Tybetańska Księga Życia i Umierania - Sogjal Sogjal - ebook

Tybetańska Księga Życia i Umierania ebook

Sogjal Sogjal

0,0
84,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To znane arcydzieło duchowe jest powszechnie uważane za jedną z najbardziej kompletnych i autorytatywnych interpretacji nauk buddyzmu tybetańskiego, jakie kiedykolwiek powstały. Tybetańska księga życia i umierania, będąca przewodnikiem po życiu i śmierci oraz wspaniałym źródłem świętej inspiracji płynącej prosto z serca tradycji tybetańskiej, stanowi przejrzyste i inspirujące wprowadzenie do praktyki medytacji, zgłębiania natury umysłu, karmy i odrodzenia, do współczującej miłości i troski o umierających, a także wyzwań i odpłat, jakie napotykamy na naszej duchowej ścieżce. Sogjal Rinpocze, buddyjski mistrz medytacji i znany na całym świecie nauczyciel, łączy starożytną mądrość Tybetu ze współczesnymi badaniami nad śmiercią i umieraniem oraz nad naturą wszechświata. Tybetańska księga życia i umierania wyjaśnia w niespotykanym dotąd zakresie majestatyczną wizję życia i śmierci, która leży u podstaw klasycznego świętego tekstu Tybetańskiej Księgi Umarłych. Sogjal Rinpocze przedstawia proste, ale potężne praktyki, które może zastosować każdy, aby odmienić swoje życie, przygotować się na śmierć i pomóc umierającym, niezależnie od wyznawanej religii i pochodzenia

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 581

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przedmowa. Jego Świątobliwości Dalajlamy

Przed­mowa

Jego Świą­to­bli­wo­ści Dalaj­lamy

W tej tak aktu­al­nej książce Sogjal Rin­po­cze mówi o tym, jak zro­zu­mieć zna­cze­nie życia, jak zaak­cep­to­wać śmierć, jak poma­gać umie­ra­ją­cym i umar­łym.

Śmierć jest natu­ralną czę­ścią życia i wcze­śniej czy póź­niej każ­demu z nas przyj­dzie sta­wić jej czoło. Moim zda­niem, póki żyjemy, możemy podejść do niej na dwa spo­soby: igno­ro­wać ją bądź śmiało spoj­rzeć w oczy per­spek­ty­wie wła­snej śmierci, i trzeźwo myśląc, spró­bo­wać zmniej­szyć cier­pie­nia, jakie ze sobą przy­nie­sie. Nie­za­leż­nie jed­nak od tego, na co się zde­cy­du­jemy, nie zdo­łamy jej poko­nać.

Jako bud­dy­sta, uwa­żam śmierć za natu­ralny pro­ces, rze­czy­wi­stość, i godzę się z tym, że będzie się ona poja­wiać tak długo, jak długo żyję na Ziemi. Wie­dząc, że nie mogę przed nią uciec, nie widzę powo­dów, dla któ­rych miał­bym się nią zadrę­czać. Myślę o śmierci jak o zmia­nie sta­rego, zno­szo­nego ubra­nia, a nie jak o osta­tecz­nym końcu. Jed­nak śmierć jest nie­prze­wi­dy­walna: nie wiemy, kiedy przyj­dzie ani jak to się sta­nie.

Mądrze więc byłoby przy­go­to­wać się do niej, nim rze­czy­wi­ście nadej­dzie. Oczy­wi­ście, więk­szość z nas chcia­łaby umie­rać w spo­koju, jed­nak rów­nie oczy­wi­ste jest to, że nie możemy liczyć na łagodną śmierć, jeśli nasze życie było pełne prze­mocy, a umysł owład­nięty gnie­wem, przy­wią­za­niem czy stra­chem. Jeżeli chcemy dobrze umrzeć, musimy nauczyć się dobrze żyć; jeżeli liczymy na spo­kojną śmierć, musimy zna­leźć spo­kój umy­słu i pokój w życiu.

Czy­ta­jąc tę książkę, dowie­cie się, że z bud­dyj­skiego punktu widze­nia doświad­cze­nie śmierci jest nie­zwy­kle ważne. Choć zasad­ni­czo miej­sce i rodzaj odro­dze­nia zależą od sił karmy, może na nie wpły­nąć stan umy­słu umie­ra­ją­cego. Tak więc w chwili śmierci, mimo róż­no­rod­no­ści nagro­ma­dzo­nych karm, próba wzbu­dze­nia pra­wego stanu umy­słu może wzmoc­nić i oży­wić karmę pozy­tywną, przy­no­sząc szczę­śliwe odro­dze­nie. W momen­cie śmierci mogą rów­nież poja­wić się naj­głęb­sze i naj­po­ży­tecz­niej­sze doświad­cze­nia wewnętrzne. Poprzez usta­wiczne pozna­wa­nie pro­cesu umie­ra­nia w cza­sie medy­ta­cji doświad­czony prak­ty­ku­jący może wyko­rzy­stać moment śmierci do osią­gnię­cia wiel­kiego ducho­wego speł­nie­nia. Dla­tego też tacy ludzie umie­ra­jąc, medy­tują. Czę­sto po śmierci kli­nicz­nej ich ciała bar­dzo długo nie ule­gają roz­kła­dowi, co uznaje się za świa­dec­two auten­tycz­nego osią­gnię­cia.

Rów­nie ważne, jak przy­go­to­wa­nie się do wła­snej śmierci, jest poma­ga­nie umie­ra­ją­cym. Każdy z nas był kie­dyś bez­rad­nym nie­mow­lę­ciem i nie prze­żyłby bez tro­ski i dobroci, jakie oka­zali mu inni. Umie­ra­jący rów­nież nie mogą sobie pomóc, powin­ni­śmy więc nieść im ulgę w bólu i prze­ra­że­niu, któ­rego doświad­czają, i w miarę moż­no­ści pomóc im odejść w spo­koju.

Przede wszyst­kim powin­ni­śmy uni­kać wszyst­kiego, co mogłoby jesz­cze bar­dziej wzbu­rzyć umysł umie­ra­ją­cego. Naszym głów­nym celem jest zapew­nie­nie spo­koju – możemy to zro­bić na wiele spo­so­bów. Umie­ra­ją­cego, który jest obe­znany z duchową prak­tyką, może wes­przeć i zain­spi­ro­wać przy­po­mnie­nie o niej, ale nawet życz­liwe wspar­cie może uspo­koić, wyci­szyć umysł umie­ra­ją­cego.

Śmierć i umie­ra­nie wyzna­czają płasz­czy­znę, na któ­rej spo­ty­kają się tybe­tań­ska tra­dy­cja bud­dyj­ska i współ­cze­sna nauka. Wie­rzę, że mogą one się nawza­jem nie­zwy­kle wzbo­ga­cić – tak na pozio­mie prak­tycz­nym, jak i głęb­szego zro­zu­mie­nia. Sogjal Rin­po­cze ma szcze­gólne pre­dys­po­zy­cje, by spo­tka­nie to uła­twić – wycho­wany w tra­dy­cji tybe­tań­skiej, edu­ko­wany przez naszych naj­więk­szych lamów, otrzy­mał rów­nież nowo­cze­sne wykształ­ce­nie i dobrze poznał zachodni spo­sób myśle­nia, żyjąc i naucza­jąc przez wiele lat w Euro­pie.

Książka ta dostar­cza czy­tel­ni­kowi nie tylko teo­re­tycz­nej wie­dzy o śmierci i umie­ra­niu, ale i prak­tycz­nych środ­ków, które pomogą zro­zu­mieć, przy­go­to­wać sie­bie i innych, poprzez zna­le­zie­nie spo­koju i speł­nie­nia.

Dalaj­lama 2 czerwca 1992 roku

Po trzydziestu latach

Po trzy­dzie­stu latach

Nie wie­dzie­li­śmy, czego ocze­ki­wać, wyda­jąc Tybe­tań­ską księgę życia i umie­ra­nia w 1992 roku. Chcie­li­śmy, żeby poka­zy­wała, jak wyglą­dają życie i śmierć z per­spek­tywy tybe­tań­skiej tra­dy­cji bud­dyj­skiej. W tam­tym cza­sie ludzie zasta­na­wiali się, czy jest coś waż­niej­szego od mate­rial­nego postępu, i zada­wali głę­bo­kie, duchowe pyta­nia. Było to jed­nak tery­to­rium dzie­wi­cze, pod­szyte w dodatku stra­chem przed jaką­kol­wiek roz­mową o śmierci.

„Księgę” przy­jęto z ogrom­nym entu­zja­zmem i zain­te­re­so­wa­niem. Jako jeden z redak­to­rów ze zdu­mie­niem obser­wo­wa­łem, jak rośnie jej popu­lar­ność. Ni­gdy nie sądzi­li­śmy, że wywrze taki wpływ. Z cza­sem stało się jasne, że wielu ludzi znaj­duje w niej pocie­chę i wspar­cie. Na dowód mie­li­śmy nie­zli­czone świa­dec­twa i listy. Ludzie pisali, że dała im jasne poczu­cie sensu i kie­runku. Wielu mówiło, że prze­obra­ziła odej­ście bli­skiej osoby lub pomo­gła w kry­tycz­nym momen­cie, na przy­kład w zma­ga­niach z żalem i depre­sją, albo w kon­fron­ta­cji z wizją wła­snej śmierci w domu, szpi­talu, hospi­cjum, a nawet w wię­zien­nej celi. Inni opo­wia­dali, że prze­czy­tali ją dwa, trzy razy od deski do deski i wciąż wra­cają do lek­tury w trud­nych chwi­lach. Nie­któ­rzy trzy­mali ją przy łóżku i regu­lar­nie zaglą­dali do środka, szu­ka­jąc rady i inspi­ra­cji.

Wiele insty­tu­cji medycz­nych i oświa­to­wych wpro­wa­dzało „Księgę” do pro­gra­mów naucza­nia oraz wyko­rzy­sty­wało opi­sane w niej tech­niki i prak­tyki. Jeden z auto­ry­te­tów w dzie­dzi­nie opieki palia­tyw­nej powie­dział: „te narzę­dzia umoż­li­wiły mi nie­sie­nie pomocy cier­pią­cym tam, gdzie nie miała zasto­so­wa­nia wie­dza medyczna”. W Madra­sie, w Indiach zain­spi­ro­wała pewną kobietę do zało­że­nia ośrodka dla ter­mi­nal­nie cho­rych. Ame­ry­ka­nin, który się­gnął po książkę, gdy zastrze­lono jego roz­no­szą­cego pizzę syna, razem z ojcem nasto­let­niego zabójcy powo­łał fun­da­cję pro­wa­dzącą w szko­łach kursy nie­sto­so­wa­nia prze­mocy. W tej chwili Tybe­tań­ska księga życia i umie­ra­nia jest dostępna w osiem­dzie­się­ciu kra­jach i trzy­dzie­stu czte­rech języ­kach (prze­kład tybe­tań­ski w dro­dze). Wydru­ko­wano ją w trzech – a uwzględ­nia­jąc chiń­skie realia – naj­pew­niej w czte­rech milio­nach egzem­pla­rzy. Trudno zgad­nąć, ile osób miało z nią stycz­ność, ponie­waż przez wszyst­kie te lata poży­czano ją krew­nym, zna­jo­mym i zupeł­nie obcym, a nawet zosta­wiano w róż­nych miej­scach, żeby ktoś mógł ją zna­leźć.

Czy­tel­nicy rozu­mieli uni­wer­salne prze­sła­nie „Księgi”, która jest jak naj­dal­sza od nawra­ca­nia. Wielu mówiło, że umoc­niła w nich wła­sną wiarę, pod­czas gdy nie­wie­rzą­cym dawała poczu­cie sensu życia. Nie­któ­rzy wkra­czali dzięki niej na duchową ścieżkę, zaczy­nali prak­ty­ko­wać bud­dyzm i szu­kać auten­tycz­nych nauczy­cieli. Roz­wie­wała przy tym mnó­stwo wąt­pli­wo­ści, dzięki czemu bli­scy szybko dawali spo­kój dzie­ciom, bra­ciom i sio­strom, któ­rzy zain­te­re­so­wali się medy­ta­cją.

Nauki bud­dy­zmu tybe­tań­skiego nazywa się jedną z ostat­nich żywych tra­dy­cji sta­ro­żyt­nej mądro­ści. Są one nie­zwy­kle głę­bo­kie i naj­zu­peł­niej aktu­alne, ponie­waż prze­ka­zują szcze­gólne zro­zu­mie­nie umy­słu czy też, ści­śle mówiąc, zna­jo­mość esen­cji jego – a więc naszej – praw­dzi­wej natury. W prak­tyce daje to dostęp do świata dobroci, współ­czu­cia, ela­stycz­no­ści i bez­stron­no­ści. Te poucze­nia z wiel­kim pie­ty­zmem prze­ka­zy­wali przez stu­le­cia kolejni mistrzo­wie kolej­nym uczniom w nie­prze­rwa­nej do dziś linii żywego doświad­cze­nia. „Księga” zawiera esen­cję owych ust­nych wska­zó­wek: dokład­nie te nauki, które Sogjal Rin­po­cze otrzy­mał od swo­ich nauczy­cieli. Z per­spek­tywy tra­dy­cji nie­sie więc bło­go­sła­wień­stwa linii, osta­teczne źró­dło wszyst­kiego, co w niej sku­teczne i uży­teczne.

Może­cie więc uznać Tybe­tań­ską księgę życia i umie­ra­nia za jak naj­bar­dziej auten­tyczny głos linii prze­kazu, a także hołd dla dobroci i szczo­dro­ści całych poko­leń wiel­kich adep­tów, gdyż to oni i ich mądrość prze­ma­wiają do nas – z bli­sko­ścią i cie­płem żywego nauczy­ciela – z kart tej książki. Kiedy powsta­wała, wciąż można było zada­wać pyta­nia i spi­sy­wać odpo­wie­dzi naj­więk­szych mistrzów minio­nego stu­le­cia. Dzięki temu, choć już ode­szli, spo­tka­cie ich tutaj.

Pytany, czego ocze­ki­wał od tej książki, Sogjal Rin­po­cze mówił, że chciał, by „przy­czy­niła się do wywo­ła­nia cichej rewo­lu­cji w naszym widze­niu śmierci i opieki nad umie­ra­ją­cymi, a także w podej­ściu do życia i opieki nad żyją­cymi”. Z per­spek­tywy czasu możemy śmiało powie­dzieć, że pomo­gła wielu ludziom mniej się bać, żyć i umie­rać spo­koj­niej. Oczy­wi­ście w ciągu ostat­nich trzech dekad zmie­niło się nasze myśle­nie o śmierci i wzro­sła świa­do­mość róż­nych aspek­tów opieki ter­mi­nal­nej. Poja­wiły się oddolne ini­cja­tywy, „kawia­renki”, strony inter­ne­towe, orga­ni­za­cje, publi­ka­cje, prze­wod­niki, pro­gramy tele­wi­zyjne i filmy doku­men­talne, zachę­ca­jące do poważ­nej roz­mowy o umie­ra­niu. Dzięki roz­wo­jowi opieki palia­tyw­nej i hospi­cyj­nej per­so­nel, krewni i pacjenci mogą oto­czyć odcho­dzą­cych współ­czu­ciem i tro­ską. Zro­zu­mie­li­śmy, jak ważne jest roz­ma­wia­nie z umie­ra­ją­cymi i sza­no­wa­nie ich życzeń oraz fachowe przy­go­to­wa­nie leka­rzy do mówie­nia o śmierci. Choć dużo się zmie­niło, wiele pozo­staje do zro­bie­nia na przy­kład w sfe­rze edu­ka­cji ludzi mło­dych i star­szych, roz­woju zin­te­gro­wa­nej opieki oraz pie­lę­gno­wa­nia ducha ruchu hospi­cyj­nego.

Ważne więc, jak umie­ramy, a jedną z naj­waż­niej­szych potrzeb odcho­dzą­cych jest nie­wąt­pli­wie sfera duchowa i prze­świad­cze­nie o sen­sie wła­snego życia. Tybe­tań­ska księga życia i umie­ra­nia przy­czy­niła się bez­po­śred­nio do stwo­rze­nia – inspi­ro­wa­nego mądro­ścią i współ­czu­ciem bud­dyj­skiej wizji odcho­dze­nia i umie­ra­nia – pro­gramu „Ducho­wej opieki”, który kształci i szkoli per­so­nel, wolon­ta­riu­szy oraz wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych. Do tej pory kursy (w Irlan­dii i Niem­czech pro­wa­dzone w zbu­do­wa­nych spe­cjal­nie w tym celu ośrod­kach) ukoń­czyło czter­dzie­ści tysięcy pra­cow­ni­ków służby zdro­wia.

„Księga” bez wąt­pie­nia pomo­gła zmie­nić myśle­nie o śmierci i opiece nad umie­ra­ją­cymi, przy­czy­nia­jąc się zapewne także do zwięk­sze­nia zain­te­re­so­wa­nia medy­ta­cją, współ­czu­ciem oraz wza­jem­nymi zależ­no­ściami. Jej naj­więk­szą zasługą pozo­sta­nie jed­nak roz­sła­wie­nie ponad­cza­so­wej tybe­tań­skiej tra­dy­cji mądro­ści oraz nauk, które – śmier­tel­nie zagro­żone we wła­snej ojczyź­nie – mogą długo jesz­cze słu­żyć całej ludz­ko­ści. Gdyby tylko były bar­dziej dostępne dla wszyst­kich, star­szych i młod­szych. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że od zro­zu­mie­nia i roz­woju ducho­wego zależy przy­szłość ludz­ko­ści. Dla­tego też ta książka jest wezwa­niem do dzia­ła­nia, ape­lem do „sług pokoju” o kie­ro­wa­nie się na co dzień, zawsze i wszę­dzie, mądro­ścią i współ­czu­ciem.

Nie da się ukryć, że przed współ­cze­snym świa­tem pię­trzą się nowe, nie­po­ko­jące pro­blemy. Jak dosko­nale wiemy, w wielu miej­scach rośnie poczu­cie izo­la­cji i przy­gnę­bie­nia oraz liczba zabu­rzeń psy­chicz­nych, a odmowa uzna­nia współ­za­leż­no­ści rze­czy pro­wa­dzi do dewa­sta­cji śro­do­wi­ska natu­ral­nego na całej pla­ne­cie. Jeśli potrze­bo­wa­li­śmy tych nauk trzy­dzie­ści lat temu, dziś są naprawdę nie­zbędne, gdyż zawie­rają receptę na świat wolny od nie­wie­dzy, roz­pa­czy, cyni­zmu, chci­wo­ści, poczu­cia braku wła­snej war­to­ści oraz stra­chu przed śmier­cią – i samym życiem. Otwie­rają przed nami drzwi, wska­zują ścieżkę i dają narzę­dzia, dzięki któ­rym możemy doko­nać auten­tycz­nej zmiany, postrze­ga­jąc życie i umie­ra­nie jako całość, trak­tu­jąc śmierć nie jak tra­ge­dię, a spo­sob­ność prze­obra­że­nia, widząc w życiu sens okre­ślony aktyw­nym współ­czu­ciem oraz świa­do­mo­ścią natury umy­słu. To fak­tycz­nie rewo­lu­cja, która marzyła się auto­rowi.

Na koniec chciał­bym podzie­lić się doświad­cze­niem czy­tel­ni­ków, któ­rzy opo­wia­dali, że pod­czas lek­tury znaj­do­wali wgląd, intu­icję, zro­zu­mie­nie i odpo­wie­dzi na nur­tu­jące ich aku­rat pyta­nia. I że ta wie­dza z cza­sem się pogłę­biała.

Sogjal Rin­po­cze był nie­stru­dzo­nym nauczy­cie­lem, wiele podró­żo­wał, nio­sąc swoje prze­sła­nie uczniom na całym świe­cie. Inspi­ru­jący i cha­ry­zma­tyczny, potra­fił też nie­po­koić i pro­wo­ko­wać. W sierp­niu 2019 roku, po dwóch latach lecze­nia raka, zmarł w swo­jej pustelni, w Taj­lan­dii. Nie­stety w koń­co­wym okre­sie poja­wiło się wiele zarzu­tów wobec niego samego i Rigpy (o czym wię­cej na ostat­nich stro­nach).

Praca nad „Księgą” trwała wiele lat, obej­mu­jąc nie­zli­czone godziny stu­diów, dys­ku­sji, lek­tur, pisa­nia i pisa­nia od nowa. Uwa­żam je za jeden naj­bar­dziej płod­nych i twór­czych okre­sów w życiu, nie­sły­cha­nie inten­sywne i uwznio­śla­jące doświad­cze­nie. Jestem zaszczy­cony, że mogłem mieć skromny udział w powsta­niu tej książki, i pozo­staję wdzięczny Sogja­lowi oraz wszyst­kim swoim nauczy­cie­lom za danie mi tej bez­cen­nej moż­li­wo­ści.

Patrick Gaf­f­ney

Wstęp

Wstęp

Urodzi­łem się w Tybe­cie. Kiedy mia­łem sześć mie­sięcy, wstą­pi­łem do poło­żo­nego w pro­win­cji Kham klasz­toru mego mistrza, Dziam­janga Khjentse Cie­kji Lodro. W Tybe­cie mamy jedyną w swoim rodzaju tra­dy­cję odnaj­dy­wa­nia inkar­na­cji wiel­kich mistrzów. Wybiera się je, kiedy są jesz­cze dziećmi. Dzieci te otrzy­mują spe­cjalne wykształ­ce­nie, by stać się kie­dyś nauczy­cie­lami. Nazwano mnie Sogja­lem, choć dopiero póź­niej mój mistrz roz­po­znał we mnie inkar­na­cję Ter­tona Sogjala, słyn­nego mistyka, który był nie­gdyś jego nauczy­cie­lem i mistrzem Trzy­na­stego Dalaj­lamy.

Mój mistrz był wysoki jak na Tybe­tań­czyka, zawsze góro­wał nad tłu­mem. Miał siwe, krótko ostrzy­żone włosy i łagodne oczy. Try­skał humo­rem. I miał dłu­gie uszy, jak Budda. Robił wiel­kie wra­że­nie samą obec­no­ścią. Jego spoj­rze­nie, jego postawa mówiły, że jest mądrym, świę­tym czło­wie­kiem. Miał głę­boki, cza­ru­jący głos; kiedy nauczał, odchy­lał lekko głowę, a nauki wypły­wały z jego ust niczym stru­mień poezji i elo­kwen­cji. Mimo sza­cunku, jaki wzbu­dzał, gra­ni­czą­cego z lękiem, we wszyst­kim, co robił, była pokora.

Dziam­jang Khjentse jest fun­da­men­tem mego życia i natchnie­niem tej książki. Był inkar­na­cją mistrza, który prze­obra­ził prak­tykę bud­dy­zmu w naszym kraju. W Tybe­cie ni­gdy nie wystar­czał sam tytuł inkar­na­cji, na sza­cu­nek trzeba było zapra­co­wać wie­dzą i prak­tyką duchową. Mój mistrz spę­dził lata w odosob­nie­niu, opo­wia­dano o nim wiele cudow­nych histo­rii. Miał głę­boką wie­dzę i duchowe urze­czy­wist­nie­nie; dane mi było prze­ko­nać się, że jest niczym ency­klo­pe­dia mądro­ści i zna odpo­wie­dzi na wszyst­kie pyta­nia. W Tybe­cie ist­niało wiele ducho­wych tra­dy­cji, a Dziam­janga Khjentse uzna­wano za naj­wyż­szy auto­ry­tet każ­dej z nich. Dla wszyst­kich, któ­rzy go znali lub choćby sły­szeli o nim, ucie­le­śniał bud­dyzm tybe­tań­ski. Sta­no­wił żywy dowód na to, kim staje się czło­wiek, który zro­zu­mie nauki i ukoń­czy ich prak­tykę.

Sły­sza­łem, że mój mistrz mówił, iż pomogę kon­ty­nu­ować jego pracę, i zawsze trak­to­wał mnie jak syna. Mam poczu­cie, że wszystko, co udało mi się osią­gnąć, że ludzie, do któ­rych udaje mi się dotrzeć, to doj­rze­wa­jące owoce bło­go­sła­wieństw, któ­rymi mnie obda­rzył.

Moje naj­wcze­śniej­sze wspo­mnie­nia zwią­zane są tylko z nim. Był świa­tem, w któ­rym dora­sta­łem, wypeł­nił moje dzie­ciń­stwo. Był dla mnie jak ojciec. Dawał mi wszystko, o co popro­si­łem. Jego duchowa part­nerka, a moja ciotka, Khan­dro Tse­ring Cie­dryn powta­rzała: „Nie prze­szka­dzaj Rin­po­czemu, na pewno jest zajęty”1, ale ja zawsze chcia­łem być przy nim, a jego cie­szyła moja obec­ność. Bez prze­rwy zada­wa­łem mu pyta­nia, a on zawsze cier­pli­wie na nie odpo­wia­dał. Byłem nie­po­słusz­nym dziec­kiem, żaden nauczy­ciel nie potra­fił utrzy­mać mnie w ryzach. Ile­kroć pró­bo­wali mnie ude­rzyć, bie­głem do mego mistrza i cho­wa­łem się za nim, wie­dząc, że nikt nie ośmieli się tu podejść. Kuli­łem się, dumny i zado­wo­lony z sie­bie, a on zano­sił się śmie­chem. Pew­nego dnia, kiedy nie było mnie w pokoju, nauczy­ciel powie­dział mu, że dla mego dobra musi się to skoń­czyć. Gdy znowu ucie­kłem, nauczy­ciel wkro­czył do pokoju, trzy­krot­nie pokło­nił się mistrzowi i wywlókł mnie za drzwi. Do dziś pamię­tam, że osłu­pia­łem na myśl, iż nie boi się mego mistrza.

Dziam­jang Khjentse miesz­kał w izbie, w któ­rej jego poprzed­nik miał wizje. To wła­śnie stąd wywo­dzi się duchowy rene­sans, który porwał wschodni Tybet w poprzed­nim stu­le­ciu. To był cudowny pokój, nie­wielki, ale pano­wała w nim nie­zwy­kła, magiczna atmos­fera. Wypeł­niały go święte przed­mioty, obrazy i książki. Nazy­wano go „nie­bem Bud­dów” i „kom­natą prze­ka­zów mocy”; jeśli zapa­mię­ta­łem jakieś miej­sce w Tybe­cie, to wła­śnie ów pokój. Mistrz sia­dy­wał na niskiej ławie z drewna i pasów skóry, ja – obok. Upie­ra­łem się, żeby jeść z jego czarki. Obok była nie­wielka, pogrą­żona w mroku sypial­nia z werandą. W kącie, na małym piecu, zawsze bul­go­tał kocio­łek her­baty. Sypia­łem w łóżeczku usta­wio­nym u stóp łóżka mego mistrza. Ni­gdy nie zapo­mnę stuku pacior­ków jego mali, bud­dyj­skiego różańca, które prze­su­wał, szep­cząc modli­twy. Kiedy zasy­pia­łem, sie­dział obok i prak­ty­ko­wał, a kiedy budzi­łem się rano, sie­dział i prak­ty­ko­wał, pro­mie­niu­jący bło­go­sła­wień­stwami i mocą. Otwie­ra­łem oczy i na jego widok czu­łem radość i szczę­ście. Ema­no­wał takim spo­ko­jem.

Gdy byłem już star­szy, Dziam­jang Khjentse kazał mi pro­wa­dzić cere­mo­nie, a sam into­no­wał recy­ta­cje. Bra­łem udział we wszyst­kich naukach i prze­ka­zach, jakich udzie­lał, zapa­mię­ta­łem z nich jed­nak nie szcze­góły, lecz atmos­ferę. Dla mnie był Buddą, nie mia­łem co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Nikt ich nie miał. Kiedy udzie­lał tan­trycz­nych prze­ka­zów, jego ucznio­wie byli tak poru­szeni i onie­śmie­leni, że nie mieli odwagi patrzeć mu w oczy. Nie­któ­rzy naprawdę widzieli go w for­mie jego poprzed­nika, róż­nych Bud­dów i Bodhi­sat­twów2. Wszy­scy nazy­wali go Rin­po­cze, „Dro­go­cen­nym” (tak tytu­łuje się mistrzów ducho­wych); w jego obec­no­ści nie zwra­cano się tak do żad­nego nauczy­ciela. Obec­ność Dziam­janga Khjentse robiła takie wra­że­nie, że wielu nazy­wało go czule „Pier­wot­nym Buddą”3.

Wiem, że gdy­bym nie spo­tkał Dziam­janga Khjentse, był­bym zupeł­nie innym czło­wie­kiem. Cie­pły, mądry i współ­czu­jący, uosa­biał świętą prawdę nauk, ure­al­nia­jąc je i tchnąc w nie życie. Ludzie, z któ­rymi dzielę się wspo­mnie­niami o moim mistrzu, doświad­czają podob­nie jak ja tego samego przej­mu­ją­cego uczu­cia. Co dał mi Dziam­jang Khjentse? Nie­wzru­szone zaufa­nie do nauk i prze­ko­na­nie o nie­zwy­kłej, naj­wyż­szej wadze mistrza. Jeżeli coś zro­zu­mia­łem, wiem, że zawdzię­czam to jemu. Ni­gdy nie będę w sta­nie odwdzię­czyć się za to, ale mogę pró­bo­wać prze­ka­zać owo zro­zu­mie­nie innym.

Widzia­łem w Tybe­cie tę szcze­gólną miłość, którą Dziam­jang Khjentse opro­mie­niał spo­łecz­ność, zwłasz­cza udzie­la­jąc wska­zó­wek umie­ra­ją­cym i umar­łym. W Tybe­cie lama był nie tylko ducho­wym nauczy­cie­lem, ale i mędr­cem, tera­peutą, pro­bosz­czem, leka­rzem, ducho­wym uzdro­wi­cie­lem, poma­ga­ją­cym umie­ra­ją­cym i umar­łym. Póź­niej nauczy­łem się szcze­gól­nych metod pro­wa­dze­nia umie­ra­ją­cych i umar­łych, tech­nik, zwią­za­nych z naukami Tybe­tań­skiej księgi umar­łych4. Lecz naj­waż­niej­szą lek­cją o śmierci – i życiu – było dla mnie obser­wo­wa­nie mego mistrza, kiedy z bez­gra­nicz­nym współ­czu­ciem, mądro­ścią i zro­zu­mie­niem kie­ro­wał umie­ra­ją­cymi.

Modlę się, by książka ta prze­ka­zała choć część jego mądro­ści i współ­czu­cia dla świata, i byś Ty, Czy­tel­niku, gdzie­kol­wiek jesteś, zna­lazł się przed obli­czem jego umy­słu mądro­ści i nawią­zał z nim praw­dziwy kon­takt.

Część I. Życie

Część I

Życie

Rozdział 1. W zwierciadle śmierci

1.

W zwier­cia­dle śmierci

Pierw­sze doświad­cze­nie zwią­zane ze śmier­cią mia­łem w wieku sied­miu lat. Przy­go­to­wy­wa­li­śmy się do opusz­cze­nia gór wschodu i podróży do cen­tral­nego Tybetu. Sam­ten, jeden z ludzi mojego mistrza, był cudow­nym mni­chem. Zawsze oka­zy­wał mi wiele dobroci. Miał pro­mienną, puco­ło­watą, roze­śmianą twarz. Pogodne uspo­so­bie­nie uczy­niło go ulu­bień­cem całego klasz­toru. Mój mistrz codzien­nie udzie­lał nauk i prze­ka­zów, pro­wa­dził prak­tyki i odpra­wiał rytu­ały. Wie­czo­rem zbie­ra­łem swo­ich przy­ja­ciół i odgry­wa­łem dla nich sceny, które wyda­rzyły się rano. To wła­śnie Sam­ten poży­czał mi szaty, któ­rych uży­wał mistrz pod­czas rytu­ałów. Ni­gdy mi nie odma­wiał.

A potem Sam­ten nagle zacho­ro­wał i wszy­scy czuli, że nie prze­żyje tej cho­roby. Musie­li­śmy odło­żyć wyjazd. Ni­gdy nie zapo­mnę tych dwóch tygo­dni. Odór śmierci uno­sił się nad wszyst­kim niczym chmura; ile­kroć o tym myślę, czuję go znowu. Klasz­tor spo­wiła głę­boka świa­do­mość śmierci. Nie było to jed­nak chore ani prze­ra­ża­jące – obec­ność mego mistrza spra­wiła, że śmierć Sam­tena nabrała szcze­gól­nego zna­cze­nia. Stała się lek­cją dla nas wszyst­kich.

Sam­ten leżał przy oknie w małej świą­tyni w rezy­den­cji Dziam­janga Khjentse. Wie­dzia­łem, że umiera. Cza­sami odwie­dza­łem go i przy­sia­da­łem na jego posła­niu. Sam­ten nie mógł mówić; szo­ko­wały mnie zmiany, jakie zaszły na jego twa­rzy, teraz wymi­ze­ro­wa­nej i ścią­gnię­tej. Uświa­do­mi­łem sobie, że Sam­ten nas opu­ści i już ni­gdy go nie zoba­czymy. Poczu­łem przej­mu­jący smu­tek i samot­ność.

Sam­ten nie miał łatwej śmierci. Wszę­dzie sły­sze­li­śmy jego ciężki oddech, wszę­dzie czu­li­śmy zapach jego gni­ją­cego ciała. W klasz­to­rze pano­wała przej­mu­jąca cisza, którą zakłó­cał jedy­nie ów rzę­żący oddech. Wszystko sku­piało się na Sam­tenie. Nie­mniej mimo tych strasz­nych cier­pień widzie­li­śmy, że Sam­ten jest bar­dzo spo­kojny i pełen ufno­ści. Z początku nie potra­fi­łem sobie tego wytłu­ma­czyć, ale potem zro­zu­mia­łem, skąd czer­pał swój spo­kój i pew­ność: z wiary, z prak­tyki ducho­wej i z obec­no­ści naszego mistrza. I choć byłem smutny, wie­dzia­łem, że dzięki Dziam­jan­gowi Khjentse wszystko skoń­czy się dobrze, ponie­waż będzie mógł on pomóc Sam­tenowi w osią­gnię­ciu wyzwo­le­nia. Póź­niej dowie­dzia­łem się, że każdy prak­ty­ku­jący marzy o tym, by dane mu było umrzeć w obec­no­ści mistrza, który prze­pro­wa­dzi go przez śmierć.

Dziam­jang Khjentse spo­koj­nie prze­pro­wa­dził Sam­tena przez śmierć, obja­śnia­jąc kolejno wszyst­kie etapy pro­cesu, przez który prze­cho­dził umie­ra­jący. Byłem zdu­miony dokład­no­ścią wie­dzy mego mistrza, jego pew­no­ścią i spo­ko­jem, które dzia­łały kojąco nawet na naj­bar­dziej spię­tych ludzi. Teraz Dziam­jang Khjentse odkry­wał przed nami swą nie­ustra­szo­ność w obli­czu śmierci. A jed­nak nie lek­ce­wa­żył jej, czę­sto mówił, że się jej boi, i powta­rzał, że naiw­ność i zado­wo­le­nie z sie­bie mogą być dla nas zgubne. Co pozwa­lało mojemu mistrzowi patrzeć na śmierć z takim spo­ko­jem i jed­no­cze­śnie nie­fra­so­bli­wo­ścią? Co pozwa­lało mu pod­cho­dzić do niej tak prak­tycz­nie, a przy tym tajem­ni­czo bez­tro­sko? Te pyta­nia fascy­no­wały mnie i pochła­niały bez reszty.

Śmierć Sam­tena wstrzą­snęła mną. Mia­łem sie­dem lat; po raz pierw­szy, przez mgnie­nie oka, doświad­czy­łem potęgi tra­dy­cji, któ­rej czę­ścią mnie uczy­niono, i zaczą­łem rozu­mieć sens ducho­wych prak­tyk. Prak­tyka umoż­li­wiła Sam­te­nowi pogo­dze­nie się ze śmier­cią i pozwo­liła mu zrozu­mieć, że cier­pie­nie i ból mogą być eta­pem głę­bo­kiego, natu­ral­nego pro­cesu oczysz­cze­nia. Prak­tyka dała mojemu mistrzowi pełną wie­dzę o śmierci i pre­cy­zyjne metody, pozwa­la­jące prze­pro­wa­dzić przez pro­ces umie­ra­nia innych ludzi.

Po śmierci Sam­tena wyru­szy­li­śmy w trudną, trzy­mie­sięczną podróż do Lhasy, skąd piel­grzy­mo­wa­li­śmy dalej do świę­tych miejsc środ­ko­wego i połu­dnio­wego Tybetu. Miej­sca te zwią­zane są ze świę­tymi, kró­lami i uczo­nymi, któ­rzy, począw­szy od VII wieku, nie­śli nauki bud­dyj­skie do Tybetu. Mój mistrz był ema­na­cją wielu nauczy­cieli wszyst­kich tra­dy­cji, jego sława spra­wiała, że wszę­dzie witały nas tłumy.

Dla mnie wszystko to było ogrom­nie pod­nie­ca­jące i pozo­sta­wiło wiele cudow­nych wspo­mnień. Tybe­tań­czycy wstają wcze­śnie, by w pełni wyko­rzy­stać natu­ralne świa­tło. Uda­wa­li­śmy się na spo­czy­nek o zmierz­chu i wsta­wa­li­śmy przed świ­tem. Z pierw­szymi pro­mie­niami słońca ruszały w drogę obju­czone jaki. Zwi­jano obo­zo­wi­sko – na końcu kuch­nię i namiot mistrza. Przo­dem ruszał zwia­dowca, który wybie­rał miej­sce na następny popas. Zatrzy­my­wa­li­śmy się nań około połu­dnia i ponow­nie roz­bi­ja­li­śmy obo­zo­wi­sko. Uwiel­bia­łem sie­dzieć na brzegu rzeki i słu­chać szumu wody albo leżeć w namio­cie, wsłu­chu­jąc się w stu­kot desz­czu.

Nasza grupa była nie­wielka – w sumie jakieś trzy­dzie­ści namio­tów. Za dnia jecha­łem na zło­ta­wym koniu obok mego mistrza, który udzie­lał nam nauk, opo­wia­dał poucza­jące histo­rie, prak­ty­ko­wał i spe­cjal­nie dla mnie ukła­dał różne ćwi­cze­nia duchowe. Pew­nego dnia, kiedy zbli­ża­li­śmy się do brze­gów świę­tego jeziora Jam­drok Tso i w oddali migo­tały już jego tur­ku­sowe wody, zaczął umie­rać inny lama z naszej grupki – Lama Tse­ten.

Jego śmierć była dla mnie kolejną ważną lek­cją. Lama Tse­ten był nauczy­cie­lem ducho­wej żony mego mistrza, Khan­dro Tse­ring Cie­dryn. Wielu Tybe­tań­czy­ków uważa ją za naj­świet­niej­szą prak­ty­ku­jącą wśród kobiet, za ukry­tego mistrza. Dla mnie była uoso­bie­niem odda­nia, naucza­ją­cym poprzez pro­stotę swej dobroci i miło­ści. Tse­ten zawsze koja­rzył mi się z dziad­kiem. Miał ponad sześć­dzie­siąt lat, był wysoki, siwy, łagodny i deli­katny. Był też zaawan­so­wa­nym medy­tu­ją­cym i już samo prze­by­wa­nie z nim dawało mi poczu­cie spo­koju. Cza­sami besz­tał mnie i wtedy się go bałem, ale pozo­sta­wał ser­deczny nawet gdy się sro­żył. Jego śmierć była naprawdę nie­zwy­kła. Choć w pobliżu się klasz­tor, Tse­ten powie­dział, że nie chce tam jechać i zosta­wiać im zwłok do uprząt­nię­cia. Roz­bi­li­śmy więc obóz, jak zwy­kle usta­wia­jąc namioty w kole. Khan­dro opie­ko­wała się Lamą Tse­tenem. Byli­śmy w namio­cie we trójkę, kiedy nagle ją zawo­łał. Nazy­wał ją piesz­czo­tli­wie „A-mi”, co w dia­lek­cie z jego stron zna­czy „moje dziecko”.

– A-mi, podejdź tu – powie­dział miękko. – To już teraz. Nie mam dla cie­bie żad­nych rad. Nic dodać, nic ująć: jestem szczę­śliwy, patrząc na cie­bie. Służ na­dal swo­jemu mistrzowi.

Khan­dro natych­miast zerwała się do wyj­ścia, ale Tse­ten zła­pał ją za rękaw.

– Gdzie idziesz? – zapy­tał.

– Po Rin­po­czego – odparła.

Nie zawra­caj mu głowy. Nie trzeba – uśmiech­nął się. – Jeśli idzie o mistrza, odle­głość nie ist­nieje – odwró­cił głowę, spoj­rzał w niebo i umarł. Khan­dro uwol­niła rękę z jego uści­sku i pobie­gła po mistrza. A ja sie­dzia­łem tam, nie mogąc się poru­szyć.

Oszo­ło­miło mnie to, że czło­wiek sto­jący w obli­czu śmierci może być tak pewny. Lama Tse­ten mógł mieć u swego boku mistrza, który by mu pomógł – marze­nie wielu ludzi – ale nie potrze­bo­wał tego. Teraz rozu­miem dla­czego: urze­czy­wist­nił obec­ność mistrza w sobie samym. Dziam­jang Khjentse był z nim zawsze, w jego umy­śle i sercu; Tse­ten nie czuł się od niego oddzie­lony nawet przez moment.

Khan­dro pobie­gła po Dziam­janga Khjentse5. Ni­gdy nie zapo­mnę chwili, kiedy pochy­lił się, wcho­dząc do namiotu. Spoj­rzał na twarz Lamy Tse­tena i, patrząc mu badaw­czo w oczy, zaśmiał się cicho. Mistrz miał sła­bość do Tse­tena i zawsze nazy­wał go „La Gen”, „Sta­rym Lamą”.

– La Gen – powie­dział – nie pozo­sta­waj w tym sta­nie!

Dziś rozu­miem, że widział, iż Lama Tse­ten prak­ty­ko­wał pewną medy­ta­cję, pod­czas któ­rej łączy się naturę umy­słu z prze­strze­nią prawdy. Można w niej pozo­sta­wać wiele dni.

– La Gen, jeste­śmy piel­grzy­mami, w dro­dze. Nie mamy czasu, nie możemy tyle cze­kać. Chodź, popro­wa­dzę cię.

Patrzy­łem osłu­piały na roz­gry­wa­jącą się przede mną scenę i gdy­bym nie widział tego na wła­sne oczy, ni­gdy bym w to nie uwie­rzył. Lama Tse­ten ożył. Mistrz usiadł przy nim i popro­wa­dził go przez phoła, medy­ta­cję, słu­żącą kie­ro­wa­niu świa­do­mo­ścią tuż przed śmier­cią. Jest wiele metod jej prak­ty­ko­wa­nia. Ta, którą wybrał, koń­czyła się trzy­krot­nym wypo­wie­dze­niem gło­ski „A”. Kiedy mistrz wymó­wił „A” po raz pierw­szy, usły­sze­li­śmy, że Lama Tse­ten wtó­ruje mu gło­śno. Za dru­gim razem jego głos zmie­nił się w szept, za trze­cim – Lama Tse­ten mil­czał. Odszedł.

Śmierć Sam­tena uświa­do­miła mi cel ducho­wej prak­tyki, śmierć Lamy Tse­tena nauczyła mnie, że tacy medy­tu­jący jak on czę­sto przez całe życie ukry­wają swoje nie­zwy­kłe osią­gnię­cia. Fak­tycz­nie, wielu poka­zuje tylko raz: w chwili śmierci. Nawet jako dziecko widzia­łem ude­rza­jącą róż­nicę mię­dzy śmier­cią Sam­tena a śmier­cią Lamy Tse­tena i rozu­mia­łem, że była to róż­nica mię­dzy śmier­cią dobrego mni­cha, który wiele prak­ty­ko­wał, i śmier­cią medy­tu­ją­cego, który osią­gnął znacz­nie wyż­szy sto­pień ducho­wego urze­czy­wist­nie­nia. Sam­ten umie­rał zwy­czaj­nie, w bólu, mimo to z ufno­ścią i wiarą; śmierć Tse­tena była popi­sem ducho­wej bie­gło­ści.

Wkrótce po pogrze­bie Lamy Tse­tena ruszy­li­śmy do klasz­toru Jam­drok. Jak zwy­kle, spa­łem w pokoju mistrza. Pamię­tam, że tej nocy długo wpa­try­wa­łem się w migo­cące na ścia­nie cie­nie pło­my­ków maśla­nych lam­pek. Wszy­scy głę­boko spali, a ja pła­ka­łem do samego rana. Tej nocy zro­zu­mia­łem, że śmierć jest czymś praw­dzi­wym i że mnie też przyj­dzie kie­dyś umrzeć. I kiedy tak leża­łem, roz­my­śla­jąc o śmierci w ogóle i o swo­jej śmierci, z przej­mu­ją­cego smutku zaczęło powoli wyła­niać się poczu­cie akcep­ta­cji, a wraz z nim posta­no­wie­nie poświę­ce­nia życia prak­tyce ducho­wej.

Spo­tka­łem więc śmierć i to, co ze sobą nie­sie, bar­dzo wcze­śnie. Nie wyobra­ża­łem sobie nawet, ile jesz­cze róż­nych śmierci przede mną. Śmierć, którą była tra­giczna utrata mego kraju, Tybetu, po wkro­cze­niu Chiń­czy­ków. Śmierć, którą jest wygna­nie. Utrata wszyst­kiego, co posia­da­łem ja i moja rodzina, Lakar Tsang, która nale­żała do naj­bo­gat­szych w Tybe­cie. Od XIV wieku sły­nęła jako jeden z naj­więk­szych dobro­czyń­ców bud­dy­zmu, wspie­ra­jąc nauki Buddy i dzieło wiel­kich mistrzów6.

Jed­nak naj­bar­dziej przy­tła­cza­jąca śmierć miała dopiero nadejść – śmierć mojego mistrza, Dziam­janga Khjentse. Tra­cąc go, czu­łem się tak, jak­bym tra­cił grunt pod nogami. W 1959 roku – w roku upadku Tybetu. Dla Tybe­tań­czy­ków śmierć mego mistrza była dru­gim tra­gicz­nym cio­sem. Dla Tybetu ozna­czała koniec epoki.

Śmierć we współczesnym świecie

Kiedy przy­by­łem na Zachód, zaszo­ko­wała mnie róż­nica w posta­wach wobec śmierci – mię­dzy tą, w któ­rej wzra­sta­łem, a tą, którą ujrza­łem tutaj. Mimo wiel­kich osią­gnięć tech­nicz­nych współ­cze­sne spo­łe­czeń­stwo zachod­nie w ogóle nie rozu­mie śmierci i nie wie, co dzieje się pod­czas pro­cesu umie­ra­nia i po nim.

Prze­ko­na­łem się, że ludzi uczy się tu zaprze­czać śmierci, że uczy się ich, iż jest ona jedy­nie uni­ce­stwie­niem i stratą. Więk­sza część ludz­ko­ści żyje więc zaprze­cza­jąc śmierci albo jest nią prze­ra­żona. Nawet mówie­nie o śmierci uważa się za chore; wielu ludzi sądzi, że samo wypo­wie­dze­nie słowa „śmierć” może ją spro­wa­dzić. Inni z kolei patrzą na śmierć z naiwną, bez­myślną pogodą, sądząc, nie wie­dzieć czemu, że w ich wypadku wszystko dobrze się skoń­czy i że nie ma się czego oba­wiać. Kiedy o nich myślę, przy­po­mi­nają mi się słowa pew­nego tybe­tań­skiego mistrza: „Ludzie czę­sto popeł­niają błąd, lek­ce­wa­żąc śmierć. Myślą: »Cóż, wszy­scy umie­rają. To nor­malne, nie ma w tym nic strasz­nego. Nic mi nie będzie«. To ładna teo­ria. Dopóki nie zacznie się umie­rać”7.

Pierwsi uwa­żają śmierć za coś, przed czym należy ucie­kać; dru­dzy sądzą, że nie ma się czym mar­twić, bo śmierć zadba o sie­bie sama. I jedni, i dru­dzy są bar­dzo daleko od zro­zu­mie­nia praw­dzi­wego zna­cze­nia śmierci.

Wszyst­kie wiel­kie duchowe tra­dy­cje świata, w tym oczy­wi­ście i chrze­ści­jań­ska, mówią nam wyraź­nie, że śmierć nie jest koń­cem. Wszyst­kie prze­ka­zują wizję przy­szłego życia, które nadaje święte zna­cze­nie życiu, jakie pro­wa­dzimy teraz. Mimo to współ­cze­sny świat jest duchową pusty­nią, któ­rej więk­szość miesz­kań­ców wie­rzy, że poza tym życiem nie ist­nieje nic. Więk­szość ludzi, nie­ma­jąca praw­dzi­wej wiary w życie poza­gro­bowe, wie­dzie egzy­sten­cję pozba­wioną naj­głęb­szego zna­cze­nia.

Uświa­do­mi­łem sobie, że zgubne efekty zaprze­cza­nia śmierci doty­kają nie tylko jed­no­stek: wywie­rają wpływ na całą pla­netę. Współ­cze­snym ludziom, głę­boko wie­rzą­cym, że nie ma nic poza tym życiem, brak szer­szej per­spek­tywy. Nic nie powstrzy­muje ich więc przed plą­dro­wa­niem naszej pla­nety dla doraź­nych celów, przed ego­istycz­nym postę­po­wa­niem, które może kie­dyś oka­zać się zgubne. Ilu jesz­cze ostrze­żeń potrze­bu­jemy, choćby takich jak to, wypo­wie­dziane przez byłego mini­stra śro­do­wi­ska Bra­zy­lii, odpo­wie­dzial­nego za pusz­czę ama­zoń­ską?

Współ­cze­sne spo­łe­czeń­stwo prze­my­słowe to fana­tyczna reli­gia. Nisz­czymy i zatru­wamy wszyst­kie eko­sys­temy naszej pla­nety. Pod­pi­su­jemy weksle, któ­rych nasze dzieci nie będą w sta­nie spła­cić (…) Zacho­wu­jemy się tak, jak­by­śmy byli ostat­nim poko­le­niem na tej pla­ne­cie. Jeśli nie zajdą rady­kalne zmiany w naszych ser­cach i umy­słach, jeżeli nasze poglądy zasad­ni­czo się nie zmie­nią, to Zie­mia skoń­czy jak Wenus: wypa­lona i mar­twa8.

Strach przed śmier­cią i nie­świa­do­mość życia po śmierci są pali­wem owych znisz­czeń, które zagra­żają wszel­kiemu życiu. Czyż nie powinno nas więc nie­po­koić to, że ludzi nie uczy się, czym jest śmierć? Że nie uczy się ich umie­rać? Że nie daje się im żad­nej nadziei na życie po tym życiu, że nie mówi się im, co czeka ich po śmierci? Czyż to nie iro­niczne, że mło­dych ludzi uczy się na tak wyso­kim pozio­mie o wszyst­kim, z wyjąt­kiem tego, co kryje klucz do sensu życia i być może naszego prze­trwa­nia?

Zawsze intry­go­wało mnie to, że pewni bud­dyj­scy mistrzo­wie, któ­rych dane mi było znać, zada­wali ludziom przy­cho­dzą­cym do nich po nauki jedno pro­ste pyta­nie: „Czy wie­rzysz w jakieś życie po tym życiu?”. Nie pytali o wiarę w filo­zo­ficzną tezę, lecz o praw­dziwe, głę­bo­kie prze­ko­na­nie. Mistrz wie, że ludzie wie­rzący w życie poza­gro­bowe patrzą na świat ina­czej, mają poczu­cie oso­bi­stej odpo­wie­dzial­no­ści i moral­no­ści. Mistrzo­wie musieli podej­rze­wać, że ludzie, któ­rzy nie wie­rzą w życie poza­gro­bowe, stwo­rzą spo­łe­czeń­stwo zorien­to­wane na osią­ga­nie doraź­nych celów i nie­za­przą­ta­jące sobie głowy kon­se­kwen­cjami wła­snych czy­nów. Może wła­śnie dla­tego stwo­rzy­li­śmy ów bru­talny świat, w któ­rym teraz żyjemy; świat pozba­wiony nie­mal praw­dziwego współ­czu­cia?

Cza­sami myślę, że naj­za­moż­niej­sze i naj­po­tęż­niej­sze kraje przy­po­mi­nają świat bogów, opi­sy­wany w trak­ta­tach bud­dyj­skich. Bogo­wie pła­wią się w bajecz­nym luk­su­sie i delek­tują wszel­kimi roz­ko­szami, nie poświę­ca­jąc nawet jed­nej myśli ducho­wym aspek­tom życia. Wszystko wydaje się dosko­nałe, dopóki nagłe oznaki roz­kładu nie zaczną zwia­sto­wać zbli­ża­ją­cej się śmierci. Żony i kochanki odcho­dzą w popło­chu. Rzu­cają z oddali kwiaty, nie­pew­nie modląc się o to, by umie­ra­jący ponow­nie odro­dził się jako bóg. Wspo­mnie­nia o ula­tu­ją­cym szczę­ściu i roz­ko­szy nie mogą ochro­nić go przed zbli­ża­ją­cym się nie­uchron­nie cier­pie­niem – potę­gują tylko przej­mu­jący ból. Bogo­wie umie­rają w samot­no­ści i roz­pa­czy. Los bogów przy­po­mina mi o tym, jak trak­tuje się dziś sta­rych, cho­rych i umie­ra­jących. Nasze spo­łe­czeń­stwo opę­tane jest mło­do­ścią, sek­sem i siłą; sta­ro­ści i roz­kładu uni­kamy jak ognia. Czy to nie prze­ra­ża­jące, że ludzi za sta­rych, by pra­co­wać, uwa­żamy za bez­u­ży­tecz­nych i trak­tujemy jak odpadki? Czy to nie wstrzą­sa­jące, że wtrą­camy ich do domów star­ców, gdzie umie­rają samotni i porzu­ceni?

Może powin­ni­śmy wresz­cie przyj­rzeć się temu, jak trak­tu­jemy cier­pią­cych na śmier­telne cho­roby, takie jak AIDS czy rak? Zna­łem wielu ludzi, któ­rzy umarli na AIDS. Nawet przy­ja­ciele trak­to­wali ich jak wyrzut­ków. Napięt­no­wa­nym cho­robą pozo­sta­wała tylko roz­pacz. Zaczy­nali czuć, że ich życie jest obrzy­dliwe i odra­ża­jące, a w oczach świata – już skoń­czone.

Nawet gdy umiera ktoś bli­ski i kochany, czę­sto odkry­wamy, że nie mamy poję­cia, jak mu pomóc. A kiedy już jest mar­twy, nikt nie zachęca nas do zadumy nad jego losem, nad tym, co się z nim sta­nie, i nad tym, jak mogli­by­śmy mu pomóc. Prawdę mówiąc, ryzy­kowne jest już sfor­mu­ło­wa­nie takich pytań – mogą one zostać uznane za bez­sen­sowne i śmieszne.

Wszystko to poka­zuje nam, dobit­nie i bole­śnie, że bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek potrze­bu­jemy zasad­ni­czej zmiany w naszym nasta­wie­niu wobec śmierci i umie­ra­nia.

Na szczę­ście zaczyna się to zmie­niać. Na przy­kład wspa­niałą opiekę – zarówno prak­tyczną, jak i emo­cjo­nalną – zapew­niają hospi­cja. A jed­nak to zbyt mało: umie­ra­jący potrze­bują nie tylko miło­ści i tro­ski, lecz cze­goś znacz­nie głęb­szego. Potrze­bują odkry­cia praw­dzi­wego zna­cze­nia śmierci. I życia. Jak bez tego możemy dać im praw­dziwe pocie­sze­nie? Umie­ra­ją­cym potrzebna jest więc rów­nież pomoc duchowa, bo tylko wie­dza duchowa pozwala sta­nąć oko w oko ze śmier­cią i tylko ona pozwala śmierć zro­zu­mieć.

Poczu­łem się pod­nie­siony na duchu, kiedy w ostat­nich latach pio­nie­rzy, tacy jak Eli­sa­beth Kübler-Ross i Ray­mond Moody, pod­jęli na Zacho­dzie temat śmierci i umie­ra­nia. Ana­li­zu­jąc naszą opiekę nad umie­ra­ją­cymi, Eli­sa­beth Kübler-Ross poka­zała, że bez­in­te­re­sowna miłość i bar­dziej prze­bu­dzona postawa mogą uczy­nić śmierć spo­koj­nym, wręcz prze­obra­ża­ją­cym czło­wieka doświad­cze­niem. Naukowe bada­nia wielu aspek­tów pro­cesu umie­ra­nia, które zapo­cząt­ko­wała odważna praca Ray­monda Moody’ego, dały ludz­ko­ści praw­dziwą nadzieję, że życie nie koń­czy się wraz ze śmier­cią, że rze­czy­wi­ście ist­nieje „życie po życiu”.

Nie­stety, nie­któ­rzy nie zro­zu­mieli zna­cze­nia tych odkryć. Sły­sza­łem o tra­gicz­nych samo­bój­stwach mło­dych ludzi, któ­rym wyda­wało się, że śmierć jest piękna i pozwala uciec od roz­cza­ro­wań, jakie nie­sie ze sobą życie. Ale i strach, i glo­ry­fi­ka­cja bana­li­zują śmierć. Roz­pacz i eufo­ria są tu tak samo nie­wła­ściwe. Śmierć nie jest ani przy­gnę­bia­jąca, ani pod­nie­ca­jąca – śmierć jest po pro­stu fak­tem.

To bar­dzo smutne, że więk­szość z nas zaczyna doce­niać życie dopiero umie­ra­jąc. Czę­sto wspo­mi­nam słowa wiel­kiego bud­dyj­skiego mistrza Pad­ma­sam­bhawy: „Ci, któ­rzy wie­rzą, że mają mnó­stwo czasu, są gotowi dopiero w chwili śmierci. A wtedy drę­czy ich żal. Czyż nie jest za późno na coś innego?”. Więk­szość ludzi umiera nie­przy­go­to­wana na śmierć, tak jak żyła nie­przy­go­to­wana do życia. Trudno o bar­dziej przy­gnę­bia­jącą reflek­sję o współ­cze­snym świe­cie.

Podróż przez życie i śmierć

Budda w swej mądro­ści mówi, że naprawdę możemy wyko­rzy­stać to życie na przy­go­to­wa­nie do śmierci. Nie musimy cze­kać na bole­sną śmierć kogoś bli­skiego czy na śmier­telną cho­robę, które zmu­szą nas do przyj­rze­nia się wła­snemu życiu. Nie jeste­śmy też ska­zani na wędro­wa­nie z pustymi rękoma na spo­tka­nie z nie­zna­nym. Możemy zacząć już teraz szu­kać sensu swego życia. Każdą chwilę możemy uczy­nić szansą na zmianę i przy­go­to­wa­nie – szczere, pre­cy­zyjne i spo­kojne – do spo­tka­nia ze śmier­cią i z wiecz­no­ścią. W bud­dy­zmie życie i śmierć postrzega się jako całość, w któ­rej śmierć jest począt­kiem kolej­nego roz­działu życia. Śmierć jest zwier­cia­dłem, w któ­rym odbija się całe zna­cze­nie naszej egzy­sten­cji.

To główny pogląd nauk naj­star­szej szkoły bud­dy­zmu tybe­tań­skiego. Wielu z was sły­szało o Tybe­tań­skiej księ­dze umar­łych. W tej książce chciał­bym wyja­śnić i roz­wi­nąć Tybe­tań­ską księgę umar­łych – zająć się nie tylko śmier­cią, ale i życiem, przed­sta­wić wszyst­kie nauki, któ­rych Księga umar­łych jest jedy­nie czę­ścią. W tych cudow­nych naukach całe życie i śmierć przed­sta­wia się jako sze­reg bez­u­stan­nie zmie­nia­ją­cych się przej­ścio­wych rze­czy­wi­sto­ści, zwa­nych bardo. Sło­wem bardo okre­śla się zwy­kle okres przej­ściowy pomię­dzy śmier­cią i odro­dze­niem, fak­tycz­nie jed­nak owe bardo poja­wiają się nie­ustan­nie – zarówno w życiu, jak i pod­czas śmierci, i stwa­rzają oko­licz­no­ści uła­twia­jące osią­gnię­cie wyzwo­le­nia, Prze­bu­dze­nia.

Owe bardo sprzy­jają osią­gnię­ciu wyzwo­le­nia, gdyż, jak mówią nauki, są chwi­lami o wiel­kim poten­cjale. Wszystko, co wów­czas robimy, jest rze­czy­wi­ście brze­mienne w skutki. Porów­nał­bym bardo do momentu sta­nię­cia nad prze­pa­ścią – taką chwilą jest na przy­kład wpro­wa­dze­nie ucznia przez mistrza w naj­głęb­szą, pier­wotną naturę umy­słu. A naj­więk­szy poten­cjał ma moment śmierci.

Według nauk bud­dy­zmu tybe­tań­skiego naszą egzy­sten­cję podzie­lić można na cztery bez­u­stan­nie powią­zane ze sobą rze­czy­wi­sto­ści: 1) życie, 2) umie­ra­nie i śmierć, 3) [okres] po śmierci, 4) odro­dze­nie. Nazywa się je czte­rema bardo: 1) natu­ral­nym bardo tego życia, 2) bole­snym bardo umie­ra­nia, 3) świe­tli­stym bardo dhar­maty, 4) kar­micz­nym bardo sta­wa­nia się.

Z uwagi na obszer­ność nauk o bardo książce tej nadano taką, a nie inną formę. Popro­wa­dzi was ona, krok po kroku, przez stop­niowo wyła­nia­jącą się wizję podróży przez życie i śmierć. Roz­pocz­nie ją z koniecz­no­ści reflek­sja o zna­cze­niu śmierci i wielu obli­czach prawdy o nie­trwa­ło­ści docze­snej egzy­sten­cji, mająca zachę­cić nas do peł­nego wyko­rzy­sta­nia tego życia, dopóki jest na to czas. Jeśli tak się sta­nie, umrzemy bez żalu, nie obwi­nia­jąc się o zmar­no­wa­nie tego życia. Jak powie­dział słynny poeta i święty, Mila­repa: „Moja reli­gia – to żyć i umie­rać bez żalu”.

Kon­tem­pla­cja nad świę­tym posła­niem nie­trwa­ło­ści i śmierci pro­wa­dzi do serca pra­daw­nych, nie­zwy­kle sku­tecz­nych nauk tybe­tań­skich: do wpro­wa­dze­nia w praw­dziwą „naturę umy­słu”. Urze­czy­wist­nie­nie owej natury, którą może­cie nazwać naszą naj­głęb­szą istotą, tej prawdy, któ­rej wszy­scy szu­kamy, jest klu­czem do zro­zu­mie­nia życia i śmierci. W chwili śmierci bowiem umiera nasz zwy­kły umysł i zwo­dzące go ilu­zje, a powstała szcze­lina odsła­nia nie­zmie­rzoną, podobną niebu naturę naszego umy­słu. Praw­dziwa natura umy­słu jest tłem całego życia i śmierci – jak niebo spo­wi­ja­jące sobą wszech­świat.

Nauki mówią wyraź­nie: jeśli wszyst­kim, co wiemy o umy­śle, jest ten jego aspekt, który roz­wiewa się w chwili śmierci, to nie dowiemy się, co trwa, nie poznamy nowych wymia­rów głęb­szej rze­czy­wi­sto­ści natury umy­słu. Sprawą naj­wyż­szej wagi jest więc pozna­nie natury naszego umy­słu, póki żyjemy. Tylko wtedy będziemy naprawdę przy­go­to­wani na jej spon­ta­niczne odsło­nię­cie się w chwili śmierci, tylko wtedy będziemy mogli roz­po­znać ją „tak natu­ral­nie – mówi tekst – jak dziecko bie­gnące w ramiona matki” i pozo­sta­jąc w tym sta­nie, osią­gnąć osta­tecz­nie wyzwo­le­nie.

Opis natury umy­słu nie­uchron­nie prze­ra­dza się we wska­zówki doty­czące medy­ta­cji, gdyż medy­ta­cja jest jedyną metodą pozwa­la­jącą na wie­lo­krotne odsła­nia­nie i stop­niowe urze­czy­wist­nia­nie natury umy­słu. Przed­sta­wione zostaną tu więc wyja­śnie­nia na temat natury roz­woju, odro­dze­nia i karmy, by umoż­li­wić czy­tel­ni­kowi pozna­nie peł­nego zna­cze­nia i kon­tek­stu naszej drogi przez życie i śmierć.

Zapo­zna­nie się ze wspo­mnia­nymi zagad­nie­niami umoż­liwi przej­ście do głów­nego tematu tej książki: wyczer­pu­ją­cego, opar­tego na wielu źró­dłach opisu czte­rech bardo i wszyst­kich eta­pów pro­cesu umie­ra­nia i śmierci. Instruk­cje, prak­tyczne rady i opisy ducho­wych prak­tyk są bar­dzo szcze­gó­łowe – mają one przy­nieść poży­tek nam samym i innym: za życia, w chwili śmierci i po niej. Na koniec powiemy, w jaki spo­sób nauki o bardo mogą pomóc nam zro­zu­mieć naj­głęb­szą naturę ludz­kiego umy­słu. I wszech­świata.

Ucznio­wie czę­sto pytają mnie, skąd wiemy o tych bardo, skąd bie­rze się ta zdu­mie­wa­jąca pre­cy­zja nauk o bardo i nie­sa­mo­wita zna­jo­mość wszyst­kich eta­pów pro­cesu umie­ra­nia, śmierci i odro­dze­nia. Odpo­wiedź może być począt­kowo nie­zro­zu­miała dla wielu czy­tel­ni­ków, gdyż na Zacho­dzie poję­cie umy­słu jest nie­zwy­kle wąskie. Mimo prze­łomu, który doko­nał się w ostat­nich latach, zwłasz­cza w bada­niach nad związ­kami umy­słu z cia­łem i psy­cho­lo­gii trans­per­so­nal­nej, więk­szość uczo­nych na­dal spro­wa­dza umysł do pro­ce­sów fizycz­nych zacho­dzą­cych w mózgu – wbrew świa­dec­twom i tysiąc­let­nim doświad­cze­niom misty­ków i medy­tu­ją­cych wszyst­kich reli­gii.

Na jakich więc źró­dłach, na jakich auto­ry­te­tach można oprzeć pracę taką jak ta? „Wewnętrzne nauki” bud­dy­zmu, jak ujął to pewien ame­ry­kań­ski uczony, opie­rają się na „grun­tow­nej i wszech­stron­nej zna­jo­mo­ści rze­czy­wi­sto­ści, na głę­bo­kim zro­zu­mie­niu sie­bie i oto­cze­nia – to jest: na peł­nym Prze­bu­dze­niu Buddy”9. Źró­dłem nauk o bardo jest prze­bu­dzony umysł, w pełni prze­bu­dzony umysł Buddy – któ­rego doświad­czyli, który obja­śniali i prze­ka­zy­wali swym uczniom nie­zli­czeni mistrzo­wie, począw­szy od Pier­wot­nego Buddy. Ich dokładne, dro­bia­zgowe – można by powie­dzieć: nie­mal naukowe – bada­nia i opisy doko­ny­wa­nych przez całe wieki odkryć na temat umy­słu, dają nam, naj­peł­niej­szy z moż­li­wych, obraz życia i śmierci. Ten wła­śnie pełny obraz sta­ram się, natchniony przez Dziam­janga Khjentse i innych wiel­kich mistrzów, prze­ka­zać po raz pierw­szy zachod­niemu czy­tel­ni­kowi.

Przez wiele lat kon­tem­pla­cji, naucza­nia i prak­tyki, szu­ka­jąc odpo­wie­dzi na różne pyta­nia u mych nauczy­cieli, pisa­łem Tybe­tań­ską księgę życia i umie­ra­nia – kwin­te­sen­cję naj­głęb­szych nauk i rad moich wszyst­kich mistrzów – by stała się nową Tybe­tań­ską księgą umar­łych i Tybe­tań­ską księgą życia. Chciał­bym, by była pod­ręcz­ni­kiem, prze­wod­ni­kiem, infor­ma­to­rem i źró­dłem ducho­wej inspi­ra­cji. Uwa­żam, że tylko wie­lo­krotna lek­tura umoż­li­wia odsło­nię­cie wielu pozio­mów jej zna­cze­nia. Prze­ko­na­cie się, że im dłu­żej będzie­cie z niej korzy­stać, tym głę­biej odczu­je­cie ukryte w niej impli­ka­cje i zda­cie sobie sprawę z głębi mądro­ści, którą prze­ka­zują wam te nauki.

Nauki bardo uka­zują nam dokład­nie, co się sta­nie, jeżeli przy­go­tu­jemy się do śmierci, i co się sta­nie, jeśli się do niej nie przy­go­tu­jemy. Trudno o prost­szy wybór. Jeżeli nie zaak­cep­tu­jemy śmierci teraz, gdy jesz­cze żyjemy, będziemy za to pła­cić przez całe życie, w chwili śmierci i po niej. Skutki odrzu­ce­nia śmierci znisz­czą i to życie, i następne. Nie będziemy w sta­nie prze­żyć naszego życia w pełni – pozosta­niemy uwię­zieni w tym aspek­cie sie­bie, który musi umrzeć. Nie­świa­do­mość ta ograbi nas z fun­da­mentu podróży do Prze­bu­dze­nia: będzie bez końca wię­zić w pułapce świata ilu­zji, nie­kon­tro­lo­wa­nego cyklu naro­dzin i śmierci, oce­anu cier­pie­nia, który bud­dy­ści nazy­wają sam­sarą10. Naj­waż­niej­sze prze­sła­nie nauk bud­dyj­skich mówi, że jeśli jeste­śmy przy­go­to­wani, to zarówno życie, jak i śmierć niosą ze sobą wielką nadzieję. Nauki te odkry­wają przed nami szansę na zdo­by­cie zdu­mie­wa­ją­cej, nie­ogra­ni­czo­nej wol­no­ści, która pozwoli nam wybrać śmierć i naro­dziny. Dla kogoś, kto przy­go­to­wy­wał się i prak­ty­ko­wał, śmierć jest nie klę­ską, a trium­fem – uko­ro­no­wa­niem, naj­wspa­nial­szą chwilą życia.

Rozdział 2. Nietrwałość

2.

Nie­trwa­łość

Niema miej­sca z któ­re­goby nie mogła wyjść ku nam; możemy krę­cić bez prze­rwy głową, to tu to tam, jakoby w podej­rza­nej oko­licy (…) w jaki­bądź spo­sób moż­naby zna­leźć ochronę od cio­sów, choćby pod skórą cie­lę­cia, nie ja z pew­no­ścią będę się przed tem wzdra­gał. Wystar­cza mi prze­żyć życie bez tro­ski; rad chwy­tam się naj­lżej­szej drogi jaką zdo­łam wyszu­kać, by nawet naj­mniej chlub­nej i przy­kład­nej (…) Ale sza­leń­stwem jest mnie­mać, iż tą drogą doj­dzie się do celu. Idą, kręcą się, drepcą, tań­czą; o śmierci ani sły­chu: wszystko to bar­dzo pięk­nie; ale zato kiedy przyj­dzie albo do nich, albo do ich żon, dzieci i przy­ja­ciół, zaska­ku­jąc ich znie­nacka i chył­kiem, cóż za cier­pie­nia, krzyki, co za sza­leń­stwo, jakie roz­pa­cze! (…) Aby zaś, na począ­tek, odjąć jej naj­więk­szą prze­wagę nad nami, obierzmy drogę zgoła prze­ciwną owej pospo­li­tej; odej­mijmy śmierci dziw­ność; obcujmy z nią, przy­wyk­nijmy do niej; hodujmy ją w myśli jako nie­ustanną towa­rzyszkę, w każ­dej chwili przed­sta­wiajmy ją wyobraźni, i pod wsze­laką posta­cią (…) Nie­wia­domo, gdzie śmierć na nas czeka: ocze­kuj­myż jej wszę­dzie. Roz­my­śla­nie o śmierci jest roz­my­śla­niem o wol­no­ści: kto się nauczył umie­rać, oduczył się słu­żyć. Niema żad­nego zła w życiu dla tego kto dobrze pojął iż utrata życia nie jest złem: umieć umrzeć, wyzwala nas z wszel­kiej nie­woli i przy­musu1112.

Mon­ta­igne

Dla­czego tak trudno ćwi­czyć się w umie­ra­niu i w wol­no­ści? I dla­czego tak boimy się śmierci, że sta­ramy się nawet na nią nie patrzeć? Gdzieś w środku, głę­boko, wiemy, że nie zdo­łamy unik­nąć kon­fron­ta­cji ze śmier­cią. Wiemy, że, jak ujął to Mila­repa, „to coś, co nazy­wamy zwło­kami i czego tak bar­dzo się boimy, żyje z nami tu i teraz”. Im dłu­żej odsu­wamy kon­fron­ta­cję ze śmier­cią, im bar­dziej sta­ramy się ją igno­ro­wać, tym więk­szy staje się prze­śla­du­jący nas strach i nie­pew­ność. Sta­ra­jąc się uciec przed tym stra­chem, powo­du­jemy, że nabiera on iście mon­stru­al­nych roz­mia­rów. Śmierć jest wielką tajem­nicą, ale możemy o niej powie­dzieć dwie rze­czy: z pew­no­ścią umrzemy – nie wiemy tylko, kiedy i jak. Jedyna pew­ność, jaką mamy, to niepew­ność godziny naszej śmierci, z czego korzy­stamy skwa­pli­wie, wykrę­ca­jąc się od bez­po­śred­niej kon­fron­ta­cji z tym fak­tem. Postę­pu­jemy jak dzieci, które, bawiąc się w cho­wa­nego, zakry­wają oczy i myślą, że nikt ich nie widzi.

Dla­czego żyjemy w stra­chu przed śmier­cią? Ponie­waż instynk­tow­nie pra­gniemy żyć, żyć bez końca, a śmierć kła­dzie okrutny kres wszyst­kiemu, co znamy. Czu­jemy, że kiedy nadej­dzie, pogrą­żymy się w czymś abso­lut­nie obcym lub sta­niemy się kimś zupeł­nie innym. Wyobra­żamy sobie, że znaj­dziemy się, zagu­bieni i oszo­ło­mieni, w prze­ra­ża­jąco nie­zna­nym świe­cie. Wyobra­żamy sobie, że wędru­jemy, samotni, drę­czeni nie­po­ko­jem, przez obcy kraj, nie zna­jąc terenu ani języka, bez pie­nię­dzy, bez kon­tak­tów, bez pasz­portu, bez przy­ja­ciół…

Być może naj­głęb­szą przy­czyną naszego stra­chu przed śmier­cią jest to, że nie wiemy, kim jeste­śmy. Wie­rzymy w oso­bi­stą, jedyną w swoim rodzaju, odrębną toż­sa­mość – jeśli jed­nak odwa­żymy się ją prze­ana­li­zo­wać, odkry­jemy, że jest ona uza­leż­niona od nie­zli­czo­nych rze­czy: od naszego imie­nia, naszej „bio­gra­fii”, naszych part­ne­rów, rodziny, domu, pracy, przy­ja­ciół, kart kre­dy­to­wych… Na tej kru­chej, prze­mi­ja­ją­cej pod­sta­wie sta­ramy się oprzeć wła­sne poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Czy będziemy mieć poję­cie o tym, kim jeste­śmy, kiedy wszystko, co składa się na ów fun­da­ment, zosta­nie nam ode­brane? Bez tych zna­jo­mych pod­pó­rek sta­niemy oko w oko z samym sobą – z osobą, któ­rej nie znamy, z nie­po­ko­ją­cym obcym, z któ­rym żyli­śmy przez cały czas i któ­rego ni­gdy tak naprawdę nie chcie­li­śmy spo­tkać. Czy nie po to, by unik­nąć spo­tka­nia z nim, sta­ra­li­śmy się wypeł­nić każdą chwilę hała­sem i aktyw­no­ścią, choćby nudną i banalną? I czyż nie wska­zuje to na coś tra­gicz­nego w naszym spo­so­bie życia? Żyjemy pod przy­braną toż­sa­mo­ścią w świe­cie z neu­ro­tycz­nej bajki, mają­cym tyle wspól­nego z rze­czywistością, co zupa „żół­wi­cie­lęca” [zupa na kościach uda­jąca zupę żół­wiową] z Ali­cji w kra­inie cza­rów. Zahip­no­ty­zo­wani dresz­czem budo­wa­nia, wznie­śli­śmy domy naszych egzy­sten­cji na pia­sku. Świat wydaje się cudow­nie prze­ko­nu­jący, dopóki śmierć nie roz­wieje tej ilu­zji i nie wypę­dzi nas z kry­jó­wek. Co się z nami wtedy sta­nie, jeżeli nie wpad­niemy na trop jakiejś głęb­szej rze­czy­wi­sto­ści? Umie­ra­jąc, zosta­wiamy za sobą wszystko – zwłasz­cza to ciało, które tak pie­lę­gno­wa­li­śmy, któ­remu ślepo ufa­li­śmy i które z takim tru­dem sta­ra­li­śmy się utrzy­mać przy życiu. Ale i na umy­śle nie możemy pole­gać bar­dziej niż na ciele. Po pro­stu wej­rzyj­cie w swój umysł i poob­ser­wuj­cie go przez parę minut. Prze­ko­na­cie się, że zacho­wuje się jak pchła, bez prze­rwy ska­cząc w tę i z powro­tem. Prze­ko­na­cie się, że myśli poja­wiają się bez żad­nego powodu, bez żad­nego związku. Porwani cha­osem chwili, jeste­śmy ofia­rami zmien­no­ści naszych umy­słów. Jeśli to jedyny znany nam stan świa­do­mo­ści, licze­nie na umysł w momen­cie śmierci jest absur­dal­nie ryzy­kowne.

Wielkie oszustwo

Naro­dziny czło­wieka są naro­dzi­nami jego smutku. Im dłu­żej żyje, tym robi się głup­szy, gdyż pra­gnie­nie unik­nię­cia nie­uchron­nej śmierci doku­cza mu coraz bar­dziej. Jakież to gorz­kie! Żyje nie­osią­gal­nym! Pra­gnie­nie prze­trwa­nia w przy­szło­ści czyni go nie­zdol­nym do życia w teraź­niej­szo­ści.

Czu­ang-tsy

Po śmierci mego mistrza mia­łem szczę­ście nawią­zać bli­ski kon­takt z Dudzio­mem Rin­po­czem, jed­nym z naj­więk­szych mistrzów medy­ta­cji, misty­ków i jogi­nów naszych cza­sów. Pew­nego razu Rin­po­cze i jego żona jechali samo­cho­dem przez Fran­cję, podzi­wia­jąc uro­cze kra­jo­brazy. Kiedy mijali roz­le­gły cmen­tarz, świeżo poma­lo­wany i obsa­dzony kwia­tami, żona Dudzioma Rin­po­czego powie­działa:

– Spójrz, Rin­po­cze, na Zacho­dzie wszystko jest takie czy­ste i schludne. Nawet miej­sca, w któ­rych trzy­mają zwłoki, są tu nie­ska­zi­tel­nie czy­ste. Na Wscho­dzie trudno by było zna­leźć tak wysprzą­tane miesz­ka­nie.

– O tak, masz rację – odpo­wie­dział Rin­po­cze. – To taki cywi­li­zo­wany kraj. Budują cudowne domy dla zwłok. Musia­łaś zauwa­żyć, że mają też fan­ta­styczne domy dla żyją­cych zwłok?

Ile­kroć przy­po­mi­nam sobie tę histo­rię, myślę o tym, jak puste i płyt­kie może być życie oparte na fał­szy­wej wie­rze w cią­głość i trwa­łość. Jeżeli tak żyjemy, sta­jemy się nie­świa­do­mymi, żywymi zwło­kami, o któ­rych mówił Dudziom Rin­po­cze.

I więk­szość z nas tak wła­śnie żyje: zgod­nie z przy­go­to­wa­nym z góry pla­nem. Mło­dość mija nam na zdo­by­wa­niu wykształ­ce­nia. Potem szu­kamy pracy, spo­ty­kamy kogoś, pobie­ramy się i rodzą się dzieci. Kupu­jemy dom, sta­ramy się osią­gnąć suk­ces, pró­bu­jemy ziścić marze­nia, takie jak domek let­ni­skowy i drugi samo­chód. Wyjeż­dżamy na waka­cje z przy­ja­ciółmi. Pla­nu­jemy sobie eme­ry­turę. Naj­więk­sze dyle­maty, przed jakimi stają nie­któ­rzy z nas, to pyta­nie, gdzie spę­dzić waka­cje i kogo zapro­sić na Boże Naro­dze­nie. Nasze życie jest mono­tonne, błahe i nudne, zmar­no­wane w pogoni za bana­łem, gdyż nic lep­szego zdaje się nie przy­cho­dzić nam do głowy.

Żyjemy w takiej gorączce, że ostat­nią rze­czą, na jaką mamy czas, jest myśle­nie o śmierci. Tłu­mimy ukryty lęk przed nie­trwa­ło­ścią, ota­cza­jąc się kolej­nymi przed­mio­tami, kolej­nymi wygo­dami i luk­su­sami po to tylko, by odkryć, że jeste­śmy ich nie­wol­ni­kami. Utrzy­my­wa­nie ich pochła­nia nasz cały czas i całą ener­gię. Wkrótce jedy­nym celem naszego życia staje się chro­nie­nie tego, co dotych­czas zgro­ma­dzi­li­śmy. Kiedy zacho­dzi zmiana, znaj­du­jemy naj­prost­sze, zgrabne, pro­wi­zo­ryczne roz­wią­za­nie. I tak toczy się życie, dopóki poważna cho­roba lub kata­strofa nie wyrwie nas z letargu i odrę­twie­nia.

Nie poświę­camy też wiele czasu na myśle­nie o tym życiu. Spójrz­cie na ludzi, któ­rzy pra­co­wali całymi latami i musieli przejść na eme­ry­turę po to tylko, by prze­ko­nać się, że sto­jąc na progu sta­ro­ści i śmierci, nie mają co ze sobą zro­bić. Jakby na prze­kór całej tej papla­ni­nie o prak­tycz­no­ści, na Zacho­dzie czę­sto ozna­cza ona ciem­notę i ego­istyczną mio­pię. Krót­ko­wzroczne sku­pie­nie się na tym życiu, i tylko tym życiu, jest wiel­kim oszu­stwem, przy­czyną ponu­rego, nisz­czy­ciel­skiego mate­ria­li­zmu współ­cze­snego świata. Nikt nie mówi o śmierci i o życiu po niej, ponie­waż ludziom każe się wie­rzyć, że mogłoby to prze­szko­dzić tak zwa­nemu „postę­powi” na świe­cie.

Jeśli jed­nak naszym naj­więk­szym pra­gnie­niem jest naprawdę żyć, żyć na­dal, to czemu upar­cie obsta­jemy przy tym, że śmierć jest koń­cem? Dla­czego nie spró­bu­jemy choć zba­dać moż­li­wo­ści ist­nie­nia życia po śmierci? Dla­czego – skoro jeste­śmy tak prag­ma­tyczni, jak utrzy­mu­jemy – nie zadamy sobie szcze­rze pyta­nia: gdzie jest nasza praw­dziwa przy­szłość? W końcu nikt nie żyje dłu­żej niż sto lat. A potem zaczyna się wiecz­ność, nie­wy­ja­śniona…

Aktywne próżniactwo

Uwiel­biam starą tybe­tań­ską opo­wieść, zaty­tu­ło­waną „Ojciec »Sław­nego jak księ­życ«”: Pewien bie­dak ciężko pra­co­wał i zdo­łał w końcu zebrać cały worek ziarna. Bar­dzo z sie­bie dumny, wró­ciw­szy do domu, powie­sił go na kro­kwi, by nie dobrały się do niego szczury ani zło­dzieje. Wciąż nie­spo­kojny o bez­pie­czeń­stwo swego skarbu, uło­żył się pod nim na kle­pi­sku i zaczął roz­my­ślać. „Naj­wię­cej zaro­bię, jeżeli sprze­dam ziarno w małych ilo­ściach. Za te pie­nią­dze kupię w hur­cie przy­naj­mniej dwa worki i sprze­dam je znowu. Wkrótce doro­bię się for­tuny. Ludzie zaczną się ze mną liczyć. Będą bie­gać za mną dziew­czyny. Oże­nię się z naj­ład­niej­szą. A potem uro­dzi się nam dziecko… To musi być syn… Jak, u dia­ska, dać mu na imię?” – rozej­rzał się ner­wowo i przez małe okienko dostrzegł wędru­jący po nie­bie księ­życ.

– Wspa­niały znak! – wykrzyk­nął.

„I jaki pomyślny! Już wiem… Dosko­nałe imię. Nazwiemy go »Sławny jak księ­życ«”. A kiedy tak sobie marzył, wygłod­niały szczur wspiął się na kro­kiew i zaczął obgry­zać sznur.

W chwili gdy czło­wiek wyszep­tał „Sławny jak księ­życ”, ciężki wór spadł z powały i zabił go na miej­scu. I tak „Sławny jak księ­życ” ni­gdy nie przy­szedł na świat…

Ilu z nas jak ów boha­ter bajki daje się porwać temu, co ja zwy­kłem nazy­wać „aktyw­nym próż­niac­twem”? Oczy­wi­ście, są różne rodzaje próż­niac­twa: wschod­nie i zachod­nie. Styl wschodni dopro­wa­dzono do per­fek­cji w Indiach. Polega on na bez­czyn­nym sie­dze­niu na słońcu, uni­ka­niu pracy i wszel­kich poży­tecz­nych zajęć, piciu hek­to­li­trów her­baty, słu­cha­niu hin­du­skiej muzyki fil­mo­wej z ryczą­cych radio­od­bior­ni­ków i plot­ko­wa­niu z przy­ja­ciółmi. Zachod­nie próż­niac­two jest zupeł­nie inne. Składa się na nie wypeł­nia­nie życia kom­pul­syw­nymi czyn­no­ściami, by nie zosta­wić sobie nawet chwili na kon­fron­ta­cję z praw­dzi­wymi pro­ble­mami.

Jeżeli przyj­rzymy się naszemu życiu, prze­ko­namy się, iż wypeł­niają je nie­zli­czone, nic nie­zna­czące dzia­ła­nia, które nazy­wamy „obo­wiąz­kami” lub „odpo­wie­dzial­no­ściami”. Pewien mistrz porów­nał je do „pro­wa­dze­nia domu we śnie”. Mówimy sobie, że chcemy poświę­cić życie waż­nym spra­wom, ale ni­gdy nie mamy na to czasu. Już tyle trzeba zro­bić jedy­nie po to, by wstać z łóżka: otwo­rzyć okno, posłać łóżko, wyką­pać się, wyczy­ścić zęby, nakar­mić kota czy psa, pozmy­wać po kola­cji, odkryć, że skoń­czyła się kawa albo cukier i pobiec po nie do sklepu, przy­go­to­wać śnia­da­nie – ta lista nie ma końca. Trzeba przej­rzeć ubra­nia, wybrać coś, upra­so­wać i znowu zło­żyć. A fry­zura, a maki­jaż? Zupeł­nie bez­radni obser­wu­jemy, jak dni mijają nam na odbie­ra­niu tele­fo­nów, pla­no­wa­niu jakichś bła­ho­stek i wywią­zy­wa­niu się z nie­zli­czo­nych „odpo­wie­dzial­no­ści” – a może powin­ni­śmy nazy­wać je raczej „nieodpo­wie­dzial­no­ściami”?

Życie zdaje się nas prze­ży­wać, pory­wać, mieć wła­sny, dzi­waczny impet. Czu­jemy, że nie mamy nad nim żad­nej kon­troli, żad­nego wyboru. Oczy­wi­ście, cza­sami nam to prze­szka­dza: męczą nas kosz­mary, budzimy się zlani zim­nym potem, myśląc: „Co ja zro­bi­łem ze swoim życiem?”. Ale lęki trwają krótko – naj­wy­żej do śnia­da­nia. Potem chwy­tamy teczkę i wra­camy tam, gdzie zaczę­li­śmy.

Przy­po­mina mi się indyj­ski święty, Rama­kriszna, który powie­dział jed­nemu ze swo­ich uczniów: „Gdy­byś poświę­cił prak­tyce ducho­wej dzie­siątą część czasu, jaki prze­zna­czasz na uga­nia­nie się za kobie­tami i robie­nie pie­nię­dzy, w ciągu kilku lat osią­gnął­byś Prze­bu­dze­nie!”. Na prze­ło­mie wie­ków żył mistrz imie­niem Mipham; nazwał­bym go tybe­tań­skim Leonar­dem da Vinci. Mówi się, że skon­stru­ował wiele urzą­dzeń, mię­dzy innymi zegar, armatę i samo­lot. Nie­mniej po zakoń­cze­niu pracy nisz­czył każde dzieło, mówiąc, że wywo­ła­łyby tylko dodat­kowe zamie­sza­nie.

Po tybe­tań­sku ciało nazywa się lu, co dosłow­nie zna­czy „coś, co zosta­wiasz za sobą” – jak bagaż. Ile­kroć wyma­wiamy to słowo, przy­po­mina się nam, że jeste­śmy tylko podróż­nymi, znaj­du­ją­cymi chwi­lowe schro­nie­nie w tym życiu i w tym ciele. W Tybe­cie ludzie nie dopro­wa­dzali się do obłędu zmie­nia­niem świata na wygod­niej­szy. Jeśli mieli strawę, ubra­nie na grzbie­cie i dach nad głową, czuli się usa­tys­fak­cjo­no­wani. My nato­miast obse­syj­nie sta­ramy się popra­wiać warunki, w jakich żyjemy. Czę­sto staje się to celem samym w sobie, bez­myśl­nym sza­leń­stwem. Czy czło­wiek będący przy zdro­wych zmy­słach zmie­niałby wystrój każ­dego pokoju hote­lo­wego, w któ­rym przy­cho­dzi mu spę­dzić noc? Wprost uwiel­biam tę radę Patrula Rin­po­czego:

Ucz się od sta­rej krowy, Którą zado­wala lego­wi­sko w obo­rze. Musisz jeść, spać i srać – To nie­unik­nione. Ale nie powinno cię obcho­dzić nic poza tym.

Cza­sami myślę sobie, że naj­więk­szym osią­gnię­ciem współ­cze­snego świata jest per­fek­cja w sprze­da­wa­niu sam­sary i jej jało­wych roz­ry­wek. „Nowo­cze­sne” spo­łe­czeń­stwo zdaje się cele­bro­wać wszystko, co odwo­dzi od prawdy, czyni ją trudną do przy­ję­cia, znie­chęca wręcz do wiary w jej ist­nie­nie. Pomy­śleć, że wykre­owała to cywi­li­za­cja, która przy­pi­suje sobie umi­ło­wa­nie życia, lecz w isto­cie odziera je z wszel­kiego zna­cze­nia; cywi­li­za­cja, która bez­u­stan­nie mówiąc o dawa­niu ludziom „szczę­ścia”, fak­tycz­nie zamyka im drogę do źró­deł praw­dzi­wej rado­ści.

Nowo­cze­sna sam­sara pasie się trwogą i przy­gnę­bie­niem, któ­rymi nas karmi; to machina kon­sump­cji, pie­czo­ło­wi­cie zasi­lana naszą chci­wo­ścią. Sam­sara jest świet­nie zor­ga­ni­zo­wana, wszech­stronna i wyra­fi­no­wana, na każ­dym kroku ata­kuje swoją pro­pa­gandą, ota­cza lepką aurą uza­leż­nie­nia. Im bar­dziej sta­ramy się uciec, tym głę­biej wpa­damy w pułapki, które zasta­wia na nas z taką inwen­cją. Osiem­na­sto­wieczny mistrz, Dzigme Lingpa, powie­dział: „Zahip­no­ty­zo­wane bogac­twem wra­żeń, istoty błą­dzą bez końca w błęd­nym kole sam­sary”.

Opę­tani fał­szy­wymi nadzie­jami, marze­niami i ambi­cjami, które obie­cują szczę­ście, a dają tylko cier­pie­nie, czoł­gamy się przez pusty­nię, umie­ra­jąc z pra­gnie­nia. A sam­sara ma dla nas tylko kubek sło­nej wody, by pra­gnie­nie to jesz­cze zwięk­szyć.

Spojrzeć śmierci w oczy

Wie­dząc to i rozu­mie­jąc, czyż nie powin­ni­śmy usłu­chać Gjaltse Rin­po­czego:

Pla­no­wa­nie przy­szło­ści przy­po­mina łowie­nie ryb w pustyn­nym paro­wie. Nic ni­gdy nie układa się tak, jak tego chcia­łeś, porzuć więc wszel­kie ambi­cje i plany. Jeśli już musisz o czymś myśleć, Niech będzie to nie­pew­ność dnia i godziny wła­snej śmierci…

Dla Tybe­tań­czy­ków naj­waż­niej­szym świę­tem jest Nowy Rok – coś w rodzaju Bożego Naro­dze­nia, Wiel­kiej­nocy, Dnia Dzięk­czy­nie­nia i uro­dzin razem wzię­tych. W tym dniu Patrul Rin­po­cze, wielki, eks­cen­tryczny mistrz medy­ta­cji, zamiast cie­szyć się ze wszyst­kimi i życzyć im szczę­śli­wego Nowego Roku, pła­kał. Kiedy pytano go o powód, odpo­wia­dał, że oto ludzie, wciąż nie­przy­go­to­wani, zbli­żyli się o rok do śmierci.

Musiało się to przy­tra­fić więk­szo­ści z nas: idziemy ulicą, snu­jąc plany, ana­li­zu­jąc trudny pro­blem albo po pro­stu słu­cha­jąc muzyki z walk­mana. Nagłe, z piskiem opon, dosłow­nie o cen­ty­me­try, mija nas pędzący samo­chód. Pomy­śl­cie o tym.

Włącz­cie tele­wi­zor albo przej­rzyj­cie gazetę: śmierć jest wszę­dzie. Czy ofiary tych kata­strof samo­lo­to­wych i samo­cho­do­wych wypad­ków spo­dzie­wały się jej? Nie. Tak jak my były pewne swego życia. Ilu ludzi, któ­rych zna­li­śmy, ilu przy­ja­ciół umarło nagłą śmier­cią? Nie musimy nawet cho­ro­wać, by umrzeć. Wystar­czy drobne uszko­dze­nie i nasze ciała prze­stają dzia­łać, zupeł­nie jak samo­chody. Możemy być cał­ko­wi­cie zdrowi jed­nego dnia, a następ­nego zacho­ro­wać i umrzeć. Mila­repa śpie­wał:

Kiedy jesteś silny i zdrowy, Ni­gdy nie myślisz o cho­ro­bie. Ale ona spada nagle Z impe­tem bły­ska­wicy. Pochło­nięty docze­sno­ścią, Ni­gdy nie myślisz o śmierci, Która spada jak grom Roz­dzie­ra­jący niebo13.

Od czasu do czasu musimy sobą wstrzą­snąć i poważ­nie zapy­tać: „A gdy­bym umarł dziś w nocy? Co wtedy?”. Nie wiemy, czy i gdzie zbu­dzimy się następ­nego ranka. Jeśli po wyde­chu nie zaczerp­niesz powie­trza, jesteś mar­twy. To takie pro­ste. Tybe­tań­czycy mawiają: „Ni­gdy nie wiesz, co przyj­dzie pierw­sze: kolejny dzień czy następne życie”.

Nie­któ­rzy tybe­tań­scy mistrzo­wie medy­ta­cji przed uło­że­niem się do snu opróż­niali swoje fili­żanki i sta­wiali je odwró­cone obok posła­nia na znak, że nie są pewni, czy będą ich potrze­bo­wać następ­nego ranka. Z chwili na chwilę żyli świa­domi nad­cho­dzą­cej śmierci.

W pobliżu pustelni Dzigme Lingpy znaj­do­wał się staw, który trudno mu było obcho­dzić. Jeden z uczniów chciał zbu­do­wać dla niego mostek, ale Dzigme Lingpa odpo­wie­dział: „Po co? Kto wie, czy dożyję wie­czora i wrócę tam na noc”.

Inni mistrzo­wie pró­bują uprzy­tom­nić nam kru­chość życia jesz­cze dosad­niej: każą nam wyobra­żać sobie, że jeste­śmy ska­zań­cami wycho­dzą­cymi z celi na ostatni spa­cer, sza­mo­czącą się w sieci rybą czy pędzo­nym do rzeźni zwie­rzę­ciem.

Jesz­cze inni pro­szą uczniów, by pod­czas medy­ta­cji wyobra­żali sobie wła­sną śmierć: towa­rzy­szące jej uczu­cia, cier­pie­nie, bez­rad­ność, ból naj­bliż­szych; zachę­cają, by zro­bili rachu­nek tego, co im się udało, i tego, czego nie udało im się doko­nać.

Ciało roz­cią­gnięte na posła­niu, Jakieś głosy szep­czące ostat­nie słowa, Umysł śle­dzący bled­nące ostat­nie wspo­mnie­nie: Kiedy ty zagrasz w tym spek­ta­klu?14

Powin­ni­śmy spo­koj­nie, po wie­le­kroć przy­po­mi­nać sobie, że śmierć jest praw­dziwa i przy­cho­dzi bez ostrze­że­nia. Nie postę­puj­cie jak gołąb z tybe­tań­skiej przy­po­wie­ści, który nie śpi przez całą noc, bo do świtu gry­masi i zło­ści się, popra­wia­jąc swoje posła­nie. Drakpa Gjalt­sen, mistrz bud­dyj­ski z XII wieku, mawiał: „Ludzie przez całe życie przy­go­to­wują się, przy­go­to­wują, przy­go­to­wują… Po to tylko, by wyjść na spo­tka­nie następ­nemu życiu nie­przy­go­to­wa­nym”.

Traktować życie poważnie

Chyba tylko ci, któ­rzy wie­dzą, jak kru­che jest życie, doce­niają jego war­tość. Kie­dyś bra­łem udział w kon­fe­ren­cji, którą trans­mi­to­wała BBC. Uczest­nicy roz­ma­wiali z umie­ra­jącą kobietą. Była prze­ra­żona – ni­gdy nie pomy­ślała, że śmierć jest czymś rze­czy­wi­stym. Teraz już wie­działa. Miała tylko jedno prze­sła­nie dla tych, któ­rzy ją prze­żyją: trak­tuj­cie życie, i śmierć, poważ­nie. Trak­to­wa­nie życia poważ­nie nie ozna­cza spę­dze­nia go na medy­ta­cji, jak­by­śmy żyli przed wie­kami w Hima­la­jach. We współ­cze­snym świe­cie musimy pra­co­wać i zara­biać na życie, nie powin­ni­śmy jed­nak grzę­znąć w egzy­sten­cji od ósmej do szes­na­stej, nie dostrze­ga­jąc jej głęb­szego zna­cze­nia. Naszym celem jest zna­le­zie­nie rów­no­wagi, drogi środka, wyrwa­nie się z codzien­nego kie­ratu, stop­niowe uprasz­cza­nie wła­snego życia. Klu­czem do zna­le­zie­nia szczę­śli­wej rów­no­wagi we współ­cze­snym świe­cie jest pro­stota.

To wła­śnie bud­dyj­ska dys­cy­plina. Po tybe­tań­sku nazywa się ją tsul trim. Tsul zna­czy „wła­ściwa, słuszna”, a trim – „zasada”, „droga”. Dys­cy­plina polega zatem na robie­niu tego, co słuszne i wła­ściwe, a więc, w tej epoce nad­mier­nego skom­pli­ko­wa­nia, na uprasz­cza­niu naszego życia.

Przy­nie­sie to spo­kój umy­słu. Będzie­cie mieli wię­cej czasu na sprawy ducha, na zdo­by­wa­nie wie­dzy, którą dać może jedy­nie prawda duchowa, wie­dzy, mogą­cej pomóc wam w obli­czu śmierci.

Szkoda, że robi to tak nie­wielu z nas. Może powin­ni­śmy zadać sobie pyta­nie: „Co naprawdę osią­gną­łem w życiu?”. To zna­czy, ile rze­czy­wi­ście wiem o życiu i o śmierci. Jestem pod wra­że­niem rapor­tów publi­ko­wa­nych w pra­cach poświę­co­nych doświad­cze­niom ludzi, któ­rzy prze­żyli śmierć kli­niczną (mię­dzy innymi w książ­kach mojego przy­ja­ciela Ken­ne­tha Ringa). Zaska­ku­jąco wielu ludzi, któ­rzy otarli się o śmierć, opi­suje „pano­ra­miczny prze­gląd całego życia”. Prze­ży­wali ponow­nie, z nie­zwy­kłą ostro­ścią, ze wszyst­kimi szcze­gó­łami, różne wyda­rze­nia swo­jego życia. Cza­sami doświad­czali nawet skut­ków tego, co zro­bili innym, i uczuć, jakie wywo­ły­wali swoim postę­po­wa­niem. Pewien męż­czy­zna powie­dział Ken­ne­thowi Rin­gowi:

Uświa­do­mi­łem sobie, że każdy czło­wiek przy­cho­dzi na zie­mię, by zro­zu­mieć i nauczyć się pew­nych rze­czy. Na przy­kład kochać i dawać miłość innym. Odkryć, że naj­waż­niej­sze są związki z innymi, miłość, a nie przed­mioty. Uprzy­tom­nić sobie, że wszystko, co robi, nawet nie poświę­ca­jąc temu odro­biny uwagi, jest reje­stro­wane i w końcu do niego wraca15.

Cza­sem owemu prze­glą­dowi towa­rzy­szy obec­ność wspa­nia­łej „istoty ze świa­tła”. Z licz­nych rela­cji ze spo­tkań z tą „istotą” wynika, że ist­nieją tylko dwa naprawdę poważne cele życia: „Uczyć się kochać innych i zdo­by­wać wie­dzę”. Ray­mond Moody usły­szał od jed­nego ze swo­ich roz­mów­ców: „Kiedy poja­wiło się świa­tło, zapy­tał mnie: »Co zro­bi­łeś, by poka­zać mi, że skoń­czy­łeś z tym życiem?«, w każ­dym razie powie­dział coś w tym sen­sie (…) Przez cały czas mówił o wadze miło­ści (…) Był rów­nież zain­te­re­so­wany wszyst­kim, co wiąże się z wie­dzą”16. Inny czło­wiek powie­dział Rin­gowi: „Zada­wano mi pyta­nia – bez słów, bez­po­śred­nio, men­tal­nie – o to, co zro­bi­łem dla rodzaju ludz­kiego”17.

To, co zro­bi­li­śmy z naszym życiem, czyni nas tym, czym sta­jemy się umie­ra­jąc. I liczy się wszystko, dosłow­nie wszystko.

Jesienne chmury

Dilgo Khjentse Rin­po­cze, naj­star­szy żyjący uczeń mego mistrza, koń­czył wykład w swym klasz­to­rze w Nepalu. Był jed­nym z naj­więk­szych nauczy­cieli naszych cza­sów, nauczy­cie­lem samego Dalaj­lamy i wielu innych mistrzów, któ­rzy uwa­żali go za nie­wy­czer­paną skarb­nicę mądro­ści i współ­czu­cia. Wszy­scy wpa­try­wa­li­śmy się w tego łagod­nego, pro­mien­nego, wiel­kiego jak góra czło­wieka, uczo­nego, poetę i mistyka, który spę­dził dwa­dzie­ścia dwa lata w medy­ta­cyj­nym odosob­nie­niu. Prze­rwał, wpa­tru­jąc się w prze­strzeń:

– Mam sie­dem­dzie­siąt osiem lat. Wiele widzia­łem. Umarło tylu mło­dych ludzi, umarło tylu ludzi w moim wieku, umarło tylu star­ców. Tylu wynie­sio­nych na szczyt spa­dło na dno. Tylu, któ­rzy byli na dnie, wynie­siono na szczyty. Zmie­niło się tak wiele kra­jów. Świat nawie­dziło tyle tra­ge­dii, tyle wojen, klęsk i znisz­czeń. Jed­nak wszyst­kie te zmiany nie są bar­dziej realne niż sen. Jeśli spoj­rzy­cie głę­biej, prze­ko­na­cie się, że nic nie jest trwałe, nie­zmienne; nic, dosłow­nie nic. To nie jest teo­ria, może­cie to naprawdę zro­zu­mieć, poznać, zoba­czyć na wła­sne oczy.

Czę­sto zadaję sobie pyta­nie: „Dla­czego wszystko się zmie­nia?”. I znaj­duję tylko jedną odpo­wiedź: Bo takie jest życie. Nic nie jest trwałe, nie­zmienne. Budda powie­dział:

Nasze ist­nie­nie jest prze­lotne jak jesienne chmury, Naro­dziny i śmierć są jak ruchy tan­ce­rza. Życie przy­po­mina blask bły­ska­wicy na nie­bie, Pędzi niczym stru­mień po urwi­stym zbo­czu.

Jedną z głów­nych przy­czyn cier­pień i trud­no­ści zwią­za­nych z zaak­cep­to­wa­niem śmierci jest lek­ce­wa­że­nie prawdy nie­trwa­ło­ści. Roz­pacz­li­wie pra­gniemy, by wszystko trwało takie, jakie jest, musimy więc wie­rzyć, iż nic się nie zmieni. Ale to fik­cja. I prę­dzej czy póź­niej prze­ko­nu­jemy się, że ma ona mało – lub zgoła nic – wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią. Ta fał­szywa wiara, jej zało­że­nia i poglądy skła­dają się na chwiejny fun­da­ment, na któ­rym budu­jemy swoje życie. Nie­za­leż­nie od tego, jak gło­śno puka do naszych drzwi prawda, sta­ramy się, z despe­racką zucho­wa­to­ścią, uda­wać dalej.

Zmiany ozna­czają dla nas stratę i cier­pie­nie. Ile­kroć do nich docho­dzi, szu­kamy jak naj­sil­niej­szego znie­czu­le­nia. Ślepo, upar­cie przyj­mu­jemy, że nie­zmien­ność ozna­cza bez­pie­czeń­stwo, a nie­trwa­łość jest jego zaprze­cze­niem. Nie­mniej nie­trwa­łość przy­po­mina ludzi, któ­rzy przy pierw­szym spo­tka­niu wydają się trudni i nie­po­ko­jący, jed­nak po bliż­szym pozna­niu oka­zują się zaska­ku­jąco przy­ja­ciel­scy i inspi­ru­jący.

Zasta­nów­cie się nad tym: zro­zu­mie­nie nie­trwa­ło­ści jest, para­dok­sal­nie, jedyną rze­czą, na któ­rej możemy pole­gać, naszym jedy­nym trwa­łym mająt­kiem. Jest jak niebo i zie­mia. Nawet gdy wszystko wokół zmie­nia się i wali, one trwają. Powiedzmy, że prze­cho­dzimy głę­boki kry­zys psy­chiczny… całe życie zdaje się roz­pa­dać na naszych oczach… mąż czy żona opusz­czają nas nagle bez słowa. A niebo i zie­mia są tam, gdzie zawsze. Choć i zie­mia cza­sami zadrży, by przy­po­mnieć nam, że nie możemy jej być zanadto pewni…

Nawet Budda umarł. Jego śmierć była nauką mającą wstrzą­snąć naiw­nymi, leni­wymi i zado­wo­lo­nymi z sie­bie. Miała zmu­sić nas do dostrze­że­nie prawdy nie­trwa­ło­ści, do zro­zu­mie­nia, że śmierć jest nie­uchronną czę­ścią życia. Tuż przed śmier­cią Budda powie­dział:

Ze wszyst­kich śla­dów Naj­więk­sze są ślady sło­nia. Ze wszyst­kich medy­ta­cji uważ­no­ści Naj­więk­sza doty­czy śmierci18.

Ile­kroć gubimy wła­ściwe pro­por­cje, ile­kroć padamy ofiarą leni­stwa, myśl o śmierci i nie­trwa­ło­ści przy­po­mina nam, że:

Co się naro­dziło – umrze, Co zostało zgro­ma­dzone – zosta­nie roz­pro­szone, Co się spo­tkało – roz­sta­nie się, Co wznie­siono – upad­nie, Co było wysoko – będzie nisko.

Naukowcy mówią nam dziś, że cały wszech­świat jest tylko zmianą, ruchem i pro­ce­sem – sumą cią­głych zmian, które są pod­stawą wszel­kich zja­wisk:

Każde sub­a­to­mowe wza­jemne oddzia­ły­wa­nie polega na znisz­cze­niu pier­wot­nych czą­ste­czek i powsta­niu czą­ste­czek nowych. Sub­a­to­mowy świat to bez­u­stanny taniec two­rze­nia i nisz­cze­nia, zmiany masy w ener­gię i ener­gii w masę. Krót­ko­trwałe formy poja­wiają się i zni­kają, bez końca two­rząc na nowo rze­czy­wi­stość 19.

Czymże jest nasze życie, jeśli nie tań­cem krót­ko­trwa­łych form? Czyż wszystko się nie zmie­nia: liście na drze­wach, świa­tło w waszym pokoju, pory roku, dnia, pogoda, ludzie mija­jący was na ulicy… A my sami? Czyż wszystko, co kie­dyś zro­bi­li­śmy, nie wydaje się dziś tylko snem? Przy­ja­ciele, z któ­rymi dora­sta­li­śmy, zmory dzie­ciń­stwa, poglądy, któ­rych bro­ni­li­śmy nie­gdyś z taką żar­li­wo­ścią: wszystko zostało za nami. Teraz, w tej chwili, czy­ta­nie książki, którą macie przed sobą, wydaje się czymś rze­czy­wi­stym. Wkrótce nawet to zda­nie będzie tylko wspo­mnie­niem.

Giną komórki naszych ciał, obumie­rają neu­rony naszych mózgów, nawet wyraz twa­rzy zmie­nia się cią­gle, zależ­nie od nastroju. A to, co nazy­wamy cha­rak­te­rem? Dziś czu­jemy się dobrze, bo wszystko się układa, następ­nego dnia – fatal­nie. Gdzie się podział dobry nastrój? Cóż, po pro­stu zmie­niły się oko­licz­no­ści. Jeste­śmy nie­trwali, nie­trwałe są oko­licz­no­ści i nie potra­fimy zna­leźć wokół sie­bie nic nie­zmien­nego, trwa­łego.

Naj­więk­szą nie­wia­domą są nasze myśli i emo­cje: czy potra­fi­cie prze­wi­dzieć, co będzie­cie za chwilę myśleć i czuć? W isto­cie nasz umysł jest tak pusty, zmienny i ulotny jak sen.

Przyj­rzyj­cie się myślom: poja­wiają się, są i odcho­dzą. Prze­szłość jest prze­szło­ścią, przy­szłość jesz­cze nie nade­szła, nawet to, o czym myśli­cie teraz, staje się prze­szło­ścią.

Jedy­nym, co mamy naprawdę, jest teraź­niej­szość, ta chwila.

Cza­sami, kiedy o tym uczę, pod­cho­dzi ktoś do mnie po wykła­dzie i mówi: „To wszystko jest takie oczy­wi­ste! Zawsze o tym wie­dzia­łem, powiedz coś nowego”. A ja odpo­wia­dam:

„Czy rze­czy­wi­ście zro­zu­mia­łeś prawdę nie­trwa­ło­ści? Czy to zro­zu­mie­nie towa­rzy­szy każ­dej myśli, każ­demu odde­chowi, każ­demu ruchowi? Czy zmie­niło twoje życie? Zadaj sobie dwa pyta­nia: Czy bez­u­stan­nie pamię­tam o tym, że umie­ram, że umie­rają wszy­scy i wszystko wokół mnie, i czy w związku z tym zawsze trak­tuję wszyst­kie istoty ze współ­czu­ciem? Czy moje zro­zu­mie­nie nie­trwa­ło­ści i śmierci jest tak głę­bo­kie, że poświę­cam każdą chwilę, każdą sekundę na poszu­ki­wa­nie Prze­bu­dze­nia? Jeśli możesz odpo­wie­dzieć »tak« na oba pyta­nia, to rze­czy­wi­ście zro­zu­mia­łeś nie­trwa­łość”.

Rozdział 3. Refleksja i zmiana

3.

Reflek­sja i zmiana

Jesz­cze w Tybe­cie usły­sza­łem histo­rię Kri­szy Gotami, mło­dej kobiety, która miała szczę­ście żyć w cza­sach Buddy. Wkrótce po swych pierw­szych uro­dzi­nach jej pier­wo­rodny zacho­ro­wał i umarł. Przy­ci­ska­jąc do serca jego bez­władne ciało, Kri­sza Gotami bie­gła przez mia­sto, pro­sząc każ­dego napo­tka­nego czło­wieka o lekar­stwo, które przy­wró­ci­łoby życie jej dziecku. Jedni odwra­cali oczy, inni wyśmie­wali ją, jesz­cze inni myśleli, że osza­lała. Wresz­cie ktoś powie­dział jej, że jedyną osobą mogącą doko­nać cudu, o który prosi, jest Budda.

Odszu­kała więc Buddę, poło­żyła u jego stóp ciało dziecka i opo­wie­działa swoją histo­rię. Budda wysłu­chał jej ze współ­czu­ciem i rzekł łagod­nie:

– Jest tylko jeden spo­sób. Idź do mia­sta i przy­nieś mi ziarno sezamu z domu, w któ­rym nikt ni­gdy nie umarł.

Kri­sza Gotami, pijana szczę­ściem, zerwała się na równe nogi i pobie­gła do mia­sta. Zapu­kała do pierw­szych drzwi i wykrzyk­nęła: Budda kazał mi przy­nieść ziarno sezamu z domu, w któ­rym nikt ni­gdy nie umarł!

W tym domu umarło wiele osób – usły­szała, poszła więc do następ­nego.

– W naszej rodzi­nie zmarło bar­dzo wielu – powie­dzieli.

To samo powtó­rzyło się w domo­stwie trze­cim, czwar­tym i pią­tym. Kiedy obe­szła całe mia­sto, zro­zu­miała, że nie da się wypeł­nić warunku, który posta­wił Budda. Zanio­sła ciało dziecka na cmen­tarz i poże­gnała się z nim po raz ostatni. A potem wró­ciła do Buddy.

– Przy­nio­słaś ziarno? – zapy­tał.

– Nie – odparła. – Ale zaczy­nam rozu­mieć lek­cję, któ­rej mi udzie­li­łeś. Byłam zroz­pa­czona. Wyda­wało mi się, że tylko ja cier­pię z powodu śmierci.

– Dla­czego wró­ci­łaś? – zapy­tał Budda.

– Pro­sić, byś nauczył mnie prawdy o śmierci, o tym, co dzieje się po niej. I o tym, co we mnie nie umrze, jeśli jest coś, co nie umiera.

– Jeżeli chcesz poznać prawdę o życiu i śmierci – zaczął Budda – nie wolno ci ni­gdy zapo­mnieć, że jest tylko jedno nie­zmienne prawo we wszech­świe­cie: wszystko się zmie­nia i wszystko jest nie­trwałe. Śmierć dziecka pomo­gła ci zro­zu­mieć, że świat, w któ­rym żyjemy, sam­sara, jest oce­anem przej­mu­ją­cego bólu. Tylko jedna droga może cię wypro­wa­dzić z nie­prze­rwa­nego koła naro­dzin i śmierci: droga do wyzwo­le­nia. Cier­pie­nie spra­wiło, że jesteś gotowa ją poznać, że twoje serce otwiera się na prawdę. Pokażę ci ją.

Kri­sza Gotami uklę­kła u stóp Buddy i podą­żała za nim przez całe życie. Nim dobie­gło ono końca, osią­gnęła Prze­bu­dze­nie.

Akceptacja śmierci

Nie­zli­czone przy­kłady potwier­dzają prawdę zawartą w opo­wie­ści o Kri­szy Gotami: bli­skie spo­tka­nie ze śmier­cią może przy­nieść praw­dziwe prze­bu­dze­nie, zupeł­nie zmie­nić nasz sto­su­nek do życia.

Być może jed­nym z naj­waż­niej­szych aspek­tów doświad­cze­nia śmierci kli­nicz­nej jest fakt, iż zmie­nia ono życie tych, któ­rzy je prze­żyli. Bada­cze zauwa­żyli wiele skut­ków i zmian, jakie pociąga za sobą owo doświad­cze­nie: zmniej­sze­nie stra­chu przed śmier­cią i więk­szą jej akcep­ta­cję, więk­szą chęć poma­ga­nia innym, przy­kła­da­nie wiel­kiej wagi do miło­ści, zmniej­sze­nie zain­te­re­so­wa­nia dobrami mate­rial­nymi, rosnącą wiarę w duchowe zna­cze­nie życia i oczy­wi­ście w ist­nie­nie życia po śmierci. Pewien czło­wiek powie­dział Ken­ne­thowi Rin­gowi:

Zmie­ni­łem się. Prze­sta­łem błą­dzić w poszu­ki­wa­niu mate­rial­nego dostatku, zna­la­złem głęb­szą moty­wa­cję, cel, kie­ru­nek i abso­lutne prze­ko­na­nie, że gdy to życie dobie­gnie końca, czeka mnie nagroda. Chęć posia­da­nia wygód i luk­susu zastą­pił głód ducho­wego zro­zu­mie­nia i żar­liwe pra­gnie­nie przy­czy­nie­nia się do zmiany tego świata na lep­sze20.

Mar­got Grey, bry­tyj­ska badaczka doświad­czeń zwią­za­nych ze śmier­cią, usły­szała od jed­nej z pacjen­tek:

Czu­łam, jak wzbiera we mnie miłość, zdol­ność do jej prze­ka­zy­wa­nia, zdol­ność do znaj­do­wa­nia rado­ści i szczę­ścia w małych, nic nie­zna­czą­cych rze­czach (…) Czu­łam przej­mu­jące współ­czu­cie wobec cho­rych i umie­ra­ją­cych. Bar­dzo chcia­łam im powie­dzieć, uświa­do­mić, że śmierć jest tylko prze­dłu­że­niem życia21.

Wszy­scy wiemy, że dra­ma­tyczne wyda­rze­nie, na przy­kład ciężka cho­roba, może stać się przy­czyną rów­nie głę­bo­kich zmian. Freda Nay­lor, umie­ra­jąca na raka lekarka, napi­sała w dzien­niku: