Czeluść - Anna Kańtoch - ebook + książka

Czeluść ebook

Anna Kańtoch

3,5
32,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czasem jeden błąd młodości kosztuje całe życie

Wolno zapadający zmrok, wysokie urwisko i lodowata toń wody. Zakazany alkohol, pierwsze namiętności ciała i tragedia, która położy się cieniem na życiu kilku osób.

Pozostawione ślady giną w mrokach pamięci Agnieszki, a podświadomość zaciera granice tożsamości. Co jest prawdą, a co jedynie wyrzutem sumienia? Rzeczywistość zaś nie przynosi ukojenia.

Aby rozwiązać zagadkę czerwcowej nocy w kamieniołomie, musimy się zanurzyć w czeluść najmroczniejszych zakamarków niepamięci. Misterna konstrukcja powieści przez ciemność wspomnień bohaterki, powidokami jej pierwszej miłości, prowadzi nas do odkrycia tajemnicy sprzed lat. Anna Kańtoch niedoścignienie buduje literacką zagadkę życia pisarki i sprawia, że po skończeniu ostatniej strony, chcemy natychmiast przeczytać Czeluść raz jeszcze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 197

Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
raikaa

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne!
00

Popularność




Anna Kańtoch Czeluść ISBN: 978-83-67845-48-9 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2024 by Anna Kańtoch Copyright © 2024 by Powergraph Copyright © 2024 for the cover by Jan Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Jan Kosik REDAKTOR PROWADZĄCY: Kasia Sienkiewicz-Kosik REDAKCJA: Kasia Sienkiewicz-Kosik KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Agnieszka stra­ciła wspo­mnie­nie w pewne póź­no­let­nie czy może już jesienne popo­łu­dnie, duszne i lep­kie, gdy po nie­bie prze­ta­czały się burze, a pod sto­pami sze­le­ściły pierw­sze opa­dłe liście. W jed­nej chwili po pro­stu wyśli­zgnęło się z niej, tak jak napeł­niony wodą ciężki dzban wyśli­zguje się ze spo­co­nych dłoni; jesz­cze przez moment ogrze­wało ją cie­płem prze­szło­ści, a potem znik­nęło. Cza­sem wspo­mnie­nia wra­cały, to jed­nak ode­szło na zawsze. Wie­działa o tym z pew­no­ścią osoby, która już od pew­nego czasu zda­wała sobie sprawę, że jej pamięć nie działa tak, jak powinna. Poru­szyła się nie­spo­koj­nie w progu sklepu, sto­jący przed nią męż­czy­zna wymru­czał „prze­pra­szam” po raz drugi, a może i trzeci. Odsu­nęła się. Po co tu przy­szła?

Po masło i mleko oczy­wi­ście, pod­su­nęła usłuż­nie pamięć, nagle chętna do współ­pracy. Co wię­cej, Agnieszka zdą­żyła już je kupić i teraz wycho­dziła, a nie wcho­dziła. Zro­biła jesz­cze jeden krok. Pierw­szy podmuch burzy ude­rzył ją w twarz, przy­no­sząc woń nawozu i zale­ga­ją­cych na pobo­czu uschnię­tych traw, star­tych na pył opo­nami samo­cho­dów. Zamarła, bo coś się zmie­niło, coś było nie tak w kra­jo­bra­zie, który znała na pamięć.

Rozej­rzała się, ale wieś na pozór wyglą­dała jak zawsze. Zwy­czajna pol­ska uli­cówka, skła­da­jąca się z kil­ku­dzie­się­ciu domów roz­rzu­co­nych wzdłuż głów­nej drogi, kościoła i dwóch skle­pów – zde­cy­do­wa­nie więk­szą popu­lar­no­ścią cie­szył się ten, z któ­rego wła­śnie wyszła, choć na poważ­niej­sze zakupy miesz­kańcy i tak jeź­dzili do Bie­dronki w nie­da­le­kim Grod­ko­wie. Rako­cice pozba­wione były zarówno oczy­wi­stego piękna, jak i nieoczy­wi­stego wdzięku brzy­doty. Agnieszka pamię­tała, że lata temu, gdy kupo­wała tu dom, zale­żało jej wła­śnie na tej zwy­czaj­no­ści. Żad­nych mrocz­nych lasów, tajem­ni­czych skał czy zruj­no­wa­nych pała­ców, w któ­rych mogłyby się lęgnąć cie­nie i opo­wie­ści, żad­nych atrak­cji przy­cią­ga­ją­cych tury­stów. Jeśli ktoś obcy prze­je­chał przez wieś, zapo­mi­nał o niej, ledwo skrę­cił na drogę pro­wa­dzącą z Grod­kowa do Strze­lina. Nikt nie miał powodu, by się tu zatrzy­my­wać.

Aż do teraz, bo biała mazda par­ku­jąca pod kościo­łem nie nale­żała do nikogo z miej­sco­wych. Zdra­dzała ją nie tylko war­szaw­ska reje­stra­cja, ale też trudny do opi­sa­nia, choć prze­cież wyraźny rys obco­ści. Wyda­wała się zbyt lśniąca, zbyt mia­stowa, niczym przy­bysz z innego świata.

W samo­cho­dzie sie­dział chło­pak o wło­sach w kolo­rze kaczeń­ców. Kobieta zdą­żyła się zasta­no­wić, czy to natu­ralna barwa, gdy z pociem­nia­łego nieba lunęła ściana desz­czu. Trzask zamy­ka­nych drzwi­czek, Agnieszka, pusta po tym, jak opu­ściło ją wspo­mnie­nie, i prze­mo­czona, patrzyła jak przez sza­rość ulewy sunie w jej stronę kan­cia­sta postać. Nie chło­pak, jak sądziła wcze­śniej, tylko wysoka dziew­czyna o sze­ro­kich ramio­nach. Dłońmi osła­niała głowę, na któ­rej ster­czały włosy uło­żone w jaskra­wo­żółte kolce.

— Pani Gra­bow­ska, prawda?

Stały naprze­ciwko sie­bie w podmu­chach burzy mio­ta­ją­cej zim­nym desz­czem i liśćmi obe­rwa­nymi z pobli­skiej lipy. Obok, kuląc się pod napo­rem wia­tru, prze­bie­gła sąsiadka, którą Agnieszka widziała wcze­śniej w skle­pie, a po nie­bie prze­to­czył się pomruk gromu, głę­boki i wście­kły. Dwie kobiety, jedna młoda, druga jeśli jesz­cze nie stara, to przy­naj­mniej nie­bez­piecz­nie sta­ro­ści bli­ska. Agnieszka była nie­przy­jem­nie świa­doma swo­ich od dawna nie­my­tych wło­sów, dżin­sów ubru­dzo­nych na kola­nach zie­mią i roz­dep­ta­nych san­da­łów, z któ­rych wysta­wały palu­chy z żałobą za paznok­ciami.

— Nie. — Odwró­ciła się i ode­szła.

* * *

W domu powi­tały ją trzy dłu­go­no­gie szare psy, mie­szańce owczarka i Bóg wie czego. Może wilka. Suka jak zwy­kle dopchnęła się do Agnieszki pierw­sza, lecz kobieta odsu­nęła ją nie­cier­pli­wie, zdej­mu­jąc prze­mo­czone san­dały. Gdy szła boso w głąb pogrą­żo­nych w pół­mroku pokoi, zosta­wiała za sobą na pod­ło­dze wil­gotne odci­ski stóp, wyglą­da­jące jak ślady pozo­sta­wione na plaży przez roz­bitka. Jej dom miał w sobie coś, co nie­uchron­nie koja­rzyło się z opusz­cze­niem, nawet teraz, mimo obec­no­ści zwie­rząt i uno­szą­cego się w powie­trzu zapa­chu kawy, który został po dzi­siej­szym śnia­da­niu. Samot­ność zbyt mocno wżarła się w te mury, by dało się ją łatwo wyru­go­wać. Agnieszka zapa­liła świa­tło, nasy­pała psom suchej karmy, a kiedy zajęły się miskami, usia­dła przy stole w kuchni. Łok­cie oparła na bla­cie pozna­czo­nym pla­mami po taniej mar­mo­la­dzie i upstrzo­nym okru­chami chleba. Blask wiszą­cej pod sufi­tem lampy zmęt­niał i posza­rzał, jakby zara­ził się od wiszą­cej za oknem burzo­wej ciem­no­ści.

Przy­da­łyby mi się pie­nią­dze, pomy­ślała, się­ga­jąc po paczkę papie­ro­sów. Oczy­wi­sty wnio­sek. Renta ledwo star­czała na jedze­nie i ogrze­wa­nie dużego kamien­nego domu. Nie pamię­tała już, dla­czego nie zado­wo­liła się czymś mniej­szym, po co były jej trzy pokoje na par­te­rze i całe, nie­uży­wane teraz pię­tro. Może wyobra­żała sobie grono przy­ja­ciół spę­dza­ją­cych tutaj let­nie urlopy, grille w ogródku i leniwe czy­ta­nie ksią­żek w hamaku. Albo dużą rodzinę, cho­inkę w salo­nie, dzieci bie­ga­jące tam i z powro­tem po scho­dach. Czy kie­dy­kol­wiek była z kimś tak bli­sko, że ta wizja mogłaby się ziścić? Tak, pomy­ślała, zado­wo­lona, że tym razem pamięć jej nie zawo­dzi. Wspo­mnie­nie prze­szło tuż obok niczym duch wędru­jący przez pogrą­żoną w pół­mroku kom­natę sta­rego zamczy­ska, zosta­wia­jąc po sobie obraz pie­go­wa­tej twa­rzy, ni to doro­słej, ni to jesz­cze dzie­cię­cej. Dłoń, która wtedy, w kamie­nio­ło­mie, podała jej schło­dzoną w ciem­nej wodzie butelkę piwa, wil­gotne palce sty­ka­jące się z jej dło­nią, cie­płą i suchą. Popu­larne imię, jedno z tych, które wtedy, w poło­wie lat osiem­dzie­sią­tych, nosiła jedna czwarta dzie­cia­ków z jej klasy.

Wie­działa, że będzie ją to drę­czyć, pode­szła więc do półki, na któ­rej stały kasety wideo. Głów­nie kla­syki: Prze­mi­nęło z wia­trem, Anna Kare­nina z Vivien Leigh. Agnieszka ni­gdy nie mogła się prze­ko­nać do płyt DVD ani tym bar­dziej do póź­niej­szych wyna­laz­ków, stre­amin­gów, net­flik­sów czy dia­bli wie­dzą czego. Cza­sem bawiło ją, gdy wyobra­żała sobie, że jest ostat­nią osobą w Rako­ci­cach, a może i na całym Ślą­sku, uży­wa­jącą tak prze­sta­rza­łego sprzętu. A cza­sem – jak teraz – napa­wało ją to smut­kiem. Zda­wała sobie sprawę, że jeśli magne­to­wid się zepsuje, nikt go już nie naprawi.

Się­gnęła za rząd kolo­ro­wych kaset i wycią­gnęła opi­saną dłu­go­pi­sem taśmę w zwy­kłej papie­ro­wej okładce, po czym kuc­nęła i wsu­nęła ją do odtwa­rza­cza. W gło­śniku zaszu­miało i zatrzesz­czało, na ekra­nie spod bia­łych pasków wychy­nął nie­wy­raźny frag­ment serialu nagra­nego lata temu z tele­wi­zji. A potem ziar­ni­sta twarz Richarda Cham­ber­la­ina ustą­piła miej­sca Agnieszce, młod­szej, szczu­plej­szej i zde­cy­do­wa­nie lepiej ubra­nej.

— Wła­śnie zda­li­śmy maturę i mie­li­śmy poczu­cie, że wszystko się koń­czy — mówiła wprost do kamery.

— Co się koń­czy? — inda­go­wała blon­dynka, która sama wyglą­dała, jakby jesz­cze nie­dawno cho­dziła do liceum.

— Nie wiem. Mło­dość, bez­tro­ska. Po pro­stu mie­li­śmy prze­czu­cie, że od teraz nasze życie będzie wyglą­dać zupeł­nie ina­czej. I nie myli­li­śmy się.

— My, czyli kto?

— Ja, Andrzej, Janka i…

Agnieszka wci­snęła pauzę i przez moment wpa­try­wała się w zasty­głą na ekra­nie twarz. Gdy udzie­lała tego wywiadu, nie była już młoda i zaczy­nała tyć, ale tam­tego dnia miała w sobie pew­ność sie­bie i piękno ludzi, któ­rzy wie­dzą, że świat chce wysłu­chać ich histo­rii. Oczy jej błysz­czały, nie­dawno ścięte włosy ukła­dały się ide­al­nie, a dobrze dobrany żakiet tuszo­wał nie­do­sko­na­ło­ści figury. Może przy odro­bi­nie szczę­ścia…

Gdy wsta­wała, poczuła pie­kące ukłu­cie w lewym boku, a w kola­nie coś nie­przy­jem­nie strzyk­nęło. Jej ciało też już było zużyte, choć naj­wy­raź­niej nie tak bar­dzo jak umysł. W towa­rzy­stwie Suki, podą­ża­ją­cej za nią jak szary cień, poszła do sypialni, gdzie w sza­fie pach­ną­cej sta­rym drew­nem, kul­kami na mole i prze­szło­ścią trzy­mała nie­uży­wane od dawna ubra­nia. Wisiał tam, zapa­ko­wany szczel­nie w foliowy worek niczym zwłoki w tele­wi­zyj­nym fil­mie detek­ty­wi­stycz­nym. Agnieszka wyjęła go i spró­bo­wała wło­żyć, pudro­wo­ró­żowy żakie­cik jed­nak za nic nie chciał się dopiąć. Cóż, przy­brała ostat­nio na wadze, choć obro­sła nie tłusz­czem, lecz raczej mię­śniami wyro­bio­nymi pod­czas pracy w ogro­dzie. Moż­liwe zresztą, że było to coś innego – cię­żar smutku i samot­no­ści, który pęcz­niał w niej, aż ciało sta­wało się twarde i nie­przy­stępne, pełne zgru­bień i nie­spo­dzie­wa­nych usko­ków, niczym ciało wymo­de­lo­wa­nej w gli­nie pre­hi­sto­rycz­nej bogini.

A prze­cież daw­niej lubiła to swoje ciche życie na ubo­czu, tylko z psami, i była jeśli nie szczę­śliwa, to przy­naj­mniej zado­wo­lona. Kiedy to się skoń­czyło? Pół roku temu? Rok? Gdy coś złego zaczęło się dziać z jej pamię­cią? Potrzą­snęła głową. Cza­sem tam­ten długi spo­kojny czas wyda­wał się ledwo snem dziecka, otu­lo­nego cie­płą koł­derką i nie­świa­do­mego cza­ją­cych się pod łóż­kiem potwo­rów.

Osta­tecz­nie zde­cy­do­wała się na luźny swe­ter z zie­lo­nej włóczki, odro­binę zbyt cie­pły jak na koń­cówkę lata, i dżin­sową spód­nicę. Umyła włosy, wysu­szyła je i obcięła paznok­cie u nóg. Suka obser­wo­wała te wszyst­kie zabiegi z wyraźną apro­batą.

— Już nie­długo będziesz jadła coś lep­szego niż to suche świń­stwo — Agnieszka pokle­pała ją po gru­zło­wa­tym łbie. Potem wypu­ściła psy na dwór, żeby się wysi­kały i pobie­gały po mokrej od desz­czu tra­wie. Suka jak zwy­kle wró­ciła pierw­sza, strzą­sa­jąc z futra resztki wil­goci. Młod­sze psy, oba samce, goniły się pomię­dzy krze­wami nie­dawno zasa­dzo­nych for­sy­cji. Nie dbały o to, co dostaną na kola­cję, byleby ktoś napeł­nił miskę. Były szczę­śliwe tym pro­stym, bez­myśl­nym szczę­ściem, jakie cechuje tylko młode stwo­rze­nia i nie­któ­rych upo­śle­dzo­nych ludzi. Suka leżała u stóp Agnieszki, patrząc czuj­nie na doka­zu­jące dzieci, chmury burzowe wędro­wały dalej na zachód, trawa paro­wała w słońcu.

— Już nie­długo — powtó­rzyła Agnieszka, przy­sia­da­jąc na naj­wyż­szym schodku. Suka zastrzy­gła uszami. Była inte­li­gent­niej­sza od swo­ich synów, może dla­tego że star­sza. A może z powodu płci. Agnieszka zawsze wie­rzyła, że istoty żeń­skiego rodzaju mają w sobie pewną mądrość, bio­rącą się z ciem­nych miejsc, w które męż­czyźni ni­gdy nie zaglą­dają.

— Takie jak ona nie rezy­gnują — dodała w ramach wyja­śnie­nia, mając na myśli żół­to­włosą dzien­ni­karkę. Bo nie wąt­piła, że przy­jezdna jest wła­śnie dzien­ni­karką. Komu innemu chcia­łoby się faty­go­wać tutaj aż z War­szawy?

Zzia­jane psy wró­ciły, Agnieszka powoli zaczy­nała się robić głodna. Gdy od strony cen­trum wsi dał się sły­szeć war­kot sil­nika, gwizd­nęła na Sukę i weszła do domu. Nie chciała, by obca kobieta zastała ją cze­ka­jącą na scho­dach.

* * *

Po trze­cim dzwonku uchy­liła wresz­cie drzwi.

— Słu­cham — rzu­ciła w prze­strzeń, bio­drem przy­ci­ska­jąc do ściany Mniej­szego, który rwał do przodu. Na udach czuła ude­rze­nia ogo­nów Więk­szego i Suki.

Sto­jąca w progu dziew­czyna, o dziwo, była już sucha – widać miała gdzieś nie­da­leko zare­zer­wo­wany pokój i zdą­żyła się prze­brać. Tylko wil­gotne, nieco przy­klap­nięte włosy świad­czyły o tym, że nie­dawno zła­pała ją burza.

— Pani Gra­bow­ska, prawda? — Ton ni to pyta­jący, ni twier­dzący. — Wiem, że to pani. Czy mogły­by­śmy poroz­ma­wiać? Nazy­wam się Kaja Sabat. Jestem z War­szawy.

Agnieszka odsu­nęła się i otwo­rzyła sze­rzej drzwi. Dziew­czyna cof­nęła się pod napo­rem psiego entu­zja­zmu, zaraz jed­nak zro­biła krok naprzód, czym zaskar­biła sobie odro­binę nie­chęt­nego uzna­nia gospo­dyni. Agnieszka popro­wa­dziła ją nie do kuchni, gdzie przyj­mo­wała nie­licz­nych miej­sco­wych gości, tylko do biblio­teki. Widok nieco zaku­rzo­nych, ale wciąż impo­nu­ją­cych rzę­dów robił wra­że­nie. Ci, któ­rzy tu wcho­dzili, nie­mal zawsze zaczy­nali od zda­nia „Ile tu ksią­żek!”. Potem pytali, czy Agnieszka wszyst­kie prze­czy­tała.

Kaja o nie­ty­po­wym nazwi­sku nie powie­działa nic, po pro­stu usia­dła przy drew­nia­nym stole. Drugi punkt dla niej.

— Jak się nazy­wają? — zapy­tała, głasz­cząc krę­cące się wokół niej psy.

— Suka, Więk­szy i Mniej­szy.

Po raz pierw­szy przez twarz żół­to­wło­sej dzien­ni­karki prze­mknął cień zdzi­wie­nia.

— Dla­czego tak?

— A dla­czego nie? — Agnieszka długo szu­kała odpo­wied­niego imie­nia dla Suki, ale żad­nego nie zna­la­zła. Suka zawsze była po pro­stu Suką. A Mniej­szy i Więk­szy, choć teraz wyglą­dali nie­mal iden­tycz­nie, po uro­dze­niu wyraź­nie róż­nili się wiel­ko­ścią. Był jesz­cze trzeci szcze­niak, Naj­mniej­szy, który nie prze­żył pierw­szej nocy. Agnieszka pocho­wała go w ogro­dzie pod jabłonką tam­tego jesien­nego dnia, gdy z drzew opa­dły już ostat­nie, poczer­niałe i skur­czone, liście, a nad ogro­dem uno­siły się wstążki poły­sku­ją­cej sre­brem lep­kiej mgły. Pamię­tała mięk­kość wil­got­nej po desz­czu ziemi, gdy wbi­jała łopatę, a potem cię­żar leżą­cego na jej dłoni maleń­kiego, ide­al­nie ukształ­to­wa­nego ciałka z czte­rema sza­rymi łap­kami, ogon­kiem nie więk­szym niż mały palec i przy­le­ga­ją­cymi do czaszki uszkami wiel­ko­ści paznok­cia. I wresz­cie swoje zdzi­wie­nie, jakim cudem śmierć może tak szybko zabrać coś tak dosko­na­łego. To wspo­mnie­nie, w prze­ci­wień­stwie do wielu innych, wciąż było wyraźne w jej umy­śle, jak wytra­wione kwa­sem.

Wyrwana z zamy­śle­nia, spo­strze­gła, że Kaja patrzy na nią wycze­ku­jąco, i po raz pierw­szy od wielu lat poczuła, że powinna powie­dzieć coś wię­cej.

— Słowa niosą ze sobą odpo­wie­dzial­ność — oznaj­miła więc. — Nazy­wa­nie to poważna sprawa.

Kaja ski­nęła głową, zupeł­nie jakby zro­zu­miała, choć samej Agnieszce jej wypo­wiedź wyda­wała się mocno nie­wy­star­cza­jąca.

Dzien­ni­karka prze­nio­sła wzrok na półki z mnó­stwem słów zamknię­tych w gru­bych sta­rych książ­kach, któ­rych ceny liczyły się jesz­cze w set­kach i tysią­cach zło­tych.

— Wiem, że pani stu­dio­wała, ale nie pozwo­lono pani zostać na uczelni.

Dano mi do zro­zu­mie­nia, że nie mogę zostać, pomy­ślała Agnieszka. Dzie­kan wydziału filo­lo­gicz­nego nie zni­żyłby się do cze­goś tak pro­stac­kiego jak zaka­zy­wa­nie komu­kol­wiek cze­go­kol­wiek. Wró­ciło wspo­mnie­nie gabi­netu pach­ną­cego kawą zapa­rzoną w szklance otu­lo­nej srebr­nym koszycz­kiem i cichy, nie­mal cie­pły głos. Niech pani będzie roz­sądna, pani Agnieszko, prze­cież zdaje pani sobie sprawę, że pani do nas nie pasuje.

Też ski­nęła głową, zupeł­nie jak lustrzane odbi­cie sie­dzą­cej przed nią kobiety. Kaja przy­po­mi­nała jej kogoś, choć Agnieszka nie potra­fi­łaby powie­dzieć kogo. Może gdy czło­wiek żyje wystar­cza­jąco długo, wszyst­kie twa­rze zaczy­nają się wyda­wać do sie­bie podobne. A jed­nak mogłaby zało­żyć się o nie­wielką sumę, że widziała już kie­dyś ten kwa­dra­towy pod­bró­dek, długi, klu­sko­waty nos i oczy z leni­wie opa­da­ją­cymi powie­kami. Kaja nie była piękna, ale zacho­wy­wała się ze swo­bodą pięk­nych kobiet i przez to rze­czy­wi­ście sta­wała się piękna, jakby siłą woli udało jej się poko­nać ogra­ni­cze­nia ciała. Agnieszka, która w mło­do­ści przy­wy­kła uwa­żać samą sie­bie za cał­kiem ładną i zgrabną (oczy­wi­ście nie przez cały czas, to ni­gdy nie jest cały czas), pomy­ślała, że dawno temu chcia­łaby mieć choć połowę pew­no­ści sie­bie tej dziew­czyny. Może wtedy jej życie poto­czy­łoby się ina­czej. A może nie.

Kaja mil­czała i w tej ciszy wyda­wała się jakaś dziwna, obca, odmienna od dzien­ni­ka­rek, które bywały u Agnieszki wcze­śniej. Tamte przy­po­mi­nały kolo­rowe ptaki, ładne urodą z tele­wi­zora, szcze­bio­czące. Przy­cho­dziły w imie­niu cza­so­pism takich jak „Fakt”, „Wróżka” albo „Detek­tyw”, pra­wiły Agnieszce zupeł­nie nie­za­słu­żone kom­ple­menty, zachwy­cały się biblio­teczką, a potem, już po zada­niu wszyst­kich pytań i skru­pu­lat­nym nagra­niu odpo­wie­dzi, robiły jej zdję­cie na tle opa­słych tomów. Zdję­cie, na któ­rym wyglą­dała sza­cow­nie i poważ­nie, jak ktoś ze świata uni­wer­sy­tetu, a nie „Wróżki”, „Faktu” czy „Detek­tywa”, jakby tamta roz­mowa nad kawą w szklance otu­lo­nej srebr­nym koszycz­kiem ni­gdy się nie odbyła. Potem zni­kały, pozo­sta­wia­jąc po sobie zapach dro­gich kosme­ty­ków i leżącą na stole umowę.

Myśl o dzien­ni­kar­kach uświa­do­miła Agnieszce, że Kaja nie wymie­niła żad­nego z popu­lar­nych szma­tław­ców. Powie­działa tylko „jestem z War­szawy”, jakby to wszystko wyja­śniało. Z kolei myśl o umo­wie pod­su­nęła jej pewien pomysł.

— Jeśli chce pani ze mną roz­ma­wiać, musi pani zapła­cić — oznaj­miła, prze­ry­wa­jąc w końcu nie­zręczną ciszę. — Umowa na wywiad to jedno, ale wcze­śniej potrze­buję zaliczki. W gotówce.

— Ile? — Kaja nawet nie mru­gnęła.

Agnieszka zasta­no­wiła się. Nie chciała wyjść na chciwą, pra­gnęła tylko spra­wić wra­że­nie kobiety, która się ceni.

— Czte­ry­sta zło­tych.

Żół­to­włosa dzien­ni­karka się­gnęła po port­fel i wyjęła z niego cztery nowe, sztywne jesz­cze setki, wyglą­da­jące jakby zostały wypła­cone z ban­ko­matu nie dalej niż dwie, może trzy godziny wcze­śniej. Zupeł­nie jakby Kaja Sabat prze­wi­działa tę prośbę i zawczasu zaopa­trzyła się w gotówkę. Agnieszka poczuła się nie­swojo. Pie­nią­dze miały spra­wić, że zazna­czyw­szy swoją pozy­cję, poczuje się lepiej, tym­cza­sem poczuła się gorzej, wytrą­cona z rów­no­wagi we wła­snym domu. Bank­noty wyraź­nie odci­na­jące się od brą­zo­wej i czar­nej sta­ro­ści drew­nia­nego stołu patrzyły na nią oskar­ży­ciel­sko. Agnieszka pra­gnęła, żeby tamta je sobie zabrała, wło­żyła z powro­tem do port­fela, skąd przed chwilą się wynu­rzyły.

— Chce pani usły­szeć moją histo­rię? — Ucze­piła się ostat­niego skrawka sta­łego lądu. W końcu one wszyst­kie przy­cho­dziły po to samo, prawda? — O tym, co zda­rzyło się w kamie­nio­ło­mie czter­dzie­ści lat temu. O mnie, Andrzeju, Jance i… — Imię znów ucie­kło jej z pamięci, ale wie­działa, że prę­dzej czy póź­niej je odnaj­dzie.

Kaja spo­glą­dała wzro­kiem, w któ­rym Agnieszka roz­po­znała cie­ka­wość i jesz­cze coś, co napeł­niło ją trwogą: litość. Sta­rze­jące się kobiety muszą być na nią przy­go­to­wane i Agnieszka w pew­nym sen­sie rze­czy­wi­ście była. Wie­działa, że za tydzień, mie­siąc czy rok sprze­daw­czy­nie w skle­pie (te miłe, które zawsze zna­la­zły chwilę, żeby z nią poga­wę­dzić) obda­rzą ją takim spoj­rze­niem, gdy przy kasie zapo­mni wła­ści­wego słowa, a mło­dzi ludzie zaczną ustę­po­wać jej miej­sca w auto­bu­sie.

Ale nie w jej wła­snym domu, nie wtedy, gdy pozu­jąc na tle biblio­teczki, ma opo­wie­dzieć swoją histo­rię.

— Tak naprawdę — głos Kai był nie­mal cie­pły, nie­mal przy­ja­zny, zupeł­nie jak głos dzie­kana z tam­tego dnia — chcia­ła­bym wie­dzieć, dla­czego pani kła­mała.

Strze­lin, rok 1985

Stała przy oknie, patrząc, jak czerw­cowy zmierzch otula kikut wieży ratu­szo­wej, zaciera jej kon­tury i osa­dza się gęst­nie­ją­cym mro­kiem w zaka­mar­kach strze­liń­skiego rynku. Cie­nie wydłu­żały się, w miarę jak niebo gasło, powie­trze nabie­rało ostro­ści, podob­nie jak śmie­chy ludzi roz­ma­wia­ją­cych pod blo­kiem, teraz wyraź­niej­sze, jakby wykro­jone nożem z coraz chłod­niej­szego wie­czoru. Zaczy­nała się naj­krót­sza noc w roku. Beata wciąż wra­cała myślami do nagich ciał w tra­wie i wian­ków spły­wa­ją­cych z nur­tem rzeki, choć w jej nie­spełna czter­dzie­sto­let­nim życiu ni­gdy nic takiego nie miało miej­sca. A Agnieszka jeśli upra­wiała gdzieś teraz seks, to raczej na tap­cza­nie w M3, a nie na łonie natury. I co z tego?, pomy­ślała Beata po raz kolejny. Jest doro­sła, nie musi wra­cać do domu przed dobra­nocką.

Ale prze­cież obie­cała, prawda? Powie­działa, że przyj­dzie, zanim zacznie się film po dzien­niku. Wie­czorny seans przed tele­wi­zo­rem był ich wspólną tra­dy­cją, a Agnieszka zawsze dotrzy­my­wała słowa.

Zapo­mniała. Dzie­więt­na­sto­lat­kom mnó­stwo rze­czy wypada z głowy, kiedy dobrze się bawią.

Co z tego? Obra­cała te słowa raz po raz na języku, aż zupeł­nie zatra­ciły jaki­kol­wiek sens, zle­wa­jąc się w zbitkę gło­sek brzmią­cych jej w gło­wie jak dud­nie­nie nad­cią­ga­ją­cego prze­ra­że­nia: coz­te­go­coz­tego…

Dawno temu, gdy zde­cy­do­wała się zacho­wać dziecko znacz­nie star­szego, żona­tego męż­czy­zny, który wyparł się zarówno jej, jak i ciąży, modliła się, żeby uro­dzić dziew­czynkę. Dziew­czynki są spo­koj­niej­sze, mówiły kole­żanki, łatwiej­sze w pro­wa­dze­niu, zoba­czysz, chło­paki potra­fią nie­źle dać w kość. Sama mam dwójkę, więc wiem. Teraz coraz czę­ściej przy­ła­py­wała się na myślach, że wola­łaby być matką nasto­latka, choćby i trud­nego, który wra­całby do domu pijany, ze śla­dami po bójce przy­pro­wa­dzony przez mili­cjan­tów. A nie nasto­let­niej dziew­czyny, bo nasto­let­nim dziew­czy­nom w takie wła­śnie cie­płe let­nie wie­czory przy­da­rzają się złe rze­czy. Przy­gry­zła wargę, wciąż wpa­trzona w okno, za któ­rym świa­tło zapa­lo­nych przed chwilą latarni wyła­wiało z pół­mroku syl­wetki prze­chod­niów. Żadna z postaci prze­ci­na­ją­cych rynek nie była jej córką. Beata pozna­łaby ją nawet w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści. Agnieszka, wysoka i szczu­pła, jakby skła­dała się z samych rąk, nóg i spi­cza­stych łokci. Agnieszka, któ­rej zda­rzało się prze­wró­cić na pro­stej dro­dze, a na wuefie ni­gdy nie potra­fiła prze­rzu­cić piłki nad siatką. Roz­siane po miesz­ka­niu kubki z nie­do­pitą her­batą, dziury w raj­sto­pach i siniaki na przed­ra­mio­nach. Jej kole­żanki pły­nęły z wdzię­kiem przez życie, ona parła naprzód, obi­ja­jąc się o wszyst­kie kanty. Zawsze, od maleń­ko­ści róż­niła się od innych dzieci, choć to ni­gdy nie były duże róż­nice. Ot, jakiś dro­biazg tu i tam, ni­gdy nic kon­kret­nego, nic, co można by przed­sta­wić psy­cho­lo­gowi albo i współ­czu­ją­cej kole­żance (nie żeby Beata miała jakieś kole­żanki, współ­czu­jące czy nie). Cza­sem się zasta­na­wiała, czy nie prze­sa­dza, czy nie jest prze­wraż­li­wiona, jak bywają cza­sem samotne matki. Bo prze­cież Agnieszka dobrze sobie radziła, miała przy­ja­ciół, i nie dalej jak mie­siąc temu zdała maturę na samych czwór­kach i piąt­kach. A jed­nak…

Zawsze pozo­sta­wało to paskudne, osa­dza­jące się nie­przy­jem­nym cię­ża­rem w żołądku „jed­nak”. Ta obawa, że ktoś zoba­czy w Agnieszce to, co dostrze­gała jej matka. Jej inność i sła­bość, tajem­nice i kłam­stwa. Zoba­czy, a potem ją skrzyw­dzi.

Agnieszka dziś przy śnia­da­niu, grze­biąca widel­cem w sty­gną­cej jajecz­nicy.

— Wycho­dzę wie­czo­rem, dobrze, mamo? Wrócę przed ósmą.

— Z kim wycho­dzisz?

— Z kole­żan­kami.

— Dokąd?

— Tak tylko, pokrę­cić się po mie­ście.

Beata ski­nęła głową, choć miała ochotę wrza­snąć: gdzie i z kim, nazwi­ska! Nie­dawno ze zdu­mie­niem i jed­no­cze­śnie pewną dozą roz­ba­wie­nia odkryła, że każda matka nasto­let­niego dziecka ma w sobie coś z ofi­cera NKWD.

A jed­nak zmil­czała i ode­zwała się, dopiero gdy córka dopiła her­batę i zamie­rzała już wstać od stołu.

— Masz chło­paka?

Chciała zapy­tać ina­czej, bar­dziej łagod­nie i pod­stęp­nie, ale słowa wymknęły jej się z ust i leżały teraz pomię­dzy nimi, cięż­kie jak kamie­nie.

Agnieszka odwró­ciła wzrok. Jej twarz, pokryta deli­kat­nymi pie­gami, była miękka i po dzie­cię­cemu otwarta, a Beata nagle z jakie­goś powodu przy­po­mniała sobie dzień, kiedy jej córka po raz pierw­szy skła­mała. Miała wtedy pięć lat, zde­cy­do­wa­nie późno jak na pierw­szą w życiu nie­uczci­wość, ale Beata i tak czuła się nie­sa­mo­wi­cie dumna. Od tam­tego czasu dziew­czyna nauczyła się kła­mać znacz­nie lepiej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki