Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja historii Juliette w elektryzującej czwartej części bestsellerowej serii „Dotknij Mnie”!
Juliette była pewna, że wygrała. Przejęła Sektor 45, została mianowana nową dowódczynią i ma u swego boku Warnera. Ale nadal jest dziewczyną, która potrafi zabić jednym dotknięciem, a teraz ma cały świat w dłoni. Kiedy wydarzy się tragedia? Kim się stanie Juliette? Czy uda jej się zapanować nad mocą, którą dzierży i wykorzystać ją w dobrym celu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Tytuł oryginału: Restore me, Shadow me
Restore me, Copyright © 2018 by Tahereh Mafi
Shadow me, Copyright © 2019 by Tahereh Mafi
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Brodzik, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktor inicjujący: Łukasz Chmara
Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza
Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska
Redakcja: Sandra Popławska
Korekta: Agnieszka Zygmunt-Bisek, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt oryginalnej okładki: Colin Anderson
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Amelia Karcewicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67551-53-3
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla Jodi Reamer, która zawsze wierzyła
JULIETTE
Już nie budzę się z krzykiem. Nie robi mi się niedobrze na widok krwi. Nie wzdrygam się przed naciśnięciem spustu.
Nigdy więcej nie będę przepraszać za to, że staram się przeżyć.
A jednak…
Podskakuję, słysząc gwałtownie otwierane drzwi. Wciągam powietrze, obracam się i siłą nawyku dotykam dłonią pistoletu półautomatycznego, który noszę w kaburze.
– J, mamy poważny problem.
Kenji wpatruje się we mnie zmrużonymi oczami, trzyma ręce na biodrach. Koszulka opina mu ciasno klatkę piersiową. To jest rozgniewany Kenji. Zdenerwowany Kenji. Minęło szesnaście dni, odkąd przejęliśmy kontrolę nad Sektorem 45 – odkąd stałam się samozwańczą dowódczynią Przywrócenia – i do tej pory panowała cisza. Niepokojąca cisza. Każdego dnia budzę się i z lękiem oraz ekscytacją czekam na nieuniknione wiadomości od wrogich nacji, które zechcą zakwestionować mój autorytet i wypowiedzieć nam wojnę – i wygląda na to, że wreszcie ten moment nadszedł. Dlatego biorę głęboki wdech, przeciągam się i patrzę Kenjiemu prosto w oczy.
– Mów.
Zaciska usta. Spogląda na sufit.
– No więc, dobra… przede wszystkim musisz wiedzieć, że to nie moja wina, okej? Ja tylko chciałem pomóc.
Waham się. Marszczę brwi.
– Słucham?
– No wiesz, wiedziałem, że ten sukinsyn lubi strzelać foszki, ale to już jest naprawdę absurd…
– Przepraszam, co takiego? – Zdejmuję dłoń z broni; czuję, jak moje ciało się rozluźnia. – Kenji, o czym ty mówisz? Nie chodzi o wojnę?
– Wojnę? Słucham? J, skup się. Twój chłopak właśnie dostał napadu furii i musisz to jakoś ogarnąć, zanim ja się nim zajmę.
Wypuszczam z irytacją powietrze.
– Serio? Znowu ten nonsens? Chryste, Kenji. – Odpinam kaburę i rzucam na łóżko za plecami. – Co zrobiłeś tym razem?
– Widzisz? – Kenji wskazuje mnie palcem. – Dlaczego tak szybko mnie oceniasz, co, księżniczko? Dlaczego zakładasz, że to ja zrobiłem coś nie tak? Dlaczego akurat ja? – Krzyżuje ręce na piersi, zniża głos. – I wiesz co, właściwie to już od jakiegoś czasu chciałem z tobą o tym porozmawiać, bo naprawdę uważam, że jako najwyższy dowódca nie możesz mieć pupili, ale najwyraźniej…
Kenji nagle zamiera.
Słychać skrzypienie i jego brwi niespodziewanie wędrują do góry; ciche kliknięcie i jego oczy otwierają się szeroko; stłumiony szelest i w jednej chwili ktoś przystawia mu lufę pistoletu do tyłu głowy. Kenji patrzy na mnie, z jego ust nie wydostaje się żaden dźwięk, chociaż tworzą kształt słowa psychopata, raz po raz.
Rzeczony psychopata puszcza do mnie oko ze swojego miejsca w progu, uśmiechając się w taki sposób, jakby za nic w świecie nie mógł właśnie celować do naszego wspólnego przyjaciela. Udaje mi się zdusić śmiech.
– Śmiało – rzuca Warner, jego usta są wciąż rozciągnięte. – Proszę, opowiedz mi bardzo dokładnie, w jaki sposób zawiodła cię jako przywódczyni.
– Hej… – Kenji wyrzuca ręce do góry w udawanym geście poddania się. – Nie powiedziałem, że mnie zawiodła, okej? Zdecydowanie przesadzasz…
Warner trzepie Kenjiego pistoletem w bok głowy.
– Idiota.
Kenji się obraca. Wyszarpuje broń z ręki Warnera.
– Co ty odpierdalasz, stary? Myślałem, że między nami wszystko spoko.
– Bo było – rzuca lodowatym tonem Warner. – Do czasu aż dotknąłeś moich włosów.
– Przecież prosiłeś, żebym ci je obciął…
– W żadnym wypadku! Prosiłem, żebyś przyciął końcówki!
– No i właśnie to zrobiłem.
– To – wypala Warner, obracając się, żeby pokazać mi istotę problemu – nie są przycięte końcówki, ty niedorajdo…
Wciągam gwałtownie powietrze. Włosy z tyłu głowy Warnera są nierówne, brakuje całych fragmentów wygolonych maszynką.
Kenji krzywi się, patrząc na swoje dzieło. Chrząka.
– Cóż – mówi, chowając ręce w kieszenie. – No wiesz, piękno to rzecz względna…
Warner celuje w niego jeszcze jednym pistoletem.
– Hej! – krzyczy Kenji. – Nie podoba mi się ten przemocowy związek, okej? – Wskazuje Warnera. – Nie pisałem się na to!
Warner patrzy na niego spode łba i Kenji się wycofuje, wychodząc z pokoju, zanim Warner zdąży zareagować; a potem, gdy wzdycham z ulgą, Kenji wciska jeszcze głowę przez próg i rzuca:
– A w ogóle to moim zdaniem dobrze ci z taką fryzurą.
Warner zatrzaskuje mu drzwi przed nosem.
Witajcie w moim nowym życiu najwyższej przywódczyni Przywrócenia.
Warner wciąż stoi twarzą do zamkniętych drzwi i robi wydech, jego ramiona tracą nieco napięcia, a ja tymczasem mogę się dokładnie przyjrzeć katastrofie na jego głowie. Gęste, śliczne, złociste włosy Warnera – jedno z najważniejszych źródeł jego piękna – zostały zmasakrowane przez niedbałe ręce.
Dramat.
– Aaron – mówię cicho.
On zwiesza głowę.
– Chodź do mnie.
Warner się odwraca i spogląda kątem oka, jakby zrobił coś wstydliwego. Zdejmuję broń z łóżka i robię miejsce obok siebie. Warner opada na materac, wzdychając.
– Wyglądam potwornie – szepcze.
Potrząsam głową, uśmiecham się i dotykam jego policzka.
– Dlaczego pozwoliłeś mu obciąć ci włosy?
Warner unosi na mnie wzrok; jego oczy są okrągłe, zielone i zdumione.
– Przecież chciałaś, żebym spędzał z nim więcej czasu.
Wybucham głośnym śmiechem.
– Dlatego dałeś mu zabawić się we fryzjera?
– Nie powiedziałem mu, że może mnie ogolić – rzuca, krzywiąc się. – To miał być – waha się – koleżeński gest. Chciałem mu okazać zaufanie, tak jak to praktykowałem wśród żołnierzy. Tak czy inaczej – dodaje, odwracając się – w zasadzie przecież nie mam żadnego doświadczenia w nawiązywaniu przyjaźni.
– Cóż, my zostaliśmy przyjaciółmi, prawda?
Na te słowa się uśmiecha.
– No i? – Trącam go łokciem. – Jest dobrze, prawda? Uczysz się być milszy dla innych.
– No, właściwie to nie chcę być milszy dla innych. To do mnie nie pasuje.
– Moim zdaniem cudownie pasuje – odpowiadam rozpromieniona. – Uwielbiam, kiedy jesteś miły.
– Spodziewałem się, że tak powiesz. – Niemal wybucha śmiechem. – Ale bycie miłym nie przychodzi mi naturalnie, kochana. Będziesz musiała cierpliwie czekać na postępy.
Chwytam go za rękę.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Dla mnie jesteś doskonale miły.
Warner potrząsa głową.
– Wiem, że obiecałem się postarać i lepiej traktować twoich przyjaciół. I będę w dalszym ciągu się starał, jednak mam nadzieję, że nie uwierzyłaś, że jestem zdolny do niemożliwego.
– Co masz na myśli?
– Tylko tyle, że mam nadzieję cię nie rozczarować. Pod wpływem presji mogę być w stanie wygenerować odrobinę ciepła, ale musisz wiedzieć, że nie mam najmniejszej ochoty traktować kogokolwiek innego tak, jak traktuję ciebie. To – mówi, wskazując na nas – jest wyjątek od bardzo ścisłej reguły. – Jego wzrok ląduje na moich ustach, a dłoń przesuwa się na mój kark. – To – mówi cicho – jest czymś bardzo, bardzo niezwykłym.
Przestaję oddychać, mówić, myśleć…
Ledwo mnie dotknął, a moje serce już zaczyna dudnić; zalewa mnie fala gorących wspomnień: ciężar jego ciała na moim; smak jego skóry; żar jego dotyku i głośne oddechy, i te wszystkie rzeczy, które powiedział mi tylko w ciemności.
Motylki podbijają moje żyły i muszę je siłą przegonić.
To wszystko jest wciąż takie nowe, jego dotyk, jego skóra, jego zapach, tak nowe, tak nowe i niesamowite…
Uśmiecha się, przechyla głowę; naśladuję ten ruch i przy lekkim oddechu jego usta rozchylają się, a ja zamieram. Palce szukają jego koszuli i wyczekują tego, co będzie dalej, kiedy on mówi:
– Będę musiał teraz ogolić głowę, wiesz?
I odsuwa się.
Mrugam, a on wciąż mnie nie całuje.
– I mam zupełnie szczerą nadzieję, że nadal będziesz mnie wtedy kochać – dodaje.
Po tych słowach wstaje i znika, a ja przeliczam na jednej ręce, ilu ludzi zabiłam, dziwiąc się, jak niewiele mi to pomogło zapanować nad emocjami w obecności Warnera.
Kiwam głową, gdy on macha mi na pożegnanie, zbieram resztki zdrowego rozsądku i opadam z powrotem na łóżko, w głowie mi się kręci, ciąży jej ten skomplikowany patchwork wojny i pokoju.
Nie spodziewałam się, że dowodzenie będzie łatwe, ale na pewno liczyłam, że będzie łatwiejsze.
Na każdym kroku, przy każdej decyzji dręczą mnie wątpliwości. Jestem irytująco zaskoczona zawsze, gdy żołnierz wykonuje mój rozkaz. I coraz bardziej przeraża mnie, że będziemy musieli – że ja będę musiała – zabić jeszcze wiele, o wiele więcej osób, zanim ta wojna się zakończy. Chociaż wydaje mi się, że to cisza, ponad wszystko, tak mną wstrząsnęła.
Minęło szesnaście dni.
Wygłosiłam przemowy na temat tego, co nas czeka, na temat naszych planów na przyszłość; zorganizowaliśmy ceremonie pogrzebowe na cześć poległych i zgodnie z obietnicą wprowadzamy zmiany. Castle już ciężko pracuje, starając się rozwiązać problemy z rolnictwem, irygacją, a także, co najbardziej palące, wyprowadzeniem cywilów z kompleksów. Jednak tę pracę będzie trzeba wykonać etapami, powoli i ostrożnie – walka o ziemię może zająć stulecie. I gdybyśmy musieli przejmować się tylko cywilami, nie martwiłabym się aż tak bardzo. Niestety aż za dobrze wiem, że nie da się nic naprawić w tym świecie, jeśli na kolejne dekady pogrążymy się w wojnie.
Mimo wszystko jestem gotowa stanąć do walki.
Nie chcę jej, ale chętnie do niej przystąpię, jeśli tego będzie wymagała zmiana. Szkoda, że to nie jest takie proste. W tym momencie mój największy problem jednocześnie wywołuje we mnie największą konsternację:
Wojna wymaga wrogów, a ja nie mogę żadnych znaleźć.
W ciągu tych szesnastu dni, odkąd zrobiłam Andersonowi dziurę w głowie, nie musiałam stawiać czoła żadnej opozycji. Nikt nie próbował mnie aresztować. Nie przeciwstawił mi się żaden z innych najwyższych dowódców. Z pozostałych pięciuset pięćdziesięciu czterech sektorów na tym kontynencie nawet jeden nie wyparł się mnie ani nie wypowiedział mi wojny. Nie słyszałam pod swoim adresem ani jednego złego słowa. Nikt nie zaprotestował, ludzie się nie buntowali. Z jakiegoś powodu Przywrócenie mnie zaakceptowało.
Zagrało w moją grę.
A to bardzo, bardzo niepokojące.
Znaleźliśmy się w dziwnym martwym punkcie, a ja rozpaczliwie chciałabym robić więcej – dla mieszkańców Sektora 45, dla Ameryki Północnej i całego świata. Jednak ta cisza zbiła nas wszystkich z tropu. Byliśmy tacy pewni, że po śmierci Andersona pozostali przywódcy się wzburzą – wezwą swoje armie, żeby nas zniszczyć, żeby zniszczyć mnie. Zamiast tego liderzy tego świata dobitnie pokazali nam naszą nieistotność: ignorują nas jak namolną muchę, uwięzili nas pod szklaną kopułą, gdzie możemy sobie bzyczeć, uderzając połamanymi skrzydełkami o ściany do czasu, aż skończy się tlen. Sektor 45 może robić, co mu się żywnie podoba; otrzymaliśmy autonomię i możemy bez przeszkód przebudować infrastrukturę naszego terytorium. Wszyscy inni zachowują się tak, jakby nic się nie zmieniło. Nasza rewolucja dokonała się w próżni. Nasze zwycięstwo zostało tak dalece zredukowane, że równie dobrze mogłoby się nigdy nie wydarzyć.
Mentalne gry.
Castle ciągle przychodzi, doradza. To on zasugerował postawę proaktywną – żebym przejęła kontrolę. Zamiast czekać z lękiem i w pozycji defensywnej, powinnam zrobić pierwszy krok. Powinnam zaznaczyć swoją obecność. Weź, co twoje, powiedział. Zajmij swoje miejsce przy stole. Spróbuj zawiązać sojusze, zanim rozpoczniesz atak. Skontaktuj się z pięcioma pozostałymi najwyższymi przywódcami na świecie.
Ponieważ co prawda mogę wypowiadać się w imieniu Ameryki Północnej, ale co z resztą świata? Co z Ameryką Południową? Europą? Azją? Afryką? Oceanią?
Zorganizuj międzynarodową konferencję liderów, powiedział.
Rozmawiaj.
Najpierw obierz za cel pokój.
– Na pewno umierają z ciekawości – rzucił do mnie Castle. – Siedemnastoletnia dziewczyna na czele Ameryki Północnej? Ta sama, która zabiła Andersona i ogłosiła się władczynią tego kontynentu? Juliette, musisz wiedzieć, że masz w tej chwili silną kartę przetargową. Wykorzystaj ją!
– Ja? – zdziwiłam się. – Niby jaką?
Castle westchnął.
– Z pewnością jesteś odważna jak na swój wiek, Juliette, ale z przykrością stwierdzam, że twój wiek oznacza też brak doświadczenia. Spróbuję to wyjaśnić: masz nadludzką siłę, niemal stalową skórę, śmiertelny dotyk i licząc zaledwie siedemnaście wiosen, zdołałaś w pojedynkę pokonać tyrana. A jednak wątpisz, że świat może się ciebie obawiać?
Wzdrygnęłam się.
– Stare przyzwyczajenia, Castle – odparłam cicho. – Złe przyzwyczajenia. Masz oczywiście rację. Zupełną rację.
Popatrzył mi prosto w oczy.
– Musisz rozumieć, że ta niezmącona cisza ze strony wszystkich twoich wrogów nie jest dziełem przypadku. Z pewnością są w kontakcie i uzgodnili to podejście, ponieważ czekają na twój następny krok. – Potrząsnął głową. – Chcą zobaczyć, co teraz zrobisz, Juliette. Proszę cię, żebyś dobrze to przemyślała.
Dlatego się uczę.
Podążyłam za jego sugestią i trzy dni temu przesłałam wiadomość przez Delalieu do pozostałych pięciu najwyższych przywódców Przywrócenia. Zaprosiłam ich tutaj, do Sektora 45, na zjazd liderów świata, który odbędzie się w przyszłym miesiącu.
Jakieś piętnaście minut przed tym, jak Kenji władował się do mojego pokoju, otrzymałam pierwszą odpowiedź.
Oceania przyjęła zaproszenie.
Nie jestem pewna, co to oznacza.
WARNER
Ostatnio nie jestem sobą.
Prawda jest taka, że dzieje się tak już od bardzo dawna, do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek było inaczej. Gapię się w lustro, echo maszynki do golenia odbija się od ścian. Widzę tylko słabe odbicie mojej twarzy, lecz to wystarcza, żebym zauważył, że straciłem na wadze. Policzki mam zapadnięte, oczy większe, kości policzkowe wyraźniejsze. Moje ruchy wydają się jednocześnie smutne i mechaniczne, kiedy pozbawiam głowę włosów, gdy opadają na podłogę razem z resztkami mojej próżności.
Mój ojciec nie żyje.
Zamykam oczy, szykując się na niemiły ucisk w piersi, a golarka wciąż brzęczy mi w zaciśniętej dłoni.
Mój ojciec nie żyje.
Minęły trochę ponad dwa tygodnie od momentu, gdy zginął od dwóch kul wystrzelonych przez kogoś, kogo kocham. To był z jej strony akt dobroci dla mnie. Okazała się odważniejsza niż ja i nacisnęła spust, na co sam nie mogłem się zdobyć. Mój ojciec był potworem. Zasłużył na znacznie gorszy los.
A jednak…
Ten ból.
Wciągam głęboko powietrze i mrugam, wdzięczny za tę chwilę samotności; z jakiegoś powodu wdzięczny, że nadarzyła się okazja, by coś zerwać, oderwać od mojego ciała. To na swój sposób katartyczne.
Moja matka nie żyje, myślę, przeciągając ostrzem po czaszce. Mój ojciec nie żyje, myślę, kiedy włosy spadają na podłogę. Wszystko, czym byłem; wszystko, co zrobiłem; wszystko, czym jestem – powstało na styku ich bliźniaczych czynów i bierności.
Zastanawiam się, kim jestem, gdy ich już nie ma.
Z ogoloną głową, z wyłączoną maszynką, kładę dłonie na krawędzi toaletki i nachylam się, wciąż próbując dostrzec przebłysk człowieka, którym kiedyś byłem. Czuję się stary i niespokojny, moje serce i umysł są w stanie wojny. Ostatnie słowa, jakie skierowałem do ojca…
– Hej.
Tętno mi rośnie i obracam się; z miejsca udaję nonszalancję.
– Cześć – odpowiadam, zmuszając kończyny do spowolnienia, do spokoju, kiedy strzepuję resztki włosów z ramion.
Ona patrzy na mnie wielkimi oczami, piękna i zatroskana. Przypominam sobie o uśmiechu.
– Jak wyglądam? Mam nadzieję, że nie jakoś strasznie.
– Aaron, wszystko w porządku? – pyta Juliette.
– Nic mi nie jest – mówię, zerkając jeszcze raz w lustro. Przeciągam dłonią po miękkim jeżu, który zostawiłem sobie na głowie, i dziwię się temu, jak w nowej fryzurze wydaję się ostrzejszy, zimniejszy niż wcześniej. – Chociaż przyznaję, że nie do końca poznaję samego siebie – dodaję na głos, siląc się na śmiech. Stoję na środku łazienki, ubrany tylko w bokserki. Moje ciało nigdy wcześniej nie było tak smukłe, mięśnie tak wyraźnie zarysowane; a ta ostrość ciała teraz pasuje do szorstkich włosów w sposób, który wydaje się niemal niecywilizowany; i tak bardzo nie w moim stylu, że muszę odwrócić wzrok.
Juliette stoi teraz tuż przede mną.
Kładzie dłonie na moich biodrach i przyciąga mnie do siebie; potykam się, podążając za jej ruchem.
– Co robisz? – zaczynam mówić, lecz kiedy spoglądam jej w oczy, znajduję troskę i tkliwość. Coś we mnie odtajało. Moje ramiona się rozluźniają i przytulam ją, jednocześnie wciągając głęboko powietrze.
– Kiedy o tym porozmawiamy? – pyta tuż przy mojej piersi. – O tym wszystkim, co się wydarzyło?
Wzdrygam się.
– Aaron.
– Nic mi nie jest – kłamię. – To tylko włosy.
– Przecież wiesz, że nie o tym mówię.
Odwracam wzrok. Patrzę w pustkę. Oboje na moment milkniemy.
To Juliette przerywa ciszę.
– Jesteś na mnie zły? – szepcze. – Za to, że go zastrzeliłam?
Sztywnieję.
Ona otwiera szerzej oczy.
– Nie… nie. – Wypowiadam te słowa zbyt szybko, ale szczerze. – Nie, oczywiście, że nie. Nie w tym rzecz.
Juliette wzdycha.
– Nie jestem pewna, czy zdajesz sobie z tego sprawę – odzywa się w końcu – ale masz prawo przeżywać żałobę po śmierci ojca, nawet jeśli był okropną osobą. Wiesz? – Spogląda na mnie. – Nie jesteś robotem.
Przełykam ślinę przez ściśnięte gardło i delikatnie uwalniam się z jej objęć. Całuję ją w policzek i zatrzymuję usta przy jej skórze, choć tylko na sekundę.
– Muszę wziąć prysznic.
Juliette wydaje się urażona i zbita z tropu, ale nie wiem, co innego miałbym zrobić. Naprawdę uwielbiam jej towarzystwo, jednak w tym momencie marzę o samotności i nie wiem, w jaki inny sposób ją znaleźć.
Dlatego idę pod prysznic. Do wanny. Na długi spacer.
Często mi się to zdarza.
Kiedy wreszcie przychodzę do łóżka, ona już śpi.
Chcę wyciągnąć do niej rękę, przysunąć jej miękkie, ciepłe ciało do swojego, lecz czuję się sparaliżowany. Ta potworna półżałoba obezwładnia mnie w ciemności. Martwię się, że smutek zostanie odczytany jako poparcie dla jego wyborów – dla samej jego egzystencji – a w tej kwestii nie chciałbym zostać źle zrozumiany, więc nie mogę przyznać, że go opłakuję, że obchodzi mnie strata tego potwora, który mnie wychował. A z braku zdrowego działania pozostaję zastygły, niczym obdarzony czuciem kamień.
Jesteś na mnie zły? Za to, że go zastrzeliłam?
Nienawidziłem go.
Nienawidziłem go z gwałtownością, której więcej po jego odejściu nie doświadczyłem. Jednak rozumiem teraz, że ogień nienawiści nie zapłonie bez obecności tlenu uczucia. Nie cierpiałbym tak bardzo, nie nienawidziłbym tak bardzo, gdyby mi nie zależało.
I właśnie ta nieodwzajemniona miłość do ojca zawsze stanowiła moją największą słabość. Dlatego leżę tutaj, pogrążony w smutku, o którym nie mogę nigdy mówić, a żal pochłania moje serce.
Jestem sierotą.
– Aaron? – szepcze Juliette, przywracając mnie do rzeczywistości.
– Tak, kochana?
Porusza się w senny, niezdarny sposób, trącając mnie ręką w głowę. Mimowolnie się uśmiecham, robiąc jej miejsce u swojego boku. Ona szybko wypełnia lukę, przyciska twarz do mojej szyi i otacza mnie ręką w pasie. Moje oczy zamykają się jak w modlitwie. Moje serce ponownie zaczyna bić.
– Tęsknię za tobą – mówi tak cicho, że prawie jej nie słyszę.
– Jestem tutaj – odpowiadam, delikatnie dotykając jej policzka. – Jestem przy tobie, kochana.
Jednak ona potrząsa głową. Nawet kiedy przysuwam ją bliżej, nawet kiedy znowu zasypia, potrząsa głową.
A ja się zastanawiam, czy ma rację.
JULIETTE
Tego ranka jem śniadanie sama – jednak nie samotna.
Stołówka jest wypełniona znajomymi twarzami, każdy z nas coś nadrabia: sen, pracę, rozmowy. Poziom energii w tym miejscu zawsze zależy od tego, ile wypijemy kawy, a w tej chwili wciąż jest dość spokojnie.
Brendan, który cały poranek spędził przy tym samym kubku kawy, zauważa moje spojrzenie i macha. Odpowiadam tym samym. Tylko on jeden pośród nas właściwie nie potrzebuje kofeiny; jego dar wytwarzania elektryczności działa też jako zapasowy generator dla całego jego ciała. Gdyby żywiołowość była człowiekiem, byłaby Brendanem. Jego śnieżnobiałe włosy i lodowatoniebieskie oczy wydają się emanować własną energią, nawet z drugiego końca sali. Zaczynam myśleć, że Brendan trzyma ten kubek głównie w ramach aktu solidarności z Winstonem, który chyba nie jest w stanie przetrwać bez kawy. Ci dwaj są ostatnio jak papużki nierozłączki – nawet jeśli Winston od czasu do czasu wyraża niechęć do naturalnej pogody ducha Brendana.
Wiele razem przeszli. Jak my wszyscy.
Brendan i Winston siedzą z Alią, która ma otwarty szkicownik i z pewnością projektuje coś nowego i niesamowitego, co pomoże nam w walce. Jestem zbyt zmęczona, żeby się ruszyć, inaczej już bym do nich dołączyła; zamiast tego opieram brodę na ręce i przyglądam się twarzom swoich przyjaciół, czując wdzięczność. Blizny Brendana i Winstona przypominają mi jednak czasy, które wolałabym zapomnieć – kiedy wydawało nam się, że ich straciliśmy. Kiedy straciliśmy dwie inne osoby. Dlatego odwracam wzrok. Bębnię palcami o blat stołu.
Powinnam jeść śniadanie z Kenjim – to tak zaczynamy dzień pracy – i to jedyny powód, dla którego jeszcze nie wzięłam swojego talerza. Niestety przez jego spóźnialstwo burczy mi w brzuchu. Każda inna osoba na sali już wgryzła się w mięciutkie naleśniki, które wyglądają smakowicie. Wszystko to kusi: dzbanuszki z syropem klonowym, parujące stosiki śniadaniowych ziemniaczków, miseczki świeżo pokrojonych owoców. Przynajmniej tyle dobrego wynikło z zabicia Andersona, że mamy teraz w Sektorze 45 znacznie lepsze śniadania. Jednak wydaje mi się, że doceniamy je jako jedyni.
Warner nigdy nie je razem z nami. Właściwie nie przestaje pracować, nawet w porze posiłku. Śniadanie to dla niego kolejna okazja do spotkania, więc jedzą we dwóch z Delalieu, a ja nawet nie jestem pewna, czy faktycznie coś wtedy je. Warner wydaje się w ogóle nie czerpać przyjemności z posiłków. Dla niego to tylko dostarczanie sobie paliwa niezbędnego do funkcjonowania – przez większość czasu to tylko irytujący obowiązek. Kiedyś, gdy był pochłonięty lekturą jakichś ważnych dokumentów przy obiedzie, położyłam ciasteczko na talerzu przed nim, żeby sprawdzić, co się stanie. On podniósł na mnie wzrok, potem spojrzał znowu na papiery, wyszeptał dziękuję i zjadł ciasteczko, używając do tego noża i widelca. Nie wyglądał przy tym, jakby sprawiało mu to przyjemność. Chyba nie muszę dodawać, że to czyni go zupełnym przeciwieństwem Kenjiego, który uwielbia jeść wszystko, cały czas, i który później powiedział mi, że tamta scena z ciasteczkiem niemal przyprawiła go o łzy.
A skoro mowa o Kenjim, jego nieobecność dzisiaj rano jest trochę dziwna i zaczynam się martwić. Już mam spojrzeć na zegar po raz trzeci, kiedy niespodziewanie do mojego stolika podchodzi Adam; wygląda na zmieszanego.
– Cześć – rzuca nieco zbyt głośno. – Co tam, co tam?
W ciągu ostatnich dwóch tygodni zdarzyło nam się chwilę rozmawiać, jednak zawsze przez przypadek. To raczej niepodobne do niego, by zbliżał się do mnie celowo, więc przez moment jestem tak zaskoczona, że nie zauważam tego, co oczywiste.
Źle wygląda.
Zmizerowany. Wymiętolony. Wykończony. Właściwie to mogłabym przysiąc, że Adam płakał. Mam nadzieję, że nie przez nasz nieudany związek.
Mimo wszystko dręczy mnie dawny instynkt, szarpie stare struny serca.
Odzywamy się w tym samym momencie:
– Wszystko dobrze? – pytam.
– Castle chce z tobą porozmawiać – rzuca.
– I wysłał po mnie akurat ciebie? – mówię, zapominając o tamtych uczuciach.
Adam wzrusza ramionami.
– Chyba akurat miał mnie pod ręką, to wszystko.
– Aha, okej. – Próbuję się uśmiechnąć. Castle zawsze próbuje pogodzić mnie i Adama; nie podoba mu się napięcie między nami. – A mówił, że chce się ze mną widzieć już teraz?
– Tak. – Adam wciska ręce w kieszenie. – Od razu.
– Dobra – odpowiadam i czuję niezręczność tej sytuacji. Adam po prostu stoi, kiedy ja zbieram swoje rzeczy, i chciałabym mu powiedzieć, żeby sobie poszedł, żeby przestał się na mnie gapić, że to jest dziwne, że rozstaliśmy się dawno temu i było dziwnie, przez ciebie było tak dziwnie, ale potem orientuję się, że on wcale nie patrzy na mnie. Wbija wzrok w podłogę, jakby utknął zagubiony w myślach.
– Hej, a czy wszystko dobrze? – pytam jeszcze raz, tym razem łagodnie.
Adam zaskoczony podnosi wzrok.
– Słucham? – rzuca. – Co masz… Och, tak, wszystko dobrze. Hej, a wiesz dlaczego eee… – Chrząka, rozgląda się. – Wiesz dlaczego…
– Dlaczego co?
Adam kołysze się na piętach, oczy ma rozbiegane.
– Warner nigdy nie przychodzi na śniadanie, co?
Moje brwi wędrują wysoko.
– Szukasz Warnera?
– Słucham? Nie, ja tylko, no, tak się zastanawiam. Nigdy tu nie przychodzi. Wiesz? To dziwne.
Patrzę na niego.
On milknie.
– To wcale nie takie dziwne – odpowiadam powoli, przyglądając się jego twarzy. – Warner nie ma czasu na jedzenie śniadania z nami. Bez przerwy pracuje.
– Och – rzuca Adam i razem z tym słowem wydostaje się z niego całe powietrze. – To szkoda.
– Czyżby? – Marszczę brwi.
Jednak Adam zdaje się mnie nie słyszeć. Woła Jamesa, który odstawia tacę, i spotykają się we dwóch na środku sali, a potem znikają.
Nie mam pojęcia, co właściwie robią cały dzień. Nigdy nie pytałam.
Tajemnica nieobecności Kenjiego wyjaśnia się w momencie, gdy podchodzę do drzwi Castle’a: siedzą tam we dwóch, głowa przy głowie.
Z grzeczności pukam, chociaż jest otwarte.
– Hej – mówię. – Chciałeś się ze mną zobaczyć?
– Tak, tak, Juliette – odpowiada z zapałem Castle. Wstaje i macha do mnie, żebym weszła do środka. – Proszę, usiądź. I gdybyś tak mogła zamknąć… – dodaje, wskazując na drzwi.
Od razu robię się nerwowa.
Robię nieśmiały krok w stronę tymczasowego biura Castle’a i zerkam na Kenjiego, którego beznamiętna twarz nie pomaga mi w pozbyciu się lęku.
– Co się dzieje? – pytam, a potem zwracam się tylko do Kenjiego: – Dlaczego nie przyszedłeś na śniadanie?
Castle daje mi znak, żebym usiadła.
Siadam.
– Juliette – zaczyna nagląco – masz wieści od Oceanii?
– Słucham?
– Ich odpowiedź. Przyjęli zaproszenie, prawda?
– Tak, przyjęli – odpowiadam powoli. – Ale nikt nie powinien jeszcze o tym wiedzieć, miałam przy śniadaniu poinformować o tym Kenjiego…
– Nonsens – przerywa mi Castle. – Wszyscy wiedzą. A już z pewnością Warner. I Delalieu.
– Słucham? – Zerkam na Kenjiego, który wzrusza ramionami. – Jak to możliwe?
– Łatwo cię zaszokować, Juliette. Przecież to jasne, że cała twoja korespondencja jest monitorowana.
Castle macha ręką, zniecierpliwiony.
– Czas jest na wagę złota, więc gdybyś mogła, bardzo bym…
– Dlaczego czas jest na wagę złota? – rzucam zirytowana. – Jak mam pomóc, skoro nawet nie wiem, o czym mówisz?
Castle szczypie się w nasadę nosa.
– Kenji – mówi nagle. – Zostawisz nas na chwilę?
– Jasne. – Kenji skacze na równe nogi i salutuje sztucznie, po czym rusza do drzwi.
– Czekaj. – Łapię go za rękę. – Co się dzieje?
– Nie mam pojęcia, dzieciaku. – Kenji wybucha śmiechem i uwalnia się z mojego chwytu. – Ta rozmowa nie dotyczy mnie. Castle wezwał mnie wcześniej, żeby porozmawiać o krowach.
– Krowach?
– Tak, no wiesz. – Unosi brew. – O bydle. Na jego prośbę robiłem rekonesans na kilkuset akrach terenów hodowlanych, które Przywrócenie utrzymywało w tajemnicy. To całe mnóstwo krów.
– Ekscytujące.
– Właściwie to tak. – Jego oczy się rozpromieniają. – Metan sprawia, że dość łatwo je namierzyć. Aż trudno uwierzyć, że nie wymyślili czegoś, żeby zapobiec…
– Metan? – powtarzam zbita z tropu. – A to nie jest jakiś rodzaj gazu?
– Zakładam, że niewiele wiesz na temat krowiego łajna.
Ignoruję tę uwagę i mówię:
– Czyli to dlatego nie przyszedłeś na śniadanie? Bo patrzyłeś na krowie placki?
– Mniej więcej.
– Cóż, to przynajmniej wyjaśnia ten zapach.
Kenji łapie dopiero po chwili, ale kiedy już to do niego dociera, mruży oczy i stuka mnie palcem w czoło.
– Pójdziesz prosto do piekła, wiesz o tym?
Uśmiecham się szeroko.
– Widzimy się później? Nadal chciałabym iść z tobą na poranny spacer.
W odpowiedzi tylko chrząka bez przekonania.
– No weź – rzucam. – Tym razem będzie fajnie, obiecuję.
– O tak, strasznie fajnie. – Kenji przewraca oczami i jeszcze raz salutuje Castle’owi. – Do zobaczenia, sir.
Castle kiwa głową na pożegnanie, uśmiechając się od ucha do ucha.
Kenji potrzebuje jeszcze minuty, żeby wreszcie wyjść i zamknąć za sobą drzwi, a w tym czasie twarz Castle’a zupełnie zmienia wyraz. Cała jego pogodność ulatuje. Teraz, gdy zostaliśmy sami, Castle wydaje się nieco roztrzęsiony, nieco poważniejszy. Może nawet… wystraszony?
I przechodzi od razu do sedna.
– Co dokładnie znalazło się w odpowiedzi na zaproszenie? Czy było w wiadomości coś godnego uwagi?
– Nie. – Marszczę brwi. – Nie wiem. Skoro cała moja korespondencja jest monitorowana, nie powinieneś już znać odpowiedzi na to pytanie?
– Oczywiście, że nie. To nie ja się tym zajmuję.
– No to kto? Warner?
Castle obrzuca mnie wymownym spojrzeniem.
– Juliette, jest coś wyjątkowo niecodziennego w tej odpowiedzi. – Castle się waha. – Szczególnie że to pierwsza i dotychczas jedyna.
– Okej – odpowiadam zbita z tropu. – Co w niej takiego niecodziennego?
Castle spogląda na swoje dłonie. Na ścianę.
– Ile wiesz na temat Oceanii?
– Bardzo mało.
– Jak mało?
Wzruszam ramionami.
– Umiem ją wskazać na mapie.
– I nigdy tam nie byłaś?
– Pytasz poważnie? – Patrzę na niego z niedowierzaniem. – Oczywiście, że nie. Przecież ja nigdzie nie byłam. Rodzice zabrali mnie ze szkoły i oddali w ręce systemu. Ostatecznie trafiłam do zakładu dla obłąkanych.
Castle bierze głęboki wdech. Zamyka oczy i mówi bardzo ostrożnie:
– Czy było coś godnego zapamiętania w wiadomości, którą otrzymałaś od najwyższego przywódcy Oceanii?
– Nie, właściwie nie.
– Właściwie nie?
– Chyba wydała mi się trochę mało formalna, ale nie…
– W jaki sposób mało formalna?
Odwracam wzrok, usiłując przypomnieć sobie szczegóły.
– Wiadomość była bardzo krótka – wyjaśniam. – W zasadzie to było tylko „nie mogę się doczekać”, bez żadnego podpisu ani nic.
– „Nie mogę się doczekać”? – Castle wygląda na zdezorientowanego.
Kiwam głową.
– Nie „nie mogę się doczekać spotkania”, ale „nie mogę się doczekać”?
Jeszcze raz potwierdzam skinieniem.
– Jak już mówiłam, trochę mało formalne. Ale przynajmniej uprzejme. Co jest w sumie całkiem pozytywnym znakiem, zważywszy na okoliczności.
Castle wzdycha ciężko, wiercąc się na swoim krześle. Siedzi teraz twarzą do ściany, palce splótł pod brodą. Przyglądam się ostrym rysom jego profilu, gdy on mówi cicho:
– Juliette, ile Warner powiedział ci o Przywróceniu?
WARNER
Siedzę sam w sali konferencyjnej, przeciągam bezwiednie dłonią po obciętych włosach i w tej samej chwili przychodzi Delalieu. Ciągnie za sobą wózek z kawą, a na twarzy ma ten letni, niepewny uśmiech, którego nauczyłem się oczekiwać. Ostatnio byliśmy bardziej zajęci niż zwykle; całe szczęście nie wystarczyło nam czasu, żeby porozmawiać o niewygodnych szczegółach ostatnich wydarzeń, i jakoś wątpię, byśmy kiedykolwiek ten czas znaleźli.
Za to jestem niezmiernie wdzięczny.
To moje bezpieczne miejsce, tutaj z Delalieu mogę udawać, że moje życie wcale się bardzo nie zmieniło.
Wciąż jestem głównym dowódcą i regentem żołnierzy Sektora 45; wciąż moim obowiązkiem jest organizować i prowadzić tych, którzy pomogą nam przeciwstawić się reszcie Przywrócenia. A ta rola oznacza też odpowiedzialność. Musimy przeprowadzić wiele restrukturyzacji, koordynując nasze następne ruchy, a Delalieu jest do tego niezbędny.
– Dzień dobry, sir.
Kiwam na powitanie, a on nalewa nam kawy. Porucznik nie powinien sam tego robić, ale cenię sobie jego wyłączne towarzystwo.
Upijam łyk czarnego płynu – nauczyłem się ostatnio doceniać jego gorycz – a potem wychylam się na krześle.
– Jakieś wieści? – pytam.
Delalieu chrząka.
– Tak, sir – odpowiada, szybko odstawiając swoją filiżankę na spodek i rozlewając przy tym trochę kawy. – Właściwie całkiem sporo, sir.
Przechylam głowę w jego stronę.
– Przebudowa nowej siedziby dowództwa idzie dobrze. Spodziewamy się zakończenia w ciągu najbliższych dwóch tygodni, ale prywatne kwatery będą gotowe do zamieszkania już jutro.
– Dobrze. – Nasz nowy zespół, pod przewodnictwem Juliette, składa się teraz z wielu ludzi, którzy zajmują się wieloma działami i do tej pory korzystali z mojej prywatnej sali gimnastycznej jako swojej głównej siedziby; z wyjątkiem Castle’a, który zorganizował sobie małe biuro na górze. I chociaż na początku ten pomysł wydawał się praktyczny, można tam wejść tylko przez moją kwaterę, to teraz cała grupa cieszy się swobodą, często bez zapowiedzi przechodząc przez mój pokój.
Chyba nie muszę tłumaczyć, że doprowadza mnie to do szału.
– Co jeszcze?
Delalieu zerka na listę i mówi:
– Wreszcie udało nam się zabezpieczyć dokumenty pańskiego ojca, sir. Tyle czasu zajęło mi zlokalizowanie i pozyskanie większości z nich, a teraz zostawiłem je w pańskim pokoju, by mógł pan je przejrzeć wedle woli. Pomyślałem – chrząka – pomyślałem, że może zechce pan zapoznać się z pozostałymi rzeczami osobistymi, zanim trafią w ręce najwyższej przywódczyni.
Moje ciało napełnia się ciężkim, zimnym strachem.
– Obawiam się, że jest tego dość dużo – ciągnie Delalieu. – Wszystkie jego dzienne zapiski. Każdy złożony przez niego raport. Udało nam się nawet namierzyć kilka z jego osobistych dzienników. – Delalieu się waha, a potem, tonem zrozumiałym wyłącznie dla mnie, dodaje: – Mam szczerą nadzieję, że te zapiski okażą się dla pana w jakiś sposób wartościowe, sir.
Unoszę wzrok i patrzę mu w oczy. Dostrzegam w nich zatroskanie. Niepokój.
– Dziękuję – odpowiadam cicho. – Prawie o tym zapomniałem.
Zapada między nami niekomfortowa cisza i przez chwilę żaden z nas nie wie, co właściwie powiedzieć. Wciąż jeszcze nie rozmawialiśmy o śmierci mojego ojca. Śmierci zięcia Delalieu. Potwornego męża jego zmarłej córki, mojej matki. Nigdy nie mówimy o tym, że Delalieu jest moim dziadkiem. Że jest jedynym krewnym, jaki mi pozostał.
To nie w naszym stylu.
Dlatego kiedy Delalieu chce rozpocząć tego rodzaju rozmowę, robi to tym niepewnym, nienaturalnym tonem.
– Zapewne już pan słyszał, sir, że Oceania przyjęła zaproszenie na spotkanie zorganizowane przez naszą nową najwyższą przywódczynię…
Kiwam głową.
– Jednak inni – ciągnie, teraz pośpiesznie – nie odpowiedzą, dopóki pan z nimi nie porozmawia, sir.
I teraz otwieram szerzej oczy.
– Są… – Delalieu raz jeszcze chrząka – cóż, sir, jak pan doskonale wie, wszyscy są wieloletnimi przyjaciółmi rodziny i… cóż…
– Tak, oczywiście – szepczę.
Odwracam wzrok, patrzę na ścianę. Moja szczęka nagle wydaje się zadrutowana frustracją. W głębi ducha spodziewałem się tego. Jednak po dwóch tygodniach ciszy naprawdę zacząłem żywić nadzieję, że może nadal będą rżnąć głupa. Żaden z dawnych przyjaciół ojca nie próbował się ze mną kontaktować, nie przesłał kondolencji, białych róż, kartki z wyrazami współczucia. Niegdyś codzienna korespondencja ze strony rodzin, które znałem od dziecka i które są odpowiedzialne za powstanie tego piekła dokoła nas, nagle ucichła. Wydawało mi się, że zostałem szczęśliwie, litościwie odcięty.
Najwyraźniej nie.
Najwyraźniej zdrada stanu to jeszcze nie dość poważna zbrodnia, żeby zostawić mnie samego. Najwyraźniej codzienne wiadomości mojego ojca na temat mojej „groteskowej obsesji na punkcie pewnego eksperymentu” nie były dostatecznym powodem, żeby wyrzucić mnie z tego grona. Ojciec uwielbiał ostentacyjnie narzekać, uwielbiał dzielić się tym, co go brzydzi i czego nie pochwala, ze swoimi starymi przyjaciółmi – jedynymi, którzy znali jego twarz. I każdego dnia upokarzał mnie przed nimi. Sprawił, że mój świat, moje myśli, moje uczucia wydawały się nieistotne. Żałosne. I każdego dnia liczyłem mnożące się w mojej skrzynce wiadomości pełne błagań jego dawnych przyjaciół, żebym poszedł po rozum do głowy, jak to ujęli. Żebym przypomniał sobie, kim jestem. Żebym dorósł, był mężczyzną i przestał płakać nad chorą matką.
Nie, te więzi są zbyt głębokie.
Zaciskam powieki, żeby zdusić napór twarzy i dziecięcych wspomnień.
– Przekaż im, że się odezwę – mówię do Delalieu.
– To nie będzie konieczne.
– Słucham?
– Dzieci Ibrahima są już w drodze.
To się dzieje tak szybko: nagły, krótki paraliż moich kończyn.
– Co masz na myśli? – pytam, ledwo opanowując zdenerwowanie. – W drodze dokąd? Tutaj?
Delalieu kiwa głową.
Fala gorąca obmywa moje ciało tak niespodziewanie, że nawet nie zdaję sobie sprawy z tego, że wstałem, dopóki dla równowagi nie chwycę się krawędzi stołu.
– Jak oni śmią – mówię, jakimś cudem zachowując resztki kontroli. – To zupełne pogwałcenie… Są tak nieznośnie roszczeniowi…
– Tak, sir, rozumiem, sir – odpowiada Delalieu, nagle przerażony. – Tylko że, jak pan wie, tak już robią rodziny najwyższych. To stara tradycja. Odmowa z mojej strony zostałaby uznana za akt otwartej wrogości, a najwyższa przywódczyni wyraziła życzenie, żebym zachowywał dyplomatyczne stosunki tak długo, jak to tylko możliwe, więc pomyślałem, że… że… Och, strasznie przepraszam, sir…
– Ona nie wie, z kim ma do czynienia – rzucam ostro. – Z tymi ludźmi nie da się zachowywać dyplomatycznych stosunków. Nasza nowa przywódczyni może nie ma o tym pojęcia, ale ty… – rzucam, teraz bardziej przejęty niż zły – powinieneś był wykazać się większą roztropnością. Nie warto unikać wojny za wszelką cenę.
Nie unoszę wzroku do jego twarzy, kiedy on odpowiada drżącym głosem:
– Bardzo, bardzo przepraszam, sir.
Rzeczywiście, stara tradycja.
Swobodne odwiedziny już dawno temu stały się akceptowaną praktyką. Rodziny najwyższych przywódców zawsze były mile widziane na pozostałych terytoriach, nie trzeba było żadnych zaproszeń. Kiedy ruch był jeszcze młody, a dzieci jeszcze małe, nasze rodziny trzymały się blisko. A teraz te same rodziny – i ich dzieci – rządzą światem.
Przez długi czas właśnie tak wyglądało moje życie. We wtorek zabawa z innym dzieckiem w Europie; w piątek przyjęcie w Ameryce Południowej. Nasi rodzice są szaleńcami. Wszyscy.
Moi jedyni przyjaciele mieli rodziny jeszcze bardziej szalone od mojej. Nie mam najmniejszej ochoty się z nimi widzieć.
A jednak…
Dobry Boże, muszę ostrzec Juliette.
– A jeśli chodzi o sprawy cywilów – ciągnie niespeszony Delalieu – rozmawiałem z Castle’em, zgodnie z pańską wolą, sir, na temat tego, jak w najlepszy sposób przeprowadzić ich przeniesienie z kontenerów, sir…
Jednak chwile reszty poranka zlewają się ze sobą.
Kiedy wreszcie udaje mi się uwolnić od podążającego za mną niczym cień Delalieu, ruszam prosto do swojej kwatery. Juliette właśnie tam zazwyczaj spędza tę część dnia i liczę, że ją znajdę i ostrzegę, zanim będzie za późno.
Niestety ktoś mi zachodzi drogę.
– Och, eee, hej…
Unoszę wzrok, rozproszony, i zaraz zatrzymuję się w pół kroku. Otwieram oczy nieco szerzej.
– Kent – rzucam cicho.
Jedno pobieżne spojrzenie wystarczy, żebym widział, że nie jest z nim dobrze. Właściwie to wygląda okropnie. Jest chudszy niż kiedykolwiek, pod oczami ma ciemne worki. Wydaje się przemęczony.
Zastanawiam się, czy ja w jego oczach wyglądam tak samo.
– Tak się zastanawiałem – mówi i odwraca wzrok, marszczy brwi. Chrząka. – Tak się… – Chrząka jeszcze raz. – Chciałem zapytać, czy moglibyśmy porozmawiać.
Czuję, jak coś ściska mnie w gardle. Patrzę na niego przez chwilę, zwracając uwagę na jego napięte ramiona, rozczochrane włosy, paznokcie. On zauważa moje spojrzenie i szybko chowa ręce do kiszeni. Ucieka wzrokiem.
– Porozmawiać – rzucam z trudem.
On kiwa głową.
Wypuszczam cicho i powoli powietrze. Nie zamieniliśmy nawet słowa, odkąd dowiedziałem się, że jesteśmy braćmi, niemal trzy tygodnie temu. Myślałem, że emocjonalna wybuchowość tamtego wieczora skończyła się lepiej, niż można się było spodziewać, ale tak wiele się wydarzyło od tamtego czasu. Nie mieliśmy okazji, żeby znowu rozjątrzyć tamtą ranę.
– Porozmawiać – powtarzam. – Oczywiście.
On przełyka głośno ślinę. Wbija wzrok w ziemię.
– Spoko.
Nagle kusi mnie, by zadać pytanie, które denerwuje nas obu:
– Wszystko w porządku?
Ze zdumieniem podnosi wzrok. Jego błękitne oczy są okrągłe i zaczerwienione. Widzę, jak porusza się jego jabłko Adama.
– Nie wiem, z kim innym mógłbym o tym porozmawiać – szepcze. – Nie znam nikogo innego, kto mógłby zrozumieć…
A ja nagle rozumiem.
Całkowicie rozumiem.
Kiedy jego oczy w jednej chwili zachodzą łzami, kiedy jego ramiona się trzęsą mimo prób trzymania emocji na wodzy…
Czuję, jak przechodzi mnie dreszcz.
– Oczywiście – mówię, zaskakując samego siebie. – Chodź ze mną.
JULIETTE
Dzisiaj znowu mamy zimny dzień, cały ten rozkład i ruinę przykrył biały puch. Budzę się każdego ranka z nadzieją na choćby odrobinę słońca, jednak siarczysty mróz bezlitośnie wgryza się w nasze ciała. Najgorsza część zimy już prawie za nami, jednak nawet te pierwsze dni marca wydają się nieludzko lodowate. Stawiam kołnierz i wtulam się w niego.
Właśnie jesteśmy z Kenjim na jednym z naszych codziennych spacerów po zapomnianych częściach Sektora 45. Swobodne chodzenie po świeżym powietrzu okazało się dziwne i uwalniające jednocześnie. Dziwne, ponieważ nie mogę opuścić bazy bez małego oddziału dla ochrony, a uwalniające ze względu na to, że pierwszy raz mogę zapoznać się z terenem. Nigdy nie miałam okazji spacerować spokojnie między kontenerami; nie miałam szansy zobaczyć na własne oczy, co dokładnie stało się z tym światem. A teraz, kiedy robię to bez przeszkód, bez ograniczeń…
No, w pewnym sensie.
Oglądam się przez ramię na sześciu żołnierzy śledzących każdy nasz ruch, z karabinami maszynowymi przytroczonymi do piersi. Nikt właściwie jeszcze nie wie, co ze mną począć; Anderson miał zupełnie inny system, kiedy był najwyższym przywódcą – nikomu nie pokazywał swojej twarzy, nie licząc ludzi, których zamierzał zabić, i donikąd nie podróżował bez swojego osobistego oddziału. Jednak ja nie mam takich zasad i dopóki nie postanowię, w jaki sposób zamierzam sprawować władzę, tak wygląda moja nowa sytuacja:
Jestem niańczona na każdym kroku, gdy tylko wyjdę na zewnątrz.
Próbowałam im wyjaśniać, że nie potrzebuję ochrony – próbowałam przypomnieć wszystkim, że dotykanie mnie jest dosłownie śmiercionośne, że mam nadludzką siłę, że jestem praktycznie niezniszczalna…
– Ale to by bardzo pomogło żołnierzom – wyjaśnił mi Warner – gdybyś chociaż zachowała pozory. My polegamy na zasadach, regulacjach i nieustannej dyscyplinie, a żołnierze potrzebują systemu, na którym mogą polegać w każdej sytuacji. Zrób to dla nich. Udawaj. Nie możemy zmienić wszystkiego naraz, kochana. To byłoby zbyt dezorientujące.
I właśnie dlatego teraz mam ogon.
Przez ostatnie tygodnie Warner był moim przewodnikiem. Uczył mnie każdego dnia o tych wszystkich rzeczach, którymi zajmował się jego ojciec, i tych, za które odpowiedzialny jest sam Warner. Istnieje niezliczona ilość spraw, które Warner musi załatwić każdego dnia, żeby ten sektor funkcjonował – lepiej nie wspominać o tej absurdalnej liczbie spraw, którymi ja muszę się zająć, żeby przewodzić całemu kontynentowi.
Jeśli mam być szczera, czasami wydaje mi się to niemożliwe.
Miałam jeden dzień, tylko jeden dzień, żeby odetchnąć i rozkoszować się ulgą po zdetronizowaniu Andersona i przejęciu Sektora 45. Jeden dzień, żeby się wyspać. Jeden dzień, żeby się uśmiechać. Jeden dzień, żeby cieszyć się luksusem wyobrażania sobie lepszego świata.
Na koniec drugiego dnia odkryłam za swoimi drzwiami nerwowo wyglądającego Delalieu.
Wydawał się odchodzić od zmysłów.
– Madame – powiedział z obłąkanym uśmiechem na twarzy. – Mogę sobie tylko wyobrażać ciężar, jaki spadł ostatnio na pani barki. Jest tak wiele do zrobienia. – Spuścił wzrok. Wykręcił palce. – Jednak obawiam się, że…
– Co się stało? – zapytałam, gdy urwał. – Coś poszło nie tak?
– Cóż, madame… Nie chciałem zawracać pani głowy… Tak wiele pani przeszła i trzeba czasu, żeby się przyzwyczaić…
Jego wzrok podążył na ścianę.
Czekałam.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział w końcu. – Chodzi o to, że minęło prawie trzydzieści sześć godzin, odkąd przejęła pani kontrolę nad kontynentem, i ani razu nie przyszła pani do swojej kwatery – rzucił pośpiesznie. – A dostarczono tak dużo wiadomości, że nie wiem już, gdzie składować korespondencję…
– Słucham?
Zamarł. Wreszcie popatrzył mi w oczy.
– Jak to do mojej kwatery? To ja mam jakąś kwaterę?
Delalieu zamrugał, zbity z tropu.
– Oczywiście, że tak, madame. Najwyższy przywódca czy też przywódczyni ma swoją kwaterę w każdym sektorze na kontynencie. W tym budynku znajduje się całe skrzydło przeznaczone na pani biuro. Właśnie tam zatrzymywał się świętej pamięci major Anderson, kiedy odwiedzał naszą bazę. A ponieważ wszyscy na całym świecie wiedzą, że uczyniła pani Sektor 45 swoją nową stałą siedzibą, właśnie tutaj przychodzi cała korespondencja, zarówno fizyczna, jak i cyfrowa. Tutaj będzie pani otrzymywać codzienne sprawozdania wywiadu. To tutaj dowódcy sektorów wysyłają swoje codzienne raporty…
– Chyba nie mówisz poważnie – odparłam zdumiona.
– Bardzo poważnie, madame. – Wyglądał na zrozpaczonego. – I martwię się, jak zostanie odczytane to ignorowanie wiadomości na tak wczesnym etapie. – Odwrócił wzrok. – Proszę wybaczyć, przekroczyłem granicę. Tylko że… Wiem, że chciałaby pani wzmocnić nasze relacje międzynarodowe, jednak boję się konsekwencji, jakie może mieć zerwanie licznych porozumień…
– Nie, nie, oczywiście. Dziękuję, Delalieu – powiedziałam, czując zawroty głowy. – Dziękuję za te informacje. Naprawdę doceniam tę interwencję z twojej strony. Nie miałam pojęcia. – Trzasnęłam się dłonią w czoło. – Ale może jutro rano po moim spacerze pokażesz mi, gdzie znajduje się ta kwatera?
– Oczywiście – odparł, kłaniając się lekko. – Z przyjemnością, madame.
– Dziękuję, poruczniku.
– Nie ma za co, madame. – Wyglądał, jakby mu bardzo ulżyło. – Miłego wieczoru.
Pożegnałam się z nim i z wrażenia omal nie potknęłam się o własne nogi.
Niewiele się zmieniło.
Szuram butami po betonie, nogi mi się plączą, gdy próbuję wrócić do rzeczywistości. Robię pewniejszy krok do przodu, tym razem gotowa na nagły, lodowaty powiew. Kenji zerka na mnie z troską. Też patrzę, ale właściwie go nie widzę. Spoglądam gdzieś dalej, mrużąc oczy, lecz nie skupiając się na niczym konkretnym. Mój umysł podąża własną ścieżką, pędząc niczym wiatr.
– Wszystko okej, dzieciaku?
Unoszę wzrok, zerkam na niego z ukosa.
– Tak, wszystko okej.
– Przekonałaś mnie.
Silę się na uśmiech, ale zaraz marszczę brwi.
– Więc o czym chciał z tobą porozmawiać Castle? – pyta Kenji, wypuszczając powietrze przy pierwszym słowie.
Odwracam się, z miejsca czując irytację.
– Nie wiem. Castle dziwnie się zachowuje.
To ściąga jego uwagę. Castle jest dla Kenjiego jak ojciec – i jestem pewna, że gdyby chłopak musiał wybierać, wybrałby Castle’a, nie mnie – dlatego to jasne, wobec kogo jest lojalny, kiedy mówi:
– Co masz na myśli? Dlaczego dziwnie się zachowuje? Niczego rano nie zauważyłem.
Wzruszam ramionami.
– Nagle po prostu zrobił się z niego straszny paranoik. I powiedział mi coś o Warnerze, co… – Gryzę się w język. Kręcę głową. – Sama nie wiem.
Kenji się zatrzymuje.
– Zaraz, co takiego powiedział o Warnerze?
Znowu wzruszam ramionami, wciąż zirytowana.
– Jego zdaniem Warner coś przede mną ukrywa. No, właściwie nie tyle ukrywa, co po prostu jest wiele rzeczy, których o nim nie wiem. No i rozumiesz, wypaliłam do niego od razu, że skoro on tak strasznie dużo wie o Warnerze, to dlaczego mi nie powie? A Castle oczywiście zaczął tłumaczyć, bla bla bla, że Warner powinien zrobić to sam i w ogóle. – Przewracam oczami. – Praktycznie rzecz biorąc jego zdaniem to dziwne, że nie wiem zbyt wiele o przeszłości Warnera. Tylko że to nawet nie jest prawda – mówię, patrząc teraz na Kenjiego. – Przecież wiem całkiem dużo.
– Na przykład?
– Na przykład, no… o jego mamie.
Kenji wybucha śmiechem.
– Gówno wiesz o jego mamie.
– Nieprawda.
– Prawda, J. Nawet nie znasz jej imienia.
Waham się. Szukam w umyśle informacji, pewna, że przecież Warner musiał o tym wspomnieć…
Lecz nic z tego.
Unoszę wzrok na Kenjiego i czuję się taka zawstydzona.
– Miała na imię Leila – odpowiada. – Leila Warner. Wiem o tym tylko dlatego, że Castle dba o research. Mieliśmy akta na temat każdej osoby ważnej z punktu widzenia Omega Point. Nie mieliśmy pojęcia, że chorowała z powodu swojego daru – dodaje zamyślony. – Andersonowi udało się to zachować w tajemnicy.
– Och – rzucam krótko, oniemiała.
– Czyli to dlatego pomyślałaś, że Castle dziwnie się zachowuje? – dopytuje Kenji. – Bo bardzo słusznie zauważył, że nic nie wiesz o życiu swojego chłopaka?
– Nie bądź niemiły – odpowiadam cicho. – Wiem to i owo.
Jednak prawda jest taka, że niewiele.
Słowa Castle’a z dzisiejszego poranka trafiły w czuły punkt. Jeśli mam być szczera, cały czas zastanawiam się, jak wyglądało życie Warnera, zanim go poznałam. Właściwie to często wspominam tamten dzień – okropny, okropny dzień – w ładnym niebieskim domu w Sycamore, gdzie Anderson strzelił mi w pierś.
Byliśmy wtedy sami, ja i Anderson.
Nigdy nie powiedziałam Warnerowi, co usłyszałam wtedy od jego ojca, ale też nie zapomniałam. Cały czas próbuję o tym zapomnieć; przekonać samą siebie, że Anderson tylko próbował mi namieszać w głowie, żebym zaczęła się wahać. Jednak ilekroć odtwarzam tamtą rozmowę w myślach – rozpaczliwie próbując znaleźć jakiś słaby punkt, który pozwoli mi ją na dobre pogrzebać – nigdy nie udało mi się pozbyć wrażenia, że może, tylko może, nie wszystko było zmyślone. Może Anderson mówił prawdę.