Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anna Kańtoch
Zabawki diabła
Zbiór nastrojowych opowiadań, które łączy osoba tajemniczego Domenica Jordana. Z zawodu medyk, z zamiłowania – tropiciel magii, zagadek i spraw nierozwiązanych. Wciągające i mroczne kryminalne intrygi, błyskotliwy, inteligentny detektyw i tajemnice przyprawiające o dreszcz grozy, czyli Anna Kańtoch w najlepszym wydaniu!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
— Dość na dzisiaj. Wystarczy!
Stary Petrus powstrzymał chłopców. Linus roześmiał się, zadowolony, bo przez ostatnie kilka minut wyraźnie wygrywał i czuł się zwycięzcą. Niedbałym ruchem cisnął floret w kąt wewnętrznego dziedzińca, otarł pot z czoła i odwrócił się.
Domenic zaatakował. W ostatniej chwili wyhamował cios i stępione ostrze lekko uderzyło w plecy Linusa. Ten okręcił się na pięcie, zacisnął dłonie i chciał skoczyć na brata, lecz skutecznie powstrzymał go czubek floretu, który dotykał teraz jego szyi.
— Nie żyjesz — powiedział radośnie Domenic.
— To nieuczciwe! Zaatakowałeś mnie od tyłu!
— Nie należy odwracać się do przeciwnika plecami — pouczył go młodszy brat.
— A prawdziwa walka nie zawsze skończy się z chwilą, gdy odłożysz broń.
— Idiota — skrzywił się Linus. Łatwo wpadał w gniew i równie łatwo się uspokajał, teraz tym łatwiej, że brata lubił, choć ten często go irytował.
— Powiedziałem: dość. — Petrus podniósł się z ławki, splunął flegmą na dziedziniec, po czym przedramieniem otarł usta i gęstą brodę, w której wciąż tkwiły okruszki śniadania. Utykając, podszedł do uczniów.
— Dość mielenia jęzorami. Podnieś broń, Linus. I pamiętajcie, że jak mi który jeszcze raz floret na ziemię rzuci, to uszy oberwę. Czekajcie chwilę… — Odetchnął, najwyraźniej szykując się do dłuższej przemowy. — Ty, Linus, jesteś silny i walczysz dobrze, ale ciut za mało myślisz. Pracuj głową, chłopcze, bo bez tego daleko nie zajdziesz. A ty, Domenicu — zwrócił się do młodszego z braci, podczas gdy starszy za plecami nauczyciela wykrzywiał twarz w małpim grymasie — mógłbyś być lepszy. Dużo lepszy. Za mało się przykładasz. Zrobiłbym z ciebie pierwszego szermierza w królestwie…
Domenic nie odpowiedział, skłonił tylko z szacunkiem głowę. Nie zamierzał tłumaczyć, że powodem ociągania się w ćwiczeniach nie jest lenistwo, lecz przemyślany wybór. W wieku czternastu lat zdecydował już, które umiejętności będą mu potrzebne w życiu bardziej, a które mniej. Szermierka była niewątpliwie ważna, ale nie najważniejsza i nie zamierzał poświęcać jej czasu kosztem ciekawszych zajęć.
Z południowej wieży widać było miasteczko leżące u stóp wzgórza, na którym zbudowano zamek. W oddali rysowały się przysadziste szczyty Gór Tanabryjskich, wciąż okryte śniegiem. Ciągnął od nich zimny wiatr, pod którego wpływem oczy chłopców zaszły łzami, a z nosów zaczęło cieknąć. Linus wytarł twarz w rękaw, jego brat sięgnął po chusteczkę. Domenic Jordan był jedynym chyba w Tanabrii czternastolatkiem, który zawsze nosił przy sobie nieskazitelnie czystą, wykrochmaloną chusteczkę.
Jordanowie szybko dojrzewali, tak więc barczysty Linus w wieku szesnastu lat miał już posturę dorosłego mężczyzny. W przeciwieństwie do niego Domenic, który urodę odziedziczył raczej po zmarłej matce niż po ojcu, wydawał się pod wieloma względami jeszcze dzieckiem. Wzrostem dorównywał bratu i zanosiło się na to, że będzie jeszcze wyższy, ale twarz miał wciąż delikatną, długie ręce i nogi nadawały mu zaś niezgrabny wygląd. Wrażenie złudne, bo mimo niezbyt proporcjonalnej sylwetki chłopiec był zaskakująco zwinny.
Drogą od miasteczka zbliżał się jeździec na koniu. Podkowy dźwięcznie uderzały o kamienie, płaszcz mężczyzny łopotał na wietrze. Pierwszy rozpoznał go Linus.
— Turibi — powiedział z nienawiścią, zaciskając pięści. — Suczy syn. Diabli pomiot…
Domenic chciał zapytać, czy ma na myśli Turibiego, czy może ojca, ugryzł się jednak w język, bo twarz brata wykrzywiło cierpienie, a w oczach znów zabłysły łzy. Tym razem nie miały one nic wspólnego z dmącym od gór wiatrem.
Słońce świeciło mocno, a jego blask był zimny i żółty jak cytrynowy syrop. W kątach dziedzińców, załomach murów i na krużgankach leżały cienie, przez kontrast z intensywną żółcią głębsze niż w jakiejkolwiek innej porze roku. Wiosną w Mandracourt granica pomiędzy światłem i cieniem zawsze była bardzo wyraźna, a w kwietniu tego roku wydawała się ostra jak brzytwa.
Właśnie z takiego mrocznego, zimowego jeszcze cienia wychynął Ptasznik. Wyszedł na słońce i kucnął. Nosił czarny płaszcz, a jego ciężka, nieproporcjonalnie wielka głowa skrywała się w głębi obszernego kaptura. Wyciągnął ręce, po czym sypnął ziarnem na dziedziniec. Niemal natychmiast zleciały się wróble, orzechówki i czyżyki. Obsiadły przykucniętą czarną postać, skakały wokół jej nóg, wydziobywały ziarno z dłoni.
Na widok Ptasznika schodzący z wieży chłopcy przystanęli. Domenic pochylił się do ucha Linusa.
— Bardzo bym chciał wiedzieć, kim on naprawdę jest — szepnął.
— Przecież wiesz. — Starszy brat wzruszył ramionami.
Nie cierpiał tego pokurcza, ale też nie widział w nim nic interesującego. Karzeł-idiota, który nie miał nawet własnego imienia, był ulubioną maskotką ich ojca. Nikim więcej. Zgadując, że o nim mowa, Ptasznik zerknął w ich stronę. Twarz miał ni to starczą, ni dziecięcą: okrągłą, z głębokimi bruzdami zmarszczek na pucułowatych policzkach.
— Widzę, że ptaki bardzo cię lubią — zagadnął młodszy chłopiec, podchodząc bliżej.
Dzikie ptaki poderwały się, spłoszone. Niektóre krążyły jeszcze nad zakapturzoną postacią, jakby uwiązane niewidzialnymi nićmi, potem dopiero niechętnie odleciały.
Karzeł wymamrotał coś, co brzmiało jak „dobre ptaszki, ładne ptaszki”, i uciekł spojrzeniem w bok. Na krótką chwilę, co nie uszło uwagi Domenica, jego twarz przybrała wyraz głupiej, okrutnej chytrości. Unieśli głowy, słysząc gong wzywający na posiłek.
— Daj spokój. — Linus chwycił brata za ramię i pociągnął w stronę sali jadalnej. — Widzisz, że on nawet gadać do rzeczy nie potrafi.
— Wcale nie jestem pewien, czy to naprawdę idiota — zaprotestował Domenic. — Jest w nim coś dziwnego, coś, co mnie niepokoi… A poza tym — zachichotał cicho — ciekawi mnie, skąd się wzięło jego przezwisko. Może od ptaków, które tak lubi karmić, a może…
— No? — ponaglił go starszy chłopiec zaciekawiony i jednocześnie już odrobinę zirytowany.
— Avicularia, czyli po okcytańsku ptasznik, to drapieżny pająk, który poluje nocą. Swoje ofiary paraliżuje jadem.
Linus skrzywił się. Poniewczasie zawsze żałował, że dawał się wciągać w spekulacje brata. Niewiele znajdował w nich sensu, a Domenic pod wieloma względami był strasznym dziwakiem. Odprowadziło ich spojrzenie oczu błyszczących w głębi czarnego kaptura.
Sala jadalna zamku była wielka i chłodna. U sufitu wisiało czterdzieści tarcz herbowych tanabryjskiego rycerstwa – ozdoba tyleż pouczająca, co zbędna. Nikt nie zwracał na nie uwagi, tak jak nikt nie interesował się ponurymi rodzinnymi portretami ani nawet przykurzonym gobelinem, na którym znudzona nimfa przez dwa ostatnie stulecia uwodziła jasnowłosego i obojętnego flecistę.
Od dziesięciu lat, czyli od śmierci pani na Mandracourt, posiłki w tej sali przypominały stypę. Biesiadnicy jedli w milczeniu, pracowicie obracając sztućcami, nie patrząc na towarzyszy stołu. Ten posiłek w niczym nie różnił się od typowych, mimo że gościli na obiedzie Silvestre Turibiego. Chudy jak grochowa tyka plenipotent Jordanów zajął miejsce obok gospodarza. Od lat cierpiał na dolegliwości żołądka, które pozwalały mu spożywać jedynie lekkostrawne dania. Jadł więc tłuczone ziemniaki bez żadnej okrasy i gotowaną cebulę, obficie popijając wodnistym piwem. Nabierał na łyżkę kolejne kęsy, po czym pakował je do ust z metodycznością sługi, który dorzuca drew do kominka, a jego łysina błyszczała od potu, jakby proces przeżuwania był dla niego niezwykłym wysiłkiem.
Ciekawe, co ojciec sprzedał tym razem, myślał Domenic, pochylając się nad swoim talerzem. Wysokie Łąki? A może las? I ciekawe, jakiego znowu szemranego czarnoksiężnika czy maga opłaca. Tak czy inaczej, biedny Linus znów jest wściekły. On utratę każdego skrawka naszej ziemi przeżywa tak, jakby odcinano mu kawałek ciała.
Miejsce naprzeciw Domenica pozostało puste. Starał się nie patrzeć w tamtą stronę, a gdy usłyszał gniewny pomruk, zgarbił się, wciągając głowę w ramiona. Wiedział, że ojciec jest wściekły i że wściekłość tę wyładuje na którymś z synów. Prawdopodobnie właśnie na nim.
— Domenicu?
Drgnął i wyprostował się. Ojciec spoglądał na niego spod krzaczastych brwi. Jego twarz przypominała groteskową maskę, bo prawy kącik ust unosił się w lekkim uśmiechu, a lewy opadał smutno. Trzy lata temu don Albert Jordan, pan na Mandracourt, rozgniewał się na swego młodszego syna i bił go tak długo, aż sam bez ducha upadł na podłogę. Przez kilka dni leżał w łóżku, bełkocząc coś bez sensu, niezdolny nawet podnieść się o własnych siłach. Wrócił do zdrowia, jednak lewa połowa jego ciała nigdy nie odzyskała pełnej sprawności. Rysy twarzy z tej strony miał obwisłe, dłoni nie potrafił zacisnąć w pięść, a nogą, choć starał się to ukryć, odrobinę powłóczył.
— Czy uporządkowałeś już moje notatki?
— Tak, ojcze.
— Tak… szybko? — Albert Jordan przeciągnął te dwa słowa, nadając im ton groźby.
Domenic milczał. Żadna odpowiedź nie wydawała się teraz właściwa. Ale oczywiście milczenie także nie było dobrym rozwiązaniem.
— Odpowiadaj, kiedy do ciebie mówię.
— Potrafię pracować bardzo szybko — odparł i spojrzał ojcu w oczy. Nie hardo, nie z wyzwaniem, a po prostu pogodzony z tym, co się za chwilę stanie.
Mężczyzna gwałtownie odsunął krzesło, wstał i podszedł do syna.
— Widziałem w twoich oczach diabła — szepnął, pochylając się nad nim. — Dzisiaj wyjrzał już trzy razy. Pierwszy raz rano w pracowni, dokładnie o wpół do ósmej. Drugi, gdy mijałeś mnie w korytarzu, kwadrans po dziesiątej. I trzeci przed chwilą.
— Ojciec pomylił się co najmniej raz — powiedział chłopiec spokojnie, bo teraz jego słowa nie miały już i tak żadnego znaczenia. — Kwadrans po dziesiątej diabeł poszedł zjeść śniadanie.
Albert Jordan uniósł prawą, sprawną rękę i uderzył go na odlew w twarz. Przez moment Domenic miał wrażenie, że głowa spadnie mu z ramion jak ułamana makówka. Zacisnął zęby i czekał na kolejny cios. Tym razem dostał prosto w nos. Gdy oszołomiony bólem chwytał w usta powietrze wraz z krwią, ojciec złapał go za włosy i przysunął jego czoło do stołu, najwyraźniej gotów wyrżnąć nim w półmisek z mięsem. Różowobrązowe plastry dziczyzny z jednej strony otoczone były warstwą ściętego sosu, a z drugiej powiększającą się kałużą świeżej krwi.
Przestraszona służba pochowała się po kątach. W sali jadalnej zapanowało milczenie.
Linus nie śmiał podnieść wzroku znad talerza. Próbował jeść, ale kęs chleba utknął mu w ustach, z każdą chwilą coraz większy i bardziej suchy. Chłopak czuł przerażenie, odrobinę pogardy dla brata, a głęboko na dnie jego serca tkwiło jeszcze coś na kształt urazy. Albert Jordan nie wiedzieć czemu większą niechęcią darzył Domenica, choć ten był posłuszny i uprzejmy. A przecież, niejasno uświadamiał sobie Linus, ten konflikt powinien rozgrywać się pomiędzy ojcem a nim, czyli starszym, prawie już dorosłym synem.
Silvestre Turibi wymamrotał coś, na co nikt nie zwrócił uwagi, wstał i chyłkiem, niczym długonogi pająk, pomknął w stronę drzwi. W progu wykonał niezgrabny ukłon, mruknął: „obowiązki, rozumiecie” i wybiegł, niemal zderzając się z jasnowłosą panną, która właśnie weszła do sali jadalnej.
Dziewczyna stanęła, szeroko otwartymi oczami spoglądając na scenę, która rozgrywała się przy stole.
Pan na Mandracourt puścił włosy syna, a ten natychmiast sięgnął po chusteczkę i przyłożył ją do nosa, by zatamować krwotok.
Nowo przybyła nie wyglądała na przestraszoną. Była po prostu smutna, przejęta bólem. Śliczna szesnastolatka z dołeczkami w policzkach, ubrana w brązową lnianą suknię. Wyraz cierpienia sprawił, że jej łagodna twarz upodobniła się do oblicza frasobliwej madonny.
— Alais — Albert Jordan warknął jej imię, jakby rzucał obelgę — kazałem ci przychodzić punktualnie na posiłki, prawda?
— Wybacz, wuju, ja…
— Znów byłaś w mieście?
Skłam, poprosił ją w myślach Domenic, powiedz, że źle się czułaś albo nawet że czytałaś książkę i nie usłyszałaś gongu. Ale nie mów, że poszłaś do miasta. Wiesz, że stary tego nie cierpi. Uwierzy ci. Tobie nie sposób nie wierzyć.
Lecz oczywiście Alais nie mogła skłamać. Zawsze mówiła prawdę, nie znała wątpliwości ani lęku. Wypełniała ją moc boża, silna i czysta. Obecność dziewczyny była w ponurym Mandracourt jak zimny płomień rozpalony pośrodku ciemności.
— Odwiedziłam cioteczkę Vianne — odparła z odruchową szczerością. Patrzyła przy tym nie na wuja, lecz na młodszego kuzyna. — Chorowała, ale na szczęście poczuła się dużo lepiej, gdy tylko przyszłam.
Domenic spojrzał jej w oczy i lekko pokręcił głową. Napięcie na twarzy Alais zelżało, ale wciąż nie spuszczała z niego pełnego współczucia wzroku.
— Patrz w moją stronę, kiedy do mnie mówisz! — wysyczał Albert Jordan z furią.
Posłuchała. Mężczyzna cofnął się odruchowo.
— Proszę mnie nie bić, bo to będzie już drugi grzech wuja. Źle jest bić ludzi.
Chłopiec zachichotał i zaraz umilkł, gdyż śmiech wywołał nową falę bólu.
Źle jest bić ludzi.
Słowa, które wypowiedziane przez kogoś innego zabrzmiałyby dziecinnie, w ustach Alais miały nieoczekiwaną powagę, niczym prosta, a zapomniana biblijna prawda.
Wargi don Alberta zadrgały. Odwrócił się, oparł ręce o stół, pochylając głowę. Domenic kątem oka dostrzegł wyraz jego twarzy i pojął ze zdumieniem, że pan na Mandracourt boi się swej wychowanicy.
— Wynoście się stąd — powiedział mężczyzna, z trudem panując nad głosem. — Wszyscy.
— Boli?
— Nie, już nie — odparł Domenic zgodnie z prawdą.
Alais dotknęła jego posiniaczonej twarzy i to wystarczyło, by ból minął.
Linus uważał kuzynkę za wariatkę, ale młodszy chłopiec wierzył bez zastrzeżeń w jej moc. Nieraz odczuł ją przecież na własnej skórze.
Posunął się, robiąc dziewczynie miejsce na otomanie, którą obito błękitnym adamaszkiem malowanym w barwne rajskie ptaki. Komnata Alais, niegdyś należąca do matki chłopców, była najprzytulniejszym pomieszczeniem w zamku. Wciąż zaznaczał się tu wpływ kobiecego gustu, choć jaskrawe barwy obić i zasłon dawno już spłowiały.
— Usiądź tutaj.
Przytuliła się do jego boku. W świetle słońca, które wpadało przez wysoko umieszczone okno, jej włosy miały barwę starego złota.
— Naprawdę ciotka Vianne wyzdrowiała, gdy ją odwiedziłaś?
— Tak. — Uśmiechnęła się pogodnie. — Od razu spadła jej gorączka i przestała kaszleć. A potem jeszcze szwagierka cioteczki Vianne przyszła ze swoją córeczką, która była cała opuchnięta od bólu zębów, i jej też pomogłam.
— Alais, to może być… — nie miał pojęcia, jak to ująć — niebezpieczne. Ludzie z miasteczka prawie się do ciebie modlą…
Dwa dni temu widział coś takiego na własne oczy. Dziewczyna szła przez łąkę, kiedy jakiś mężczyzna, z wyglądu stateczny i zamożny mieszczanin, dogonił ją, poprosił o błogosławieństwo, po czym ukląkł u jej stóp i z szacunkiem ucałował skraj sukni. Wszyscy w miasteczku wiedzieli, że Alais obdarzona jest szczególną łaską i zapowiada się na przyszłą świętą. Trudno było znaleźć w tym coś złego, ale czasem dziewczyna budziła w najmłodszym Jordanie lęk. Pozbawiona najmniejszej skazy, zdawała się nieludzka w swojej bezgrzesznej doskonałości. Ogień miłości bożej, który w niej płonął, raził słabych śmiertelników i Domenic wolałby chyba, aby jego śliczna jasnowłosa kuzynka była zwyczajną panną.
A może i nie. Może pociągała go właśnie ze względu na tajemnicę, którą w sobie nosiła. Zawsze intrygowało go to, co nieznane, a ona była tak niezwykła i obca, że za nic nie potrafił jej zrozumieć. Pragnął ją pocałować nie tylko ze względu na jej złote włosy i ładną buzię, ale także dlatego, że ciekawiło go, jak na pocałunek zareaguje przyszła święta.
— Oni nie modlą się do mnie, tylko do Boga, który przeze mnie przemawia — zaprotestowała łagodnie. — I do aniołów, które czasem mi towarzyszą.
Nie miał wątpliwości, że Alais mówi prawdę, choć przecież nikt prócz maleńkich dzieci nie wierzył w anioły, ale ona nigdy jeszcze nie skłamała i – wbrew temu, co wygadywał Linus – nie była też wariatką.
Z ociąganiem wstał z kanapy. Na ramieniu, tam gdzie opierała głowę, wciąż czuł ciepło jej ciała.
— Muszę iść — powiedział. — Linus prosił, żebym przyszedł na północną wieżę. Podobno ma mi do powiedzenia coś ważnego.
U stóp północnej wieży rozciągała się głęboka przepaść. Dawniej Domenicowi kręciło się w głowie, gdy w nią patrzył.
Patrzył więc tak długo, aż się przyzwyczaił, i teraz ten widok nie robił na nim wrażenia.
Cztery wieże obronne zamku Mandracourt były ulubionymi miejscami spotkań obu chłopców, przyjemniejszymi niż krużganki i dziedzińce, po których kręciła się służba, czy komnaty, w których pachniało zakurzoną chwałą dawno minionych dni. Tylko tu mogli spokojnie porozmawiać, bez obaw, że ktoś im przeszkodzi.
— Wypij. — Linus na powitanie wcisnął w dłoń brata butelkę wina. — To złagodzi ból.
— Nie trzeba. Alais już mi pomogła.
Starszy chłopiec spróbował wyszczerzyć zęby w radosnym uśmiechu, ale gniew i ból sprawiły, że zamiast tego wykrzywił usta. Domenic domyślił się, że brat wie już, co takiego sprzedał ich ojciec dzisiejszego dnia.
— Szybko się uczysz. Nie ma to jak ładna dziewczyna, żeby ulżyć w cierpieniu, co? Pogłaskała cię i pocałowała? A może i coś więcej?
Linus mówił bez kpiącej wyrozumiałości, jakiej zazwyczaj używał, gdy żartował z przywiązania Domenica do Alais. Dopełnił rytuału, lecz jego myśli krążyły teraz wokół zupełnie innych spraw.
— Ojciec sprzedał Wysokie Łąki. Najlepszy kawałek naszej ziemi. Wiem, bo go zapytałem. Ledwo zebrałem się na odwagę, ale zapytałem. I odpowiedział. Sprzedał je w zamian za jakąś księgę, której nawet jeszcze nie dostał, bo czarownik, jakiś szarlatan z Talavere, zażądał pieniędzy z góry.
Domenic milczał. Bał się odpowiedzieć czy choćby zmienić wyraz twarzy. Bał się, że cokolwiek zrobi, tylko jeszcze bardziej zrani brata. Współczuł mu, ale nie potrafił tego okazać. Jego samego sprzedaż Wysokich Łąk niewiele obeszła. Nigdy nie czuł się zbytnio przywiązany do Mandracourt. Wiedział, że gdy tylko osiągnie odpowiedni wiek, odejdzie stąd, może z gniewem i żalem, ale bez nienawiści w sercu. A potem ruszy na południe, do stolicy, pójdzie na studia i zapomni o ojcu. Ta świadomość sprawiała, że trudno go było naprawdę urazić, co doprowadzało Alberta Jordana do wściekłości. Dlatego właśnie tak często bił młodszego syna, mimo iż ten był pracowity i spokojny.
— Linus… — zaczął po chwili niepewnie i urwał. Starszy chłopiec wyjął z kieszeni monetę, obracał ją przez chwilę w palcach, obserwując błyski światła na srebrnej powierzchni, a potem cisnął w dół.
Pochylili się nad przepaścią. Czekali w słońcu, a wiatr, cieplejszy teraz i mniej gwałtowny, bawił się ich włosami. W końcu usłyszeli uderzający o skałę metal, odgłos tak cichy i odległy, że wydawał się tylko duchem prawdziwego dźwięku.
Pierwszy uniósł głowę Linus.
— Powinniśmy zabić naszego ojca — powiedział.
Mury zamku nadal rzucały za plecami chłopców głęboki i chłodny cień, ponad nimi krążyły ptaki, a z głównego dziedzińca dobiegały piski jakiejś pokojówki przerywane od czasu do czasu tubalnym męskim śmiechem. Nic się nie zmieniło, a jednocześnie zmieniło się wszystko. Gdy Domenic spojrzał w oczy brata, zobaczył w nich chęć, by cofnąć te słowa, udać, że nigdy nie zostały wypowiedziane. Lecz to nie było możliwe. Słowa wisiały w powietrzu równie realne jak srebrna moneta niewidoczna z wieży, a przecież wciąż leżąca głęboko na dnie przepaści.
— Zgadzasz się ze mną?
Młodszy chłopiec powoli skinął głową. Linus mówił, nie podnosząc głosu, ale był przy tym tak spięty, że wydawało się, iż wystarczy jedno nieostrożne słowo ze strony brata, jedno skrzywienie warg, by spowodować wybuch. Wściekłości lub płaczu. Albo jednego i drugiego.
— Jeśli tego nie zrobimy, on sprzeda wszystko, całe nasze dziedzictwo, a my jak dziady proszalne zostaniemy wygnani z własnego domu. Nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam do tego dopuścić.
Według Linusa świat był prosty: ojcowie mieli prawo bić dzieci, a dzieci z kolei, gdy już dorosły, miały prawo buntować się przeciwko ojcom. I choć proces ten ze względu na okrucieństwo Alberta Jordana przebiegał w Mandracourt z niezwykłą ostrością, to Linus nie widział w nim nic niezwykłego. Chciał zabić ojca bynajmniej nie dlatego, że ten znęcał się nad synami. To sprzedaż rodzinnego majątku uważał za coś nienaturalnego, co łamało odwieczny porządek rzeczy, i tego właśnie nie mógł wybaczyć. Był Jordanem z krwi i kości, a miłość do Mandracourt płynęła w jego żyłach.
Zabijemy go dla stu dwudziestu tysięcy eccu, pomyślał z goryczą Domenic, gdyż tyle mniej więcej były warte ich ziemie. Mimo to znów przytaknął. Nie kochał Mandracourt, ale kochał brata, a tylko w ten sposób potrafił go o tym zapewnić.
Linus wyjął z kieszeni kolejną srebrną monetę, po czym zważył ją w dłoni.
— Jeśli wypadnie król, ja to zrobię, jeśli reszka, ty — powiedział. — Tak będzie sprawiedliwie.
Rzucił pieniążek i zręcznie chwycił go na płasko podłożoną dłoń.
Domenic wstrzymał oddech. Nie widział nic prócz srebrnego kółka, które rozmazywało się przed jego oczami i przypominało teraz maleńki księżyc odbity w falującej powierzchni stawu.
— Król — powiedział Linus.
Przyjął to spokojnie, bo tak musiało być. W ten sposób przecież urządzony został świat. Młodsi bracia starali się dorównać starszym, a starsi żartowali sobie z młodszych, karcili ich, by nauczyć rozumu, ale i opiekowali się nimi, a także – jeśli tamci byli wystarczająco dorośli – pozwalali im czasem uważać się za równych sobie. Zatem sprawiedliwe było, że rzucali monetą, bo Domenic wyrósł z wieku dziecięcego i należało wziąć go pod uwagę, i sprawiedliwe było, że los wskazał Linusa, starszego z braci, silniejszego i mądrzejszego.
Na dolnym dziedzińcu minęli Ptasznika. Szedł rozkołysanym, kaczym chodem, z twarzą jak zawsze osłoniętą głębokim kapturem. Uskoczył chłopcom z drogi i pomknął schronić się w cieniu ślepego portyku. Linus rzadko przepuszczał okazję, by kopnąć go albo choćby szturchnąć, a Domenic miał zwyczaj zadawać pytania, na które karzeł nie potrafił odpowiedzieć.
Tym razem żaden z braci nie zwrócił na niego uwagi.
— Linus? — zatrzymał brata. — Kiedy… no wiesz, zamierzasz to zrobić? I jak?
— To moja sprawa. Nie martw się, Domenico, dam sobie radę.
— Gdybyś potrzebował pomocy…
— Wiem.
Starszy brat poszedł w stronę lewego skrzydła zamku, a młodszy zawrócił w kierunku bramy pod wschodnią wieżą. Tam w niszy, pogrążony w wiecznym półmroku, stał posąg świętego, którego zwano Strażnikiem Nocy.
Chłopiec przyglądał mu się przez chwilę. Wyrzeźbiona z kruchego piaskowca sylwetka była tak stara, że z trudem dało się rozpoznać w niej ubranego w mnisie szaty mężczyznę. Lecz wciąż promieniowała mocą, o tak, zdecydowanie wciąż miała w sobie moc.
Ciekawe, czy to, co zamierza zrobić Linus, w jakikolwiek sposób obejdzie Strażnika, pomyślał Domenic.
Prawdopodobnie nie. Strażnik Nocy nie przepadał za Albertem Jordanem.
Święty, od trzystu lat mieszkający w murach zamku, dawał panom na Mandracourt zdolności takie jak niezwykła siła, zręczność czy umiejętność widzenia w ciemności. Dostawał je każdy Jordan w chwili, gdy po śmierci swego poprzednika sam stawał się panem na Mandracourt. Z jednym wyjątkiem – Albert Jordan odziedziczył tytuł, lecz daru od świętego nie dostał. Nikt nie wiedział, dlaczego jedynie on z całej długiej linii Jordanów nie otrzymał żadnego niezwykłego talentu. Po zamku krążyła plotka, że stało się tak z powodu żony, którą don Albert przywiózł z dalekiego Południa i dręczył tak bardzo, że zmarła po pięciu latach małżeństwa. Ponoć wzruszony jej cierpieniem Strażnik postanowił ukarać mężczyznę. Było to o tyle mało prawdopodobne, że święty nie miał miękkiego serca. Jednak nigdy nikomu nie udało się znaleźć lepszego wyjaśnienia.
Odrzucenie przez Strażnika było największą tragedią w życiu don Alberta. Równało się uznaniu go niemal za bękarta. Nie dostał tego, co mu się należało i na co czekał od najwcześniejszego dzieciństwa. Gdy schodził czasem do miasteczka, zdawało mu się, że wszyscy patrzą na niego szyderczo i za plecami wyśmiewają jego kalectwo.
Magia miała mu to wynagrodzić. Skoro nie mógł dostać niezwykłych zdolności od świętego, chciał uzyskać je dzięki czarom. Było mu wszystko jedno, jakie to właściwie będą talenty. Domenic myślał czasem, że jego ojciec równie chętnie zmieniałby ołów w złoto, jak i złoto w ołów. Pragnął potęgi dla niej samej, a nie z powodu tego, co mogłaby mu dać.
Zaczął od alchemii, do pomocy angażując młodszego syna, zręczniejszego i bystrzejszego niż starszy, a przy tym zdecydowanie bardziej zainteresowanego nauką.
Eksperymenty alchemiczne skończyły się przed trzema laty, gdy Domenic źle zrozumiał jedno z poleceń. Wówczas to ojciec uderzył go, przewracając na stolik pełen słojów, retort i probówek, a potem kopał, podczas gdy syn leżał zwinięty na kawałkach szkła, które wbijały mu się w ciało. Ten atak wściekłości Albert Jordan przypłacił uderzeniem krwi do głowy, chłopiec zaś bliznami, które rozbite szkło pozostawiło na jego plecach i ramionach.
Mężczyzna szybko odzyskał siły. Może nawet zbyt szybko, by było to naturalne, i Domenic zastanawiał się, czy święty jednak nie zdecydował się dać panu na Mandracourt niewielkiego daru. Gdy tylko Albert Jordan wstał z łóżka, zostawił w spokoju alchemię i zainteresował się magią. Kupował drogie zaklęcia, które okazywały się zlepkiem bezsensownie połączonych liter, niedziałające amulety, przeżarte wilgocią księgi, z których nic nie dało się odczytać, i nie wiadomo do czego służące artefakty. A przede wszystkim porady domorosłych magów, którzy przyjeżdżali do Mandracourt po to, by najeść się do syta, szczypać ładne pokojówki i w końcu wyjechać stąd z sakiewką pełną złotych monet. Linus rozpaczał nad wyprzedażą rodzinnego majątku, a młodszego brata bolało przede wszystkim to, że don Albert, niecierpliwy i obsesyjnie marzący o potędze, gubił w tym wszystkim okruchy prawdziwej wiedzy.
Po zmroku Domenic zszedł do piwnic i odszukał specjalnie skonstruowaną pułapkę, która dzięki zapadce więziła szczura w środku. Żywego. Już z daleka chłopiec słyszał ciche popiskiwanie.
Ukląkł, postawił świecę na ziemi i ostrożnie sięgnął w głąb pułapki. Chwycił zwierzę wpół, tak by nie mogło go ugryźć. Maleńkie serce biło bardzo szybko, pazurki drapały skórę Domenica, a zimny ogonek uderzał jak bicz.
Zadowolony, zaniósł zwierzątko do ojcowskiej pracowni i wpuścił do drucianej klatki. Szczurek – bardzo młody, właściwie jeszcze szczurze dziecko – usiadł w kącie, ruszając wąsikami.
Chłopiec zapalił jeszcze kilka świec, bo w pracowni nie było okna, które wpuszczałoby dzienne światło. Później wśród zakurzonych grimoire’ów, notatek, stępionych piór, amuletów, resztek aparatu destylacyjnego i poplamionych atramentem plansz z astrologicznymi diagramami odnalazł słoiczek z trucizną. Nasiona Strychonos nux vomica, w tych stronach zwanej po prostu wronim okiem. Wysypał odrobinę na stół, po czym sięgnął po kulkę siekanego mięsa, którą wcześniej przyniósł z kuchni, ugniótł ją wraz z proszkiem i wrzucił do klatki.
Zamierzał podsunąć pomysł użycia trucizny Linusowi, ale najpierw należało sprawdzić, czy ona wciąż działa.
Głód zwyciężył strach i szczurek rzucił się na mięso. Zjadł, potem wcisnął się z powrotem w kąt, spoglądając lękliwie oczkami jak czarne paciorki.
Domenic usiadł naprzeciw klatki i patrzył.
Gdy zwierzę skonało, wyjął je delikatnie. Drobne ciało wciąż było ciepłe, miękkie futerko kusiło, by je pogłaskać.
Ktoś zapukał i nie czekając na odpowiedź, otworzył drzwi. W progu stanęła Alais. Chłopiec odruchowo schował ręce za plecami, niczym dziecko przyłapane na podbieraniu cukierków. Szczur wydawał mu się teraz cięższy i zimniejszy, bardziej… martwy. Martwy dowód winy.
— Domenicu… — zaczęła. — Och…
Zawsze bezbłędnie wyczuwała cierpienie.
— Co się stało?
Położył na stole martwego szczura. Z oczu Alais płynęły dwie błyszczące łzy.
— Dlaczego go zabiłeś?
— Żeby wypróbować działanie pewnego specyfiku. Czasem, aby ocalić życie ludziom, trzeba poświęcić jakieś zwierzę — odparł, bo w ten właśnie sposób tłumaczył swoje wcześniejsze eksperymenty.
Alais nigdy tego nie rozumiała. Teraz też potrząsnęła głową i ostrożnie dotknęła martwego ciała. Pogłaskała je delikatnie, jednym palcem. Wciąż płakała. Domenic nie miał pojęcia, co robić. Widok jej łez sprawiał mu ból i najchętniej po prostu wyszedłby, żeby go uniknąć. Albo gdyby miał wystarczająco dużo odwagi, przytuliłby ją i uspokoił.
Miał odwagę. Przyciągnął dziewczynę do siebie, objął, po czym wsunął dłoń w jasne włosy. Były miękkie, chłodne i pachniały rumiankiem. Szlochała z twarzą ukrytą na jego ramieniu, a jej ciało drżało tak, że wyczuwał drobne kości poruszające się pod ciepłą i gładką skórą. Przyszło mu do głowy, że jest chyba jedynym mieszkańcem Mandracourt, który ośmielił się tak poufale potraktować Alais. Nawet Berengera, która niegdyś pełniła rolę niańki, odnosiła się do niej z szacunkiem i odrobiną lęku. Alais znała tylko światło, nie cień. Tego, co mroczne i grzeszne, nie rozumiała, nie potrafiła i nie chciała zrozumieć. Była opętana przez Boga, tak jak bywają ludzie opętani przez demony. Inny, fascynujący gatunek człowieka: Dei potitia. Groźny i budzący współczucie.
Tuliła się do niego przez chwilę, potem uniosła głowę. Po raz pierwszy zobaczył w jej oczach zakłopotanie, a także odrobinę lęku, jakby kuzynka wystraszyła się własnych uczuć.
— Wuj prosi, żebyś pomógł mu w rachunkach.
— Zaraz przyjdę.
Gdy Alais zamknęła za sobą drzwi, odwrócił się, by sprzątnąć ze stołu szczurze truchło.
Szczurek stał słupka, a na widok chłopca pisnął i smyrgnął wzdłuż stołu. Domenic rzucił się szczupakiem i chwycił go, nim zwierzak zdążył zeskoczyć na ziemię. Stworzenie znów tkwiło w uwięzi dłoni, maleńkie serce biło szybko, pazurki drapały skórę. Było żywe i zdrowe jak przed półgodziną.
Usiadł, czując, że nogi robią mu się miękkie niczym topione masło.
— „I Pan zawołał donośnym głosem: Łazarzu, wstań i wyjdź na zewnątrz” — mruknął.
Podniósł szczura na wysokość oczu i spojrzał w jego paciorkowate ślepka. Zwierzę wciąż się szarpało, próbując odzyskać wolność.
— Boisz się mnie, Łazarzu, prawda? — szepnął. — I masz rację. Ale nie martw się. Co prawda Alais nie ma zbyt wysokiego mniemania o mojej dobroci, ale nawet ja nie jestem tak okrutny, by mordować jednego szczura dwa razy.
Następnego dnia o świcie Domenic wymknął się do pracowni ojca. Tam zapalił świecę, naostrzył pióro i wyjął z biurka kartkę papieru, po czym zaczął w punktach opisywać swoją wiedzę na temat Ptasznika.
Spieszył się. Albert Jordan, który pojawiał się w pracowni tuż przed śniadaniem, nie cierpiał, gdy ktoś brał bez pozwolenia przybory do pisania.
Punkt pierwszy: Ojciec przywiózł Ptasznika z jednej ze swoich podróży na Południe, na dobrą sprawę nie bardzo wiadomo skąd. Czy Ptasznik jest cudzoziemcem? Wątpliwe – co prawda odzywa się tak rzadko, że na podstawie jego słów trudno cokolwiek wnioskować, ale okcytański z pewnością doskonale rozumie.
Punkt drugi: Ojciec nigdy nam nie powiedział, jak naprawdę nazywa się Ptasznik i kim jest. Sam nie wie, czy specjalnie ukrywa to przed nami? Jeśli tak, to dlaczego?
Punkt trzeci: Ptasznik jest ulubioną maskotką ojca. Czas spędza albo spacerując po zamku i dokarmiając ptaki, albo właśnie w komnatach ojca. Śpi na podłodze obok jego łóżka, jada resztki ze stołu, które przynosi mu służba. Ojciec wyjąwszy godziny posiłków i czas, który spędza wraz ze mną w pracowni, niemal wciąż przebywa w jego towarzystwie. Dlaczego? Co takiego jest w tym karle, że tak go sobie ceni? Ze względu na jego małomówność trudno przecież uznać go za błazna.
Zagadka Ptasznika – choć na pozór dość błaha – intrygowała Domenica. Chciał znać jej rozwiązanie i nie brał nawet pod uwagę, że może go ono rozczarować. A ponadto podobne spekulacje pozwalały mu odciągnąć uwagę od tego, o czym zdecydowanie nie chciał myśleć.
Od zabójstwa, które planował Linus.
Punkt czwarty: Czy jest możliwe, że ojciec bez mojej wiedzy eksperymentuje na Ptaszniku za pomocą zaklęć albo magicznych mikstur?
Zawahał się, po czym dodał jeszcze punkt piąty.
Przy tej właśnie czynności zastał go Linus.
— Tak myślałem, że cię tu znajdę — powiedział z niechęcią. — Co robisz?
Nie czekając na odpowiedź, podniósł kartkę i przeczytał:
Punkt piąty: Być może on się zmienia.
— Co to, u diabła, znaczy?
— Jego niekształtna sylwetka — szybko wyjaśnił Domenic. Pośpiechem chciał ułagodzić brata, choć w gruncie rzeczy wiedział, że to, co zamierza powiedzieć, i tak mu się nie spodoba. — Może on naprawdę jest karłem, a może…
— Co? — w głosie Linusa wzbierała złość. Szukał brata z bardzo ważnego powodu, a on zajmował się takimi głupstwami.
— Może po prostu… zmienia formę. Na przykład w olbrzymiego ptaka.
Brzmiało to tak dziwacznie, że starszy chłopiec, zamiast się rozgniewać, parsknął śmiechem. Niespodziewanie przypomniał sobie pewne słowa. „Nasz Domenic obdarzony jest inteligencją i żywą wyobraźnią, tylko ta wyobraźnia nie służy snuciu barwnych historyjek, lecz dociekaniu prawdy. Ten chłopak nie opowiada baśni – on po prostu stawia hipotezy, czasem nazbyt śmiałe i fantastyczne”. Kto to powiedział?
Ach tak, sędzia Bertran Grech. Głupiec, bo pomysły Domenica były po prostu dziecinne i tyle.
— Żartujesz, prawda? — Linus odłożył kartkę na biurko. — Zresztą mniejsza z tym. Chodź ze mną.
— Stąd go zrzucę. — Starszy brat stanął na murze i spojrzał w przepaść. — Będzie wyglądało na wypadek. Ty tylko musisz go namówić, żeby przyszedł tu w nocy. Powiedz mu, że to jest potrzebne do jakiegoś magicznego rytuału czy coś w tym rodzaju.
— Coś wymyślę. — Domenic rozejrzał się. Miejsce zostało wybrane idealnie, bo za plecami mieli część zamku, w której znajdowała się wozownia. Nocą nikt tu nie bywał.
— Najlepiej zrobić to jak najszybciej. Nawet jutro. — Linus na pozór był opanowany, lecz poruszał się odrobinę zbyt szybko, zbyt energicznie, z trudem hamując nerwowe gesty. Spokój, który zamienił jego rysy w nieruchomą maskę, mógł w każdej chwili prysnąć.
Domenic skinął głową, po czym spróbował wzrokiem dodać mu odwagi. Na wieży, gdy rzucili monetą, poczuł ulgę i teraz męczyło go z tego powodu poczucie winy. Nadal jednak sądził, że los okazał się sprawiedliwy, gdy wybrał starszego brata. Linus był wystarczająco silny, by wziąć na siebie taki ciężar.
Ze wszystkich mieszkańców zamku to Linus najczęściej bywał w miasteczku, on też był tam najbardziej lubiany. Albert Jordan budził w ludziach lęk i niechęć, Alais podziw i miłość, a Domenic ze względu na swoją schludność oraz zamiłowanie do nauki – ciekawość i odrobinę rozbawienia. Tylko Linus otoczony był po prostu sympatią. Uwodził młode służące i wraz z grupą przyjaciół wszczynał po pijanemu burdy w karczmach, lecz wybaczano mu wszystko, bo gdy chciał, potrafił być uroczy. W pojęciu mieszkańców Mandracourt młody dziedzic powinien być swawolny i tryskać młodzieńczą energią. Starsi mieszkańcy spoglądali na jego wybryki przez palce i z niecierpliwością czekali, aż Albert Jordan umrze, a jego miejsce na zamku zajmie ten wesoły chłopiec, który z pewnością – gdy już się wyszumi – będzie dobrym panem. Jedynie ojciec nie miał pobłażania dla synowskich eskapad i jeśli tylko przyłapał na nich chłopca, zawsze surowo go karał.
Domenic nie zdziwił się więc, gdy wieczorem Linus wrócił pijany, w podartej i zakrwawionej koszuli. Nietypowy był jedynie ponury wyraz jego twarzy, lecz młodszy brat bez trudu domyślił się, że tym razem Linus poszedł do miasteczka z nieco innych powodów niż zazwyczaj.
Tego wieczoru chłopak pił, aby zapomnieć o jutrzejszym dniu, i w końcu udałoby mu się, gdyby nie jasnowłosa dziewczyna, którą spotkał na dolnym dziedzińcu.
— Patrzyła na mnie… — bełkotał, podczas gdy brat przemywał mu paskudnie rozharatany łuk brwiowy. — Pa… trzyła…
Domenic w pierwszej chwili pomyślał, że Linus mówi o jakiejś służącej, jednym ze swoich miłosnych podbojów, którymi tak się lubił chwalić. Potem dopiero w ucho wpadło mu imię kuzynki i zaczął słuchać uważniej.
— Alais… patrzyła, jakby wiedziała… Właśnie tak. Ona ma nie po kolei w głowie, wiesz? — syknął i chwycił dłoń brata, który oczyszczał właśnie brzeg rany zamoczoną w alkoholu szmatką. Domenic wolną ręką ujął jego łokieć i odsunął delikatnie. — Nie tknąłbym jej, nawet gdyby mi zapłacili. Czasem, jak ją widzę, to ciarki mnie przechodzą. To wariatka. Ładna, ale wariatka… — parsknął pogardliwie. — Udaje, że rozmawia z aniołami…
Stracił wątek. Przez chwilę siedział, kiwając się lekko i patrząc pustym wzrokiem przed siebie.
— Gapiła się dziś na mnie — podjął. — Ze smutkiem. Jakbym potrzebował jej współczucia!
Domenic pomógł mu zdjąć podartą koszulę.
— Ona chyba się domyśla… — wymamrotał Linus spod materiału.
— Gdyby się domyślała, ostrzegłaby go — odparł rozsądnie. Jednocześnie wewnętrzny głos poprawił: „Ostrzegłaby naszego ojca. Powiedz to. Przecież potrafisz”.
Domenic zadrżał, bo nagle uświadomił sobie coś bardzo ważnego. Chwycił brata za ramię i ścisnął tak, że ten krzyknął cicho z bólu i spojrzał zdziwiony, ale zaskakująco przytomny.
— Gdy już będzie po wszystkim… — zaczął młodszy chłopiec, a sarkastyczny głos znów go poprawił: „Gdy już zabijemy naszego ojca”. Przełknął ślinę. — Gdy… zabijemy naszego ojca, Alais nie może się zbliżyć do ciała.
— Czemu?
— Z powodu Łazarza. Co prawda nasz Łazarz jest tylko szczurem, ale osobiście wolę nie ryzykować.
Po wielu latach Domenic Jordan próbował przypomnieć sobie ten dzień. Próbował i nie potrafił. Minuty zmieniały się w kwadranse, a kwadranse w godziny wypełnione bezcelowymi czynnościami, którymi starał się zabić wolno płynący czas. Pamiętał tylko, że w jego głowie wciąż wirowały hipotezy, wszystkie zaczynające się tak samo: co stałoby się, gdyby…
Gdyby don Albert nie sprzedał Wysokich Łąk.
Gdyby on, Domenic, wyjechał z Mandracourt już zeszłej jesieni.
Gdyby ostrzegł ojca…
Rozważał te myśli, a potem wyrzucał je z głowy. Wszystkie, nawet tę ostatnią.
Wieczorem kładł się do łóżka przekonany, że nie zaśnie. Lecz zeszłej nocy niewiele wypoczął. Był zmęczony, teraz więc zapadł w płytki, niespokojny sen.
Obudził go wilgotny dotyk na policzku, który w jego nękanym koszmarami umyśle zlał się w jedno z jakąś przerażającą wizją. Przez moment miał to mdlące, ściskające w dołku uczucie, jakiego doznają ludzie wyrwani przemocą ze snu – uczucie, że jest się gwałtownie wyciąganym z jakiejś bezdennej otchłani, zupełnie jak uwiązane do sznurka wiaderko ze studni. Ledwo otworzył oczy, uderzyło w niego przerażenie. Tak mocno, że przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Wiedział, że stało się coś strasznego i powinien się bać. Lecz nie wiedział jeszcze czego. Potem zorientował się, że postać klęcząca przy łóżku to Linus, że Linus coś szepce chrapliwie, a jego palce, których dotyk czuł na twarzy, są śliskie i lepkie.
— Domenico. Obudź się, Domenico.
— Co się stało? — wykrztusił i wystraszył się własnego głosu, który brzmiał niczym skrzek. Nogi i ręce miał jak odlane z ołowiu. Najmniejszy ruch wydawał się ponad jego siły. Pragnął, żeby brat sobie poszedł, żeby zostawił go samego i pozwolił mu z powrotem zapaść w sen, choćby i najkoszmarniejszy.
— Nie mogłem tego zrobić, nie mogłem tego zrobić… — powtarzał Linus.
Domenic uświadomił sobie, że palce są wilgotne nie od potu czy łez, lecz od krwi.
— Uspokój się — powiedział. Zrobił to całkowicie bezmyślnie i odruchowo, ale podziałało. Nie na Linusa. Na niego, bo Domenic, raz przezwyciężywszy bezwład, zaczął jasno myśleć. I działać.
Nie trudził się zapalaniem świecy. Wystarczył mu wpadający przez okno blask księżyca w pełni. Odnalazł buty, założył je i wypchnął brata z pokoju.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki