29,00 zł
To co zdarzyło się raz, nie zdarzyło się nigdy
Latem 1935 lub 1914 roku piękna aktorka przyjeżdża do letniska Czarne, aby pozować zamożnemu lekarzowi do portretu w plenerze. Żona malarza amatora wita kolejną muzę z wściekłością, jedyna córka zaś – z erotyczną fascynacją. Tragedia jest nieunikniona.
Zakamarki młodzieńczych wspomnień prowadzą do szpitala psychiatrycznego, na seans warszawskiego Towarzystwa Spirytystycznego i z powrotem do Czarnego. Kryminalną zagadkę można rozwikłać dopiero wtedy, gdy przetną się płaszczyzny czasów, a rzeczywistość pomiesza ze snem.
Przepiękny język, zabawa gatunkami literackimi i otwarta na interpretacje tajemnica czyniąCzarnelekturą niezapomnianą. Finalna fabularna prowokacja większość czytelników zaskoczy, u niektórych wzbudzi bunt, ale nikogo nie pozostawi obojętnym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia wrócę do Czarnego. Widzę tę chwilę, jakby to już się stało – oto stoję na wiejskiej drodze obok pomrukującego cicho automobilu, patrzę na skiby wilgotnej ziemi i biały domek pod ciemną linią drzew. Za drzewami tarcza słońca; światło ma przydymioną czerwoną barwę, powietrze stało się ostrzejsze i pachnie leżącym pod leśnymi kamieniami mrokiem, w bruzdach na polu zbierają się cienie. Wiatr szarpie długą prostą suknią, dłońmi przytrzymuję wielki kapelusz, którego rondo zdobią fantazyjna kokarda i kwiaty. Marznę, napawając się tą chwilą, tym wiatrem i zimnem, nim wejdę do przytulnego wnętrza Czarnego.
Jestem. Wróciłam.
Doktor Krępiński zaśmiał się, gdy mu o tym opowiedziałam, śmiał się tak bardzo, że trzęsła mu się broda, a on sam odchylił się na krześle do tyłu, pod słomianym parasolem. Jego pomarszczone czoło i obwisłe policzki całe były w słonecznych cętkach, w ręku podrygiwała szklanka z lemoniadą. Z rozpalonego nieba lał się żar, parasol nie dawał niemal żadnej ochrony – a mimo to biała koszula Krępińskiego wciąż była świeża, spodnie zaprasowane w kant dokładnie jak w chwili, gdy o ósmej rano zszedł na śniadanie.
Chwyciłam swoją szklankę i zaraz ją puściłam, bo lemoniada była już ciepła. Wilgotne palce zostawiły na szkle przykre, tłuste ślady.
— Ależ dlaczego miałabyś nosić taki straszny kapelusz? — zapytał Krępiński, a ja posłałam mu niepewny uśmiech, bo istotnie podobne nakrycia głowy wyszły z mody dawno temu, ostatni raz widziałam je… kiedy? Chyba gdy byłam nastolatką, tuż przed wybuchem wojny. Dziś, tego upalnego lata roku 1935, nosi się zupełnie inne kapelusze.
Odstawił swoją szklankę – na niej żadnych śladów nie było.
Jak oni to robią?
— Chciałabyś wrócić do Czarnego?
— Tak — odparłam. A potem dodałam — może. Nie. Nie wiem.
Zaśmiał się znowu, jakby moje wahanie było najlepszym na świecie żartem. Czytałam kiedyś, że lekarze powinni dodawać pacjentom otuchy, lecz wszyscy medycy, których w życiu spotkałam, sprawiali tylko, że czułam się jak niemądre dziecko.
Musiał wyczuć moją dezaprobatę, bo umilkł i spojrzał na mnie przepraszająco, a jednocześnie łobuzersko, jakby z góry wiedział, że dam się ułagodzić.
— Wybacz, moja droga, czasem tracę nad sobą panowanie. Kto mieszka w Czarnem? Może rzeczywiście niezłym pomysłem byłoby tam pojechać?
— Mój brat — odparłam. — Młodszy — dodałam niepotrzebnie, bo przecież Krępiński starszego znał. To właśnie Franciszek przywiózł mnie pewnego dnia do sanatorium, zostawił pod fachową opieką, a teraz odwiedzał od czasu do czasu. — Jest… inny.
— Inny jak ty?
Dwuznaczność pytania zawisła pomiędzy nami. A może nie było żadnej dwuznaczności, może tylko ją sobie wyobraziłam.
— Przejdziemy się? — zaproponował Krępiński.
Skinęłam głową.
Szliśmy stałą trasą naszych spacerów, wzdłuż brzegu aż do latarni na cyplu. Wiatr niósł od morza orzeźwiający słony chłód, spieniona woda wypełniała pozostawione na piasku ślady stóp. Krępiński poruszał się szybko i pewnie, elegancki nawet w mokrych butach. Roześmiał się, gdy mocniejsza fala sięgnęła nogawek; wilgoć zresztą błyskawicznie wyschła, jakby nawet ona musiała ustąpić przed wrodzoną nieskazitelnością tego człowieka. Starałam się dotrzymać mu kroku, z pantofelkami w ręku, bezustannie bojąc się, że nastąpię na ukryty w martwych wodorostach kawałek szkła czy ostrą muszlę. Czułam się niezgrabna, pot spływał mi spod włosów na kark. Od czasu do czasu mijaliśmy wyciągnięte na plażę drewniane krypy. Biła od nich woń stęchłej słonej wody i rozkładających się w słońcu ryb. Przy jednej łodzi kręcili się zapóźnieni rybacy, a na dnie, zaplątane w sieci, połyskiwały sprężyste srebrne ciała. Przypomniałam sobie opowieść Irenki, która twierdziła, że im dalej w morze poławiacze wypływają, tym dziwniejsze istoty przywożą. Bliżej brzegu są zwyczajne śledzie, dorsze i flądry, a dalej przedziwne, fantasmagoryczne stwory, ani w pełni żywe, ani martwe, o rozumnych spojrzeniach i niespotykanych kształtach.
Śmiałam się wtedy, teraz jednak odwróciłam wzrok.
Sanatorium dla nerwowo chorych doktora Kempera ma dobrą renomę, ponoć chwalą je nawet w zagranicznych magazynach. Personel dokłada tu wszelkich starań, byśmy o naturze zakładu zapomnieli: żyjemy jak w modnym uzdrowisku, mamy kort tenisowy i wieczorki brydżowe, gramofon i radio. Nasze posiłki, tak różne od szpitalnej, pozbawionej smaku papki, są obfite i podawane na delikatnej porcelanie, lekarze spacerują z nami, rozmawiając na temat kina i polityki. Incydenty, takie jak zamroczenia umysłu, napady wściekłości czy przemoczone łóżka, są dyskretnie tuszowane przez urocze pielęgniarki i unieważniane już pięć po minut po zajściu. Oczywiście nie ma tu żadnych „poważnych przypadków”, wszyscy jesteśmy zaledwie „trochę zmęczeni”, „nieco zagubieni”, potrzebujemy tylko wypoczynku, by dojść do siebie. Tak przy wspólnych posiłkach zapewniają nas lekarze, choć u siebie, w gabinetach, trzymają grube pliki notatek, które opisują nasze anomalie za pomocą groźnie brzmiących łacińskich i niemieckich słów. Skuszone na pogawędkę pielęgniarki przekazują jeszcze inne wersje – w ich oczach jesteśmy zbiorowiskiem przypadłości romantycznych i niekonkretnych zarazem, ta cierpi z powodu zawiedzionej miłości, inna doprowadziła się do żałobnego obłędu, dochowując wierności zaginionemu na wojnie mężowi, jeszcze inna popadła w melancholię po śmierci ukochanego dziecka. Smakujemy te plotki, ubarwiamy je i puszczamy dalej w obieg, aż wracają do nas niepodobne zupełnie do swej pierwotnej postaci, aż nikt już nie wie, co jest prawdą. O mężczyznach niewiele mamy do powiedzenia – mieszkają w drugim skrzydle, pociągający swą odrębnością i tajemnicą. Spotykamy się jedynie przy brydżu i podczas wieczorków tanecznych, kiedy doktor Krępiński nastawia na gramofonie płyty z amerykańskim jazzem. Tańczymy i flirtujemy, jakbyśmy byli zwyczajni, a przecież nie jesteśmy, nawet pośród najweselszej zabawy wyczuwa się w naszym zachowaniu fałszywą nutę. Czasem ktoś zamilknie niespodziewanie przy stoliku i będzie tak trwał, z otwartymi ustami i wzrokiem wbitym w przestrzeń, aż litościwy sąsiad lub czujna pielęgniarka obudzi go z drzemki na jawie; czasem ktoś wybuchnie śmiechem zbyt głośnym albo zbyt piskliwym. Kobiety gubią w tańcu szale, depczą je potem obcasami francuskich pantofli, mężczyźni siadają na własnych kapeluszach i patrzą na tarcze od dawna nienakręcanych zegarków. Jedzone przez nas ciastka nie zawsze trafiają do ust, zdarza się, iż skruszone w niespokojnych palcach całe lądują na dekoltach sukien czy gorsach jedwabnych koszul. Nasze rozmowy się rwą, tańczymy nie do rytmu, flirtujemy bez wdzięku. A przecież bawimy się z większym może nawet zapamiętaniem, niż czynią to ludzie zdrowi.
Piszę: my, nas, choć czuję się tak bardzo inna od moich towarzyszy niedoli. Przyzwyczaiłam się już; zarazem jestem i nie jestem częścią tego wszystkiego.
Tego wieczoru nie jestem. Dziękuję chłodno, gdy doktor Krępiński prosi mnie do tańca, freak show na parkiecie nie pociąga mnie zupełnie, spocone czerwone twarze napełniają niechęcią. Mam swoją dumę. Wszystko w moim życiu może być fałszywe, ale duma jest prawdziwa – postanawiam więc, że dzisiejszego wieczoru tańczyć nie będę. Chcę, żeby doktor Krępiński boleśnie odczuł moją odmowę, on jednak śmieje się po swojemu i potrząsa głową, jakby, rozbawiony, ustępował kapryśnemu dziecku. Odwracam się w stronę uchylonego okna, nareszcie jest wieczór, nareszcie odrobina chłodu. Moja duma mnie samej wydaje się teraz dziecinna i śmieszna, ale zacinam się w niej – nic innego nie mam.
— Zatańczysz? — pyta Irenka, podchodząc do mnie, bransolety podzwaniają w rytm jej kroków. Irenka nosi je, by przesłoniły blizny na nadgarstkach, ale miedziane kółka niczego nie potrafią ukryć, blizn jest zbyt dużo.
— Zatańczysz? — pyta jeszcze raz. — Taka jestem dziś szczęśliwa!
Oddycha szybko, czarne oczy błyszczą od gorączki. Nauczyłam się już rozpoznawać te jej gwałtowne przypływy radości, po której następuje nagła rozpacz. Najdalej za kilka dni Irenka znów będzie się ciąć. Mówi, że z powodu zdrady przystojnego ułana, ale ja wiem, że to wcale nie tak, Irenka rozcina własne ciało, bo musi, zdrada nie ma z tym nic wspólnego. W opowieść o ułanie nie wierzy już nikt, może poza matką Irenki, która co pół roku wiezie córkę do innego sanatorium w nadziei na cudowne wyleczenie.
Chciałabym zatańczyć z Irenką. U nas nie obowiązują sztywne konwenanse, kobiety czasem tańczą z kobietami. Ale nie mogę – odmówiłam Krępińskiemu, powinnam odmówić i Irence.
Dziewczyna nie słucha niezręcznych wymówek, tylko ciągnie mnie na parkiet. Jej zwinne ciało już jest rozgrzane szybkim ruchem, mokry od potu tył sukni lepi się do pleców. Pozwalam się objąć i rozkołysać w rytm charlestona. Nie tak się go tańczy, ale to nie ma znaczenia, nikt tu nie umie tańczyć do tej dzikiej muzyki zza oceanu, tak różnej od melodii, do których przywykliśmy w dzieciństwie. Patrzę na Irenkę. Tylko jej jestem tu pewna, tylko ona jest taka jak ja. Wiem, bo byłam przy niej, kiedy ostatnim razem otworzyła sobie żyły. Cięła głęboko, aż w czerwieni rozpłatanego mięsa błysnęła biel kości. Dlatego mam pewność.
Irenka lubi mnie, ponieważ uważa, iż jesteśmy bratnimi duszami – ja również noszę na ciele blizny po nożu. Ja wiem, że nasze braterstwo niczego wspólnego z nożem nie ma.
Muzyka milknie, gdy igła przeskakuje do następnego rowka. Wracając na swoje miejsce przy oknie, wzrokiem odruchowo szukam doktora Krępińskiego. Chcę wiedzieć, czy dobrze się bawi – albo raczej mam nadzieję, że bawi się źle. Krępiński rozmawia z jasnowłosą kobietą, w której rozpoznaję niedawno do nas przybyłą, jeszcze niezbyt dobrze poznaną i „nieoswojoną” pensjonariuszkę. Rozmawiają, nic więcej, a jednak wyczuwam pomiędzy nimi napięcie, z którego chyba tylko ja zdaję sobie sprawę. Wrażenie tym bardziej irytujące, że nieokreślone, nie rejestruję go żadnym z pięciu zmysłów, po prostu wiem. Rozmawiają, a niewidzialne nici wzajemnego przyciągania splatają się wokół nich w sieć coraz gęstszą i tak rozłożystą, że wreszcie sięga i mnie, stojącej po drugiej stronie sali. Zaczynam się dusić, tylko wieczorny chłód pozwala mi odzyskać oddech.
W nocy długo nie mogłam zasnąć, a gdy rankiem zeszłam do jadalnej sali, okazało się, że byłam pierwsza – wszyscy jeszcze spali, tylko w kuchni, rozpalając w piecu, krzątała się stara Antosiowa.
Wyszłam na zewnątrz, w rześki chłód wstającego dnia. Rozcierając pokryte gęsią skórką ramiona, wdychałam zapach kwiatów na klombach i spacerowałam dla zabicia czasu. Znudzona i niespokojna, zapuściłam się w rejony, w których zazwyczaj nie bywam, krążyłam wokół pomieszczeń gospodarczych, przemknęłam nawet ze wstrzymanym oddechem obok śmietniska.
Tam ją dostrzegam kątem oka.
Pod pokrywą jednego z kubłów, spowity w słodki odór zgnilizny, tkwił liliowy kłąb materiału w kolorze identycznym jak suknia jasnowłosej towarzyszki doktora Krępińskiego. Ciekawość była zbyt silna, by się jej oprzeć – sięgnęłam po niego i szarpnęłam, jedwab rozwinął się gładko. Wewnątrz, na asymetrycznej spódnicy, na bolerku, wszędzie była krew, gęsta i nie całkiem jeszcze zakrzepła. Widziałam nawet strzępy tkanki, jakby Krępiński wraz z suknią zdarł z jasnowłosej kobiety skórę. Niemożliwość zamroczyła mi umysł i wcisnęła palce do gardła, było mi duszno, miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Z daleka, z innego świata docierał do mnie zapach porannej kawy.
Wepchnęłam suknię na jej dawne miejsce i uciekłam. W sali jadalnej dobrze znani mi ludzie pozdrawiali się sennie i siadali do śniadania, słychać było szuranie odsuwanych krzeseł, ziewnięcia, szczęk stawianych na stole dzbanków i talerzy. Przestałam wierzyć w to, co widziałam.
A jednak chwilę później powodowana przekorą, której sama nie rozumiałam, zagadnęłam doktora Krępińskiego o niemożliwość. Oczywiście nie powiedziałam, jak dużo było krwi, ani nie wspomniałam o strzępach skóry – na to nie było miejsca w ciepłej, pachnącej kawą jadalni. Nadmieniłam tylko, że ta nowa, jasnowłosa pani musiała się wczoraj skaleczyć, bo wyrzuciła zakrwawioną suknię.
— To głupstwo — odparł doktor Krępiński. — Wystający gwóźdź, nic poważnego, drobna rana na ręce.
Popełnił błąd, bo kiedy jasnowłosa kobieta zeszła na śniadanie, wyraźnie zobaczyłam, że jej białe, odsłonięte ramiona nieskalane były najmniejszym draśnięciem.
Dni w sanatorium wydają się tak podobne jeden do drugiego. Jemy posiłki, spacerujemy, zdyszani gramy w tenisa w skwarze, który warzy każdy humor, poza naszym. Miodowozłote, chłodne i kapryśne lata, jakie pamiętam z dzieciństwa, odeszły w przeszłość, teraz lipiec oślepia upałem, biały jak prześwietlona klisza fotograficzna. Jemy, spacerujemy, gramy w tenisa. Nic nie zdoła nas zniechęcić, jesteśmy przecież niemal zdrowi, lekko tylko zmęczeni, nieco zagubieni. Mamy prawo żyć. Za tym życiem, jak ukryta z tyłu sceny maszyneria teatru, istnieją kąpiele terapeutyczne, wstrząsy kardiazolowe i insulinowe śpiączki. Mnie już nie dotyczą, ja zostałam z zabiegów zwolniona, teraz więc popołudniami najczęściej wymykam się nad morze.
Liczyłam na chłód, lecz dziś wiatr przetaczał tylko po pustej plaży kłęby duszącego gorąca. Usiadłam w koszu, bose stopy zanurzyłam w piasku, na którym kładł się cień. Spienione fale biegły skosem, niebo było czyste i jasne jak umyty w strumieniu kamień. Nurkujące mewy przypominały wykrzykniki na tle przepalonego słońcem błękitu.
Przymknęłam oczy, wino wypite do obiadu szumiało mi w głowie, ciało ogarnęło przyjemne, ciężkie znużenie. Lubię ten stan, tę drętwotę i bezmyślność zawieszenia pomiędzy snem a jawą. Niemożliwość stapia się wtedy z możliwością i czasem wierzę, że nie ma między nimi żadnego konfliktu, a ja mogę być szczęśliwa.
Z takiego stanu wyrwały mnie chrzęst piasku pod butami i ciche sapanie. Uniosłam powieki. Pomarszczona twarz wypełniła przestrzeń, krótkie siwe włosy i kwadratowa szczęka obrysowane jasnością nieba. Krzyknęłam.
Nieznajoma cofnęła się odruchowo. Nosiła męski strój, w którym najwyraźniej czuła się bardzo swobodnie, dłonie tkwiły w kieszeniach spodni.
— Przepraszam — powiedziała. — Wystraszyłam panią, prawda? Ale ze mnie niezdara. Bardzo mi przykro, nie chciałam być niegrzeczna. Myślałam, że pani śpi.
— Spałam. — Odchrząknęłam. Gardło miałam suche i nagle to ja poczułam się tu intruzem, kobieta z kwadratową szczęką, choć skruszona i zmalała, wciąż nade mną górowała. — To teren prywatny.
— Wiem — odparła ze szczerością uczniaka. — Ale w płocie jest dziura, a ja chciałam sobie skrócić drogę. Tym bardziej mi przykro. Pani mi bardzo kogoś przypomina, dlatego się nad panią pochyliłam. Chciałam się przyjrzeć. Wybaczy mi pani?
Skinęłam głową lekko, z niechęcią. Tego wymagało dobre wychowanie, nic innego nie mogłam zrobić. Nieznajoma roześmiała się gardłowo. Z kieszeni marynarki wyjęła papierośnicę i poczęstowała mnie. Odmówiłam.
— Nie jest pani jej córką, prawda? — zapytała, wydmuchując dym. — Mam na myśli Jadwigę Rathe, aktorkę.
— Nie.
— Oczywiście, jest pani za młoda. — Przyjrzała mi się, a ja uświadomiłam sobie, że kobieta jest stara, znacznie starsza, niż sądziłam i zdecydowanie zbyt wiekowa na to, by przechodzić przez dziury w płocie, a potem spacerować po plaży w męskim stroju. W jej oczach rzeczywiście musiałam być młoda. — Prawdopodobnie nie wie nawet pani, o kim mówię.
Milczałam. Obca staruszka wdzierała się w moje najintymniejsze sekrety, przywoływała wspomnienia, o których sądziłam, że już dawno są pogrzebane.
— Znałam Jadwigę — powiedziała. — Bardzo krótko i niezbyt dobrze, ale ją znałam. Wspaniała aktorka, choć bardzo nieszczęśliwa. Zginęła tragicznie, wie pani?
— Wiem. — Pragnęłam zetrzeć ten nostalgiczny uśmiech z twarzy nieznajomej, mówiąc, że nie tylko wiem, ale także byłam przy tym, gdy z rzeki wyciągano ciało. Jednak to zabrzmiałoby jak kłamstwo, choć było prawdą.
Kiwała głową, jakbym udzieliła jedynej możliwej odpowiedzi.
— Straszna śmierć — dodała. — Pojechała do przyjaciół, do miejscowości, która miała taką zabawną nazwę, nie pamiętam…
— Czarne — podpowiedziałam, ciesząc się jak zawsze smakiem tego słowa. Czarne, moje dzieciństwo, moja pierwsza miłość, moje tajemnice. Trwało to krótko, pod płaskim niebem słowo samo stało się płaskie, kobieta patrzyła na mnie tak, jakby odnalazła od dawna poszukiwany, ale w gruncie rzeczy niepotrzebny już teraz przedmiot. Radość z chwilowej przewagi zmieniła się w przykrą gorycz zdrady.
— Tak, Czarne. — Zdumienie w jej głosie, obcas buta wgniata w piasek niedopałek, ręce wracają do kieszeni. — Pani wie? Ktoś musiał już pani wspomnieć o tym niezwykłym podobieństwie, prawda? Oczywiście ona była brunetką, a pani jest blondynką, ale poza tym…
— Tak — mówię, pragnąc nade wszystko, by już sobie poszła. — Wspominano mi o tym.
Chcę wrócić do sanatorium i obejrzeć w lustrze swoją twarz. J e j twarz.
Potrzeba sprytu, by wymknąć się z sanatorium niepostrzeżenie. Rzecz jasna, mamy prawo wychodzić, kiedy chcemy, tak się jednak osobliwie składa, że za każdym razem, gdy jedno z nas wybiera się poza bramę, któryś z lekarzy zupełnym przypadkiem idzie w tę samą stronę i oferuje swoje towarzystwo. Nie sposób się od niego uwolnić, lekarze są ujmująco grzeczni, lecz nieustępliwi. Dlatego wybrałam inną drogę – przez dziurę w ogrodzeniu, tę samą, z której skorzystała napotkana na plaży stara kobieta. Opadłam na kolana, schyliłam głowę i przeszłam na czworakach, jak pies albo dziecko ciągnące elegancką torebkę. Gorąco piasku pod cienkim materiałem pończoch i ten charakterystyczny, nie do pomylenia z niczym zapach upału: woń nagrzanego ciała i suchych, roztartych w dłoniach łodyg.
I już. Jestem po drugiej stronie. Wyprostowałam się i otrzepałam – jeśli mi się poszczęści, do mojego powrotu nikt dziury nie zauważy i będę mogła wrócić tą samą drogą. Pomiędzy źdźbłami wyrosłej na wydmach turzycy widziałam błękit morza. Odwróciłam się do niego plecami i ruszyłam w kierunku szosy. Obcasy płóciennych pantofli zagłębiały się w piasku, sukienka już była zmięta i nieświeża. To zwarzyło mi humor. Dotąd czułam się prawie jak dziecko, cała ta wyprawa miała posmak młodzieńczej przygody. Nie byłam jednak dziewczyną, lecz kobietą, niemłodą już i nieelegancką. Piętno sanatorium towarzyszyło mi niczym cień, który kulił się wokół nóg, drobny i krągły. Szłam poboczem, uskakując, gdy mijały mnie chłopskie furmanki i otwarte wozy. Ich kierowcy nosili chroniące od pyłu gogle, a siedzące obok kobiety bezskutecznie próbowały osłaniać twarz niewielkimi rondami kapeluszy.
Miasteczko S., do którego zmierzałam, nie jest wielkie – ot, zwykła nadmorska miejscowość, latem powiększająca się o kilkuset wczasowiczów. Można ich bez trudu odróżnić od miejscowych – przyjezdne kobiety noszą modne stroje i są bardziej opalone, a mężczyźni mają tę pewność siebie, którą daje świadomość, że płacą, a więc mogą wymagać.
Przy rogatkach schyliłam się, by strzepnąć piasek z pantofli. Gdy skończyłam, obok zahamował samochód, przed nim z chłopskiej furmanki sypała się kapusta. Kierowca zaklął i wcisnął klakson. Chłop zeskoczył z wozu i przepraszając, zaczął zbierać z drogi dorodne główki.
Za kierownicą błękitnego bentleya siedział mój brat, Franciszek. Widać było, że uczynił wszystko, co można, by zatrzymać upływ czasu, jego włosy lśniły kruczą czernią farby, w twarz niewątpliwie wtarto najdroższe kremy, sportowa marynarka w kratkę mogłaby należeć do młodzieńca. Nic jednak nie zdołało ukryć strasznej prawdy – był znacznie starszy ode mnie. Wstrzymałam oddech. To nie mógł być Franciszek, przecież ledwo przed trzema dniami widziałam mężczyznę w sile wieku. Nie mógł być, a jednocześnie był, poznawałam przecież nie tylko zoraną zmarszczkami twarz, ale i postawę, to charakterystyczne wojownicze wysunięcie głowy, ten grymas zaciśniętych ust, który świadczył o tym, iż brat mój lada moment wybuchnie gniewem. Palce lewej dłoni wystukiwały na kierownicy niespokojny rytm, a ja wiedziałam, że to fragment arii Stolnika z Halki. Jedna niemożliwość starła się z drugą niemożliwością, ja stałam pomiędzy nimi, zagubiona i bezradna, popychana, potrącana i przeklinana.
Chłop wrzucił na wóz ostatnią kapustę i furmanka ruszyła. Za nią Franciszek-nie-Franciszek. Wolno, bo po wąskich uliczkach S. nie sposób jechać szybko, tu wciąż panuje ruch przedwojenny, środkiem ulicy spacerują stadka gęsi i starsze kobiety w tradycyjnych, sięgających kostek spódnicach. Mój brat-nie-brat się irytował, dłoń coraz częściej naciskała klakson. Biegłam chodnikiem, nie tracąc bentleya z oczu, wciąż z nadzieją, że dostrzegę ten jeden jedyny szczegół, który przeważy szalę: Franciszek czy nie-Franciszek?
Widzę jednak tylko, jak samochód ciągnie przyszłość, rozpostartą za nim na kształt pawiego ogona, nowoczesność wdziera się klinem w senne S. I tak po raz kolejny jestem świadkiem cudu przez nikogo niezauważonego, na moich oczach zmienia się fason kobiecych sukien i kapeluszy, nieliczne w miasteczku auta stają się lżejsze, ich kształty bardziej opływowe, prędkość większa, bo oto z ulic znikają stadka gęsi. Co przed bentleyem jest jeszcze stare, a co za nim już nowe, tak może wyglądać S. za trzy, cztery lata. Nagłówki gazet krzyczą o zagrożeniu ze strony nazistowskich Niemiec, kinowe afisze zapowiadają kolejny film z Gretą Garbo, budynkom rosną piętra, zapyziałe sklepiki nabierają wielkomiejskiego sznytu.
Widziałam podobne przemiany już tyle razy, a wciąż jeszcze się nie przyzwyczaiłam.
Zatrzymałam się, zdyszana, bentley odjechał, uwożąc w dal mojego brata-nie-brata. Oparłam czoło o szybę najbliższej kawiarni, chłodną nawet w upale. Odrobina ulgi. Ciepły baryton spytał, czy mi nie słabo, czy potrzebuję może wody. Odwróciłam się. Nieznajomy patrzył na mnie oczami drapieżnika, z nadzieją. Przyciągnęło go moje piętno.
— Nie — odparłam najzimniej, jak tylko potrafiłam. — Już mi lepiej. Dziękuję.
Im mocniej nalegał, tym bardziej stawałam się wyniosła, nie chciałam jego zainteresowania ani fałszywej troski. To typ mężczyzny-węża; dotyk jego wypielęgnowanych dłoni byłby na moim ciele chłodny i śliski, gadzia skóra, oczy lśniące metalicznie w półmroku świtu, zanim wymknie się z pokoju i nigdy nie wróci. Znam ten typ, znam wiele typów, jeden podlejszy od drugiego.
Nieznajomy odszedł, a ja wreszcie mogłam wejść do kawiarni i napić się oranżady.
W międzyczasie, ponieważ mój brat-nie-brat zniknął, ulica zdążyła zmienić się z powrotem, stare wchłonęło nowe. Choć nie do końca, nie całkowicie, tu i ówdzie pozostały ślady delikatne jak muśnięcie pędzlem. Szersza sklepowa witryna, na manekinie suknia o bardziej kobiecym fasonie, inny kształt samochodowej maski. Moda na czarne włosy z poprzedniej dekady minęła już nawet na prowincji, teraz w miasteczku S. będzie się nosić platynowe loki, a w kinach zamiast Malowanej zasłony zagrają kolejny amerykański film z Marleną Dietrich.
Wypaliłam papierosa i wypiłam oranżadę. Ludzie w kawiarni patrzyli na mnie ze zgorszeniem – byłam samotna, bez męskiej opieki, a to jest małe miasteczko, tu nowe z wielkim trudem zwycięża stare.
Wstałam, rzucając na stolik kilka monet. Mój wzrok padł na piórówek.
Tak nazwę go później, teraz jest to po prostu osobliwy przedmiot, na pół pióro, a na pół ołówek. Leży na stoliku tuż przy łokciu wąsatego mężczyzny, który przez ostatni kwadrans udawał, że czyta dziennik, a tak naprawdę obserwował mnie dyskretnie. Teraz przestał, teraz odwraca się, udowadniając, że nic go nie obchodzę. To moja szansa.
Piórówek jest hybrydą powstałą w miejscu, gdzie spotkały się dwa czasy, błędem w precyzyjnym mechanizmie świadczącym o tym, iż cud, który widziałam, zdarzył się naprawdę.
Pragnę go mieć.
Schylam się, udając że poprawiam pasek pantofelka potem prostuję się nagłym, szybkim ruchem, chwytam piórówek i wychodzę na ulicę. Mój pośpiech jest niepotrzebny, wąsaty mężczyzna chyba nawet nie zauważył, że coś mu zginęło, nikt mnie nie ściga.
Z ulgą wcisnęłam piórówek do torebki i weszłam do księgarni. To właśnie dla niej tu przyszłam, dla tego przestronnego, nowoczesnego jak na S. sklepu, gdzie znaleźć można sentymentalne romanse, poradniki rolnicze i trochę klasyki.
Ostatnim razem, gdy tu byłam, na półce widziałam 100 lat warszawskich teatrów. Zapytałam o książkę jasnowłosą, bardzo uczynną panienkę; dziewczyna uśmiechnęła się i gorliwie skinęła głową. Jest, oczywiście, że jest, zamówili jeden egzemplarz, który wciąż nie zszedł, nie ma popytu na taką literaturę, teraz, latem, ludzie kupują lekkie powieści na plażę czy leniwe popołudnie w ogrodowym fotelu.
Nie słuchając jej paplaniny, sięgnęłam po portmonetkę. Pieniądze i książka przeszły z rąk do rąk. Potem, zamiast podziękować i wyjść, pod wpływem impulsu wyciągnęłam z torebki piórówek i pokazałam go panience.
A przecież wiedziałam, jaka będzie reakcja, wiedziałam, ale kolejny raz nie potrafiłam się powstrzymać.
— Czy wie pani, co to jest? — spytałam.
Dziewczyna zmarszczyła brwi. Prawie mi było jej żal w tej chwili, niemal wierzyłam, że jest taka jak ja.
— To chyba ten nowy model wiecznego pióra, prawda? Ale wygląda na zepsute, przykro mi, taka ładna rzecz. Pani będzie z książki zadowolona…
Od razu straciła zainteresowanie. To właśnie jest charakterystyczne – lekceważenie, szybka zmiana tematu. Jakby nie zobaczyła przed chwilą czegoś, co nie może istnieć.
Wracam do sanatorium. Po drodze wyrywam ze 100 lat… jedną kartkę. Resztę wyrzucam na pobocze pomiędzy szare od kurzu, suche źdźbła trawy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki