie­cza.

— No to już po nim — wes­tchnął Jonas. — Życie jest paskudne.

Rycerz, uty­ka­jąc, pod­szedł do klę­czą­cego. Obu­rącz chwy­cił miecz, wsparł się na zdro­wej nodze i wziął roz­mach. Chło­pak uniósł głowę i spoj­rzał mu w twarz. Nie zdo­łał zro­bić nic wię­cej, ale nie zamknął oczu.

Pro­mień słońca ześli­znął się po wznie­sio­nej stali, miecz opadł, wbi­ja­jąc się w szyję. Zwy­cięzca sap­nął z ukon­ten­to­wa­niem i szarp­nął ręko­jeść. Zbyt słabo, by wycią­gnąć ostrze – utkwiło głę­boko, a męż­czy­zna był wyczer­pany walką. Szarp­nął więc raz jesz­cze, chło­pak drgnął jak nabity na haczyk robak i dopiero po chwili uwol­niony osu­nął się na zie­mię. Z prze­cię­tej tęt­nicy try­snęła krew.

Sani­ta­riusz rzu­cił na zie­mię krzy­żówkę i krzyk­nął. Z karetki wysko­czył jego kolega, po czym obaj pod­bie­gli do umie­ra­ją­cego.

Ranny rycerz nie zwra­cał na nich uwagi. Głod­nym wzro­kiem wpa­try­wał się w limu­zynę, naj­wy­raź­niej spo­dzie­wa­jąc się, że ktoś z niej wysią­dzie.

Nikt nie wysiadł. Przy­ciem­niona szyba pod­nio­sła się, samo­chód ruszył z piskiem opon.

Męż­czy­zna na­dal wspie­rał się na zbro­czo­nym krwią mie­czu. Miał minę psa zosta­wio­nego na pobo­czu drogi.

Jonas pokrę­cił głową.

— Mówi­łem ci, czło­wieku. Życie jest cho­ler­nie paskudne.

* * *

Meric zatrzy­mał się przy sto­isku z prasą.

— Kup pan popo­łu­dniowe wyda­nie „Wia­do­mo­ści Get­teim” — zachę­cał gaze­ciarz. — Ponoć czeka nas zagłada. Naj­pierw będzie mgła, potem z nieba zaczną spa­dać ptaki, a jesz­cze póź­niej zapad­nie ciem­ność. I już po nas. — Wyko­nał cha­rak­te­ry­styczny gest pod­rzy­na­nia gar­dła. Nie wyglą­dał na prze­ję­tego.

Meric wziął do ręki „Wia­do­mo­ści Get­teim” i z apro­batą ski­nął głową. Tarai dobrze wyko­nała swoje zada­nie.

Tuż pod dłu­gim arty­ku­łem, w któ­rym dzien­ni­karz zasta­na­wiał się, czy należy wie­rzyć w zapo­wie­dzianą przez anio­łów zagładę, wid­niał wypi­sany mniej­szą czcionką tytuł: „Znik­nię­cie byłego milio­nera. Czy Aime­ric Tyren opu­ścił mia­sto?”. Notkę uzu­peł­niało nie­zbyt wyraźne zdję­cie.

Meric pospie­sze­nie odło­żył gazetę. Bał się, że sprze­dawca może go roz­po­znać. Pocie­szył się jed­nak, że twarz ma dość prze­ciętną, nie­ła­twą do zapa­mię­ta­nia, a rude włosy, naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczna cecha jego wyglądu, na czarno-bia­łych zdję­ciach i tak niczym się nie wyróż­niały.

Muszę zna­leźć miej­sce, gdzie mógł­bym prze­słu­chać płytę, pomy­ślał, idąc przed sie­bie i sta­ra­jąc się nie patrzeć na prze­chod­niów, bo wciąż drę­czyła go obawa, że lada moment ktoś wskaże go pal­cem i zacznie krzy­czeć. Ulicą pły­nęła rzeka samo­cho­dów przy­po­mi­na­ją­cych kolo­rowe chra­bąsz­cze z wyłu­pia­stymi, wiel­kimi śle­piami reflek­to­rów. W ten upalny jesienny dzień więk­szość miała opusz­czone szyby i zło­żone dachy. Kie­rowcy i pasa­że­ro­wie wyglą­dali na roz­le­ni­wio­nych i nawet ryk klak­so­nów – stały ele­ment ruchu ulicz­nego w Get­teim – roz­le­gał się rza­dziej.

Był gdzieś w Pół­noc­nym Kwar­tale – nie wie­dział dokład­nie gdzie, ale o to się nie mar­twił. Mia­sto zapro­jek­to­wane od pod­staw przez jed­nego czło­wieka miało bar­dzo pro­sty plan. Wybu­do­wano je na jezio­rze, pozo­sta­wia­jąc wokół wąski pas wody, tak iż teraz całość przy­po­mi­nała okrą­głą wyspę leżącą pomię­dzy Zachod­nim a Wschod­nim Brze­giem. Z oboma Brze­gami mia­sto łączyły mosty – jeden po pra­wej, arleń­skiej stro­nie, drugi po lewej, tana­gryj­skiej. Get­teim, nie licząc cen­trum, dzie­liło się na cztery Kwar­tały, przy czym była to nazwa myląca, bo Kwar­tały Pół­nocny i Połu­dniowy zaj­mo­wały więk­szą część mia­sta, pozo­stałe dwa były zaś znacz­nie mniej­sze. Ponu­me­ro­wane ulice two­rzyły siatkę, w któ­rej z zachodu na wschód bie­gły numery parzy­ste, a z pół­nocy na połu­dnie nieparzy­ste. W Get­teim trudno się było zgu­bić.

Ulica, którą szedł Meric, była typowa – pro­sta i wąska, z cią­gną­cymi się wzdłuż niej wyso­kimi budyn­kami z sza­rego kamie­nia. Kolor ten w słońcu wyglą­dał wesoło, jed­nak późną jesie­nią i zimą, gdy przy­cho­dziły desz­cze, wil­gotne ściany ciem­niały aż do czerni i mia­sto z dnia na dzień sta­wało się nie­po­ko­jąco mroczne. Budyn­ków strze­gły posągi anio­łów, a fron­tony pokry­wały pła­sko­rzeźby, wśród któ­rych naj­czę­ściej powta­rzał się motyw liter aniel­skiego alfa­betu wkom­po­no­wa­nych w kwiaty i liście. Pła­sko­rzeźby można było podzi­wiać, tylko jeśli zadarło się głowę, bo na dole aż do wyso­ko­ści pierw­szego pię­tra ściany prze­sła­niały wście­kle kolo­rowe szyldy prze­róż­nych knajp, klu­bów muzycz­nych, skle­pów i skle­pi­ków. Wśród nich Meric dostrzegł jeden, który go zain­te­re­so­wał, więc skie­ro­wał się w tamtą stronę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki