Ucieczka z Sobiboru - Thomas Toivi Blatt - ebook

Ucieczka z Sobiboru ebook

Thomas Toivi Blatt

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autor, polski Żyd, miał szesnaście lat, gdy w 1943 roku został wraz z rodziną osadzony w hitlerowskim obozie zagłady w Sobiborze. Rodzice i młodszy brat zginęli w komorze gazowej, a on sam przetrwał koszmar, by uczestniczyć w jednych z największych w historii obozów wystąpień i zbiorowych ucieczek. Z blisko trzystu więźniów, którym udało się zbiec, tylko sześćdziesięciu doczekało końca wojny. Po wojnie, na emigracji w USA, Blatt zaczął dokumentować zbrodnie hitlerowskie. O wszystkim opowiada we wstrząsającej, fabularyzowanej książce, opisującej nieludzką codzienność obozu w Sobiborze. W 1987 roku na jej kanwie powstał nagrodzony Złotym Globem film „Ucieczka z Sobiboru”.

"To ważna i głęboko poruszająca książka, napisana przez jednego z bohaterów legendarnej ucieczki z Sobiboru w 1943 roku. Pełna sił i pasji, oddaje część pamięci ofiar obozu. Trzeba ją przeczytać.", Neal M. Sher, Departament Sprawiedliwości USA

"Thomas Blatt pisze we wstępie do tej niezwykłej książki: "Bycie świadkiem ludobójstwa jest przytłaczające, pisanie o nim miażdży duszę". Czytelnik też nie wyjdzie bez szwanku po lekturze opisu nieludzkich zachowań ludzi wobec innych ludzi. Fakt zabójstwa 250 000 Żydów w obozie w Sobiborze staje się jeszcze bardziej dojmujący przez to, że autor jest jednym z nielicznych ocalałych. Przeczytanie tej książki niesie nie tylko poważne ryzyko uszczerbku na duszy, ale i postawienia w wątpliwość istnienia człowieczeństwa. Jedno jest pewne, nikt, kto ją czyta, nie zapomni ani Sobiboru, aniThomasa Blatta.", Marilyn J. Harran, profesor historii i religioznawstwa na Chapman University, dyrektor Rodgers Center for Holocaust Education

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 399

Oceny
4,7 (50 ocen)
35
13
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lena1666

Nie oderwiesz się od lektury

Każda książka dotycząca Holokaustu jest wstrząsająca. W tej pojawia się błysk odwagi gdy organizowana jest ucieczka z obozu i refleksja, że bestią może być każdy jak choćby ci ,,życzliwi" Polacy wykorzystujący tragedię ocalałych. W każdym narodzie są bohaterowie i ludzkie wraki.
10
tatiantczak

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
tomaszkargul

Nie oderwiesz się od lektury

faktycznie, wstrząsająca relacją, oglądałem film, lecz książka mocniejszą, szkoda że autor nie opisał również swoich powojennych losów
00
maniu1982

Nie oderwiesz się od lektury

Okrutna prawda.
00
domireads_

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie wstrząsająca relacja... Polecam przeczytać, chociaż tematyka jest trudna.
00

Popularność




Przed­mowa

Pol­ska była demo­gra­ficz­nym i geo­gra­ficz­nym cen­trum Holo­kau­stu. Ponad połowę jego ofiar sta­no­wili pol­scy Żydzi. Co wię­cej, ponie­waż reżim nazi­stow­ski wybu­do­wał na pol­skiej ziemi naj­więk­sze obozy zagłady, gdzie dopeł­nił się los Żydów depor­to­wa­nych z Europy Środ­ko­wej i Zachod­niej, Pol­ska stała się rów­nież naj­więk­szym w Euro­pie cmen­ta­rzem żydow­skim. Trzy główne obozy zagłady – Beł­żec, Sobi­bór i Maj­da­nek – powstały na Lubelsz­czyź­nie, zamiesz­ka­nej przed wojną przez ćwierć miliona Żydów.

Tam wła­śnie uro­dził się autor tych wspo­mnień Tho­mas Toivi Blatt, tam spę­dził dzie­ciń­stwo i mło­dość, która przy­pa­dła na lata wojny i oku­pa­cji. Blatt wycho­wał się w Izbicy, małym mia­steczku w Lubel­skiem, zamiesz­ka­nym głów­nie przez lud­ność żydow­ską. Wywie­ziony do obozu zagłady w Sobi­bo­rze uciekł, a przez następne mie­siące ukry­wał się przed prze­śla­dow­cami niczym tro­pione zwie­rzę. Blatt – jeden z nie­licz­nych i wia­ry­god­nych świad­ków tego strasz­li­wego epi­zodu w dzie­jach ludz­ko­ści – znaj­do­wał się w samym cen­trum Holo­kau­stu.

Przed najaz­dem na Pol­skę 1 wrze­śnia 1939 roku Hitler pod­pi­sał ze Sta­li­nem układ o roz­bio­rze ziem pol­skich. Począt­kowo Lubelsz­czy­zna przy­pa­dła w udziale Sta­li­nowi i została zajęta przez Armię Czer­woną. W końcu wrze­śnia nastą­piła jed­nak korekta wyzna­czo­nych przez układ gra­nic – Lublin, a wraz z nim rodzinne mia­sto Blatta, Izbica, prze­szły w ręce Niem­ców.

Zaczął się pro­ces wynisz­cza­nia i eks­ter­mi­na­cji pol­skich Żydów. Kil­ka­set tysięcy z nich ucie­kło przed prze­śla­do­wa­niami na wschód, do sowiec­kiej strefy oku­pa­cyj­nej. Wielu Żydów, zwłasz­cza z Lubelsz­czy­zny, schwy­tano i odsta­wiono za linię demar­ka­cyjną. Jed­no­cze­śnie na tereny te napły­wały rze­sze Żydów wysie­dlo­nych z Zachodu, ponie­waż nazi­ści bez­względ­nie reali­zo­wali poli­tykę okre­ślaną dziś mia­nem czy­stek etnicz­nych.

Zachod­nie regiony Pol­ski zostały przy­łą­czone do Trze­ciej Rze­szy. Nazi­ści pra­gnęli ziemi, ale nie jej miesz­kań­ców, dla­tego – pozo­sta­wiw­szy nie­wielką mniej­szość nie­miecką – wygnano więk­szość z nich, zarówno Żydów, jak i Pola­ków, do cen­tral­nej Pol­ski, do tak zwa­nego Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa. Dys­trykt lubel­ski Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa miał stać się „rezer­wa­tem dla Żydów”. Zimą 1939/1940 napły­wały tu nie­zli­czone trans­porty Żydów wysie­dlo­nych z Nie­miec, ziem przy­łą­czo­nych do Rze­szy, a także z róż­nych rejo­nów Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa.

Pomysł zgro­ma­dze­nia wszyst­kich euro­pej­skich Żydów w „rezer­wa­cie” na Lubelsz­czyź­nie bar­dzo przy­padł do gustu wła­dzom nazi­stow­skim. Jak powie­dział Arthur Seyss-Inqu­art, nazi­stow­ski kanc­lerz Austrii i póź­niej­szy komi­sarz Rze­szy w Holan­dii, cytu­jąc po powro­cie z inspek­cji dys­tryktu lubel­skiego słowa jed­nego z miej­sco­wych funk­cjo­na­riu­szy: „Te bagienne tereny […] nadają się na żydow­ski rezer­wat; utwo­rze­nie go może dopro­wa­dzić do poważ­nego zdzie­siąt­ko­wa­nia Żydów”k1. Hans Frank, gene­ralny guber­na­tor oku­po­wa­nych ziem pol­skich, także począt­kowo nakła­niał swo­ich pod­wład­nych do wypę­dza­nia Żydów na Lubelsz­czy­znę: „Roz­praw­cie się szybko z Żydami. Cóż za przy­jem­ność w końcu raz na zawsze fizycz­nie uni­ce­stwić żydow­ską rasę”k2.

Wio­sną 1940 roku wielu przy­wód­ców nazi­stow­skich zaczęło się już jed­nak zasta­na­wiać nad kon­se­kwen­cjami czystki etnicz­nej prze­pro­wa­dzo­nej na zie­miach wcie­lo­nych do Rze­szy. Her­mann Göring uświa­do­mił sobie, że na wylud­nio­nych tere­nach gospo­darka wojenna nie będzie spraw­nie dzia­łać, a Frank i jego ludzie, któ­rzy musieli sobie radzić z zale­wem wysie­dleń­ców, ponie­wcza­sie zro­zu­mieli, że Gene­ralne Guber­na­tor­stwo nie będzie „wzor­cową kolo­nią”, jeśli sta­nie się śmiet­ni­skiem nie­chcia­nych miesz­kań­ców Trze­ciej Rze­szy. Zwol­niono tempo wywó­zek, a wkrótce zarzu­cono pomysł utwo­rze­nia żydow­skiego rezer­watu na Lubelsz­czyź­nie.

Nie­miec­kie wła­dze w Pol­sce, gro­ma­dzące w mia­stach Żydów, któ­rych miano depor­to­wać do dys­tryktu lubel­skiego, zna­la­zły się w kło­po­cie. Utwo­rzyły więc dla nich duże, zamknięte getta miej­skie. Ponie­waż do dys­tryktu lubel­skiego pla­no­wano raczej przy­wo­zić Żydów, niż ich stąd wysie­dlać, pro­ces kon­cen­tra­cji i two­rze­nia gett prze­bie­gał tu ina­czej niż w Łodzi i War­sza­wie, gdzie getta dla Żydów z oko­licz­nych tere­nów zamknięto odpo­wied­nio w maju i listo­pa­dzie 1940 roku. Na Lubelsz­czyź­nie nie zwo­żono Żydów z małych mia­ste­czek i wsi do sto­licy dys­tryktu, ale wygnano wielu Żydów z Lublina do pro­win­cjo­nal­nych miast takich jak Izbica, pozo­sta­łych zaś, w licz­bie około 40 tysięcy, zamknięto w get­cie wio­sną 1941 roku. W więk­szo­ści tych pro­win­cjo­nal­nych miast, prze­lud­nio­nych z powodu napływu wypę­dzo­nych, nie two­rzono zamknię­tych gett.

Żydzi z dys­tryktu lubel­skiego, choć nie zostali zamknięci w get­tach, gdzie codzien­no­ścią stały się wkrótce głód i epi­de­mie, cier­pieli jed­nak takie same prze­śla­do­wa­nia, pozba­wiano ich dobytku i zmu­szano do nie­wol­ni­czej pracy tak samo, jak wszyst­kich pol­skich Żydów od początku oku­pa­cji nie­miec­kiej. Naj­gor­sze miało jed­nak dopiero nadejść.

Wio­sną 1941 roku Hitler skło­nił dowódz­two woj­skowe, przy­wód­ców par­tii i osoby kie­ru­jące gospo­darką Rze­szy do przy­go­to­wa­nia się do „wojny na wynisz­cze­nie” (Ver­nich­tung­skrieg) prze­ciwko Związ­kowi Radziec­kiemu – wojny o „prze­strzeń życiową” (Leben­sraum), a zara­zem kru­cjaty prze­ciw ojczyź­nie komu­ni­zmu, gdzie miesz­kało naj­wię­cej Żydów na świe­cie. W pierw­szych tygo­dniach roz­po­czę­tej 22 czerwca 1941 roku wojny nie­mieccy najeźdźcy odno­sili suk­cesy. W poło­wie lipca Hitler, upo­jony wizją cał­ko­wi­tego zwy­cię­stwa, zapo­cząt­ko­wał akcję sys­te­ma­tycz­nej likwi­da­cji sowiec­kich Żydów. Na początku paź­dzier­nika przy­stał na roz­cią­gnię­cie tej akcji – zmie­rza­ją­cej do „osta­tecz­nego roz­wią­za­nia kwe­stii żydow­skiej” – na pozo­stałe kraje euro­pej­skie znaj­du­jące się pod rzą­dami nazi­stów.

W Związku Radziec­kim Żydów mor­do­wały masowo plu­tony egze­ku­cyjne, metoda ta nie mogła jed­nak zostać zasto­so­wana w całej Euro­pie. Wybrano inny spo­sób – depor­ta­cje do obo­zów wypo­sa­żo­nych w urzą­dze­nia do zabi­ja­nia gazem tru­ją­cym; metodę tę wypró­bo­wano w Niem­czech już wcze­śniej na ponad 70 tysią­cach osób upo­śle­dzo­nych umy­słowo. Jesie­nią 1941 roku zaczęto budo­wać pierw­sze obozy zagłady: w Chełm­nie nie­da­leko Łodzi i w Bełżcu koło Lublina.

W Chełm­nie mor­do­wa­nie tru­ją­cym gazem Żydów zamknię­tych w cię­ża­rów­kach roz­po­częto w pierw­szych dniach grud­nia 1941 roku, a wywózki z getta w Łodzi do Chełmna trwały od stycz­nia 1942 roku. W poło­wie marca na przy­ję­cie trans­por­tów gotów był obóz zagłady w Bełżcu, wypo­sa­żony w sta­cjo­narną komorę gazową zamiast cię­ża­ró­wek. Lubel­skie getto oto­czono 16 marca i roz­po­częto jego likwi­da­cję. W następ­nym mie­siącu około 40 tysięcy Żydów albo zastrze­lono na miej­scu pod­czas bru­tal­nych łapa­nek, albo wywie­ziono do Bełżca i zaga­zo­wano.

W cza­sie likwi­da­cji lubel­skiego getta Joseph Goeb­bels zapi­sał w swym dzien­niku pod datą 27 marca 1942 roku:

Poczy­na­jąc od Lublina, w Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie Żydzi są teraz wywo­żeni na wschód. Pro­ce­dura jest dość bar­ba­rzyń­ska i sta­now­czo nie nadaje się do opi­sa­nia. Nie­wiele zosta­nie z Żydów. […] Na szczę­ście wojna stwa­rza cały sze­reg moż­li­wo­ści, które trzeba by odrzu­cić w cza­sie pokoju. Musimy to wyko­rzy­stać. Opu­sto­szałe getta w Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie zostaną teraz zapeł­nione Żydami wyrzu­co­nymi z Rze­szy. Pro­ce­dura ta będzie od czasu do czasu powta­rzanak3.

Tak wła­śnie stało się w Izbicy. Mimo że Niemcy sku­pili się przede wszyst­kim na likwi­da­cji getta w Lubli­nie, ucier­piały rów­nież inne mia­sta dys­tryktu lubel­skiego, a także sąsia­du­ją­cego z nim od wschodu dys­tryktu gali­cyj­skiego. 23 marca 1942 roku wywie­ziono z Izbicy do Bełżca około 2200 osób, pra­wie połowę żydow­skich miesz­kań­ców. Druga depor­ta­cja nastą­piła 8 kwiet­nia. Miej­sce wywie­zio­nych szybko zajęli Żydzi z Zachodu – do Izbicy przy­były po trzy trans­porty z Nie­miec i Cze­cho­sło­wa­cji. Mia­sto stało się – wedle nie­miec­kiego okre­śle­nia – „tran­zy­to­wym”, sku­pi­skiem Żydów cze­ka­ją­cych w kolejce na swą ostat­nią podróż do komór gazo­wychk4.

W poło­wie kwiet­nia 1942 roku obóz zagłady w Bełżcu pra­co­wał pełną parą. W ciągu mie­siąca zamor­do­wano tam 48 tysięcy Żydów z dys­tryktu lubel­skiego i 36 tysięcy – z Gali­cji. Wkrótce prze­stały wystar­czać trzy małe komory gazowe w drew­nia­nym baraku, nie nadą­żano rów­nież z pozby­wa­niem się zwłok. Franz Stangl, przy­szły komen­dant obozu w Sobi­bo­rze, a potem Tre­blince, wspo­mi­nał prze­ra­ża­jącą scenę, któ­rej był świad­kiem pod­czas wizyty w Bełżcu w kwiet­niu 1942 roku. „Czło­wiek, z któ­rym roz­ma­wia­łem, powie­dział, że jeden z dołów był prze­peł­niony. Wrzu­cono tam za dużo ciał, roz­kład prze­bie­gał za wolno, tak że ciecz ze spodu wypchnęła do góry ciała, które sto­czyły się ze wzgó­rza. Widzia­łem nie­które z nich. Boże, to było potworne”k5. W poło­wie kwiet­nia wstrzy­mano więc trans­porty z Lubelsz­czy­zny i Gali­cji do Bełżca, roze­brano drew­niany barak z trzema małymi komo­rami gazo­wymi i zbu­do­wano nowy, więk­szy, kamienny budy­nek z sze­ścioma komo­rami.

Mor­do­wa­nie na skalę masową trwało jed­nak na­dal. Choć Beł­żec został zamknięty na czas roz­bu­dowy, na początku maja roz­po­czął dzia­łal­ność budo­wany od połowy marca nowy obóz zagłady w dys­tryk­cie lubel­skim – Sobi­bór. Wzno­wiono trans­porty, do połowy kwiet­nia zgi­nęło tam ponad 50 tysięcy Żydów z Lubelsz­czy­zny. Wywózka ofiar z Izbicy nastą­piła 15 maja.

Obóz w Bełżcu otwarto ponow­nie w końcu maja 1942 roku, ale jechały tam trans­porty z Gali­cji i dys­tryktu kra­kow­skiego, nie zaś z Lubelsz­czy­zny. W końcu czerwca kolej prze­wo­ziła wyłącz­nie woj­sko. Gdy w lipcu znów ruszyły trans­porty Żydów, linia kole­jowa do Sobi­boru została zamknięta z powodu naprawy, którą ukoń­czono w paź­dzier­niku. W rezul­ta­cie Żydom z Lubelsz­czy­zny daro­wano – z wyjąt­kiem spo­ra­dycz­nych egze­ku­cji i kilku wywó­zek w końcu sierp­nia z pół­noc­nej czę­ści dys­tryktu do Tre­blinki – krótki okres wytchnie­nia.

Gdy otwarto linię kole­jową do Sobi­boru, a do Tre­blinki zaczęły napły­wać trans­porty z likwi­do­wa­nego getta war­szaw­skiego, czas ten się skoń­czył – w paź­dzier­niku i listo­pa­dzie 1942 roku nastą­piła trze­cia fala wywó­zek. Sys­te­ma­tycz­nie likwi­do­wano jedną spo­łecz­ność żydow­ską po dru­giej. „Czarny dzień Izbicy” nastą­pił 15 paź­dzier­nika 1942 roku[^roku]. Spę­dzono wtedy do trans­portu więk­szość Żydów znaj­du­ją­cych się z mie­ście. Ponie­waż w wago­nach nie star­czyło dla wszyst­kich miej­sca, w pobliżu sta­cji kole­jo­wej zastrze­lono około pię­ciu­set osób. Według róż­nych źró­deł tego dnia wywie­ziono do Sobi­boru od 6 do 10 tysięcy osób. 2 listo­pada przy­szło kolejne ude­rze­nie. W Izbicy pozo­stało nie­spełna tysiąc Żydów.

Izbica zna­la­zła się wów­czas wśród ośmiu gett w dys­tryk­cie lubel­skim, któ­rym pozwo­lono prze­trwać zimę, choć w stycz­niu prze­pro­wa­dzono w mie­ście jesz­cze jedną łapankę. Osta­tecz­nie 28 kwiet­nia 1943 roku ostatni Żydzi z Izbicy zostali wywie­zieni do Sobi­boru. Był wśród nich Tho­mas Blatt z rodziną.

W 1942 roku nie­mieccy likwi­da­to­rzy gett sku­tecz­nie pozba­wiali swoje ofiary chęci oporu. Każda wywózka miała być ostat­nia. Jeśli wszy­scy zacho­wają spo­kój, ci Żydzi, któ­rzy prze­żyją, będą mogli wró­cić do pracy. Ale w razie jakich­kol­wiek kło­po­tów getto zosta­nie natych­miast zli­kwi­do­wane. To oszu­stwo dzia­łało, dopóki osta­teczny nie­miecki cel – cał­ko­wite uni­ce­stwie­nie Żydów – wyda­wał się nie do uwie­rze­nia. Dla­czego Niemcy mie­liby zacho­wy­wać się nie­ra­cjo­nal­nie i zabi­jać żydow­skich pra­cow­ni­ków, tak potrzeb­nych nie­mieckiej machi­nie wojen­nej? Jeśli wziąć pod uwagę nie­rów­ność sił mię­dzy Niem­cami a ich ofia­rami, a także realną groźbę odwetu w razie jakie­go­kol­wiek sprze­ciwu wobec wywó­zek, opór nie wyda­wał się roz­sądny. W strasz­nym roku 1942 więk­szość pol­skich Żydów wybie­rała ukry­wa­nie się w cza­sie łapa­nek i udo­wad­nia­nie swej przy­dat­no­ści dla nie­mieckiej gospo­darki.

Ale w roku 1943 cel nazi­stów nie pozo­sta­wiał już wąt­pli­wo­ści, groźba odwetu stra­ciła na sile, a postawa Żydów zaczęła się zmie­niać. Gdy w stycz­niu Niemcy wzno­wili wywózki z war­szaw­skiego getta, napo­tkali opór i wyco­fali się. W kwiet­niu kolejna próba depor­ta­cji dopro­wa­dziła do wybu­chu w get­cie powsta­nia. W lipcu więź­nio­wie obozu zagłady w Tre­blince wsz­częli bunt i zor­ga­ni­zo­wali ucieczkę. W sierp­niu prze­ciw­sta­wiono się likwi­da­cji pozo­sta­ło­ści getta w Bia­łym­stoku. Bunt w Sobi­bo­rze i ucieczka więź­niów w paź­dzier­niku 1943 roku, w któ­rej wziął udział Tho­mas Blatt, były prze­ja­wem zmiany postawy Żydów.

Na Lubelsz­czyź­nie odpo­wiedź Niem­ców była miaż­dżąca. Hein­rich Him­m­ler uwa­żał ist­nie­jące jesz­cze obozy pracy za poten­cjalne zagro­że­nie, nie można było ich jed­nak likwi­do­wać eta­pami bez wywo­ła­nia tego rodzaju despe­rac­kiego oporu i ucieczki, jakie wyda­rzyły się w Tre­blince i Sobi­bo­rze. Na początku listo­pada 1943 roku Him­m­ler wezwał więc do Lublina jed­nostki SS i poli­cji z całej Pol­ski. 3 i 4 listo­pada prze­pro­wa­dziły one ope­ra­cję „Dożynki” (Ern­te­fest) – zamor­do­wano wów­czas około 42 tysięcy Żydów w obo­zach pracy w Maj­danku (tam było naj­wię­cej zabi­tych), Ponia­to­wej i Traw­ni­kach. Była to naj­więk­sza ope­ra­cja w ramach „osta­tecz­nego roz­wią­za­nia”. Dymy z palo­nych ciał Żydów z Maj­danka przez ponad tydzień wisiały nad Lubli­nem niczym gęste chmury. Dys­trykt lubel­ski został ogło­szony Juden­frei – „wol­nym od Żydów”.

Na tere­nach tych pozo­stali tylko Żydzi wal­czący w ukry­ciu o prze­trwa­nie, tak jak Tho­mas Blatt. Próba prze­ży­cia w sytu­acji nie­ustan­nego zagro­że­nia sta­no­wiła cięż­kie doświad­cze­nie. Gdy w lipcu 1944 roku wkro­czyła Armia Czer­wona, w kry­jów­kach pozo­stali już tylko nie­liczni cze­ka­jący na ratu­nek. Tho­mas Blatt był jed­nym z nich. Jego książka to nie­zwy­kła opo­wieść o zma­ga­niach o prze­ży­cie w ciągu pię­ciu lat oku­pa­cji nie­miec­kiej.

Chri­sto­pher R. Brow­ning

Wstęp

1 wrze­śnia 1939 roku – mia­łem wów­czas dwa­na­ście lat – Niemcy naje­chały na Pol­skę, zaczęła się II wojna świa­towa. Polacy pod­dali się po kilku tygo­dniach walk, a liczący 36 milio­nów miesz­kań­ców kraj padł łupem nazi­stów. Stop­niowo nasi­lały się prze­śla­do­wa­nia Żydów, w końcu masowo wywo­żo­nych do obo­zów zagłady.

Zawsze czu­łem potrzebę pisa­nia, jesz­cze w szkole pod­sta­wo­wej pro­wa­dzi­łem dzien­nik. Po wybu­chu wojny nawyk ten przy­brał na sile, nie prze­rwa­łem pisa­nia nawet wtedy, gdy zaczęły się dziać rze­czy straszne. Póź­niej uświa­do­mi­łem sobie, że pisa­łem praw­do­po­dob­nie w imie­niu tych, któ­rzy nie prze­żyli. W owym cza­sie regu­lar­nie odda­wa­łem strony mego dzien­nika chrze­ści­jań­skim przy­ja­cio­łom na prze­cho­wa­nie.

Los nie oszczę­dził mi okrut­nych doświad­czeń, jakie przy­pa­dły w udziale Żydom w oku­po­wa­nej przez nazi­stów Pol­sce. Z getta tra­fi­łem do wię­zie­nia, a póź­niej do osła­wio­nego obozu śmierci w Sobi­bo­rze, gdzie wzią­łem udział w bun­cie i ucieczce przed nie­uchronną śmier­cią. Póź­niej ukry­wa­łem się w lasach niczym tro­piona zwie­rzyna, a wresz­cie tuż przed wyzwo­le­niem dołą­czy­łem do pol­skiego pod­zie­mia.

Dzien­nik tra­ci­łem czę­sto, potem odtwa­rza­łem, a potem znów tra­ci­łem. Po woj­nie udało mi się odtwo­rzyć około 40 pro­cent zapi­sków. W 1952 roku spo­rzą­dzi­łem na ich pod­sta­wie ręko­pis, który przed­sta­wi­łem pol­skiemu komu­ni­stycz­nemu wydaw­nic­twu. Zgo­dziło się wydać książkę, ale na wła­snych warun­kach, co gro­ziło znie­kształ­ce­niem wielu istot­nych fak­tów. Ponie­waż się temu sprze­ci­wi­łem, ręko­pis powę­dro­wał do szu­flady na następne sześć lat.

W 1957 roku wyemi­gro­wa­łem do Izra­ela. Tuż po przy­jeź­dzie dałem ręko­pis byłemu więź­niowi Auschwitz z prośbą o opi­nię. Po trzech tygo­dniach powie­dział tylko: „Ma pan bujną wyobraź­nię. Ni­gdy nie sły­sza­łem o Sobi­bo­rze, a tym bar­dziej o bun­cie tam­tej­szych więź­niów”. W obo­zie śmierci w Sobi­bo­rze eses­mani wie­lo­krot­nie chło­stali mnie pej­czem, ale ni­gdy nie czu­łem aż tak ostrego bólu jak wtedy, gdy usły­sza­łem te słowa. Skoro nie wie­rzy mi oca­lały z Auschwitz, kto mi uwie­rzy? Minęło kolej­nych dwa­dzie­ścia lat.

Gdy w roku 1978 tele­wi­zja nadała mini­se­rial Holo­caust, na fali zain­te­re­so­wa­nia tema­tyką poja­wiło się wię­cej rela­cji o tam­tych cza­sach. Frag­menty mojego dzien­nika zostały opu­bli­ko­wane w cza­so­pi­smach i gaze­tach, a także wyko­rzy­stane w książce Richarda Rashke Escape from Sobi­bor (Hough­ton Mif­flin, Boston 1987), która stała się pod­stawą filmu pod tym samym tytu­łem.

Gdy nie­dawno czy­ta­łem swoje wspo­mnie­nia, zada­wa­łem sobie pyta­nia: jaki będzie poży­tek z mojej książki, skoro o Holo­kau­ście tyle już napi­sano? Co mógł­bym jesz­cze dodać? Kogo to zain­te­re­suje? Dosze­dłem do wnio­sku, że moja opo­wieść zain­te­re­suje nie tylko nie­licz­nych oca­la­łych z Holo­kau­stu, ale może też zostać uznana przez przy­szłe poko­le­nia za war­to­ściowe świa­dec­two.

Prze­czy­ta­łem wiele „opty­mi­stycz­nych” – jak je nazy­wam – ksią­żek o Holo­kau­ście; zawie­rają one, oprócz opi­sów ludz­kiego okru­cień­stwa i cier­pień, rów­nież prze­sła­nie mówiące o odwa­dze, poświę­ce­niu, żar­li­wej wie­rze, sile woli. W mojej książce nie ma prze­sła­nia – jest to opo­wieść o kil­ku­na­sto­let­nim żydow­skim chłopcu po pro­stu pró­bu­ją­cym prze­żyć.

Ta opo­wieść o cier­pie­niu i upar­tym trzy­ma­niu się życia nawet mnie samemu wydaje się miej­scami nie­praw­do­po­dobna, choć każde zawarte w niej słowo jest prawdą.

Począ­tek

Twa­rzą w twarz z rze­czy­wi­sto­ścią

Brama się otwo­rzyła i ujrze­li­śmy coś, co wyglą­dało jak ładna wio­ska. Przed nami cią­gnęła się czarna droga obsa­dzana kwia­tami. Po lewej stro­nie stał kolo­rowy dom, oto­czony nie­na­gan­nie utrzy­ma­nym traw­ni­kiem, drze­wami i raba­tami. Ruszy­li­śmy przed sie­bie, mija­jąc dro­go­wskazy i drew­niane figury, przed­sta­wia­jące kel­nera z pół­mi­skiem i fry­zjera z brzy­twą. Czy tego rodzaju miej­sce mogło być fabryką śmierci? Nie­moż­liwe! Może to naprawdę jest obóz pracy, tak jak mówili Niemcy?

Ja jed­nak wie­dzia­łem swoje. Nawet prze­cho­dząc obok zie­lo­nego domku z siel­ską nazwą Jaskół­cze Gniazdo nad drzwiami, wie­dzia­łem, że czeka mnie tu śmierć. Ale dla­czego? Mia­łem zale­d­wie pięt­na­ście lat. Cóż takiego zro­bi­łem, żeby na nią zasłu­żyć? Oce­ni­łem sytu­ację. Ota­czały nas druty kol­cza­ste i ukra­iń­scy straż­nicy z kara­bi­nami. Bez­na­dziejne. Żad­nych szans ucieczki. Zer­k­ną­łem na swoją matkę. Była blada i mizerna; po raz pierw­szy zauwa­ży­łem głę­bo­kie zmarszczki wokół jej ust. Miała tylko czter­dzie­ści sześć lat, ale cztery lata nie­ludz­kiego życia w get­cie posta­rzyły ją i pozba­wiły sił. Wyda­wało się, że nie dba już o to, co się z nią sta­nie.

W tym rzecz. Mie­li­śmy zgi­nąć w komo­rach gazo­wych lub pora­żeni prą­dem, jak sądzili nie­któ­rzy z nas. To nasze ostat­nie chwile. Słońce wciąż stało wysoko, śpie­wały ptaki. Był piękny wio­senny dzień – 28 kwiet­nia 1943 roku. Nie chcia­łem umie­rać.

– Zatrzy­mać się! Męż­czyźni na prawo! Kobiety i dzieci na lewo! – wrza­snął eses­man. Nie­liczni chłopcy w moim wieku pozo­stali przy mat­kach. Mój dzie­się­cio­letni brat zosta­wił ojca i pod­szedł do matki, którą wciąż trzy­ma­łem za rękę. Czy mam jakąś szansę? Musia­łem pod­jąć decy­zję… Szybko uca­ło­wa­łem matkę w poli­czek.

Chcia­łem coś powie­dzieć; wie­dzia­łem, że roz­sta­jemy się na zawsze. Ale z jakie­goś powodu, któ­rego do dziś nie rozu­miem, rzu­ci­łem ni z tego ni z owego:

– Nie pozwo­li­łaś mi wczo­raj wypić całego mleka. Chcia­łaś zosta­wić tro­chę na dzi­siaj.

Odwró­ciła się powoli i spoj­rzała na mnie ze smut­kiem:

– O tym myślisz w takiej chwili?

Wspo­mnie­nie tej sceny prze­śla­duje mnie po dziś dzień. Żałuję, że poże­gna­łem matkę w taki dziwny spo­sób. Oddał­bym wszystko, żeby cof­nąć czas, żeby móc ją uści­snąć i powie­dzieć, że ją kocham. W 1943 roku byli­śmy już jed­nak niczym roboty, zobo­jęt­niałe na wszystko cie­nie. Ni­gdy nie pła­ka­łem. Byłem za doro­sły, żeby pła­kać. A gdy­bym nawet umiał wyra­żać uczu­cia, nie było na to czasu. Dołą­czy­łem do ojca sto­ją­cego w gru­pie męż­czyzn.

Przed nami sta­nął potęż­nie zbu­do­wany Nie­miec z pałką i zapy­tał, jakie mamy zawody. Nawet w takiej chwili było to jak pro­myk nadziei, ochłap rzu­cony ska­zań­com. Ludzie zaczęli prze­py­chać się do przodu, krzy­cząc: – Jestem szew­cem! Jestem kraw­cem! Jestem cie­ślą! Jestem pie­ka­rzem! – Wła­ściwa odpo­wiedź mogła oca­lić życie. Zda­wa­łem sobie sprawę, że nikt mnie nie uzna za jakie­go­kol­wiek fachowca. Nie­duży i chudy wyglą­da­łem na o wiele młod­szego.

Nie mia­łem czym się pochwa­lić, ale też prze­pchną­łem się do przodu w nadziei, że zostanę zauwa­żony. Wpa­try­wa­łem się inten­syw­nie w eses­mana, powta­rza­jąc w myślach: „Boże, spraw, żeby wziął mnie, wziął mnie, wziął mnie!”.

W pew­nym momen­cie nasze oczy się spo­tkały. Wie­dzia­łem, że to decy­du­jący moment. Zwró­ci­łem jego uwagę! Wska­zał mnie i powie­dział:

– Komm raus, du Kle­iner [Wystąp, mały].

Chwi­lowo byłem ura­to­wany.

Ludzie, któ­rych bła­ga­nia pozo­stały bez odpo­wie­dzi, wznie­cili taki tumult i zgiełk, że eses­man chwy­cił pałkę i zaczął nią wyma­chi­wać na prawo i lewo, bijąc na oślep, gdzie popad­nie. Mój ojciec ugi­nał się pod ude­rze­niami. Cier­pia­łem katu­sze, nie mogąc mu pomóc. W zamie­sza­niu stra­ci­łem go z oczu. W końcu wybrano i usta­wiono z boku grupę około czter­dzie­stu męż­czyzn repre­zen­tu­ją­cych różne zawody. Resztę (około dwu­stu) popro­wa­dzono dalej, powoli zni­kali nam z pola widze­nia. Szli do komór gazo­wych, a mój ojciec był jed­nym z nich, ale wtedy to do mnie nie docie­rało.

Gdy pędzono naszą grupę wybrań­ców, z oddali sły­sza­łem krzyki i od czasu do czasu strzały. Nagle zapa­dła cisza, docho­dził tylko głu­chy war­kot jakie­goś sil­nika.

– Juden lau­fen! [Żydzi bie­giem!] – krzyk­nął eses­man.

Pobie­gli­śmy, pod groźbą bata i kara­binu maszy­no­wego, do ogro­dze­nia z drutu kol­cza­stego. Wszystko działo się tak szybko, że nie mie­li­śmy czasu pomy­śleć.

– Herein! [Wcho­dzić!] – Zna­leź­li­śmy się na dzie­dzińcu oto­czo­nym zwy­kłymi drew­nia­nymi bara­kami.

Pod­szedł do nas schlud­nie ubrany wię­zień.

– Jestem Kurt – przed­sta­wił się. – Podaj­cie wasze nazwi­ska i daty uro­dze­nia.

Kolejno wpi­sy­wał nas do księgi.

Ktoś zapy­tał:

– Co to za miej­sce?

– Będzie­cie pra­co­wali – odparł. I dodał szybko: – A teraz pój­dzie­cie do waszego baraku. Za mną.

Wnę­trze baraku było bar­dzo czy­ste. Około jed­nej pią­tej dużego pomiesz­cze­nia zostało oddzie­lone cienką ścianą z drzwiami; jak się dowie­dzia­łem póź­niej, była to kwa­tera kapok6. Pośrodku stał drew­niany stół z dwiema ław­kami, a pod ścia­nami – trzy kon­dy­gna­cje wie­lo­oso­bo­wych prycz, się­ga­ją­cych od pod­łogi do sufitu. To były nasze lego­wi­ska.

– Wybierz­cie sobie miej­sca – pole­cił Kurt.

Zaczęła się sza­lona prze­py­chanka. Od razu ruszy­łem do naj­dal­szego rogu gór­nej pry­czy i wspią­łem się na nią. Miej­sca prze­zna­czone dla jed­nej osoby były bar­dzo wąskie, miały zale­d­wie 60 cen­ty­me­trów sze­ro­ko­ści; leżały na nich koce, jakby ktoś wła­śnie je opu­ścił. Rze­czy­wi­ście, pod swoją poduszką zna­la­złem skar­pety, chleb, papie­rosy, zdję­cia oraz strzępki papieru z bazgra­niną w obcym języku. Naj­wy­raź­niej ktoś tam spał. Nie mogłem się nad tym zasta­na­wiać. Nie byłem jesz­cze gotowy pogo­dzić się z myślą, że żyję, ponie­waż ten ktoś jest teraz mar­twy.

Ze swo­jej pry­czy widzia­łem przez otwór mię­dzy ścianą a dachem, co dzieje się na zewnątrz. Na dzie­dzińcu nagle poja­wił się eses­man. – Ty, ty i ty! – krzyk­nął. Wybrał na chy­bił tra­fił pięt­na­stu nowo przy­by­łych, któ­rzy stali naj­bli­żej, i wypro­wa­dził ich. Zesko­czy­łem z pry­czy i wysze­dłem na plac. W oddali widać było dym i pło­mie­nie, w powie­trzu uno­sił się dziwny, słod­kawy zapach. Wola­łem się nie domy­ślać, skąd się wziął.

Męż­czyźni wró­cili dość szybko, głę­boko wstrzą­śnięci i przy­gnę­bieni. Kazano im zebrać z ogro­dzo­nego placu wciąż cie­płe ubra­nia osób z naszego trans­portu i prze­nieść je na inny plac, gdzie więź­nio­wie sor­to­wali rze­czy. Nie­któ­rzy roz­po­znali ubra­nia swo­ich naj­bliż­szych.

Wró­ci­łem do baraku i poło­ży­łem się na pry­czy, w gło­wie mia­łem chaos. Ani przez chwilę nie myśla­łem o stra­cie matki, ojca i brata, nie dałem się ponieść emo­cjom. Chyba instynk­tow­nie prze­czu­wa­łem, że gdy­bym sobie na to pozwo­lił, skutki byłyby kata­stro­falne. Nie mogłem się nato­miast powstrzy­mać od roz­trzą­sa­nia sekwen­cji wyda­rzeń, które dopro­wa­dziły do tego okrop­nego finału. Bez końca zasta­na­wia­łem się, co by się stało, gdyby moja rodzina ucie­kła w 1939 roku do Związku Radziec­kiego, tak jak pla­no­wa­li­śmy. Może byśmy prze­żyli. Wra­ca­łem myślami do chwil i miejsc, w któ­rych praw­do­po­dob­nie nie wyko­rzy­sta­li­śmy szansy ratunku. Czy to by nas oca­liło, czy tylko szyb­ciej nas tu przy­wio­dło? Jak mogli­śmy unik­nąć tej okrop­nej sytu­acji? Wyemi­gro­wać przed wojną, zanim zaczął się nazi­stow­ski hor­ror? I dokąd wyemi­gro­wać? Do Ame­ryki? Czyby nas przy­jęto, nawet gdy­by­śmy mieli pie­nią­dze? Ale wtedy sprawy nie przed­sta­wiały się tak groź­nie. Skąd mogli­śmy wie­dzieć, co się sta­nie?

Izbica

Uro­dzi­łem się w 1927 roku w Izbicy i tam spę­dzi­łem dzie­ciń­stwo, co odci­snęło piętno na całym moim życiu. Uwa­ża­łem to miej­sce za pępek świata. O tym, że ist­nieją inne mia­sta, wie­dzia­łem przed pój­ściem do szkoły tylko dzięki krew­nym – jedna z moich cio­tek, Chaja, wyszła za mąż i prze­pro­wa­dziła się do Kra­sne­go­stawu; moje bab­cie miesz­kały w Zamo­ściu i Lubli­nie, a wujek w War­sza­wie. Kuzyni wyemi­gro­wali za gra­nicę; dwaj z nich, komu­ni­ści, w 1930 roku wyje­chali do Rosji; kolejny, syjo­ni­sta, wyje­chał do Pale­styny, a jesz­cze jeden, z głową do inte­re­sów, zna­lazł się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Z ich listów dowia­dy­wa­łem się tro­chę o sze­ro­kim świe­cie.

Izbica była typo­wym sztetl poło­żo­nym nie­opo­dal Lublina, w połu­dniowo-wschod­niej Pol­scek7. Na oko­licz­nych wzgó­rzach znaj­do­wały się gospo­dar­stwa kato­lic­kich chło­pów, ale sama Izbica była zamiesz­kana głów­nie przez Żydów. Więk­szość miesz­kań­ców żyła w bie­dzie, w drew­nia­nych domach; tylko nie­liczni zamoż­niejsi mieli domy muro­wane. Wodę czer­pano z trzech studni arte­zyj­skich i kilku źró­deł. Do połowy lat trzy­dzie­stych ubie­głego wieku w mie­ście nie było elek­trycz­no­ści.

Wśród lud­no­ści żydow­skiej prze­wa­żali orto­doksi, ale zaczęły poja­wiać się też postę­powe nurty. Zni­kały brody i pejsy1; tra­dy­cyjne cha­łaty i jar­mułki stop­niowo ustę­po­wały miej­sca ubio­rom współ­cze­snym.

Moja rodzina miesz­kała w jeri­sze, dużym domu wybu­do­wa­nym przez pra­pra­dziadka. Następne poko­le­nia stop­niowo podzie­liły dom na sze­reg nie­wiel­kich miesz­kań. Ucho­dzi­li­śmy za rodzinę zamożną.

Dom był drew­niany, pię­trowy. Po obu stro­nach kory­ta­rza znaj­do­wały się małe, jedno- lub dwu­po­ko­jowe miesz­kanka. Miesz­ka­li­śmy w pierw­szym po lewej stro­nie. Mie­li­śmy kuch­nię z pie­cem opa­la­nym drew­nem i pół­kami na naczy­nia; stało w niej łóżko dla słu­żą­cej. Co dzień jeden z kilku miej­skich nosi­wo­dów, Josele, przy­no­sił nam wodę w wia­drach – był to luk­sus zare­zer­wo­wany dla „boga­czy”. Wodę trzy­ma­li­śmy w dużym zbior­niku z ocyn­ko­wa­nej bla­chy.

W jadalni stały: drew­niany stół z czte­rema krze­słami, duży brą­zowy kre­dens i zegar dziadka. Wysoko na ścia­nie wisiał wypchany kolo­rowy bażant, pre­zent od pew­nego myśli­wego, oraz dwa obrazy ze sce­nami ludo­wymi, kupione od bied­nego pol­skiego stu­denta malar­stwa. Za prze­pie­rze­niem znaj­do­wał się mały pokoik, w któ­rym stała tylko kanapa. Sypial­nia była mała, z podwój­nym łóż­kiem, sto­li­kiem noc­nym, peł­nią­cym jed­no­cze­śnie funk­cję apteczki, i dużym kaflo­wym pie­cem, ogrze­wa­ją­cym pokój zimą.

Obok nas miesz­kała ciotka Miriam, któ­rej syn też miał na imię Tojwi i był moim rówie­śni­kiem. Miesz­ka­nie naprze­ciwko zaj­mo­wał Motel Brin­ker z córką, wdo­wiec, wła­ści­ciel małej kawiarni. Sąsiedni pokój, cia­sny i ciemny, nale­żał do Rajzł, która z tru­dem zara­biała na nędzne życie, kupu­jąc parki mło­dych gęsi i tucząc je na sprze­daż. Jej jedyny syn, mło­dzie­niec chory na gruź­licę, ni­gdy nie opusz­czał łóżka. Przy końcu kory­ta­rza znaj­do­wały się schody na pię­tro. Miesz­kała tam w dwóch poko­jach moja bab­cia Hany-Sure z synem, wujem Jan­kie­lem. Dwa pozo­stałe pokoje na tym pię­trze stały nie­uży­wane.

W Izbicy wszy­scy znali wszyst­kich, a zamiast nazwisk uży­wano przy­dom­ków. Jedno lub dwa słowa czę­sto cel­nie opi­sy­wały czy­jeś prze­ko­na­nia, pozy­cję spo­łeczną, pocho­dze­nie rodzinne czy cechy fizyczne. Byli więc wśród nas Łame (Kulawy) Chaim i Dzio­baty Jojne. Każdy wie­dział, że Zamo­ścier bek­ker to Szu­lim Han­dwer­ker, pie­karz z Zamo­ścia. Mojego ojca nazy­wano Leibele goj, ponie­waż ucho­dził za wol­no­my­śli­ciela, jadał szynkę i utrzy­my­wał bli­skie sto­sunki z chrze­ści­ja­nami.

Zamie­sza­nie w spra­wach wiary pogłę­biła u mnie szkoła. Uczęsz­cza­łem zarówno na lek­cje reli­gii żydow­skiej, jak chrze­ści­jań­skiej; ogrom­nie fascy­no­wały mnie opo­wie­ści biblijne. Gdy mia­łem około sied­miu lat, myśla­łem: Może one mówią prawdę… może mój tata jest gojem! Rzadko cho­dzi do syna­gogi, pali papie­rosy w sobotę i je szynkę! Co prawda, robiąc to, zamyka drzwi na klucz i okien­nice… ale wszy­scy i tak wie­dzą.

Pew­nego dnia ojciec podał mi pla­ste­rek szynki.

– Spró­buj, Tojwi, no, spró­buj tego, to jest dobre!

Spró­bo­wa­łem. Sma­ko­wało lepiej niż jakie­kol­wiek mięso, które jadłem. Ale następ­nego dnia ciotka Miriam, która pod­słu­chała naszą roz­mowę przez cienką ścianę, zawo­łała mnie do swego pokoju.

– Tojwi, jesz szynkę… przy­znaj się. – To nie było pyta­nie, ale stwier­dze­nie, chciała się tylko upew­nić. Ni­gdy nie kła­ma­łem.

– Tak, cio­ciu Miriam, jadłem szynkę.

– Zosta­niesz uka­rany i pój­dziesz do pie­kła – oznaj­miła surowo. – Nie słu­chaj swo­jego ojca. On nie jest praw­dzi­wym Żydem.

– Ale, cio­ciu, dla­czego mam pójść do pie­kła? Nauczy­ciel reli­gii kazał nam słu­chać rodzi­ców. Co złego zro­bi­łem? – Chcia­łem się jakoś uspra­wie­dli­wić, na ciotce nie zro­biły jed­nak wra­że­nia ani mój drżący głos, ani prze­ra­żona twarz.

– Tojwi – powtó­rzyła – dla Żydów zaka­zane jest jedze­nie wie­przo­winy. Nie jest koszerna2, a ty pój­dziesz za to do pie­kła.

Choć minęło wiele lat, wciąż pamię­tam, jak bar­dzo byłem wstrzą­śnięty. Wraż­liwy chło­piec o buj­nej wyobraźni ujrza­łem się w pło­mie­niach, wydany na pastwę dia­błów.

– O Boże, żałuję, żałuję… – szep­ta­łem, leżąc na kana­pie. Głowa mi pękała od natręt­nych myśli.

Gdy matka wró­ciła z zaku­pów, mia­łem wysoką gorączkę. Wezwano leka­rza, który prze­pi­sał mi lekar­stwa. Cho­ro­wa­łem przez wiele dni, a wszy­scy byli dla mnie mili. Matka dała mi nawet do zabawy swój cenny zega­rek. W końcu poja­wiła się ciotka Miriam.

– Cio­ciu Miriam, boję się.

– Czego się boisz?

– Boję się, że pójdę do pie­kła.

– Tojwi, mar­twisz się tym? – Patrząc na mnie długą chwilę, zro­zu­miała, co się stało, i powie­działa: – Tojwi, musisz prze­strze­gać żydow­skiego prawa, ale Bóg jest miło­sierny i z Jego woli, gdy skoń­czysz trzy­na­ście lat i będziesz miał bar micwę3, zacznie się dla cie­bie nowe życie. Wszyst­kie twoje dawne grze­chy zostaną odpusz­czone.

Ujrza­łem iskierkę nadziei dla swo­jej duszy. Jesz­cze przez długi czas mar­twi­łem się jed­nak o ska­zaną na potę­pie­nie duszę ojca. Jego bar micwa była dawno temu; nie miał już dru­giej szansy. Ja nato­miast mogłem zacząć nowe życie. Cudow­nie ozdro­wia­łem… i mając w zapa­sie kilka lat do bar micwy, znów zaczą­łem jeść szynkę.

Nazy­wano mnie Tojwi Her­sza Bera, po dziadku. Hersz Ber był orto­dok­syj­nym Żydem, bar­dzo poboż­nym i sza­no­wa­nym w spo­łecz­no­ści. Gdy ktoś, kto znał moją rodzinę, chciał zga­nić moje skan­da­liczne, gojow­skie postępki, takie jak nie­no­sze­nie pej­sów czy opusz­cza­nie che­deru4, mówił z roz­pa­czą: „Tojwi, gdyby twój dzia­dek Hersz Ber, który jest teraz w nie­bie, wstał z grobu i cię zoba­czył, ze wstydu sam by od razu znów się poło­żył”. Mijały dni i lata, a moja rodzina wciąż trwała roz­darta mię­dzy skry­wa­nymi pró­bami wyzwo­le­nia się z pęt tra­dy­cji a potrzebą utrzy­ma­nia dobrych sto­sun­ków ze skraj­nie orto­dok­syj­nymi krew­nymi, z któ­rymi miesz­ka­li­śmy pod jed­nym dachem. Od czasu do czasu nosi­łem nawet pejsy.

Wie­rzy­łem w Boga i bałem się Go; na ile mogłem, pró­bo­wa­łem prze­strze­gać naka­zów. Po poran­nym myciu odma­wia­łem Mode ani5, dzię­ku­jąc Bogu, że strzegł mojej duszy, gdy spa­łem. Przed jedze­niem myłem ręce i odma­wia­łem modli­twę. Moi rodzice, któ­rych sza­no­wa­łem i słu­cha­łem, postę­po­wali jed­nak ina­czej. Od czasu do czasu bywali w chrze­ści­jań­skich domach i jedli nie­ko­szerne jedze­nie! Gdy krewni podej­rze­wali, że rodzice nie uczczą nale­ży­cie jakie­goś waż­nego święta, po pro­stu „pory­wali” mnie, zabie­ra­jąc do swo­ich domów i sadza­jąc przy stole.

Na­dal nie jestem pewny, na czym opie­rała się moja wiara w Boga. Wie­rzy­łem po pro­stu w jego wszech­po­tęgę, moc poma­ga­nia i kara­nia. Nabra­łem jed­nak wąt­pli­wo­ści, gdy spło­nął tutej­szy bejt midrasz6. To był Jego dom. To On miał wła­dzę. Nic nie mogło zda­rzyć się wbrew Jego woli. Mia­łem wiele pytań do Boga. Mimo to wie­rzy­łem w Niego. Wiele razy, wra­ca­jąc późno od przy­ja­ciół ciem­nymi uli­cami, prze­stra­szony, ści­gany przez wyro­słe w mej wyobraźni demony, powta­rza­łem modli­twę Szma Israel7. Pod­czas modli­twy nie mogło spo­tkać mnie nic złego.

Z kato­lic­kimi sąsia­dami żyli­śmy w zgo­dzie. Co prawda na budynku poczty poja­wiały się cza­sem anty­se­mic­kie hasła w rodzaju: „Żydzi do Pale­styny” czy „Nie kupuj u Żyda”, ale nikt nie trak­to­wał ich poważ­nie. W szkole ucznio­wie kato­liccy i żydow­scy trzy­mali się prze­waż­nie w swo­ich gru­pach. Dzieci żydow­skich było mniej wię­cej tyle samo co kato­lic­kich, bo choć Żydzi sta­no­wili ponad 95 pro­cent lud­no­ści mia­steczka, do tutej­szej szkoły pod­sta­wo­wej cho­dziły też dzieci z oko­licz­nych wsi. W kla­sach nie dawały o sobie znać ostrzej­sze anta­go­ni­zmy.

Zda­rzały się nie­po­koje na tle reli­gij­nym, ale wewnątrz spo­łecz­no­ści żydow­skiej. Pew­nego razu grupa mło­dych Żydów z Zamo­ścia nie­ocze­ki­wa­nie zje­chała do Izbicy w sza­bat – na rowe­rach, bez jar­mu­łek na gło­wach. Tego było już za dużo dla miesz­kań­ców; przy­by­sze zostali prze­pę­dzeni kamie­niami przez swych orto­dok­syj­nych braci.

Zgod­nie z żydow­skim pra­wem w sza­bat życie w mia­steczku zamie­rało. Ucznio­wie żydow­scy nie cho­dzili do szkoły. W całym mia­steczku pano­wały nie­zwy­kły spo­kój i świą­teczny nastrój. Żydzi dostoj­nie, w atmos­fe­rze świę­to­ści, kro­czyli do syna­gogi. Męż­czyźni w czar­nych cha­ła­tach i jar­muł­kach lub kape­lu­szach nie­śli tałesy w hafto­wa­nych tor­bach. Kobiety miały dłu­gie spód­nice, peruki i chustki, a towa­rzy­szące im dzieci wyglą­dały jak minia­tury doro­słych. Nie zda­wa­li­śmy sobie sprawy, że te spo­kojne soboty w Izbicy wkrótce staną się tylko wspo­mnie­niem.

Począ­tek wojny

Nazi­stow­ski ter­ror roz­po­czął się wraz z najaz­dem nie­miec­kim na Pol­skę we wrze­śniu 1939 roku. Z afi­szów krzy­czało słowo: „Mobi­li­za­cja!”, a na rynku herold miej­ski ogła­szał zale­ce­nia na wypa­dek nalo­tów.

Dwa dni póź­niej na mia­sto spa­dły pierw­sze bomby. Nie wyrzą­dziły szkód, ale moja rodzina na wszelki wypa­dek prze­nio­sła się do poło­żo­nej w głębi lasów wsi Pań­ska Dolina, około dwu­dzie­stu kilo­me­trów od Izbicy. Dotarł­szy tam, usły­sze­li­śmy wybu­chy. Niemcy bom­bar­do­wali sta­no­wi­ska oddzia­łów pol­skich, które zna­la­zły tu schro­nie­nie.

Kilka dni póź­niej pol­skie woj­sko zaczęło się wyco­fy­wać; żoł­nie­rze zako­py­wali w lesie broń i amu­ni­cję, aby zmniej­szyć obcią­że­nie. Natych­miast poja­wiali się jacyś pol­scy cywile i wszystko wyko­py­wali.

Na skraju lasu młody porucz­nik prze­ma­wiał do grupy zmę­czo­nych, brud­nych żoł­nie­rzy. Ze smut­kiem mówił o bar­dzo cięż­kich chwi­lach, które nade­szły, wspo­mi­nał walkę z Niem­cami, pod­kre­ślał goto­wość żoł­nie­rzy do odda­nia życia w obro­nie uko­cha­nej ojczy­zny. Oznaj­mił, że komu­ni­ści, teraz sojusz­nicy nazi­stów, zadali im cios w plecy i że armia sowiecka naje­chała na Pol­skę ze wschodu. I choć wia­domo, że ich dywi­zja została oto­czona przez Niem­ców, sto­czą swą ostat­nią bitwę. Porucz­nik roz­ka­zał żoł­nie­rzom bro­nić tej wsi do ostat­niego poci­sku, do ostat­niego gra­natu. Oddział odśpie­wał Rotę i ruszył w głąb lasu. Nie­prze­rwany ter­kot broni maszy­no­wej od zachodu zwia­sto­wał nadej­ście Niem­ców.

Nie wie­dzie­li­śmy, co robić. Nie­któ­rzy Żydzi opo­wia­dali się za ucieczką na wschód, inni utrzy­my­wali, że Niemcy nie są prze­cież pozba­wieni ludz­kich uczuć i nie skrzyw­dzą cywi­lów. Część posta­no­wiła prze­kro­czyć Bug i wyjść naprze­ciw Sowie­tom. My wró­ci­li­śmy do Izbicy.

Po powro­cie oka­zało się, że Niemcy byli w mie­ście i ode­szli, a teraz nad­cho­dzą Sowieci. Byłem roz­cza­ro­wany. Przy­biegł do mnie mój brat, Hersz, i powie­dział, że są tu jesz­cze dwaj żoł­nie­rze nie­mieccy, kupują chleb w pie­karni Han­dwer­kera. Pomy­śla­łem, że wojna zaraz się skoń­czy, a ja nie mogę stra­cić szansy obej­rze­nia Niemca. Kilka minut póź­niej zna­la­złem się przed pie­karnią i zoba­czy­łem dwóch żoł­nie­rzy w nie­zna­nych ciem­no­zie­lo­nych mun­du­rach, paku­ją­cych świeży chleb do toreb przy rowe­rze. Przy­sta­ną­łem w pobliżu i słu­cha­łem. Mógł­bym przy­siąc, że mówili w jidysz. Choć nie­które słowa brzmiały dziw­nie, rozu­mia­łem ich roz­mowę. Żoł­nie­rze rzu­cili mi cukierka, a ja podzię­ko­wa­łem w jidysz: A szej­nem dank. Roze­śmiali się i popra­wili na Danke schön. A potem wyje­chali z mia­sta.

Rosja­nie weszli do Izbicy w ponury, dżdży­sty dzień. Miej­scowi komu­ni­ści, któ­rych przy­wódcą był Żyd Abram Wajs, daw­niej szewc, zor­ga­ni­zo­wali „czer­woną mili­cję”.

Około połu­dnia nasz rodzinny obiad został prze­rwany przez hałas sil­ni­ków. Z bal­konu widzia­łem cięż­kie sowiec­kie czołgi, a za nimi cię­ża­rówki pełne żoł­nie­rzy. Cią­gnęły błot­ni­stym pobo­czem głów­nej ulicy, aby nie natknąć się na miny prze­ciw­czoł­gowe. W mie­ście wciąż prze­by­wało jesz­cze tro­chę pol­skich żoł­nie­rzy i ofi­ce­rów, więc co gor­liwsi tutejsi komu­ni­ści natych­miast rzu­cili się ich roz­bra­jać.

Ofi­ce­rów Armii Czer­wo­nej nie spo­sób było odróż­nić od zwy­kłych pobo­ro­wych, ponie­waż nie nosili żad­nych dys­tynk­cji, a wszy­scy mieli dłu­gie, szare, wystrzę­pione płasz­cze. W sto­sunku do cywi­lów zacho­wy­wali się przy­zwo­icie. Nie­któ­rzy żoł­nie­rze spali w cię­ża­rów­kach zapar­ko­wa­nych obok czoł­gów na rynku, inni – na wiąz­kach słomy w budynku kina. Żaden nie odwa­żył się wejść do pry­wat­nego domu.

Kilka dni póź­niej wujek Szmul Staw powie­dział nam, że Armia Czer­wona się wycofa. Krą­żyły pogło­ski, że Niemcy i Sowieci pod­pi­sali pakt o nie­agre­sji i podzie­lili Pol­skę mię­dzy sie­bie. Na mocy tego poro­zu­mie­nia Armia Czer­wona miała wyco­fać się za linię Bugu.

A więc nazi­ści znów przyjdą! Nie­moż­liwe! Wujek Staw musiał się pomy­lić! Ubra­łem się i posze­dłem zoba­czyć to na wła­sne oczy. Wujek wcale się nie mylił – Sowieci odjeż­dżali. Za nimi cią­gnęło tro­chę żydow­skich fur­ma­nek. Żydzi ucie­kali, zabie­ra­jąc ze sobą swój mizerny doby­tek.

Wałę­sa­łem się przez cały dzień. Gdy wie­czo­rem wró­ci­łem do domu, usły­sza­łem rodzi­ców, gwał­tow­nie spie­ra­ją­cych się w sąsied­nim pokoju. Matka, bar­dzo roz­go­rącz­ko­wana, pró­bo­wała namó­wić ojca do wyjazdu z Izbicy.

– Leibele, posłu­chaj. Mówię po rosyj­sku. Pora­dzimy sobie. Wszystko jest lep­sze niż zno­sze­nie nazi­stow­skich prze­śla­do­wań. Sły­sza­łam o usta­wach anty­se­mic­kich w Niem­czech. To samo mogą zro­bić tutaj.

Ojciec powta­rzał jed­nak upar­cie:

– Nie chcę iść na wygna­nie z małymi dziećmi. Tu się uro­dzi­łem i tutaj umrę. A poza tym – mówił – zanim przy­szli Rosja­nie, Niemcy byli tu, w Izbicy, i nie działy się żadne okrop­no­ści.

Dużo póź­niej, gdy gro­ziło nam kre­ma­to­rium, utrzy­my­wano, że gdyby Niemcy urzą­dzili pogrom i zabili wielu Żydów po pierw­szym wej­ściu do Izbicy, byłoby to dla nas bło­go­sła­wień­stwem. Wszy­scy pozo­stali Żydzi ucie­kliby na stronę sowiecką.

W rze­czy­wi­sto­ści gdy Niemcy po raz pierw­szy zajęli mia­sto, zabito sze­ściu Żydów, mię­dzy innymi naszego sąsiada, rzeź­nika Brajt­mana. Spo­łecz­ność żydow­ska zło­żyła to jed­nak na karb zamie­sza­nia panu­ją­cego na fron­cie, pewną rolę znów ode­grała też nadzieja. Zawsze żywi­li­śmy nadzieję, że wszystko wróci do nor­mal­no­ści. Teraz nasza jedyna droga ucieczki była zamknięta.

Sowieci wyszli, a Niemcy jesz­cze nie nade­szli. Nasze mia­sto stało się na pewien czas zie­mią niczyją. Bandy tutej­szych pol­skich chu­li­ga­nów zaczęły zagra­żać lud­no­ści żydow­skiej. Nie­wiele było trzeba, żeby ich pod­bu­rzyć. Wszę­dzie – na uli­cach, na dworcu, w gabi­ne­cie bur­mi­strza – wisiały duże, kolo­rowe afi­sze, pięt­nu­jące Żydów. Jeden z obraz­ków przed­sta­wiał doda­wa­nie zde­chłych szczu­rów do mie­lo­nej woło­winy na sprze­daż; na innym duża wesz prze­ska­ki­wała z koł­nie­rza Żyda na Polaka chrze­ści­ja­nina, prze­no­sząc tyfus. Jesz­cze inne uka­zy­wały Żydów jako mor­der­ców, wysy­sa­ją­cych z nie­win­nych chrze­ści­jań­skich dzieci krew, rze­komo do wypieku pas­chal­nej macy. Nie­miecka pro­pa­ganda anty­se­micka sze­rzyła się jak zaraza.

Ni­gdy nie roz­ma­wia­li­śmy, nawet nie napo­my­ka­li­śmy o tych afi­szach. Tego rodzaju obrazki sta­no­wiły po pro­stu część naszego życia. Nic nie mogli­śmy na to pora­dzić. Cza­sami patrzy­łem jed­nak na te afi­sze i zasta­na­wia­łem się, czy moi pol­scy sąsie­dzi naprawdę wie­rzą w pro­pa­gan­dowe bzdury. Przed wojną, choć sto­sunki bywały napięte, chrze­ści­ja­nie i Żydzi utrzy­my­wali ze sobą kon­takty, razem pra­co­wali i uczyli się. Teraz nie wie­dzie­li­śmy, komu zaufać.

Pew­nego wie­czoru, około szó­stej, tuż po kola­cji, ściany domów zatrzę­sły się od strasz­li­wego wybu­chu. Usły­sze­li­śmy prze­szy­wa­jący krzyk, potem zapa­dła zupełna cisza. Następ­nego dnia poja­wiły się pogło­ski, że dwaj kil­ku­na­sto­letni miesz­kańcy Izbicy, Maniek Kró­li­kow­ski i Jacek Malec, wrzu­cili gra­nat w grupę Żydów sto­ją­cych na ulicy. Wiele osób zostało ran­nych, mię­dzy innymi kobieta, która kilka tygo­dni póź­niej zmarła z ran. Był to oczy­wi­sty akt zemsty za kola­bo­ra­cję bandy żydow­skich komu­ni­stów z Sowie­tami.

Miesz­kańcy, oba­wia­jąc się powtó­rze­nia tego rodzaju aktów prze­mocy w pozba­wio­nym wła­dzy mie­ście, wysłali do Kra­sne­go­stawu dele­ga­cję z ciotką Miriam na czele, aby popro­sić Niem­ców o przy­by­cie i przy­wró­ce­nie prawa i porządku. W Izbicy szybko utwo­rzono tak zwaną Ort­skom­man­dan­tur der Wehr­macht8 i zapa­no­wał względny porzą­dek.

W pierw­szych tygo­dniach oku­pa­cji życie toczyło się zwy­kłym try­bem. Niemcy zało­żyli obok sta­cji kole­jo­wej szpi­tal polowy dla lżej ran­nych żoł­nie­rzy Wehr­machtu. Spa­ce­ro­wa­łem swo­bod­nie po mie­ście i bar­dzo chcia­łem zoba­czyć Niem­ców z bli­ska, poroz­ma­wiać z nimi.

Któ­re­goś dnia, gdy star­szy­zna gminy żydow­skiej wyzna­czyła grupę Żydów do sprzą­ta­nia nie­miec­kich koszar, dołą­czy­łem do tej grupy bez wie­dzy ojca. Myli­śmy pod­łogę, wyno­si­li­śmy śmieci. Czas mijał. Wie­czo­rem koszary zapeł­niły się żoł­nie­rzami, któ­rzy wra­cali z ćwi­czeń. Wyda­wali się mili, popro­si­łem jed­nego z nich o papie­rosa.

– Ach du kle­iner, du rauchst? [To ty palisz, mały?]

Wyja­śni­łem, że to dla mojego ojca, który jest nało­go­wym pala­czem.

– Masz może przy­pad­kiem sio­strę?

Byłem chłop­cem nie­śmia­łym, ale zorien­to­wa­nym w kwe­stiach zasad­ni­czych. Od razu pod­chwy­ci­łem oka­zję.

– O, tak. Ma osiem­na­ście lat – odpar­łem.

Nie byłem pewny, czy on zdaje sobie sprawę, że jeste­śmy Żydami.

– Masz – powie­dział. Cała paczka papie­ro­sów zna­la­zła się w mojej ręce. – Powtórz jej, żeby jeśli może, przy­szła tu jutro posprzą­tać.

Obie­ca­łem, że powtó­rzę. W następ­nych dniach nie­ustan­nie nale­gał, żebym przy­pro­wa­dził nie­ist­nie­jącą sio­strę, czego wyni­kiem były kolejne dwie paczki papie­ro­sów. Pozna­łem go wtedy lepiej. Willy miał dwa­dzie­ścia lat, tylko osiem wię­cej niż ja, i na swój spo­sób był nie­śmiały. Gdy znów zapy­tał o moją sio­strę, wrę­cza­jąc mi jesz­cze dwie paczki papie­ro­sów, zda­łem sobie sprawę, że nie mam wyboru.

– Panie kapralu, chcę panu coś powie­dzieć.

– Mów, Tomek.

– Czy pan mnie zbije, jeśli się panu nie spodoba?

– Dla­czego miał­bym to zro­bić?

– Dobrze. Oddaję panu te dwie paczki i zapłacę za resztę.

– Tomek, co to zna­czy?

– Wszy­scy tu jeste­śmy Żydami. Chciałby pan spo­tkać się z żydow­ską dziew­czyną? Wie pan, że to nie­bez­pieczne.

Willy pokrę­cił głową.

– Nie jesteś Żydem, prawda?

– Ow­szem, jestem.

Cze­ka­łem w mil­cze­niu. Instynk­tow­nie wyczu­wa­łem, że ten Nie­miec mnie nie ude­rzy, ale mimo to, gdy się we mnie wpa­try­wał, serce mi waliło.

– Tomek, weź papie­rosy, a tu jest tro­chę cze­ko­lady dla two­jej sio­stry. – Zajął się swoją pracą i ni­gdy wię­cej nie wspo­mniał o tej spra­wie. Wkrótce potem wyje­chał na front i ni­gdy go już nie zoba­czy­łem.

Począt­kowo Żydów zosta­wiono w spo­koju. W mie­ście sta­cjo­no­wały tylko oddziały Wehr­machtu, nie było SS, a żoł­nie­rze han­dlo­wali nawet pokąt­nie z miesz­kań­cami. Nagle pew­nego dnia zabity został syn Lej­zora Sieczki. Nasz sąsiad. Nie­miecki żan­darm zastrze­lił go na ulicy po pro­stu dla sportu. To pierw­sze roz­myślne zabój­stwo w Izbicy wstrzą­snęło nami wszyst­kimi. Uświa­do­mi­li­śmy sobie, że prawo już nie chroni Żydów.

Wkrótce potem na mie­ście poja­wiły się obwiesz­cze­nia:

„Wpro­wa­dza się godzinę poli­cyjną dla wszyst­kich Żydów od 5.00 po połu­dniu do 7.00 rano”.

„Wszy­scy Żydzi w wieku powy­żej sze­ściu lat zobo­wią­zani są nosić na przed­ra­mie­niu, białe opa­ski sze­ro­ko­ści 10 cen­ty­me­trów z nie­bie­ską gwiazdą Dawida”.

„Żaden Żyd nie może opusz­czać swego miej­sca zamiesz­ka­nia bez spe­cjal­nego zezwo­le­nia władz nie­miec­kich”.

„Żydów obo­wią­zuje zakaz podróży pocią­gami”.

„Zakaz wszel­kiego han­dlu dla Żydów”.

Za zła­ma­nie tych prze­pi­sów jedyną karą była śmierć. Spo­łecz­ność żydow­ska została w ten spo­sób odizo­lo­wana od reszty miesz­kań­ców mia­steczka. Więk­szość kup­ców, któ­rzy wcze­śniej han­dlo­wali z pol­skimi chło­pami, porzu­ciła swe zaję­cie; ci, któ­rzy tego nie zro­bili, ryzy­ko­wali życie.

W Izbicy jedy­nym dużym zakła­dem była pań­stwowa cegiel­nia, pro­du­ku­jąca spe­cjalne cegły uży­wane do budowy for­ty­fi­ka­cji woj­sko­wych. Żydzi nie mogli tam pra­co­wać nawet przed wojną. Trzy dzia­ła­jące w mie­ście młyny dawały przed­tem zaję­cie wielu Żydom, ale teraz zatrud­niano tam tylko chrze­ści­jan.

Przed wojną więk­szość Żydów zaj­mo­wała się drob­nym han­dlem i rze­mio­słem; małe żydow­skie skle­piki i zakłady znaj­do­wały się przy głów­nej ulicy. Mój ojciec miał sklep z alko­ho­lami. Licen­cję na han­del otrzy­mał od pol­skich władz w nagrodę za ochot­ni­czą służbę w Legio­nach mar­szałka Pił­sud­skiego w latach 1918–1919. Teraz, podob­nie jak inni kupcy żydow­scy, musiał zamknąć sklep.

Ojciec zara­biał na życie dzięki temu, że zdo­łał zawrzeć umowę z przed­się­biorcą z War­szawy, panem Fryd­ma­nem, na dostawy drewna dla jego wytwórni pra­wi­deł do butów. Pana Fryd­mana, choć był Żydem, nie obo­wią­zy­wały na razie ustawy anty­ży­dow­skie, ponie­waż miał oby­wa­tel­stwo ame­ry­kań­skie. Kilka lat póź­niej zgi­nął wraz z żoną i dziećmi. Ojciec spo­ty­kał się z panem Fryd­ma­nem w tajem­nicy. Gdyby go schwy­tano, zostałby zastrze­lony. Wielu Żydów, mają­cych mniej szczę­ścia, gło­do­wało. Nie cho­dziło się już co środę na targ na rynku sztetl, żeby poga­dać ze zna­jo­mymi, kupić co trzeba i sprze­dać towar. Żydzi musieli pota­jem­nie prze­kra­dać się na wieś, aby kupić żyw­ność.

W Izbicy przed wojną kwi­tło bogate i róż­no­rodne życie kul­tu­ralne. Teatr ama­tor­ski, w któ­rym gry­wał cza­sami mój ojciec, był teraz zamknięty, podob­nie jak kino i biblio­teka. Wciąż jed­nak dzia­łało wiele sto­wa­rzy­szeń poli­tycz­nych i reli­gij­nych; spo­tka­nia odby­wały się w domach. A bejt midra­szim wciąż skła­niał Żydów do modli­twy i nauki.

Szkoły publiczne były oczy­wi­ście dla nas zamknięte. Uczono nas jed­nak pota­jem­nie w domach, nie prze­rwa­li­śmy nauki. Naszym nauczy­cie­lem był rebe Jakow Icchak Lewand, a lek­cje odby­wały się w jego kuchni. Pamię­tam, jak sie­dzia­łem w tym ciem­nym pomiesz­cze­niu, razem z ośmioma czy dzie­się­cioma innymi chłop­cami w wieku od sied­miu do trzy­na­stu lat, wokół sta­rego stołu; każdy z nas miał przed sobą modli­tew­nik.

Nudzi­łem się prze­raź­li­wie. Świe­ciło słońce, a na zewnątrz było tyle do zro­bie­nia. Czu­łem się jak w klatce. Bez końca mecha­nicz­nie powta­rza­łem za rebe ustęp za ustę­pem po hebraj­sku, w języku, któ­rego nie rozu­mia­łem. Gdy któ­ryś z nas ziew­nął, rebe wty­kał swój nie­zbyt czy­sty drew­niany wskaź­nik w otwarte usta deli­kwenta, nie pozwa­la­jąc mu usnąć.

Przed wojną w szkole publicz­nej pro­wa­dzono lek­cje reli­gii zarówno dla kato­li­ków, jak i Żydów. Pod­ręcz­niki były w języku pol­skim, który natu­ral­nie rozu­mia­łem, a ilu­stra­cje wyda­wały mi się cie­kawe. W che­de­rze powta­rza­łem jed­nak machi­nal­nie to, czego wyku­łem się na pamięć. Ojciec ni­gdy mnie nie spraw­dzał, ale swoje wie­dział. Powie­dział kie­dyś: – Tojwi, nie będziesz nawet umiał odmó­wić za mnie kady­szu9, gdy przyj­dzie czas. – Miał rację, teraz tego żałuję.

Czu­łem się tro­chę zawsty­dzony, że moi kole­dzy robią postępy w stu­diach nad Gemarą i Raszim10, pod­czas gdy ja wciąż bory­ka­łem się z pod­ręcz­ni­kiem dla począt­ku­ją­cych. Pew­nego razu w cza­sie waka­cji u babci w Zamo­ściu zosta­łem pod­dany praw­dzi­wej pró­bie – bab­cia popro­siła mnie, żebym prze­czy­tał modli­tew­nik. Bez trudu powtó­rzy­łem wszyst­kie zapa­mię­tane wer­sety i wszy­scy byli ze mnie bar­dzo dumni. Póź­niej, gdy dzia­dek zabrał mnie do syna­gogi, bałem się, że te nie­liczne zapa­mię­tane wer­sety nie wystar­czą, szybko odkry­łem jed­nak, że muszę tylko naśla­do­wać innych modlą­cych się Żydów. Tak jak wszy­scy kiwa­łem się z zapa­łem w przód i w tył, into­nu­jąc co jakiś czas „amen”, a jed­no­cze­śnie nie­cier­pli­wie wycze­ku­jąc na koniec nabo­żeń­stwa.

Nie tęsk­ni­łem za szkołą. Nie­zbyt ją lubi­łem, uwiel­bia­łem jed­nak czy­tać. To było jak odkry­wa­nie nowych świa­tów, bar­dzo mi się podo­bało. Gdy książka wyda­wała się szcze­gól­nie cie­kawa, czy­ta­łem do póź­nej nocy. Zmu­szony do pój­ścia do łóżka, czę­sto uda­wa­łem, że muszę sko­rzy­stać z noc­nika. Wcho­dzi­łem do kuchni i zapa­la­łem świa­tło. Setki kara­lu­chów natych­miast roz­bie­gały się w róż­nych kie­run­kach. Tylko ta pierw­sza minuta była straszna. Na pod­ło­dze szybko robiło się pusto, a ja sie­dzia­łem godzi­nami na noc­niku i czy­ta­łem. Rano nie można było za nic wycią­gnąć mnie z łóżka. Zało­ży­łem wła­sną biblio­tekę, zbie­ra­jąc książki od przy­ja­ciół, i zawsze mia­łem mnó­stwo do czy­ta­nia.

Gestapo nie poja­wiło się jesz­cze w naszym mie­ście, ale opo­wie­ści o tor­tu­rach i biciu mro­ziły krew w żyłach.

Roz­po­częła się nowa fala ucie­czek na wschód. Gra­nicy nie strze­żono zbyt pil­nie, tak że dość łatwo można było prze­do­stać się na sowiecką stronę Bugu, odle­głą zale­d­wie o nie­całe 50 kilo­me­trów.

Matka znów bła­gała ojca, żeby­śmy wyje­chali, i tym razem się zgo­dził. Do spółki z Szu­li­mem Han­dwer­ke­rem kupił konia i fur­mankę. Zaraz potem ze wschodu zaczęli wra­cać jeden po dru­gim uchodźcy z pierw­szej fali. Narze­kali na chaos admi­ni­stra­cyjny na tere­nach sowiec­kich i na cięż­kie warunki życia.

Ojciec ponow­nie zmie­nił zda­nie. Sprze­dał konia i wóz rów­nie szybko, jak je kupił kilka dni wcze­śniej. Nie wyje­cha­li­śmy z Izbicy, nasz los został przy­pie­czę­to­wany.

W tam­tym cza­sie wszyst­kie sprawy doty­czące Żydów w Izbicy leżały w gestii nie­miec­kiego lan­drata, czyli sta­ro­sty powia­to­wego, urzę­du­ją­cego w Kra­snym­sta­wie. Pew­nego dnia lan­drat poin­for­mo­wał star­szy­znę żydow­ską, że z powodu wysie­dla­nia Żydów z ziem nie­miec­kich przy­bę­dzie do nas trans­port Żydów z Poznań­skiego, przy­łą­czo­nego teraz do Rze­szy. Roz­po­częły się przy­go­to­wa­nia na ich przy­ję­cie. Wygnańcy mieli zostać zakwa­te­ro­wani u rodzin żydow­skich. Gro­ma­dzono zapasy jedze­nia.

W grud­niu 1939 roku przy­była ponad tysiąc­o­so­bowa grupa Żydów z Koła. Dano im bar­dzo mało czasu na wypro­wadzkę i pozwo­lono zabrać tylko po 20 kilo­gra­mów na osobę, toteż nie­wiele ze sobą przy­wieźli. Roz­miesz­cza­nie przy­by­szów w nowych kwa­te­rach odby­wało się wśród zgiełku i cha­osu. U nas zatrzy­mały się rodziny Komin­kow­skich i Fren­klów.

Moi przy­ja­ciele wywo­dzili się z sąsiedz­twa. Naj­bliż­szy był mi Sru­lek Han­dwer­ker, syn pie­ka­rza. Razem roz­ra­bia­li­śmy i pso­ci­li­śmy. Przy­jaź­ni­łem się też z Her­szem i Ide­lem Gold­ma­nami, synami szewca, Pere­cem Dorf­ma­nem i kil­koma innymi chłop­cami. Dziew­częta trzy­mały się razem, z boku; prze­wo­dziły im rywa­li­zu­jące ze sobą sio­stra Srulka, Chawa, olśnie­wa­jąca jasno­włosa pięk­ność, oraz Małka Ler­ner, córka rzeź­nika, wysoka, szczu­pła bru­netka. W święta i soboty spo­ty­ka­li­śmy się na skraju lasu i nie­win­nie flir­to­wa­li­śmy.

W 1940 roku byli­śmy jesz­cze dziećmi, ale musie­li­śmy szybko doro­snąć i poma­gać naszym rodzi­nom. Niemcy zało­żyli w pobliżu obóz pracy. Na początku, przez pierw­szych kilka mie­sięcy, pra­co­wali w nim ochot­nicy. Pierwsi zgło­sili się oczy­wi­ście naj­ubożsi, któ­rzy chcieli po pro­stu zaspo­koić głód. W małym i ubo­gim sztetl ist­niały podziały spo­łeczne. Bied­nych nazy­wano gri­ces (zupy), ponie­waż żywili się pra­wie wyłącz­nie zupami. Począt­kowo Niemcy zawo­zili robot­ni­ków do pracy i odwo­zili wie­czo­rem do domów, póź­niej wszy­scy musieli prze­by­wać na stałe w zamknię­tym obo­zie.

Wów­czas zaczęły docie­rać do nas prze­ra­ża­jące wie­ści. Z prze­my­co­nych listów i od ucie­ki­nie­rów dowie­dzie­li­śmy się o sady­stycz­nych tor­tu­rach i cięż­kich warun­kach pracy. Żydzi nie zgła­szali się już na ochot­nika do pracy w obo­zie; teraz star­szyź­nie żydow­skiej naka­zano spo­rzą­dzić spis i przy­mu­sowo dostar­czać nowych robot­ni­ków. Choć ofi­cjal­nie nie ist­niało roz­róż­nie­nie mię­dzy boga­tymi a bied­nymi, do obozu szli ci ostatni. Jeśli roz­kaz sta­wie­nia się do pracy dostał bogaty Żyd, mógł zna­leźć zastępcę, oczy­wi­ście spo­śród cier­pią­cej głód bie­doty.

Obo­zów pracy przy­by­wało, a sytu­acja sta­wała się coraz trud­niej­sza. W końcu z powodu okrop­nego trak­to­wa­nia ludzi w obo­zach nawet naj­ubożsi, naj­bar­dziej zde­spe­ro­wani bie­dacy odma­wiali pój­ścia do obozu. Nie można już było kupić zastępcy, a star­szy­zna żydow­ska nie radziła sobie z dostar­cza­niem żąda­nej liczby robot­ni­ków.

Niemcy zaczęli więc urzą­dzać łapanki uliczne. Jedna z pierw­szych nastą­piła 14 sierp­nia 1940 roku. Ofiary wysłano do Bełżca, który wów­czas był jesz­cze obo­zem pracyk8.

Wszy­scy się ukry­wali. Łapanki sta­wały się coraz częst­sze. W środku dnia do Izbicy wjeż­dżały cię­ża­rówki pełne Niem­ców i ukra­iń­skich kola­bo­ran­tów. Łapano Żydów na uli­cach i przez kilka godzin prze­trzy­my­wano na rynku. Kto miał pie­nią­dze, mógł się wyku­pić albo mogła zapła­cić za niego rodzina, niczym na targu nie­wol­ni­ków. Pozo­stali szli do obozu.

Za zbyt powolne dostar­cza­nie robot­ni­ków do pracy nie­wol­ni­czej lan­drat karał spo­łecz­ność żydow­ską grzyw­nami. Aby uchro­nić mnie przed łapanką, ojciec, przy pomocy zna­jo­mych chrze­ści­jan, zna­lazł mi pracę w warsz­ta­cie mecha­nicz­nym pro­wa­dzo­nym przez Polaka nie­miec­kiego pocho­dze­nia, Leopolda Platto. Ten pro­sty, uczciwy czło­wiek mówił płyn­nie w jidysz, ponie­waż przez lata pra­co­wał w tar­taku Gold­berga.

Do Izbicy przy­by­wało coraz wię­cej trans­por­tów wysie­dlo­nych Żydówk9. 10 marca 1941 roku przy­je­chali wypę­dzeni z Koła, Konina i Rzgowa. Wspól­nota musiała powięk­szyć kuch­nię, aby nakar­mić tak wielu nowo przy­by­łych. Obo­wiązku wyda­wa­nia dwa razy dzien­nie zupy i gorą­cej kawy zbo­żo­wej pod­jął się Samuel Kohn, wysoki, pełen dosto­jeń­stwa męż­czy­zna. Kohn zamiesz­kał wraz z żoną w naszym domu, część przy­by­szów przy­jęły inne rodziny, a około czte­ry­stu osób umiesz­czono w syna­go­dze. Izbica stała się teraz nie tylko get­tem, ale także „punk­tem prze­ła­dun­ko­wym” dla wysie­dla­nych na wschód.

Wojna ze Związ­kiem Radziec­kim. Sytu­acja się pogar­sza

22 czerwca 1941 roku Niemcy naje­chały na Zwią­zek Radziecki. Prze­ży­li­śmy wstrząs. Czyż nie było paktu o nie­agre­sji? Zale­d­wie kilka dni wcze­śniej w Lubli­nie widziano radziec­kich ofi­ce­rów, krą­żyły też pogło­ski, że Niemcy pozwolą na emi­gra­cję do Związku Radziec­kiego. A teraz nagle zaata­ko­wali wła­snego sojusz­nika?

Armia Czer­wona wyco­fy­wała się na całej linii frontu. Byli­śmy zdru­zgo­tani tym cał­ko­wi­tym zwro­tem sytu­acji. Żydzi, któ­rzy ucie­kli przed Niem­cami, a teraz nie mogli lub nie chcieli pójść za cofa­jącą się Armią Czer­woną, wra­cali do Izbicy. Na nie­bie war­czały potężne bom­bowce, szosy były zapchane pojaz­dami zmo­to­ry­zo­wa­nej pie­choty, pociągi wyła­do­wane bro­nią i czoł­gami, a wszystko cią­gnęło na wschód.

Nie­miec­kie flagi powie­wały na każ­dym auto­bu­sie i pociągu, z okien każ­dego urzędu – zadbali o to miej­scowi nazi­ści i anty­ko­mu­ni­ści. Wkrótce uli­cami masze­ro­wały setki radziec­kich jeń­ców wojen­nych.

Był to żało­sny widok. Wygło­dzeni, upo­ko­rzeni żoł­nie­rze łap­czy­wie chwy­tali kawałki chleba i papie­rosy rzu­cane na drogę przez żydow­skich miesz­kań­ców mia­steczka, pró­bu­ją­cych im jakoś pomóc. Niemcy zwy­cię­żali.

27 grud­nia 1941 roku nasz loka­tor, Samuel Kohn, otrzy­mał list od swego syna z Koła. „Od ponad mie­siąca – pisał syn – Żydzi z trans­por­tów są duszeni gazem w spe­cjal­nych cię­ża­rów­kach w jakimś Chełm­nie”k10.

Słu­cha­łem roz­mowy rodzi­ców z Koh­nem na ten temat. Doro­śli uznali tę histo­rię za wymysł i nie prze­jęli się zbyt­nio. „To nie­moż­liwe – stwier­dzili. – To bujda. Nawet Niemcy nie mogą robić takich strasz­nych rze­czy! Naj­gor­szy ban­dyta nie zamor­duje tylu nie­win­nych ludzi! Prze­cież żyjemy w XX wieku!”.

Wkrótce zapo­mnie­li­śmy o tej spra­wie, ale nie­stety nie na długo. Naj­pierw musie­li­śmy doświad­czyć życia pod rzą­dami gestapo. Ku naszemu prze­ra­że­niu gestapo przy­było bowiem w końcu do naszego mia­steczka w oso­bach dwóch psy­cho­pa­tycz­nych mor­der­ców. Szef, Kurt Engels, był hała­śli­wym, nie­obli­czal­nym osob­ni­kiem. Ludwig Klemm, wysoki, spo­kojny pod­ofi­cer, mówiący dosko­nale po pol­sku, sumien­nie wyko­ny­wał roz­kazy swego budzą­cego grozę prze­ło­żo­negok11.

Gesta­powcy zało­żyli kwa­terę i wkrótce ster­ro­ry­zo­wali całą oko­licęk12. Engels zaba­wiał się strze­la­niem do Żydów wcze­snym ranem, przed śnia­da­niem. Zawsze z uśmie­chem na twa­rzy, odsła­nia­ją­cym złoty ząb. Nie­długo potem przed­sta­wi­cieli tutej­szej chrze­ści­jań­skiej inte­li­gen­cji zesłano do Auschwitz i Maj­danka. Znik­nęli bez­pow­rot­nie nauczy­ciele Śliwa, Bazylko, Czu­ba­szek i inni ważni w życiu mia­steczka Polacy.

Byłem nie tyle odważny, ile lek­ko­myślny. Pamię­tam, jak wysze­dłem z domu mojego przy­ja­ciela Srulka po godzi­nie poli­cyj­nej. Zna­łem na pamięć wszyst­kie skróty, wszyst­kie zaułki w swoim sztetl i byłem pewny, że nie grozi mi nie­bez­pie­czeń­stwo. Drzwi i okien­nice wszyst­kich żydow­skich domów były dokład­nie zamknięte. Zasłony zacią­gnięte. Po godzi­nie poli­cyj­nej sztetl wyglą­dało jak mia­sto duchów. Trzy­ma­jąc się ścian, powoli zbli­ża­łem się do domu.

Pejsy (hebr. peot, jid. pejes) – dłu­gie, nie­strzy­żone pasma wło­sów pozo­sta­wione na skro­niach oraz po bokach brody; zgod­nie z naka­zem biblij­nym Żydom nie wolno ich obci­nać. [wróć]

Koszer (jid.) – „wła­ściwy, nada­jący się”, okre­śle­nie odno­szące się do czy­sto­ści rytu­al­nej („koszer­no­ści”) pokar­mów i przed­mio­tów. Naj­czę­ściej jest sto­so­wane w odnie­sie­niu do poży­wie­nia (prze­ci­wień­stwem jest trejfe, „trefne”, zaka­zane pra­wami doty­czą­cymi żyw­no­ści). [wróć]

Bar micwa (hebr.) – uro­czy­stość zwią­zana z uzy­ska­niem przez chłopca żydow­skiego peł­no­let­no­ści, czyli po ukoń­cze­niu 13 lat i jed­nego dnia, kiedy wkra­cza on w doro­słość reli­gijną i staje się odpo­wie­dzialny za wypeł­nia­nie przy­ka­zań prawa żydow­skiego. [wróć]

Che­der (hebr.) – tra­dy­cyjna szkoła reli­gijna dla chłop­ców żydow­skich, w któ­rej pro­wa­dzono naucza­nie na pozio­mie ele­men­tar­nym. [wróć]

Mode ani (hebr.) – począt­kowe słowa krót­kiej modli­twy odma­wia­nej zaraz po prze­bu­dze­niu, w któ­rej dzię­kuje się Bogu za powrót ze snu do życia. [wróć]

Bejt midrasz (hebr.) – „dom nauki”, w któ­rym zgłę­bia się święte księgi, czyli wypeł­nia naj­waż­niej­sze obo­wiązki reli­gijne, jakim jest stu­dio­wa­nie Prawa, i odpra­wia modły. [wróć]

Szma Israel (hebr.) – nazwa, a zara­zem pierw­sze słowa jed­nej z naj­waż­niej­szych modlitw żydow­skich („Słu­chaj Izra­elu! Pan jest naszym Bogiem – Panem jedy­nym!”). [wróć]

Ort­skom­man­dan­tur der Wehr­macht (niem.) – woj­skowa komen­dan­tura mia­sta. [wróć]

Kadysz (z aram.) – jedna z naj­waż­niej­szych modlitw w litur­gii żydow­skiej, wyraża wiarę w jedy­nego Boga i pod­da­nie się jego woli; kadysz odma­wia się za bli­skich zmar­łych (po śmierci rodzi­ców syno­wie odma­wiają kadysz codzien­nie przez 11 mie­sięcy). [wróć]

Gemara (aram.) – część tra­dy­cji lite­rac­kiej skła­da­ją­cej się na Tal­mud; powszech­nie sto­so­wano ten ter­min na okre­śle­nie całego Tal­mudu. Raszi (Rabi Szlomo Icchaki, właśc. Szlomo Ben Icchak) – rabin, uczony, autor fun­da­men­tal­nych dla juda­izmu komen­ta­rzy do Biblii i Tal­mudu. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Trials of the Major War Cri­mi­nals before the Inter­na­tio­nal Mili­tary Tri­bu­nal. Nurem­berg 14 Novem­ber 1945 – 1 Octo­ber 1946, t. 30, Nurem­berg 948, s. 95 (doku­ment 2278-PS: Raport Seyss-Inqu­arta z podróży inspek­cyj­nej do Pol­ski w dniach 17–22 listo­pada 1939 roku). [wróć]

Faschi­smus–Getto–Mas­sen­mord. Doku­men­ta­tion über Ausrot­tung und Wider­stand der Juden in Polen während des 2. Welt­krie­ges, red. T. Beren­stein i in., Ber­lin 1961, s. 46 (mowa Hansa Franka w Rado­miu z 25 listo­pada 1939 roku). [wróć]

The Goeb­bels Dia­ries, 1942–1943, tłum. i red. Louis Loch­ner, New York 1948, s. 175–176. [wróć]

W doku­men­tach nie­miec­kich Izbicę nazy­wano wprost „głów­nym punk­tem zbior­czym i prze­ła­dun­ko­wym” (Haup­tun­ter­brin­gungs- und Umschlag­punkte). W cza­sie „akcji Rein­hardt” w dys­tryk­cie lubel­skim tzw. getta tran­zy­towe nazi­ści zakła­dali w nie­wiel­kich miej­sco­wo­ściach poło­żo­nych przy liniach kole­jo­wych pro­wa­dzą­cych do obo­zów zagłady w Bełżcu, Sobi­bo­rze i Tre­blince. Getta te prze­zna­czone były dla Żydów depor­to­wa­nych z zagra­nicy, prze­waż­nie z Rze­szy (rów­nież z Austrii), Pro­tek­to­ratu Czech i Moraw oraz ze Sło­wa­cji, ale od połowy 1942 przy­wo­żono tu rów­nież Żydów pol­skich z oko­licz­nych miej­sco­wo­ści (zob. wię­cej R. Kuwa­łek, Getta tran­zy­towe w dys­tryk­cie lubel­skim, w Akcja Rein­hardt. Zagłada Żydów w Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie, pod red. D. Libionki, War­szawa 2004) (red.). [wróć]

Gitta Sereny, Into that Dark­ness: From Mercy Kil­ling to Mass Mur­der, Lon­don 1974, s. 112 (wyd. pol­skie: W stronę ciem­no­ści. Roz­mowy z komen­dan­tem Tre­blinki, War­szawa 2002). [wróć]

Kapo – z niem. Kama­ra­den­po­li­zei (towa­rzysz poli­cjant) lub wł. capo (naczel­nik) – wię­zień nad­zo­ru­jący pracę innych więź­niów, cie­szący się pew­nymi przy­wi­le­jami. Zwy­kle cecho­wało ich okru­cień­stwo. [wróć]

Izbica leży w powie­cie kra­sno­staw­skim, w woje­wódz­twie lubel­skim. Pierw­sze wzmianki na jej temat pocho­dzą z XV wieku. Od połowy XVIII wie-ku do 1942 roku miesz­kań­cami Izbicy byli pra­wie wyłącz­nie Żydzi. W 1921 ro-ku lud­ność osady liczyła 3085 osób, w tym 2862 Żydów (93 proc. ogółu miesz­kań­ców). W Izbicy dzia­łały liczne orga­ni­za­cje poli­tyczne i spo­łeczne, ale mimo to pozo­sta­wała typo­wym żydow­skim mia­stecz­kiem – sztetl, w któ­rym życie miesz­kań­ców kon­cen­tro­wało się wokół syna­gogi i rabina. Do 1931 ro-ku była tu jedy­nie tra­dy­cyjna szkoła Tal­mud-Tora, pro­wa­dzona przez gminę żydow­ską, oraz pry­watne che­dery – reli­gijne szkoły dla chłop­ców. We wrze­śniu 1939 roku Izbica na krótki czas zna­la­zła się pod kon­trolą sowiecką. W tym cza­sie liczba lud­no­ści żydow­skiej w mia­steczku wyno­siła 5098 osób. W cza­sie oku­pa­cji nie­miec­kiej znaj­do­wało się tu tzw. getto tran­zy­towe. II wojnę świa­tową prze­żyło tylko 14 izbic­kich Żydów (red.). [wróć]

Obóz w Bełżcu utwo­rzono w maju 1940 roku, osa­dzono w nim Cyga­nów, Pola­ków i Żydów; wraz z coraz więk­szym napły­wem Żydów był roz­bu­do­wy­wany. Speł­niał funk­cję obozu przej­ścio­wego, obozu pracy przy­mu­so­wej i obozu kar­nego, czym róż­nił się od innych obo­zów pracy. W lutym 1942 roku ukoń­czono budowę komór gazo­wych, od marca Beł­żec był obo­zem zagłady (red.). [wróć]

Trans­porty Żydów wysie­dla­nych z ziem włą­czo­nych do Rze­szy napły­wały do Izbicy od 1939 roku. W 1941 roku w Izbicy miesz­kało 6700 Żydów, w tym 2 tys. prze­sie­dleń­ców, głów­nie z Kraju Warty i róż­nych miej­sco­wo­ści dys­tryktu lubel­skiego (red.). [wróć]

Syn Samu­ela Kohna prze­żył, mieszka w miej­sco­wo­ści Holon w Izra­elu. Gdy odwie­dzi­łem go w 1957 roku, przy­po­mniał sobie, jak wysy­łał ten list do ojca. [wróć]

SS-Unterscharführer Kurt Engels, szef Poli­cji Bez­pie­czeń­stwa na powiat kra­sno­staw­ski, i jego następca Ludwig Klemm, folks­dojcz, przed wojną pod­ofi­cer Woj­ska Pol­skiego w Zamo­ściu, przy­byli do Izbicy w 1941 roku. Po woj­nie Engels został wła­ści­cie­lem mod­nej Café Engels w Ham­burgu. Następ­nego dnia po zło­że­niu przeze mnie zeznań na jego pro­ce­sie (29–30 grud­nia 1958) popeł­nił samo­bój­stwo w celi wię­zien­nej. Klemm, miesz­ka­jący w Niem­czech pod nazwi­skiem Ludwig Jantz, został roz­po­znany w 1978 roku. W maju 1979 roku popeł­nił samo­bój­stwo w celi wię­zie­nia w Lim­burgu. [wróć]

W 1941 Izbica stała się sie­dzibą gestapo na cały powiat kra­sno­staw­ski. [wróć]