Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor, polski Żyd, miał szesnaście lat, gdy w 1943 roku został wraz z rodziną osadzony w hitlerowskim obozie zagłady w Sobiborze. Rodzice i młodszy brat zginęli w komorze gazowej, a on sam przetrwał koszmar, by uczestniczyć w jednych z największych w historii obozów wystąpień i zbiorowych ucieczek. Z blisko trzystu więźniów, którym udało się zbiec, tylko sześćdziesięciu doczekało końca wojny. Po wojnie, na emigracji w USA, Blatt zaczął dokumentować zbrodnie hitlerowskie. O wszystkim opowiada we wstrząsającej, fabularyzowanej książce, opisującej nieludzką codzienność obozu w Sobiborze. W 1987 roku na jej kanwie powstał nagrodzony Złotym Globem film „Ucieczka z Sobiboru”.
"To ważna i głęboko poruszająca książka, napisana przez jednego z bohaterów legendarnej ucieczki z Sobiboru w 1943 roku. Pełna sił i pasji, oddaje część pamięci ofiar obozu. Trzeba ją przeczytać.", Neal M. Sher, Departament Sprawiedliwości USA
"Thomas Blatt pisze we wstępie do tej niezwykłej książki: "Bycie świadkiem ludobójstwa jest przytłaczające, pisanie o nim miażdży duszę". Czytelnik też nie wyjdzie bez szwanku po lekturze opisu nieludzkich zachowań ludzi wobec innych ludzi. Fakt zabójstwa 250 000 Żydów w obozie w Sobiborze staje się jeszcze bardziej dojmujący przez to, że autor jest jednym z nielicznych ocalałych. Przeczytanie tej książki niesie nie tylko poważne ryzyko uszczerbku na duszy, ale i postawienia w wątpliwość istnienia człowieczeństwa. Jedno jest pewne, nikt, kto ją czyta, nie zapomni ani Sobiboru, aniThomasa Blatta.", Marilyn J. Harran, profesor historii i religioznawstwa na Chapman University, dyrektor Rodgers Center for Holocaust Education
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Polska była demograficznym i geograficznym centrum Holokaustu. Ponad połowę jego ofiar stanowili polscy Żydzi. Co więcej, ponieważ reżim nazistowski wybudował na polskiej ziemi największe obozy zagłady, gdzie dopełnił się los Żydów deportowanych z Europy Środkowej i Zachodniej, Polska stała się również największym w Europie cmentarzem żydowskim. Trzy główne obozy zagłady – Bełżec, Sobibór i Majdanek – powstały na Lubelszczyźnie, zamieszkanej przed wojną przez ćwierć miliona Żydów.
Tam właśnie urodził się autor tych wspomnień Thomas Toivi Blatt, tam spędził dzieciństwo i młodość, która przypadła na lata wojny i okupacji. Blatt wychował się w Izbicy, małym miasteczku w Lubelskiem, zamieszkanym głównie przez ludność żydowską. Wywieziony do obozu zagłady w Sobiborze uciekł, a przez następne miesiące ukrywał się przed prześladowcami niczym tropione zwierzę. Blatt – jeden z nielicznych i wiarygodnych świadków tego straszliwego epizodu w dziejach ludzkości – znajdował się w samym centrum Holokaustu.
Przed najazdem na Polskę 1 września 1939 roku Hitler podpisał ze Stalinem układ o rozbiorze ziem polskich. Początkowo Lubelszczyzna przypadła w udziale Stalinowi i została zajęta przez Armię Czerwoną. W końcu września nastąpiła jednak korekta wyznaczonych przez układ granic – Lublin, a wraz z nim rodzinne miasto Blatta, Izbica, przeszły w ręce Niemców.
Zaczął się proces wyniszczania i eksterminacji polskich Żydów. Kilkaset tysięcy z nich uciekło przed prześladowaniami na wschód, do sowieckiej strefy okupacyjnej. Wielu Żydów, zwłaszcza z Lubelszczyzny, schwytano i odstawiono za linię demarkacyjną. Jednocześnie na tereny te napływały rzesze Żydów wysiedlonych z Zachodu, ponieważ naziści bezwzględnie realizowali politykę określaną dziś mianem czystek etnicznych.
Zachodnie regiony Polski zostały przyłączone do Trzeciej Rzeszy. Naziści pragnęli ziemi, ale nie jej mieszkańców, dlatego – pozostawiwszy niewielką mniejszość niemiecką – wygnano większość z nich, zarówno Żydów, jak i Polaków, do centralnej Polski, do tak zwanego Generalnego Gubernatorstwa. Dystrykt lubelski Generalnego Gubernatorstwa miał stać się „rezerwatem dla Żydów”. Zimą 1939/1940 napływały tu niezliczone transporty Żydów wysiedlonych z Niemiec, ziem przyłączonych do Rzeszy, a także z różnych rejonów Generalnego Gubernatorstwa.
Pomysł zgromadzenia wszystkich europejskich Żydów w „rezerwacie” na Lubelszczyźnie bardzo przypadł do gustu władzom nazistowskim. Jak powiedział Arthur Seyss-Inquart, nazistowski kanclerz Austrii i późniejszy komisarz Rzeszy w Holandii, cytując po powrocie z inspekcji dystryktu lubelskiego słowa jednego z miejscowych funkcjonariuszy: „Te bagienne tereny […] nadają się na żydowski rezerwat; utworzenie go może doprowadzić do poważnego zdziesiątkowania Żydów”k1. Hans Frank, generalny gubernator okupowanych ziem polskich, także początkowo nakłaniał swoich podwładnych do wypędzania Żydów na Lubelszczyznę: „Rozprawcie się szybko z Żydami. Cóż za przyjemność w końcu raz na zawsze fizycznie unicestwić żydowską rasę”k2.
Wiosną 1940 roku wielu przywódców nazistowskich zaczęło się już jednak zastanawiać nad konsekwencjami czystki etnicznej przeprowadzonej na ziemiach wcielonych do Rzeszy. Hermann Göring uświadomił sobie, że na wyludnionych terenach gospodarka wojenna nie będzie sprawnie działać, a Frank i jego ludzie, którzy musieli sobie radzić z zalewem wysiedleńców, poniewczasie zrozumieli, że Generalne Gubernatorstwo nie będzie „wzorcową kolonią”, jeśli stanie się śmietniskiem niechcianych mieszkańców Trzeciej Rzeszy. Zwolniono tempo wywózek, a wkrótce zarzucono pomysł utworzenia żydowskiego rezerwatu na Lubelszczyźnie.
Niemieckie władze w Polsce, gromadzące w miastach Żydów, których miano deportować do dystryktu lubelskiego, znalazły się w kłopocie. Utworzyły więc dla nich duże, zamknięte getta miejskie. Ponieważ do dystryktu lubelskiego planowano raczej przywozić Żydów, niż ich stąd wysiedlać, proces koncentracji i tworzenia gett przebiegał tu inaczej niż w Łodzi i Warszawie, gdzie getta dla Żydów z okolicznych terenów zamknięto odpowiednio w maju i listopadzie 1940 roku. Na Lubelszczyźnie nie zwożono Żydów z małych miasteczek i wsi do stolicy dystryktu, ale wygnano wielu Żydów z Lublina do prowincjonalnych miast takich jak Izbica, pozostałych zaś, w liczbie około 40 tysięcy, zamknięto w getcie wiosną 1941 roku. W większości tych prowincjonalnych miast, przeludnionych z powodu napływu wypędzonych, nie tworzono zamkniętych gett.
Żydzi z dystryktu lubelskiego, choć nie zostali zamknięci w gettach, gdzie codziennością stały się wkrótce głód i epidemie, cierpieli jednak takie same prześladowania, pozbawiano ich dobytku i zmuszano do niewolniczej pracy tak samo, jak wszystkich polskich Żydów od początku okupacji niemieckiej. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść.
Wiosną 1941 roku Hitler skłonił dowództwo wojskowe, przywódców partii i osoby kierujące gospodarką Rzeszy do przygotowania się do „wojny na wyniszczenie” (Vernichtungskrieg) przeciwko Związkowi Radzieckiemu – wojny o „przestrzeń życiową” (Lebensraum), a zarazem krucjaty przeciw ojczyźnie komunizmu, gdzie mieszkało najwięcej Żydów na świecie. W pierwszych tygodniach rozpoczętej 22 czerwca 1941 roku wojny niemieccy najeźdźcy odnosili sukcesy. W połowie lipca Hitler, upojony wizją całkowitego zwycięstwa, zapoczątkował akcję systematycznej likwidacji sowieckich Żydów. Na początku października przystał na rozciągnięcie tej akcji – zmierzającej do „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” – na pozostałe kraje europejskie znajdujące się pod rządami nazistów.
W Związku Radzieckim Żydów mordowały masowo plutony egzekucyjne, metoda ta nie mogła jednak zostać zastosowana w całej Europie. Wybrano inny sposób – deportacje do obozów wyposażonych w urządzenia do zabijania gazem trującym; metodę tę wypróbowano w Niemczech już wcześniej na ponad 70 tysiącach osób upośledzonych umysłowo. Jesienią 1941 roku zaczęto budować pierwsze obozy zagłady: w Chełmnie niedaleko Łodzi i w Bełżcu koło Lublina.
W Chełmnie mordowanie trującym gazem Żydów zamkniętych w ciężarówkach rozpoczęto w pierwszych dniach grudnia 1941 roku, a wywózki z getta w Łodzi do Chełmna trwały od stycznia 1942 roku. W połowie marca na przyjęcie transportów gotów był obóz zagłady w Bełżcu, wyposażony w stacjonarną komorę gazową zamiast ciężarówek. Lubelskie getto otoczono 16 marca i rozpoczęto jego likwidację. W następnym miesiącu około 40 tysięcy Żydów albo zastrzelono na miejscu podczas brutalnych łapanek, albo wywieziono do Bełżca i zagazowano.
W czasie likwidacji lubelskiego getta Joseph Goebbels zapisał w swym dzienniku pod datą 27 marca 1942 roku:
Poczynając od Lublina, w Generalnym Gubernatorstwie Żydzi są teraz wywożeni na wschód. Procedura jest dość barbarzyńska i stanowczo nie nadaje się do opisania. Niewiele zostanie z Żydów. […] Na szczęście wojna stwarza cały szereg możliwości, które trzeba by odrzucić w czasie pokoju. Musimy to wykorzystać. Opustoszałe getta w Generalnym Gubernatorstwie zostaną teraz zapełnione Żydami wyrzuconymi z Rzeszy. Procedura ta będzie od czasu do czasu powtarzanak3.
Tak właśnie stało się w Izbicy. Mimo że Niemcy skupili się przede wszystkim na likwidacji getta w Lublinie, ucierpiały również inne miasta dystryktu lubelskiego, a także sąsiadującego z nim od wschodu dystryktu galicyjskiego. 23 marca 1942 roku wywieziono z Izbicy do Bełżca około 2200 osób, prawie połowę żydowskich mieszkańców. Druga deportacja nastąpiła 8 kwietnia. Miejsce wywiezionych szybko zajęli Żydzi z Zachodu – do Izbicy przybyły po trzy transporty z Niemiec i Czechosłowacji. Miasto stało się – wedle niemieckiego określenia – „tranzytowym”, skupiskiem Żydów czekających w kolejce na swą ostatnią podróż do komór gazowychk4.
W połowie kwietnia 1942 roku obóz zagłady w Bełżcu pracował pełną parą. W ciągu miesiąca zamordowano tam 48 tysięcy Żydów z dystryktu lubelskiego i 36 tysięcy – z Galicji. Wkrótce przestały wystarczać trzy małe komory gazowe w drewnianym baraku, nie nadążano również z pozbywaniem się zwłok. Franz Stangl, przyszły komendant obozu w Sobiborze, a potem Treblince, wspominał przerażającą scenę, której był świadkiem podczas wizyty w Bełżcu w kwietniu 1942 roku. „Człowiek, z którym rozmawiałem, powiedział, że jeden z dołów był przepełniony. Wrzucono tam za dużo ciał, rozkład przebiegał za wolno, tak że ciecz ze spodu wypchnęła do góry ciała, które stoczyły się ze wzgórza. Widziałem niektóre z nich. Boże, to było potworne”k5. W połowie kwietnia wstrzymano więc transporty z Lubelszczyzny i Galicji do Bełżca, rozebrano drewniany barak z trzema małymi komorami gazowymi i zbudowano nowy, większy, kamienny budynek z sześcioma komorami.
Mordowanie na skalę masową trwało jednak nadal. Choć Bełżec został zamknięty na czas rozbudowy, na początku maja rozpoczął działalność budowany od połowy marca nowy obóz zagłady w dystrykcie lubelskim – Sobibór. Wznowiono transporty, do połowy kwietnia zginęło tam ponad 50 tysięcy Żydów z Lubelszczyzny. Wywózka ofiar z Izbicy nastąpiła 15 maja.
Obóz w Bełżcu otwarto ponownie w końcu maja 1942 roku, ale jechały tam transporty z Galicji i dystryktu krakowskiego, nie zaś z Lubelszczyzny. W końcu czerwca kolej przewoziła wyłącznie wojsko. Gdy w lipcu znów ruszyły transporty Żydów, linia kolejowa do Sobiboru została zamknięta z powodu naprawy, którą ukończono w październiku. W rezultacie Żydom z Lubelszczyzny darowano – z wyjątkiem sporadycznych egzekucji i kilku wywózek w końcu sierpnia z północnej części dystryktu do Treblinki – krótki okres wytchnienia.
Gdy otwarto linię kolejową do Sobiboru, a do Treblinki zaczęły napływać transporty z likwidowanego getta warszawskiego, czas ten się skończył – w październiku i listopadzie 1942 roku nastąpiła trzecia fala wywózek. Systematycznie likwidowano jedną społeczność żydowską po drugiej. „Czarny dzień Izbicy” nastąpił 15 października 1942 roku[^roku]. Spędzono wtedy do transportu większość Żydów znajdujących się z mieście. Ponieważ w wagonach nie starczyło dla wszystkich miejsca, w pobliżu stacji kolejowej zastrzelono około pięciuset osób. Według różnych źródeł tego dnia wywieziono do Sobiboru od 6 do 10 tysięcy osób. 2 listopada przyszło kolejne uderzenie. W Izbicy pozostało niespełna tysiąc Żydów.
Izbica znalazła się wówczas wśród ośmiu gett w dystrykcie lubelskim, którym pozwolono przetrwać zimę, choć w styczniu przeprowadzono w mieście jeszcze jedną łapankę. Ostatecznie 28 kwietnia 1943 roku ostatni Żydzi z Izbicy zostali wywiezieni do Sobiboru. Był wśród nich Thomas Blatt z rodziną.
W 1942 roku niemieccy likwidatorzy gett skutecznie pozbawiali swoje ofiary chęci oporu. Każda wywózka miała być ostatnia. Jeśli wszyscy zachowają spokój, ci Żydzi, którzy przeżyją, będą mogli wrócić do pracy. Ale w razie jakichkolwiek kłopotów getto zostanie natychmiast zlikwidowane. To oszustwo działało, dopóki ostateczny niemiecki cel – całkowite unicestwienie Żydów – wydawał się nie do uwierzenia. Dlaczego Niemcy mieliby zachowywać się nieracjonalnie i zabijać żydowskich pracowników, tak potrzebnych niemieckiej machinie wojennej? Jeśli wziąć pod uwagę nierówność sił między Niemcami a ich ofiarami, a także realną groźbę odwetu w razie jakiegokolwiek sprzeciwu wobec wywózek, opór nie wydawał się rozsądny. W strasznym roku 1942 większość polskich Żydów wybierała ukrywanie się w czasie łapanek i udowadnianie swej przydatności dla niemieckiej gospodarki.
Ale w roku 1943 cel nazistów nie pozostawiał już wątpliwości, groźba odwetu straciła na sile, a postawa Żydów zaczęła się zmieniać. Gdy w styczniu Niemcy wznowili wywózki z warszawskiego getta, napotkali opór i wycofali się. W kwietniu kolejna próba deportacji doprowadziła do wybuchu w getcie powstania. W lipcu więźniowie obozu zagłady w Treblince wszczęli bunt i zorganizowali ucieczkę. W sierpniu przeciwstawiono się likwidacji pozostałości getta w Białymstoku. Bunt w Sobiborze i ucieczka więźniów w październiku 1943 roku, w której wziął udział Thomas Blatt, były przejawem zmiany postawy Żydów.
Na Lubelszczyźnie odpowiedź Niemców była miażdżąca. Heinrich Himmler uważał istniejące jeszcze obozy pracy za potencjalne zagrożenie, nie można było ich jednak likwidować etapami bez wywołania tego rodzaju desperackiego oporu i ucieczki, jakie wydarzyły się w Treblince i Sobiborze. Na początku listopada 1943 roku Himmler wezwał więc do Lublina jednostki SS i policji z całej Polski. 3 i 4 listopada przeprowadziły one operację „Dożynki” (Erntefest) – zamordowano wówczas około 42 tysięcy Żydów w obozach pracy w Majdanku (tam było najwięcej zabitych), Poniatowej i Trawnikach. Była to największa operacja w ramach „ostatecznego rozwiązania”. Dymy z palonych ciał Żydów z Majdanka przez ponad tydzień wisiały nad Lublinem niczym gęste chmury. Dystrykt lubelski został ogłoszony Judenfrei – „wolnym od Żydów”.
Na terenach tych pozostali tylko Żydzi walczący w ukryciu o przetrwanie, tak jak Thomas Blatt. Próba przeżycia w sytuacji nieustannego zagrożenia stanowiła ciężkie doświadczenie. Gdy w lipcu 1944 roku wkroczyła Armia Czerwona, w kryjówkach pozostali już tylko nieliczni czekający na ratunek. Thomas Blatt był jednym z nich. Jego książka to niezwykła opowieść o zmaganiach o przeżycie w ciągu pięciu lat okupacji niemieckiej.
Christopher R. Browning
1 września 1939 roku – miałem wówczas dwanaście lat – Niemcy najechały na Polskę, zaczęła się II wojna światowa. Polacy poddali się po kilku tygodniach walk, a liczący 36 milionów mieszkańców kraj padł łupem nazistów. Stopniowo nasilały się prześladowania Żydów, w końcu masowo wywożonych do obozów zagłady.
Zawsze czułem potrzebę pisania, jeszcze w szkole podstawowej prowadziłem dziennik. Po wybuchu wojny nawyk ten przybrał na sile, nie przerwałem pisania nawet wtedy, gdy zaczęły się dziać rzeczy straszne. Później uświadomiłem sobie, że pisałem prawdopodobnie w imieniu tych, którzy nie przeżyli. W owym czasie regularnie oddawałem strony mego dziennika chrześcijańskim przyjaciołom na przechowanie.
Los nie oszczędził mi okrutnych doświadczeń, jakie przypadły w udziale Żydom w okupowanej przez nazistów Polsce. Z getta trafiłem do więzienia, a później do osławionego obozu śmierci w Sobiborze, gdzie wziąłem udział w buncie i ucieczce przed nieuchronną śmiercią. Później ukrywałem się w lasach niczym tropiona zwierzyna, a wreszcie tuż przed wyzwoleniem dołączyłem do polskiego podziemia.
Dziennik traciłem często, potem odtwarzałem, a potem znów traciłem. Po wojnie udało mi się odtworzyć około 40 procent zapisków. W 1952 roku sporządziłem na ich podstawie rękopis, który przedstawiłem polskiemu komunistycznemu wydawnictwu. Zgodziło się wydać książkę, ale na własnych warunkach, co groziło zniekształceniem wielu istotnych faktów. Ponieważ się temu sprzeciwiłem, rękopis powędrował do szuflady na następne sześć lat.
W 1957 roku wyemigrowałem do Izraela. Tuż po przyjeździe dałem rękopis byłemu więźniowi Auschwitz z prośbą o opinię. Po trzech tygodniach powiedział tylko: „Ma pan bujną wyobraźnię. Nigdy nie słyszałem o Sobiborze, a tym bardziej o buncie tamtejszych więźniów”. W obozie śmierci w Sobiborze esesmani wielokrotnie chłostali mnie pejczem, ale nigdy nie czułem aż tak ostrego bólu jak wtedy, gdy usłyszałem te słowa. Skoro nie wierzy mi ocalały z Auschwitz, kto mi uwierzy? Minęło kolejnych dwadzieścia lat.
Gdy w roku 1978 telewizja nadała miniserial Holocaust, na fali zainteresowania tematyką pojawiło się więcej relacji o tamtych czasach. Fragmenty mojego dziennika zostały opublikowane w czasopismach i gazetach, a także wykorzystane w książce Richarda Rashke Escape from Sobibor (Houghton Mifflin, Boston 1987), która stała się podstawą filmu pod tym samym tytułem.
Gdy niedawno czytałem swoje wspomnienia, zadawałem sobie pytania: jaki będzie pożytek z mojej książki, skoro o Holokauście tyle już napisano? Co mógłbym jeszcze dodać? Kogo to zainteresuje? Doszedłem do wniosku, że moja opowieść zainteresuje nie tylko nielicznych ocalałych z Holokaustu, ale może też zostać uznana przez przyszłe pokolenia za wartościowe świadectwo.
Przeczytałem wiele „optymistycznych” – jak je nazywam – książek o Holokauście; zawierają one, oprócz opisów ludzkiego okrucieństwa i cierpień, również przesłanie mówiące o odwadze, poświęceniu, żarliwej wierze, sile woli. W mojej książce nie ma przesłania – jest to opowieść o kilkunastoletnim żydowskim chłopcu po prostu próbującym przeżyć.
Ta opowieść o cierpieniu i upartym trzymaniu się życia nawet mnie samemu wydaje się miejscami nieprawdopodobna, choć każde zawarte w niej słowo jest prawdą.
Brama się otworzyła i ujrzeliśmy coś, co wyglądało jak ładna wioska. Przed nami ciągnęła się czarna droga obsadzana kwiatami. Po lewej stronie stał kolorowy dom, otoczony nienagannie utrzymanym trawnikiem, drzewami i rabatami. Ruszyliśmy przed siebie, mijając drogowskazy i drewniane figury, przedstawiające kelnera z półmiskiem i fryzjera z brzytwą. Czy tego rodzaju miejsce mogło być fabryką śmierci? Niemożliwe! Może to naprawdę jest obóz pracy, tak jak mówili Niemcy?
Ja jednak wiedziałem swoje. Nawet przechodząc obok zielonego domku z sielską nazwą Jaskółcze Gniazdo nad drzwiami, wiedziałem, że czeka mnie tu śmierć. Ale dlaczego? Miałem zaledwie piętnaście lat. Cóż takiego zrobiłem, żeby na nią zasłużyć? Oceniłem sytuację. Otaczały nas druty kolczaste i ukraińscy strażnicy z karabinami. Beznadziejne. Żadnych szans ucieczki. Zerknąłem na swoją matkę. Była blada i mizerna; po raz pierwszy zauważyłem głębokie zmarszczki wokół jej ust. Miała tylko czterdzieści sześć lat, ale cztery lata nieludzkiego życia w getcie postarzyły ją i pozbawiły sił. Wydawało się, że nie dba już o to, co się z nią stanie.
W tym rzecz. Mieliśmy zginąć w komorach gazowych lub porażeni prądem, jak sądzili niektórzy z nas. To nasze ostatnie chwile. Słońce wciąż stało wysoko, śpiewały ptaki. Był piękny wiosenny dzień – 28 kwietnia 1943 roku. Nie chciałem umierać.
– Zatrzymać się! Mężczyźni na prawo! Kobiety i dzieci na lewo! – wrzasnął esesman. Nieliczni chłopcy w moim wieku pozostali przy matkach. Mój dziesięcioletni brat zostawił ojca i podszedł do matki, którą wciąż trzymałem za rękę. Czy mam jakąś szansę? Musiałem podjąć decyzję… Szybko ucałowałem matkę w policzek.
Chciałem coś powiedzieć; wiedziałem, że rozstajemy się na zawsze. Ale z jakiegoś powodu, którego do dziś nie rozumiem, rzuciłem ni z tego ni z owego:
– Nie pozwoliłaś mi wczoraj wypić całego mleka. Chciałaś zostawić trochę na dzisiaj.
Odwróciła się powoli i spojrzała na mnie ze smutkiem:
– O tym myślisz w takiej chwili?
Wspomnienie tej sceny prześladuje mnie po dziś dzień. Żałuję, że pożegnałem matkę w taki dziwny sposób. Oddałbym wszystko, żeby cofnąć czas, żeby móc ją uścisnąć i powiedzieć, że ją kocham. W 1943 roku byliśmy już jednak niczym roboty, zobojętniałe na wszystko cienie. Nigdy nie płakałem. Byłem za dorosły, żeby płakać. A gdybym nawet umiał wyrażać uczucia, nie było na to czasu. Dołączyłem do ojca stojącego w grupie mężczyzn.
Przed nami stanął potężnie zbudowany Niemiec z pałką i zapytał, jakie mamy zawody. Nawet w takiej chwili było to jak promyk nadziei, ochłap rzucony skazańcom. Ludzie zaczęli przepychać się do przodu, krzycząc: – Jestem szewcem! Jestem krawcem! Jestem cieślą! Jestem piekarzem! – Właściwa odpowiedź mogła ocalić życie. Zdawałem sobie sprawę, że nikt mnie nie uzna za jakiegokolwiek fachowca. Nieduży i chudy wyglądałem na o wiele młodszego.
Nie miałem czym się pochwalić, ale też przepchnąłem się do przodu w nadziei, że zostanę zauważony. Wpatrywałem się intensywnie w esesmana, powtarzając w myślach: „Boże, spraw, żeby wziął mnie, wziął mnie, wziął mnie!”.
W pewnym momencie nasze oczy się spotkały. Wiedziałem, że to decydujący moment. Zwróciłem jego uwagę! Wskazał mnie i powiedział:
– Komm raus, du Kleiner [Wystąp, mały].
Chwilowo byłem uratowany.
Ludzie, których błagania pozostały bez odpowiedzi, wzniecili taki tumult i zgiełk, że esesman chwycił pałkę i zaczął nią wymachiwać na prawo i lewo, bijąc na oślep, gdzie popadnie. Mój ojciec uginał się pod uderzeniami. Cierpiałem katusze, nie mogąc mu pomóc. W zamieszaniu straciłem go z oczu. W końcu wybrano i ustawiono z boku grupę około czterdziestu mężczyzn reprezentujących różne zawody. Resztę (około dwustu) poprowadzono dalej, powoli znikali nam z pola widzenia. Szli do komór gazowych, a mój ojciec był jednym z nich, ale wtedy to do mnie nie docierało.
Gdy pędzono naszą grupę wybrańców, z oddali słyszałem krzyki i od czasu do czasu strzały. Nagle zapadła cisza, dochodził tylko głuchy warkot jakiegoś silnika.
– Juden laufen! [Żydzi biegiem!] – krzyknął esesman.
Pobiegliśmy, pod groźbą bata i karabinu maszynowego, do ogrodzenia z drutu kolczastego. Wszystko działo się tak szybko, że nie mieliśmy czasu pomyśleć.
– Herein! [Wchodzić!] – Znaleźliśmy się na dziedzińcu otoczonym zwykłymi drewnianymi barakami.
Podszedł do nas schludnie ubrany więzień.
– Jestem Kurt – przedstawił się. – Podajcie wasze nazwiska i daty urodzenia.
Kolejno wpisywał nas do księgi.
Ktoś zapytał:
– Co to za miejsce?
– Będziecie pracowali – odparł. I dodał szybko: – A teraz pójdziecie do waszego baraku. Za mną.
Wnętrze baraku było bardzo czyste. Około jednej piątej dużego pomieszczenia zostało oddzielone cienką ścianą z drzwiami; jak się dowiedziałem później, była to kwatera kapok6. Pośrodku stał drewniany stół z dwiema ławkami, a pod ścianami – trzy kondygnacje wieloosobowych prycz, sięgających od podłogi do sufitu. To były nasze legowiska.
– Wybierzcie sobie miejsca – polecił Kurt.
Zaczęła się szalona przepychanka. Od razu ruszyłem do najdalszego rogu górnej pryczy i wspiąłem się na nią. Miejsca przeznaczone dla jednej osoby były bardzo wąskie, miały zaledwie 60 centymetrów szerokości; leżały na nich koce, jakby ktoś właśnie je opuścił. Rzeczywiście, pod swoją poduszką znalazłem skarpety, chleb, papierosy, zdjęcia oraz strzępki papieru z bazgraniną w obcym języku. Najwyraźniej ktoś tam spał. Nie mogłem się nad tym zastanawiać. Nie byłem jeszcze gotowy pogodzić się z myślą, że żyję, ponieważ ten ktoś jest teraz martwy.
Ze swojej pryczy widziałem przez otwór między ścianą a dachem, co dzieje się na zewnątrz. Na dziedzińcu nagle pojawił się esesman. – Ty, ty i ty! – krzyknął. Wybrał na chybił trafił piętnastu nowo przybyłych, którzy stali najbliżej, i wyprowadził ich. Zeskoczyłem z pryczy i wyszedłem na plac. W oddali widać było dym i płomienie, w powietrzu unosił się dziwny, słodkawy zapach. Wolałem się nie domyślać, skąd się wziął.
Mężczyźni wrócili dość szybko, głęboko wstrząśnięci i przygnębieni. Kazano im zebrać z ogrodzonego placu wciąż ciepłe ubrania osób z naszego transportu i przenieść je na inny plac, gdzie więźniowie sortowali rzeczy. Niektórzy rozpoznali ubrania swoich najbliższych.
Wróciłem do baraku i położyłem się na pryczy, w głowie miałem chaos. Ani przez chwilę nie myślałem o stracie matki, ojca i brata, nie dałem się ponieść emocjom. Chyba instynktownie przeczuwałem, że gdybym sobie na to pozwolił, skutki byłyby katastrofalne. Nie mogłem się natomiast powstrzymać od roztrząsania sekwencji wydarzeń, które doprowadziły do tego okropnego finału. Bez końca zastanawiałem się, co by się stało, gdyby moja rodzina uciekła w 1939 roku do Związku Radzieckiego, tak jak planowaliśmy. Może byśmy przeżyli. Wracałem myślami do chwil i miejsc, w których prawdopodobnie nie wykorzystaliśmy szansy ratunku. Czy to by nas ocaliło, czy tylko szybciej nas tu przywiodło? Jak mogliśmy uniknąć tej okropnej sytuacji? Wyemigrować przed wojną, zanim zaczął się nazistowski horror? I dokąd wyemigrować? Do Ameryki? Czyby nas przyjęto, nawet gdybyśmy mieli pieniądze? Ale wtedy sprawy nie przedstawiały się tak groźnie. Skąd mogliśmy wiedzieć, co się stanie?
Urodziłem się w 1927 roku w Izbicy i tam spędziłem dzieciństwo, co odcisnęło piętno na całym moim życiu. Uważałem to miejsce za pępek świata. O tym, że istnieją inne miasta, wiedziałem przed pójściem do szkoły tylko dzięki krewnym – jedna z moich ciotek, Chaja, wyszła za mąż i przeprowadziła się do Krasnegostawu; moje babcie mieszkały w Zamościu i Lublinie, a wujek w Warszawie. Kuzyni wyemigrowali za granicę; dwaj z nich, komuniści, w 1930 roku wyjechali do Rosji; kolejny, syjonista, wyjechał do Palestyny, a jeszcze jeden, z głową do interesów, znalazł się w Stanach Zjednoczonych. Z ich listów dowiadywałem się trochę o szerokim świecie.
Izbica była typowym sztetl położonym nieopodal Lublina, w południowo-wschodniej Polscek7. Na okolicznych wzgórzach znajdowały się gospodarstwa katolickich chłopów, ale sama Izbica była zamieszkana głównie przez Żydów. Większość mieszkańców żyła w biedzie, w drewnianych domach; tylko nieliczni zamożniejsi mieli domy murowane. Wodę czerpano z trzech studni artezyjskich i kilku źródeł. Do połowy lat trzydziestych ubiegłego wieku w mieście nie było elektryczności.
Wśród ludności żydowskiej przeważali ortodoksi, ale zaczęły pojawiać się też postępowe nurty. Znikały brody i pejsy1; tradycyjne chałaty i jarmułki stopniowo ustępowały miejsca ubiorom współczesnym.
Moja rodzina mieszkała w jerisze, dużym domu wybudowanym przez prapradziadka. Następne pokolenia stopniowo podzieliły dom na szereg niewielkich mieszkań. Uchodziliśmy za rodzinę zamożną.
Dom był drewniany, piętrowy. Po obu stronach korytarza znajdowały się małe, jedno- lub dwupokojowe mieszkanka. Mieszkaliśmy w pierwszym po lewej stronie. Mieliśmy kuchnię z piecem opalanym drewnem i półkami na naczynia; stało w niej łóżko dla służącej. Co dzień jeden z kilku miejskich nosiwodów, Josele, przynosił nam wodę w wiadrach – był to luksus zarezerwowany dla „bogaczy”. Wodę trzymaliśmy w dużym zbiorniku z ocynkowanej blachy.
W jadalni stały: drewniany stół z czterema krzesłami, duży brązowy kredens i zegar dziadka. Wysoko na ścianie wisiał wypchany kolorowy bażant, prezent od pewnego myśliwego, oraz dwa obrazy ze scenami ludowymi, kupione od biednego polskiego studenta malarstwa. Za przepierzeniem znajdował się mały pokoik, w którym stała tylko kanapa. Sypialnia była mała, z podwójnym łóżkiem, stolikiem nocnym, pełniącym jednocześnie funkcję apteczki, i dużym kaflowym piecem, ogrzewającym pokój zimą.
Obok nas mieszkała ciotka Miriam, której syn też miał na imię Tojwi i był moim rówieśnikiem. Mieszkanie naprzeciwko zajmował Motel Brinker z córką, wdowiec, właściciel małej kawiarni. Sąsiedni pokój, ciasny i ciemny, należał do Rajzł, która z trudem zarabiała na nędzne życie, kupując parki młodych gęsi i tucząc je na sprzedaż. Jej jedyny syn, młodzieniec chory na gruźlicę, nigdy nie opuszczał łóżka. Przy końcu korytarza znajdowały się schody na piętro. Mieszkała tam w dwóch pokojach moja babcia Hany-Sure z synem, wujem Jankielem. Dwa pozostałe pokoje na tym piętrze stały nieużywane.
W Izbicy wszyscy znali wszystkich, a zamiast nazwisk używano przydomków. Jedno lub dwa słowa często celnie opisywały czyjeś przekonania, pozycję społeczną, pochodzenie rodzinne czy cechy fizyczne. Byli więc wśród nas Łame (Kulawy) Chaim i Dziobaty Jojne. Każdy wiedział, że Zamościer bekker to Szulim Handwerker, piekarz z Zamościa. Mojego ojca nazywano Leibele goj, ponieważ uchodził za wolnomyśliciela, jadał szynkę i utrzymywał bliskie stosunki z chrześcijanami.
Zamieszanie w sprawach wiary pogłębiła u mnie szkoła. Uczęszczałem zarówno na lekcje religii żydowskiej, jak chrześcijańskiej; ogromnie fascynowały mnie opowieści biblijne. Gdy miałem około siedmiu lat, myślałem: Może one mówią prawdę… może mój tata jest gojem! Rzadko chodzi do synagogi, pali papierosy w sobotę i je szynkę! Co prawda, robiąc to, zamyka drzwi na klucz i okiennice… ale wszyscy i tak wiedzą.
Pewnego dnia ojciec podał mi plasterek szynki.
– Spróbuj, Tojwi, no, spróbuj tego, to jest dobre!
Spróbowałem. Smakowało lepiej niż jakiekolwiek mięso, które jadłem. Ale następnego dnia ciotka Miriam, która podsłuchała naszą rozmowę przez cienką ścianę, zawołała mnie do swego pokoju.
– Tojwi, jesz szynkę… przyznaj się. – To nie było pytanie, ale stwierdzenie, chciała się tylko upewnić. Nigdy nie kłamałem.
– Tak, ciociu Miriam, jadłem szynkę.
– Zostaniesz ukarany i pójdziesz do piekła – oznajmiła surowo. – Nie słuchaj swojego ojca. On nie jest prawdziwym Żydem.
– Ale, ciociu, dlaczego mam pójść do piekła? Nauczyciel religii kazał nam słuchać rodziców. Co złego zrobiłem? – Chciałem się jakoś usprawiedliwić, na ciotce nie zrobiły jednak wrażenia ani mój drżący głos, ani przerażona twarz.
– Tojwi – powtórzyła – dla Żydów zakazane jest jedzenie wieprzowiny. Nie jest koszerna2, a ty pójdziesz za to do piekła.
Choć minęło wiele lat, wciąż pamiętam, jak bardzo byłem wstrząśnięty. Wrażliwy chłopiec o bujnej wyobraźni ujrzałem się w płomieniach, wydany na pastwę diabłów.
– O Boże, żałuję, żałuję… – szeptałem, leżąc na kanapie. Głowa mi pękała od natrętnych myśli.
Gdy matka wróciła z zakupów, miałem wysoką gorączkę. Wezwano lekarza, który przepisał mi lekarstwa. Chorowałem przez wiele dni, a wszyscy byli dla mnie mili. Matka dała mi nawet do zabawy swój cenny zegarek. W końcu pojawiła się ciotka Miriam.
– Ciociu Miriam, boję się.
– Czego się boisz?
– Boję się, że pójdę do piekła.
– Tojwi, martwisz się tym? – Patrząc na mnie długą chwilę, zrozumiała, co się stało, i powiedziała: – Tojwi, musisz przestrzegać żydowskiego prawa, ale Bóg jest miłosierny i z Jego woli, gdy skończysz trzynaście lat i będziesz miał bar micwę3, zacznie się dla ciebie nowe życie. Wszystkie twoje dawne grzechy zostaną odpuszczone.
Ujrzałem iskierkę nadziei dla swojej duszy. Jeszcze przez długi czas martwiłem się jednak o skazaną na potępienie duszę ojca. Jego bar micwa była dawno temu; nie miał już drugiej szansy. Ja natomiast mogłem zacząć nowe życie. Cudownie ozdrowiałem… i mając w zapasie kilka lat do bar micwy, znów zacząłem jeść szynkę.
Nazywano mnie Tojwi Hersza Bera, po dziadku. Hersz Ber był ortodoksyjnym Żydem, bardzo pobożnym i szanowanym w społeczności. Gdy ktoś, kto znał moją rodzinę, chciał zganić moje skandaliczne, gojowskie postępki, takie jak nienoszenie pejsów czy opuszczanie chederu4, mówił z rozpaczą: „Tojwi, gdyby twój dziadek Hersz Ber, który jest teraz w niebie, wstał z grobu i cię zobaczył, ze wstydu sam by od razu znów się położył”. Mijały dni i lata, a moja rodzina wciąż trwała rozdarta między skrywanymi próbami wyzwolenia się z pęt tradycji a potrzebą utrzymania dobrych stosunków ze skrajnie ortodoksyjnymi krewnymi, z którymi mieszkaliśmy pod jednym dachem. Od czasu do czasu nosiłem nawet pejsy.
Wierzyłem w Boga i bałem się Go; na ile mogłem, próbowałem przestrzegać nakazów. Po porannym myciu odmawiałem Mode ani5, dziękując Bogu, że strzegł mojej duszy, gdy spałem. Przed jedzeniem myłem ręce i odmawiałem modlitwę. Moi rodzice, których szanowałem i słuchałem, postępowali jednak inaczej. Od czasu do czasu bywali w chrześcijańskich domach i jedli niekoszerne jedzenie! Gdy krewni podejrzewali, że rodzice nie uczczą należycie jakiegoś ważnego święta, po prostu „porywali” mnie, zabierając do swoich domów i sadzając przy stole.
Nadal nie jestem pewny, na czym opierała się moja wiara w Boga. Wierzyłem po prostu w jego wszechpotęgę, moc pomagania i karania. Nabrałem jednak wątpliwości, gdy spłonął tutejszy bejt midrasz6. To był Jego dom. To On miał władzę. Nic nie mogło zdarzyć się wbrew Jego woli. Miałem wiele pytań do Boga. Mimo to wierzyłem w Niego. Wiele razy, wracając późno od przyjaciół ciemnymi ulicami, przestraszony, ścigany przez wyrosłe w mej wyobraźni demony, powtarzałem modlitwę Szma Israel7. Podczas modlitwy nie mogło spotkać mnie nic złego.
Z katolickimi sąsiadami żyliśmy w zgodzie. Co prawda na budynku poczty pojawiały się czasem antysemickie hasła w rodzaju: „Żydzi do Palestyny” czy „Nie kupuj u Żyda”, ale nikt nie traktował ich poważnie. W szkole uczniowie katoliccy i żydowscy trzymali się przeważnie w swoich grupach. Dzieci żydowskich było mniej więcej tyle samo co katolickich, bo choć Żydzi stanowili ponad 95 procent ludności miasteczka, do tutejszej szkoły podstawowej chodziły też dzieci z okolicznych wsi. W klasach nie dawały o sobie znać ostrzejsze antagonizmy.
Zdarzały się niepokoje na tle religijnym, ale wewnątrz społeczności żydowskiej. Pewnego razu grupa młodych Żydów z Zamościa nieoczekiwanie zjechała do Izbicy w szabat – na rowerach, bez jarmułek na głowach. Tego było już za dużo dla mieszkańców; przybysze zostali przepędzeni kamieniami przez swych ortodoksyjnych braci.
Zgodnie z żydowskim prawem w szabat życie w miasteczku zamierało. Uczniowie żydowscy nie chodzili do szkoły. W całym miasteczku panowały niezwykły spokój i świąteczny nastrój. Żydzi dostojnie, w atmosferze świętości, kroczyli do synagogi. Mężczyźni w czarnych chałatach i jarmułkach lub kapeluszach nieśli tałesy w haftowanych torbach. Kobiety miały długie spódnice, peruki i chustki, a towarzyszące im dzieci wyglądały jak miniatury dorosłych. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że te spokojne soboty w Izbicy wkrótce staną się tylko wspomnieniem.
Nazistowski terror rozpoczął się wraz z najazdem niemieckim na Polskę we wrześniu 1939 roku. Z afiszów krzyczało słowo: „Mobilizacja!”, a na rynku herold miejski ogłaszał zalecenia na wypadek nalotów.
Dwa dni później na miasto spadły pierwsze bomby. Nie wyrządziły szkód, ale moja rodzina na wszelki wypadek przeniosła się do położonej w głębi lasów wsi Pańska Dolina, około dwudziestu kilometrów od Izbicy. Dotarłszy tam, usłyszeliśmy wybuchy. Niemcy bombardowali stanowiska oddziałów polskich, które znalazły tu schronienie.
Kilka dni później polskie wojsko zaczęło się wycofywać; żołnierze zakopywali w lesie broń i amunicję, aby zmniejszyć obciążenie. Natychmiast pojawiali się jacyś polscy cywile i wszystko wykopywali.
Na skraju lasu młody porucznik przemawiał do grupy zmęczonych, brudnych żołnierzy. Ze smutkiem mówił o bardzo ciężkich chwilach, które nadeszły, wspominał walkę z Niemcami, podkreślał gotowość żołnierzy do oddania życia w obronie ukochanej ojczyzny. Oznajmił, że komuniści, teraz sojusznicy nazistów, zadali im cios w plecy i że armia sowiecka najechała na Polskę ze wschodu. I choć wiadomo, że ich dywizja została otoczona przez Niemców, stoczą swą ostatnią bitwę. Porucznik rozkazał żołnierzom bronić tej wsi do ostatniego pocisku, do ostatniego granatu. Oddział odśpiewał Rotę i ruszył w głąb lasu. Nieprzerwany terkot broni maszynowej od zachodu zwiastował nadejście Niemców.
Nie wiedzieliśmy, co robić. Niektórzy Żydzi opowiadali się za ucieczką na wschód, inni utrzymywali, że Niemcy nie są przecież pozbawieni ludzkich uczuć i nie skrzywdzą cywilów. Część postanowiła przekroczyć Bug i wyjść naprzeciw Sowietom. My wróciliśmy do Izbicy.
Po powrocie okazało się, że Niemcy byli w mieście i odeszli, a teraz nadchodzą Sowieci. Byłem rozczarowany. Przybiegł do mnie mój brat, Hersz, i powiedział, że są tu jeszcze dwaj żołnierze niemieccy, kupują chleb w piekarni Handwerkera. Pomyślałem, że wojna zaraz się skończy, a ja nie mogę stracić szansy obejrzenia Niemca. Kilka minut później znalazłem się przed piekarnią i zobaczyłem dwóch żołnierzy w nieznanych ciemnozielonych mundurach, pakujących świeży chleb do toreb przy rowerze. Przystanąłem w pobliżu i słuchałem. Mógłbym przysiąc, że mówili w jidysz. Choć niektóre słowa brzmiały dziwnie, rozumiałem ich rozmowę. Żołnierze rzucili mi cukierka, a ja podziękowałem w jidysz: A szejnem dank. Roześmiali się i poprawili na Danke schön. A potem wyjechali z miasta.
Rosjanie weszli do Izbicy w ponury, dżdżysty dzień. Miejscowi komuniści, których przywódcą był Żyd Abram Wajs, dawniej szewc, zorganizowali „czerwoną milicję”.
Około południa nasz rodzinny obiad został przerwany przez hałas silników. Z balkonu widziałem ciężkie sowieckie czołgi, a za nimi ciężarówki pełne żołnierzy. Ciągnęły błotnistym poboczem głównej ulicy, aby nie natknąć się na miny przeciwczołgowe. W mieście wciąż przebywało jeszcze trochę polskich żołnierzy i oficerów, więc co gorliwsi tutejsi komuniści natychmiast rzucili się ich rozbrajać.
Oficerów Armii Czerwonej nie sposób było odróżnić od zwykłych poborowych, ponieważ nie nosili żadnych dystynkcji, a wszyscy mieli długie, szare, wystrzępione płaszcze. W stosunku do cywilów zachowywali się przyzwoicie. Niektórzy żołnierze spali w ciężarówkach zaparkowanych obok czołgów na rynku, inni – na wiązkach słomy w budynku kina. Żaden nie odważył się wejść do prywatnego domu.
Kilka dni później wujek Szmul Staw powiedział nam, że Armia Czerwona się wycofa. Krążyły pogłoski, że Niemcy i Sowieci podpisali pakt o nieagresji i podzielili Polskę między siebie. Na mocy tego porozumienia Armia Czerwona miała wycofać się za linię Bugu.
A więc naziści znów przyjdą! Niemożliwe! Wujek Staw musiał się pomylić! Ubrałem się i poszedłem zobaczyć to na własne oczy. Wujek wcale się nie mylił – Sowieci odjeżdżali. Za nimi ciągnęło trochę żydowskich furmanek. Żydzi uciekali, zabierając ze sobą swój mizerny dobytek.
Wałęsałem się przez cały dzień. Gdy wieczorem wróciłem do domu, usłyszałem rodziców, gwałtownie spierających się w sąsiednim pokoju. Matka, bardzo rozgorączkowana, próbowała namówić ojca do wyjazdu z Izbicy.
– Leibele, posłuchaj. Mówię po rosyjsku. Poradzimy sobie. Wszystko jest lepsze niż znoszenie nazistowskich prześladowań. Słyszałam o ustawach antysemickich w Niemczech. To samo mogą zrobić tutaj.
Ojciec powtarzał jednak uparcie:
– Nie chcę iść na wygnanie z małymi dziećmi. Tu się urodziłem i tutaj umrę. A poza tym – mówił – zanim przyszli Rosjanie, Niemcy byli tu, w Izbicy, i nie działy się żadne okropności.
Dużo później, gdy groziło nam krematorium, utrzymywano, że gdyby Niemcy urządzili pogrom i zabili wielu Żydów po pierwszym wejściu do Izbicy, byłoby to dla nas błogosławieństwem. Wszyscy pozostali Żydzi uciekliby na stronę sowiecką.
W rzeczywistości gdy Niemcy po raz pierwszy zajęli miasto, zabito sześciu Żydów, między innymi naszego sąsiada, rzeźnika Brajtmana. Społeczność żydowska złożyła to jednak na karb zamieszania panującego na froncie, pewną rolę znów odegrała też nadzieja. Zawsze żywiliśmy nadzieję, że wszystko wróci do normalności. Teraz nasza jedyna droga ucieczki była zamknięta.
Sowieci wyszli, a Niemcy jeszcze nie nadeszli. Nasze miasto stało się na pewien czas ziemią niczyją. Bandy tutejszych polskich chuliganów zaczęły zagrażać ludności żydowskiej. Niewiele było trzeba, żeby ich podburzyć. Wszędzie – na ulicach, na dworcu, w gabinecie burmistrza – wisiały duże, kolorowe afisze, piętnujące Żydów. Jeden z obrazków przedstawiał dodawanie zdechłych szczurów do mielonej wołowiny na sprzedaż; na innym duża wesz przeskakiwała z kołnierza Żyda na Polaka chrześcijanina, przenosząc tyfus. Jeszcze inne ukazywały Żydów jako morderców, wysysających z niewinnych chrześcijańskich dzieci krew, rzekomo do wypieku paschalnej macy. Niemiecka propaganda antysemicka szerzyła się jak zaraza.
Nigdy nie rozmawialiśmy, nawet nie napomykaliśmy o tych afiszach. Tego rodzaju obrazki stanowiły po prostu część naszego życia. Nic nie mogliśmy na to poradzić. Czasami patrzyłem jednak na te afisze i zastanawiałem się, czy moi polscy sąsiedzi naprawdę wierzą w propagandowe bzdury. Przed wojną, choć stosunki bywały napięte, chrześcijanie i Żydzi utrzymywali ze sobą kontakty, razem pracowali i uczyli się. Teraz nie wiedzieliśmy, komu zaufać.
Pewnego wieczoru, około szóstej, tuż po kolacji, ściany domów zatrzęsły się od straszliwego wybuchu. Usłyszeliśmy przeszywający krzyk, potem zapadła zupełna cisza. Następnego dnia pojawiły się pogłoski, że dwaj kilkunastoletni mieszkańcy Izbicy, Maniek Królikowski i Jacek Malec, wrzucili granat w grupę Żydów stojących na ulicy. Wiele osób zostało rannych, między innymi kobieta, która kilka tygodni później zmarła z ran. Był to oczywisty akt zemsty za kolaborację bandy żydowskich komunistów z Sowietami.
Mieszkańcy, obawiając się powtórzenia tego rodzaju aktów przemocy w pozbawionym władzy mieście, wysłali do Krasnegostawu delegację z ciotką Miriam na czele, aby poprosić Niemców o przybycie i przywrócenie prawa i porządku. W Izbicy szybko utworzono tak zwaną Ortskommandantur der Wehrmacht8 i zapanował względny porządek.
W pierwszych tygodniach okupacji życie toczyło się zwykłym trybem. Niemcy założyli obok stacji kolejowej szpital polowy dla lżej rannych żołnierzy Wehrmachtu. Spacerowałem swobodnie po mieście i bardzo chciałem zobaczyć Niemców z bliska, porozmawiać z nimi.
Któregoś dnia, gdy starszyzna gminy żydowskiej wyznaczyła grupę Żydów do sprzątania niemieckich koszar, dołączyłem do tej grupy bez wiedzy ojca. Myliśmy podłogę, wynosiliśmy śmieci. Czas mijał. Wieczorem koszary zapełniły się żołnierzami, którzy wracali z ćwiczeń. Wydawali się mili, poprosiłem jednego z nich o papierosa.
– Ach du kleiner, du rauchst? [To ty palisz, mały?]
Wyjaśniłem, że to dla mojego ojca, który jest nałogowym palaczem.
– Masz może przypadkiem siostrę?
Byłem chłopcem nieśmiałym, ale zorientowanym w kwestiach zasadniczych. Od razu podchwyciłem okazję.
– O, tak. Ma osiemnaście lat – odparłem.
Nie byłem pewny, czy on zdaje sobie sprawę, że jesteśmy Żydami.
– Masz – powiedział. Cała paczka papierosów znalazła się w mojej ręce. – Powtórz jej, żeby jeśli może, przyszła tu jutro posprzątać.
Obiecałem, że powtórzę. W następnych dniach nieustannie nalegał, żebym przyprowadził nieistniejącą siostrę, czego wynikiem były kolejne dwie paczki papierosów. Poznałem go wtedy lepiej. Willy miał dwadzieścia lat, tylko osiem więcej niż ja, i na swój sposób był nieśmiały. Gdy znów zapytał o moją siostrę, wręczając mi jeszcze dwie paczki papierosów, zdałem sobie sprawę, że nie mam wyboru.
– Panie kapralu, chcę panu coś powiedzieć.
– Mów, Tomek.
– Czy pan mnie zbije, jeśli się panu nie spodoba?
– Dlaczego miałbym to zrobić?
– Dobrze. Oddaję panu te dwie paczki i zapłacę za resztę.
– Tomek, co to znaczy?
– Wszyscy tu jesteśmy Żydami. Chciałby pan spotkać się z żydowską dziewczyną? Wie pan, że to niebezpieczne.
Willy pokręcił głową.
– Nie jesteś Żydem, prawda?
– Owszem, jestem.
Czekałem w milczeniu. Instynktownie wyczuwałem, że ten Niemiec mnie nie uderzy, ale mimo to, gdy się we mnie wpatrywał, serce mi waliło.
– Tomek, weź papierosy, a tu jest trochę czekolady dla twojej siostry. – Zajął się swoją pracą i nigdy więcej nie wspomniał o tej sprawie. Wkrótce potem wyjechał na front i nigdy go już nie zobaczyłem.
Początkowo Żydów zostawiono w spokoju. W mieście stacjonowały tylko oddziały Wehrmachtu, nie było SS, a żołnierze handlowali nawet pokątnie z mieszkańcami. Nagle pewnego dnia zabity został syn Lejzora Sieczki. Nasz sąsiad. Niemiecki żandarm zastrzelił go na ulicy po prostu dla sportu. To pierwsze rozmyślne zabójstwo w Izbicy wstrząsnęło nami wszystkimi. Uświadomiliśmy sobie, że prawo już nie chroni Żydów.
Wkrótce potem na mieście pojawiły się obwieszczenia:
„Wprowadza się godzinę policyjną dla wszystkich Żydów od 5.00 po południu do 7.00 rano”.
„Wszyscy Żydzi w wieku powyżej sześciu lat zobowiązani są nosić na przedramieniu, białe opaski szerokości 10 centymetrów z niebieską gwiazdą Dawida”.
„Żaden Żyd nie może opuszczać swego miejsca zamieszkania bez specjalnego zezwolenia władz niemieckich”.
„Żydów obowiązuje zakaz podróży pociągami”.
„Zakaz wszelkiego handlu dla Żydów”.
Za złamanie tych przepisów jedyną karą była śmierć. Społeczność żydowska została w ten sposób odizolowana od reszty mieszkańców miasteczka. Większość kupców, którzy wcześniej handlowali z polskimi chłopami, porzuciła swe zajęcie; ci, którzy tego nie zrobili, ryzykowali życie.
W Izbicy jedynym dużym zakładem była państwowa cegielnia, produkująca specjalne cegły używane do budowy fortyfikacji wojskowych. Żydzi nie mogli tam pracować nawet przed wojną. Trzy działające w mieście młyny dawały przedtem zajęcie wielu Żydom, ale teraz zatrudniano tam tylko chrześcijan.
Przed wojną większość Żydów zajmowała się drobnym handlem i rzemiosłem; małe żydowskie sklepiki i zakłady znajdowały się przy głównej ulicy. Mój ojciec miał sklep z alkoholami. Licencję na handel otrzymał od polskich władz w nagrodę za ochotniczą służbę w Legionach marszałka Piłsudskiego w latach 1918–1919. Teraz, podobnie jak inni kupcy żydowscy, musiał zamknąć sklep.
Ojciec zarabiał na życie dzięki temu, że zdołał zawrzeć umowę z przedsiębiorcą z Warszawy, panem Frydmanem, na dostawy drewna dla jego wytwórni prawideł do butów. Pana Frydmana, choć był Żydem, nie obowiązywały na razie ustawy antyżydowskie, ponieważ miał obywatelstwo amerykańskie. Kilka lat później zginął wraz z żoną i dziećmi. Ojciec spotykał się z panem Frydmanem w tajemnicy. Gdyby go schwytano, zostałby zastrzelony. Wielu Żydów, mających mniej szczęścia, głodowało. Nie chodziło się już co środę na targ na rynku sztetl, żeby pogadać ze znajomymi, kupić co trzeba i sprzedać towar. Żydzi musieli potajemnie przekradać się na wieś, aby kupić żywność.
W Izbicy przed wojną kwitło bogate i różnorodne życie kulturalne. Teatr amatorski, w którym grywał czasami mój ojciec, był teraz zamknięty, podobnie jak kino i biblioteka. Wciąż jednak działało wiele stowarzyszeń politycznych i religijnych; spotkania odbywały się w domach. A bejt midraszim wciąż skłaniał Żydów do modlitwy i nauki.
Szkoły publiczne były oczywiście dla nas zamknięte. Uczono nas jednak potajemnie w domach, nie przerwaliśmy nauki. Naszym nauczycielem był rebe Jakow Icchak Lewand, a lekcje odbywały się w jego kuchni. Pamiętam, jak siedziałem w tym ciemnym pomieszczeniu, razem z ośmioma czy dziesięcioma innymi chłopcami w wieku od siedmiu do trzynastu lat, wokół starego stołu; każdy z nas miał przed sobą modlitewnik.
Nudziłem się przeraźliwie. Świeciło słońce, a na zewnątrz było tyle do zrobienia. Czułem się jak w klatce. Bez końca mechanicznie powtarzałem za rebe ustęp za ustępem po hebrajsku, w języku, którego nie rozumiałem. Gdy któryś z nas ziewnął, rebe wtykał swój niezbyt czysty drewniany wskaźnik w otwarte usta delikwenta, nie pozwalając mu usnąć.
Przed wojną w szkole publicznej prowadzono lekcje religii zarówno dla katolików, jak i Żydów. Podręczniki były w języku polskim, który naturalnie rozumiałem, a ilustracje wydawały mi się ciekawe. W chederze powtarzałem jednak machinalnie to, czego wykułem się na pamięć. Ojciec nigdy mnie nie sprawdzał, ale swoje wiedział. Powiedział kiedyś: – Tojwi, nie będziesz nawet umiał odmówić za mnie kadyszu9, gdy przyjdzie czas. – Miał rację, teraz tego żałuję.
Czułem się trochę zawstydzony, że moi koledzy robią postępy w studiach nad Gemarą i Raszim10, podczas gdy ja wciąż borykałem się z podręcznikiem dla początkujących. Pewnego razu w czasie wakacji u babci w Zamościu zostałem poddany prawdziwej próbie – babcia poprosiła mnie, żebym przeczytał modlitewnik. Bez trudu powtórzyłem wszystkie zapamiętane wersety i wszyscy byli ze mnie bardzo dumni. Później, gdy dziadek zabrał mnie do synagogi, bałem się, że te nieliczne zapamiętane wersety nie wystarczą, szybko odkryłem jednak, że muszę tylko naśladować innych modlących się Żydów. Tak jak wszyscy kiwałem się z zapałem w przód i w tył, intonując co jakiś czas „amen”, a jednocześnie niecierpliwie wyczekując na koniec nabożeństwa.
Nie tęskniłem za szkołą. Niezbyt ją lubiłem, uwielbiałem jednak czytać. To było jak odkrywanie nowych światów, bardzo mi się podobało. Gdy książka wydawała się szczególnie ciekawa, czytałem do późnej nocy. Zmuszony do pójścia do łóżka, często udawałem, że muszę skorzystać z nocnika. Wchodziłem do kuchni i zapalałem światło. Setki karaluchów natychmiast rozbiegały się w różnych kierunkach. Tylko ta pierwsza minuta była straszna. Na podłodze szybko robiło się pusto, a ja siedziałem godzinami na nocniku i czytałem. Rano nie można było za nic wyciągnąć mnie z łóżka. Założyłem własną bibliotekę, zbierając książki od przyjaciół, i zawsze miałem mnóstwo do czytania.
Gestapo nie pojawiło się jeszcze w naszym mieście, ale opowieści o torturach i biciu mroziły krew w żyłach.
Rozpoczęła się nowa fala ucieczek na wschód. Granicy nie strzeżono zbyt pilnie, tak że dość łatwo można było przedostać się na sowiecką stronę Bugu, odległą zaledwie o niecałe 50 kilometrów.
Matka znów błagała ojca, żebyśmy wyjechali, i tym razem się zgodził. Do spółki z Szulimem Handwerkerem kupił konia i furmankę. Zaraz potem ze wschodu zaczęli wracać jeden po drugim uchodźcy z pierwszej fali. Narzekali na chaos administracyjny na terenach sowieckich i na ciężkie warunki życia.
Ojciec ponownie zmienił zdanie. Sprzedał konia i wóz równie szybko, jak je kupił kilka dni wcześniej. Nie wyjechaliśmy z Izbicy, nasz los został przypieczętowany.
W tamtym czasie wszystkie sprawy dotyczące Żydów w Izbicy leżały w gestii niemieckiego landrata, czyli starosty powiatowego, urzędującego w Krasnymstawie. Pewnego dnia landrat poinformował starszyznę żydowską, że z powodu wysiedlania Żydów z ziem niemieckich przybędzie do nas transport Żydów z Poznańskiego, przyłączonego teraz do Rzeszy. Rozpoczęły się przygotowania na ich przyjęcie. Wygnańcy mieli zostać zakwaterowani u rodzin żydowskich. Gromadzono zapasy jedzenia.
W grudniu 1939 roku przybyła ponad tysiącosobowa grupa Żydów z Koła. Dano im bardzo mało czasu na wyprowadzkę i pozwolono zabrać tylko po 20 kilogramów na osobę, toteż niewiele ze sobą przywieźli. Rozmieszczanie przybyszów w nowych kwaterach odbywało się wśród zgiełku i chaosu. U nas zatrzymały się rodziny Kominkowskich i Frenklów.
Moi przyjaciele wywodzili się z sąsiedztwa. Najbliższy był mi Srulek Handwerker, syn piekarza. Razem rozrabialiśmy i psociliśmy. Przyjaźniłem się też z Herszem i Idelem Goldmanami, synami szewca, Perecem Dorfmanem i kilkoma innymi chłopcami. Dziewczęta trzymały się razem, z boku; przewodziły im rywalizujące ze sobą siostra Srulka, Chawa, olśniewająca jasnowłosa piękność, oraz Małka Lerner, córka rzeźnika, wysoka, szczupła brunetka. W święta i soboty spotykaliśmy się na skraju lasu i niewinnie flirtowaliśmy.
W 1940 roku byliśmy jeszcze dziećmi, ale musieliśmy szybko dorosnąć i pomagać naszym rodzinom. Niemcy założyli w pobliżu obóz pracy. Na początku, przez pierwszych kilka miesięcy, pracowali w nim ochotnicy. Pierwsi zgłosili się oczywiście najubożsi, którzy chcieli po prostu zaspokoić głód. W małym i ubogim sztetl istniały podziały społeczne. Biednych nazywano grices (zupy), ponieważ żywili się prawie wyłącznie zupami. Początkowo Niemcy zawozili robotników do pracy i odwozili wieczorem do domów, później wszyscy musieli przebywać na stałe w zamkniętym obozie.
Wówczas zaczęły docierać do nas przerażające wieści. Z przemyconych listów i od uciekinierów dowiedzieliśmy się o sadystycznych torturach i ciężkich warunkach pracy. Żydzi nie zgłaszali się już na ochotnika do pracy w obozie; teraz starszyźnie żydowskiej nakazano sporządzić spis i przymusowo dostarczać nowych robotników. Choć oficjalnie nie istniało rozróżnienie między bogatymi a biednymi, do obozu szli ci ostatni. Jeśli rozkaz stawienia się do pracy dostał bogaty Żyd, mógł znaleźć zastępcę, oczywiście spośród cierpiącej głód biedoty.
Obozów pracy przybywało, a sytuacja stawała się coraz trudniejsza. W końcu z powodu okropnego traktowania ludzi w obozach nawet najubożsi, najbardziej zdesperowani biedacy odmawiali pójścia do obozu. Nie można już było kupić zastępcy, a starszyzna żydowska nie radziła sobie z dostarczaniem żądanej liczby robotników.
Niemcy zaczęli więc urządzać łapanki uliczne. Jedna z pierwszych nastąpiła 14 sierpnia 1940 roku. Ofiary wysłano do Bełżca, który wówczas był jeszcze obozem pracyk8.
Wszyscy się ukrywali. Łapanki stawały się coraz częstsze. W środku dnia do Izbicy wjeżdżały ciężarówki pełne Niemców i ukraińskich kolaborantów. Łapano Żydów na ulicach i przez kilka godzin przetrzymywano na rynku. Kto miał pieniądze, mógł się wykupić albo mogła zapłacić za niego rodzina, niczym na targu niewolników. Pozostali szli do obozu.
Za zbyt powolne dostarczanie robotników do pracy niewolniczej landrat karał społeczność żydowską grzywnami. Aby uchronić mnie przed łapanką, ojciec, przy pomocy znajomych chrześcijan, znalazł mi pracę w warsztacie mechanicznym prowadzonym przez Polaka niemieckiego pochodzenia, Leopolda Platto. Ten prosty, uczciwy człowiek mówił płynnie w jidysz, ponieważ przez lata pracował w tartaku Goldberga.
Do Izbicy przybywało coraz więcej transportów wysiedlonych Żydówk9. 10 marca 1941 roku przyjechali wypędzeni z Koła, Konina i Rzgowa. Wspólnota musiała powiększyć kuchnię, aby nakarmić tak wielu nowo przybyłych. Obowiązku wydawania dwa razy dziennie zupy i gorącej kawy zbożowej podjął się Samuel Kohn, wysoki, pełen dostojeństwa mężczyzna. Kohn zamieszkał wraz z żoną w naszym domu, część przybyszów przyjęły inne rodziny, a około czterystu osób umieszczono w synagodze. Izbica stała się teraz nie tylko gettem, ale także „punktem przeładunkowym” dla wysiedlanych na wschód.
22 czerwca 1941 roku Niemcy najechały na Związek Radziecki. Przeżyliśmy wstrząs. Czyż nie było paktu o nieagresji? Zaledwie kilka dni wcześniej w Lublinie widziano radzieckich oficerów, krążyły też pogłoski, że Niemcy pozwolą na emigrację do Związku Radzieckiego. A teraz nagle zaatakowali własnego sojusznika?
Armia Czerwona wycofywała się na całej linii frontu. Byliśmy zdruzgotani tym całkowitym zwrotem sytuacji. Żydzi, którzy uciekli przed Niemcami, a teraz nie mogli lub nie chcieli pójść za cofającą się Armią Czerwoną, wracali do Izbicy. Na niebie warczały potężne bombowce, szosy były zapchane pojazdami zmotoryzowanej piechoty, pociągi wyładowane bronią i czołgami, a wszystko ciągnęło na wschód.
Niemieckie flagi powiewały na każdym autobusie i pociągu, z okien każdego urzędu – zadbali o to miejscowi naziści i antykomuniści. Wkrótce ulicami maszerowały setki radzieckich jeńców wojennych.
Był to żałosny widok. Wygłodzeni, upokorzeni żołnierze łapczywie chwytali kawałki chleba i papierosy rzucane na drogę przez żydowskich mieszkańców miasteczka, próbujących im jakoś pomóc. Niemcy zwyciężali.
27 grudnia 1941 roku nasz lokator, Samuel Kohn, otrzymał list od swego syna z Koła. „Od ponad miesiąca – pisał syn – Żydzi z transportów są duszeni gazem w specjalnych ciężarówkach w jakimś Chełmnie”k10.
Słuchałem rozmowy rodziców z Kohnem na ten temat. Dorośli uznali tę historię za wymysł i nie przejęli się zbytnio. „To niemożliwe – stwierdzili. – To bujda. Nawet Niemcy nie mogą robić takich strasznych rzeczy! Najgorszy bandyta nie zamorduje tylu niewinnych ludzi! Przecież żyjemy w XX wieku!”.
Wkrótce zapomnieliśmy o tej sprawie, ale niestety nie na długo. Najpierw musieliśmy doświadczyć życia pod rządami gestapo. Ku naszemu przerażeniu gestapo przybyło bowiem w końcu do naszego miasteczka w osobach dwóch psychopatycznych morderców. Szef, Kurt Engels, był hałaśliwym, nieobliczalnym osobnikiem. Ludwig Klemm, wysoki, spokojny podoficer, mówiący doskonale po polsku, sumiennie wykonywał rozkazy swego budzącego grozę przełożonegok11.
Gestapowcy założyli kwaterę i wkrótce sterroryzowali całą okolicęk12. Engels zabawiał się strzelaniem do Żydów wczesnym ranem, przed śniadaniem. Zawsze z uśmiechem na twarzy, odsłaniającym złoty ząb. Niedługo potem przedstawicieli tutejszej chrześcijańskiej inteligencji zesłano do Auschwitz i Majdanka. Zniknęli bezpowrotnie nauczyciele Śliwa, Bazylko, Czubaszek i inni ważni w życiu miasteczka Polacy.
Byłem nie tyle odważny, ile lekkomyślny. Pamiętam, jak wyszedłem z domu mojego przyjaciela Srulka po godzinie policyjnej. Znałem na pamięć wszystkie skróty, wszystkie zaułki w swoim sztetl i byłem pewny, że nie grozi mi niebezpieczeństwo. Drzwi i okiennice wszystkich żydowskich domów były dokładnie zamknięte. Zasłony zaciągnięte. Po godzinie policyjnej sztetl wyglądało jak miasto duchów. Trzymając się ścian, powoli zbliżałem się do domu.
Pejsy (hebr. peot, jid. pejes) – długie, niestrzyżone pasma włosów pozostawione na skroniach oraz po bokach brody; zgodnie z nakazem biblijnym Żydom nie wolno ich obcinać. [wróć]
Koszer (jid.) – „właściwy, nadający się”, określenie odnoszące się do czystości rytualnej („koszerności”) pokarmów i przedmiotów. Najczęściej jest stosowane w odniesieniu do pożywienia (przeciwieństwem jest trejfe, „trefne”, zakazane prawami dotyczącymi żywności). [wróć]
Bar micwa (hebr.) – uroczystość związana z uzyskaniem przez chłopca żydowskiego pełnoletności, czyli po ukończeniu 13 lat i jednego dnia, kiedy wkracza on w dorosłość religijną i staje się odpowiedzialny za wypełnianie przykazań prawa żydowskiego. [wróć]
Cheder (hebr.) – tradycyjna szkoła religijna dla chłopców żydowskich, w której prowadzono nauczanie na poziomie elementarnym. [wróć]
Mode ani (hebr.) – początkowe słowa krótkiej modlitwy odmawianej zaraz po przebudzeniu, w której dziękuje się Bogu za powrót ze snu do życia. [wróć]
Bejt midrasz (hebr.) – „dom nauki”, w którym zgłębia się święte księgi, czyli wypełnia najważniejsze obowiązki religijne, jakim jest studiowanie Prawa, i odprawia modły. [wróć]
Szma Israel (hebr.) – nazwa, a zarazem pierwsze słowa jednej z najważniejszych modlitw żydowskich („Słuchaj Izraelu! Pan jest naszym Bogiem – Panem jedynym!”). [wróć]
Ortskommandantur der Wehrmacht (niem.) – wojskowa komendantura miasta. [wróć]
Kadysz (z aram.) – jedna z najważniejszych modlitw w liturgii żydowskiej, wyraża wiarę w jedynego Boga i poddanie się jego woli; kadysz odmawia się za bliskich zmarłych (po śmierci rodziców synowie odmawiają kadysz codziennie przez 11 miesięcy). [wróć]
Gemara (aram.) – część tradycji literackiej składającej się na Talmud; powszechnie stosowano ten termin na określenie całego Talmudu. Raszi (Rabi Szlomo Icchaki, właśc. Szlomo Ben Icchak) – rabin, uczony, autor fundamentalnych dla judaizmu komentarzy do Biblii i Talmudu. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Trials of the Major War Criminals before the International Military Tribunal. Nuremberg 14 November 1945 – 1 October 1946, t. 30, Nuremberg 948, s. 95 (dokument 2278-PS: Raport Seyss-Inquarta z podróży inspekcyjnej do Polski w dniach 17–22 listopada 1939 roku). [wróć]
Faschismus–Getto–Massenmord. Dokumentation über Ausrottung und Widerstand der Juden in Polen während des 2. Weltkrieges, red. T. Berenstein i in., Berlin 1961, s. 46 (mowa Hansa Franka w Radomiu z 25 listopada 1939 roku). [wróć]
The Goebbels Diaries, 1942–1943, tłum. i red. Louis Lochner, New York 1948, s. 175–176. [wróć]
W dokumentach niemieckich Izbicę nazywano wprost „głównym punktem zbiorczym i przeładunkowym” (Hauptunterbringungs- und Umschlagpunkte). W czasie „akcji Reinhardt” w dystrykcie lubelskim tzw. getta tranzytowe naziści zakładali w niewielkich miejscowościach położonych przy liniach kolejowych prowadzących do obozów zagłady w Bełżcu, Sobiborze i Treblince. Getta te przeznaczone były dla Żydów deportowanych z zagranicy, przeważnie z Rzeszy (również z Austrii), Protektoratu Czech i Moraw oraz ze Słowacji, ale od połowy 1942 przywożono tu również Żydów polskich z okolicznych miejscowości (zob. więcej R. Kuwałek, Getta tranzytowe w dystrykcie lubelskim, w Akcja Reinhardt. Zagłada Żydów w Generalnym Gubernatorstwie, pod red. D. Libionki, Warszawa 2004) (red.). [wróć]
Gitta Sereny, Into that Darkness: From Mercy Killing to Mass Murder, London 1974, s. 112 (wyd. polskie: W stronę ciemności. Rozmowy z komendantem Treblinki, Warszawa 2002). [wróć]
Kapo – z niem. Kamaradenpolizei (towarzysz policjant) lub wł. capo (naczelnik) – więzień nadzorujący pracę innych więźniów, cieszący się pewnymi przywilejami. Zwykle cechowało ich okrucieństwo. [wróć]
Izbica leży w powiecie krasnostawskim, w województwie lubelskim. Pierwsze wzmianki na jej temat pochodzą z XV wieku. Od połowy XVIII wie-ku do 1942 roku mieszkańcami Izbicy byli prawie wyłącznie Żydzi. W 1921 ro-ku ludność osady liczyła 3085 osób, w tym 2862 Żydów (93 proc. ogółu mieszkańców). W Izbicy działały liczne organizacje polityczne i społeczne, ale mimo to pozostawała typowym żydowskim miasteczkiem – sztetl, w którym życie mieszkańców koncentrowało się wokół synagogi i rabina. Do 1931 ro-ku była tu jedynie tradycyjna szkoła Talmud-Tora, prowadzona przez gminę żydowską, oraz prywatne chedery – religijne szkoły dla chłopców. We wrześniu 1939 roku Izbica na krótki czas znalazła się pod kontrolą sowiecką. W tym czasie liczba ludności żydowskiej w miasteczku wynosiła 5098 osób. W czasie okupacji niemieckiej znajdowało się tu tzw. getto tranzytowe. II wojnę światową przeżyło tylko 14 izbickich Żydów (red.). [wróć]
Obóz w Bełżcu utworzono w maju 1940 roku, osadzono w nim Cyganów, Polaków i Żydów; wraz z coraz większym napływem Żydów był rozbudowywany. Spełniał funkcję obozu przejściowego, obozu pracy przymusowej i obozu karnego, czym różnił się od innych obozów pracy. W lutym 1942 roku ukończono budowę komór gazowych, od marca Bełżec był obozem zagłady (red.). [wróć]
Transporty Żydów wysiedlanych z ziem włączonych do Rzeszy napływały do Izbicy od 1939 roku. W 1941 roku w Izbicy mieszkało 6700 Żydów, w tym 2 tys. przesiedleńców, głównie z Kraju Warty i różnych miejscowości dystryktu lubelskiego (red.). [wróć]
Syn Samuela Kohna przeżył, mieszka w miejscowości Holon w Izraelu. Gdy odwiedziłem go w 1957 roku, przypomniał sobie, jak wysyłał ten list do ojca. [wróć]
SS-Unterscharführer Kurt Engels, szef Policji Bezpieczeństwa na powiat krasnostawski, i jego następca Ludwig Klemm, folksdojcz, przed wojną podoficer Wojska Polskiego w Zamościu, przybyli do Izbicy w 1941 roku. Po wojnie Engels został właścicielem modnej Café Engels w Hamburgu. Następnego dnia po złożeniu przeze mnie zeznań na jego procesie (29–30 grudnia 1958) popełnił samobójstwo w celi więziennej. Klemm, mieszkający w Niemczech pod nazwiskiem Ludwig Jantz, został rozpoznany w 1978 roku. W maju 1979 roku popełnił samobójstwo w celi więzienia w Limburgu. [wróć]
W 1941 Izbica stała się siedzibą gestapo na cały powiat krasnostawski. [wróć]