Ulotne nadzieje - Gill Paul  - ebook + książka

Ulotne nadzieje ebook

Paul Gill

4,0

Opis

Historia o kobiecej sile, miłości i wyborach, za które trzeba zapłacić najwyższą cenę

Jak daleko zaprowadzi cię twoja odwaga? 

Lucy poznaje na przyjęciu czarującego oficera, który zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Wbrew rodzinie decyduje się na szybki ślub, aby jako żona mogła towarzyszyć ukochanemu na froncie. Gdy Lucy dociera na Krym ze swoim przystojnym i porywczym mężem, jest przerażona tym, co ją spotyka. Z naiwnej dziewczyny musi się nagle zmienić w dojrzałą kobietę.

Dorothea martwi się o młodszą siostrę, z którą od dłuższego czasu nie ma kontaktu. Postanawia wyjechać na wojnę jako pielęgniarka, aby służyć krajowi i odnaleźć Lucy. Czy jej się to uda?

Odwaga, tchórzostwo, niebezpieczeństwo, pasja, miłość i namiętność – a to wszystko w przerażającej scenerii wojny.

Niesamowita historia, której nigdy nie zapomnisz.

Dwie siostry. Różne wybory. I miłość, która niejedno ma imię.

Powieść dla miłośników Przeminęło z wiatrem.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (26 ocen)
8
9
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
makalonka2000

Dobrze spędzony czas

Po Europejczykach Orlando Figesa, książkę, której fabuła osadzona jest podczas wojny krymskiej 1852-56 czytało się wybornie. Polecam
10
rwisnia

Nie oderwiesz się od lektury

rozkręcała się powolutku, może dla mnie dlatego że historia XIX w nie jest mi aż tak bliska, ale później ruszyła z kopyta!
10

Popularność




Prolog

25 października 1854

Pani Lucy Harvington drży, stojąc na szczycie wzgórza niedaleko wybrzeża Krymu i patrząc na armie, które zebrały się na dole przed bitwą. Zastanawia się, czy jej mąż dzisiaj zginie. Charlie jest gdzieś na lewym krańcu: słyszała, jak lord Raglan wskazał lekką brygadę, wydając rozkaz. Gdy Lucy patrzy w tym kierunku, widzi niewyraźne postacie na koniach oraz zimne światło połyskujące na stalowych bagnetach. Wszędzie wokół ciągną się szeregi mężczyzn czekających na rozkaz, by ruszyć naprzód i zabijać – szeregi mężczyzn, którzy są synami, siostrzeńcami, mężami i ojcami, a nawet dziadkami. Lucy słyszy niecierpliwe parskanie koni i krzyki jakiegoś ptaka wysoko w górze. Brzmią jak ostrzeżenie.

Nagle wydaje jej się niepojęte, że znalazła się w takiej sytuacji. W niespełna rok jej świat stanął na głowie: przestała być młodą siedemnastoletnią damą, która mieszkała z ojcem oraz starszą siostrą, po czym, poślubiwszy kapitana, pojechała za mężem na wojnę w dalekim niegościnnym kraju. Wciąż nie może uwierzyć, że do tego doszło. W Londynie ma szerokie grono przyjaciół, przywykła do bywania na balach i przyjęciach, na których występowała w nowych szykownych sukniach i najmodniejszych fryzurach. Teraz jednak prawie od tygodnia chodzi w tej samej sukience, nie może się nawet umyć, jej peleryna jest ubłocona, a rozczochrane włosy oklapły. Większość czasu spędza samotnie, ponieważ Charlie jest gdzieś w terenie. Lucy marznie w przemoczonym ubraniu, które chyba nigdy nie ma szans porządnie wyschnąć, a do tego jest bardzo, bardzo wystraszona.

Jej los został jednak przypieczętowany już w chwili pamiętnego pierwszego spotkania z Charliem Harvingtonem, będącego początkiem całego łańcucha zdarzeń prowadzących ją na to zapomniane przez Boga i ludzi wzgórze.

G

Był nudny listopadowy dzień 1853 roku, Londyn spowił się gęstą, utytłaną w sadzy mgłą i smrodem znad Tamizy. Lucy wpadła z wizytą do Pendleburych, starych przyjaciół jej rodziców, mając nadzieję, że przy okazji spotka się z ich synem Henrym, który, jak wiedziała, był akurat w domu na przepustce z wojska. W czasie jego poprzedniej bytności trochę ze sobą flirtowali i chciała się przekonać, co z tego wyniknie. Niestety, Henry’ego akurat nie było w domu, więc musiała rozmawiać z jego rodzicami, dość staromodną parą. Gdy wyczerpali standardowe tematy – pogodę, plany na okres świąteczny, stan zdrowia poszczególnych członków rodziny – zaproponowała, że zagra im coś na fortepianie i zaśpiewa. Liczyła na to, że dzięki temu szybciej zleci jej czas, nim będzie mogła kulturalnie się ­pożegnać i wyjść.

Wybrała pieśńMozarta pasującą do jej sopranu. Nauczyciel śpiewu miał krytyczny stosunek do niemieckiej wymowy Lucy, lecz dziewczynie podobała się ładna melodia. Śpiewając, usłyszała, jak drzwi do salonu się otwierają, a gdy zerknęła w ich stronę, ujrzała Henry’ego Pendlebury’ego, który stał w progu z jakimś przyjacielem. Przyjaciel, ubrany w żołnierską granatową tunikę ze złotym galonem udrapowanym na piersi, był bardzo przystojny i patrzył prosto na nią. Jego zainteresowanie sprawiło, że zaczęła śpiewać trochę słodszym głosem i grać trochę staranniej, a przy tym zarumieniła się na widok tak niespodziewanej publiczności.

Kiedy skończyła, nagrodzono ją serdecznymi oklaskami, za które podziękowała ukłonem.

– Proszę nie przerywać. Mógłbym pani słuchać bez przerwy – odezwał się nieznajomy. Wyglądało na to, że nie potrafi oderwać od niej oczu.

Henry Pendlebury się roześmiał.

– Panno Gray, przedstawiam kapitana Charliego Harvingtona, mojego kolegę z wojska. Charlie, to panna Lucy Gray.

Charlie podszedł, by ująć jej dłoń. Uniósł ją do ust i pocałował, po czym teatralnie padł na kolana.

– Oświadczam w obecności wszystkich tu obecnych, że jestem gotów zostać niewolnikiem panny Gray i służyć jej tak długo, dopóki zechce mnie znosić. Proszę, panno Gray, niech mi pani powie, co mogę dla pani zrobić. Nie oczekuję niczego w zamian, proszę jedynie o zaszczyt dalszego przebywania w towarzystwie tak ­oszałamiającej piękności.

Lucy roześmiała się, zdumiona jego niekonwencjonalną otwartością.

– Doskonale. Z chęcią napiłabym się herbaty, by zwilżyła mi gardło po niedawnym wysiłku.

Na tacy obok kominka stał dzbanek z herbatą i Charlie pospieszył po filiżankę, pytając taktownie, czy Lucy życzy sobie śmietanki i cukru.

– Teraz chciałabym, by przyniósł mi pan mój szal – powiedziała rozweselona zabawą z energicznym nieznajomym. Zauważyła pełne dezaprobaty spojrzenia, które wymienili państwo Pendlebury. Czuła, że narusza granice dobrego wychowania, lecz nie potrafiła się powstrzymać.

Charlie przyniósł szal i podając go, spojrzał Lucy w oczy. Jego tęczówki miały zdumiewająco błękitny kolor tworzący niezwykłe połączenie z kasztanowymi włosami. Mężczyzna się uśmiechał, lecz pod tym uśmiechem dostrzegła jakiś smutek. Poczuła ukłucie w sercu i mimo wszystkich żartów od razu wiedziała, że zakocha się w tym mężczyźnie, a on zakocha się w niej. Tak po prostu.

Gdy wstała, żeby wyjść, ponieważ zbliżała się pora kolacji i Lucy musiała się przebrać, Charlie odprowadził ją do powozu i spytał, czy może ją odwiedzić nazajutrz rano.

– A ja? – zawołał Henry, stojąc w drzwiach. – Tak szybko pani o mnie zapomni, panno Gray?

– Pan też musi mnie odwiedzić – nalegała. – Jakżeby inaczej!

Patrzyła już jednak tylko na Charliego. Francuzi nazywali to coup de foudre, głębokim przekonaniem, że są dla siebie stworzeni.

G

Teraz, jedenaście miesięcy później, stojąc na szczycie wzgórza na Półwyspie Krymskim, Lucy uświadamia sobie, że może już nigdy nie zobaczyć Charliego. Że sama też może zginąć albo trafić do niewoli – a nie jest pewna, który los byłby gorszy.

Nagle w dole widać błysk, a potem ziemią wstrząsa ogłuszająca eksplozja i Lucy z przerażeniem osuwa się na kolana.

– Boże – modli się cicho. – Proszę, ocal Charliego i ocal mnie samą. Chcę wrócić do domu. Chcę, byśmy obydwoje wrócili tam, gdzie nasze miejsce.

Część pierwsza

Rozdział 1

11 stycznia 1854

Dorothea Gray patrzyła, jak Henderson powoli przesuwa się wokół stołu w jadalni i pobrzękując sztućcami o srebrny półmisek, nakłada na talerze pikantne cynaderki. Jej siostra Lucy odprawiła go gestem dłoni, lecz Dorothea wzięła niewielką porcję potrawy, a ich ojciec oblizał usta i polecił lokajowi, by nałożył mu kilka sporych łyżek. Mięsny, ostry aromat mieszał się z zapachem świeżo upieczonych bułek i lekką stęchlizną przenikającą całą jadalnię – tajemniczą wonią nieustępującą nawet po wiosennych porządkach. Ojciec sięgnął po „Timesa” starannie złożonego w ćwierć, zamierzając uważnie przeczytać pierwszą stronę podczas posiłku, lecz przeszkodziła mu w tym Lucy, pytając z wystudiowaną swobodą:

– Papo, czy kapitan Harvington mógłby do ciebie wpaść dziś koło jedenastej? Chciałby z tobą o czymś porozmawiać.

Dorothea podniosła głowę, natychmiast nabierając podejrzeń.

– Kto taki? Kapitan Harvington? Czy ja go znam? – Ojciec zmarszczył brwi i spojrzał na córkę znad okularów.

– Służy w Ósmym Pułku Huzarów. Widziałeś go kilka razy, papo. Przedwczoraj był u nas na kolacji. Pamiętasz, jak cię rozbawił, ­dowcipnie udając lorda Aberdeen?

Ojciec jednak nie potrafił go sobie przypomnieć i wciąż z wysiłkiem mrużył oczy.

– Czego kapitan Harvington może chcieć od ojca? – wtrąciła się Dorothea. Gdy tylko wypowiedziała te słowa, nasunęła jej się odpowiedź. – Chyba nie zamierzasz się zaręczyć? Znacie się dopiero kilka tygodni. Zresztą jeśli Rosjanie nie wycofają się z tureckich ziem nad Dunajem, pewnie wkrótce będzie musiał jechać na wojnę.

Lucy bojowo uniosła brodę.

– Nie, nie będziemy zawracać sobie głowy zaręczynami. Zamierzamy od razu wziąć ślub, żebym mogła popłynąć na tureckie ziemie razem z Charliem. Ponoć oficerom wolno zabierać ze sobą żony.

Dorothea wydała z siebie zduszony okrzyk i odłożyła widelec.

– Przecież to niedorzeczne! Jaki dżentelmen prosiłby żonę, by jechała z nim na wojnę? Okropny pomysł. – Spojrzała na ojca, lecz ten delektował się właśnie kęsem cynaderki, nie zauważając burzy, na jaką zanosiło się między jego córkami.

– Kochamy się całym sercem. Odkąd się poznaliśmy, minęło całe dziewięć tygodni i obydwoje zgodnie uważamy, że niczego nie byliśmy bardziej pewni niż naszej miłości. – Lucy mówiła z pasją i Dorothea słyszała w jej słowach echo romansów, które jej siostra uwielbiała czytać, pełnych młodych cnotliwych dziewcząt i ­rozmarzonych młodzieńców.

– Co o tym sądzi rodzina kapitana Harvingtona? Z pewnością uważa, że to niemądre spieszyć się z małżeństwem, gdy nadciąga wojna. Wszyscy mówią, że konflikt zbrojny jest nieunikniony po tym, jak w listopadzie Rosjanie zniszczyli tureckie statki w Synopie. Dlaczego nie zaczekacie do jego powrotu? Wojna na pewno nie potrwa długo. Rosjanie nam nie dorównują, zwłaszcza że zawarliśmy sojusz z Francją. Wstrzymanie się ze ślubem byłoby o wiele rozsądniejsze. – Dorothea szukała kolejnych argumentów, które przemówiłyby do jej lekkomyślnej młodszej siostry. – Moglibyśmy zaplanować piękną ceremonię i byłby czas, żeby zaprosić wszystkich członków rodziny, których nie widzieliśmy od lat. Mogłabyś włożyć specjalnie uszytą suknię i maminy welon z francuskiej koronki. Zastanów się, Lucy, prawdziwe wesele, a nie pospieszna i pochopna ceremonia… – Zamilkła na widok błysku determinacji w oczach siostry.

– Dorotheo, już zdecydowaliśmy. Na szczęście nie masz w tej kwestii nic do powiedzenia. To sprawa między papą a Charliem. – Zwróciła się do ojca. – Papo, okażesz mu przychylność, prawda? Tak bardzo się kochamy, że Charlie chce, bym ciągle przy nim była i mogła się o niego troszczyć. Poza tym na pewno nie chcesz utknąć z dwiema starymi pannami pod swoim dachem, prawda? – Spojrzała znacząco na siostrę, która w wieku trzydziestu jeden lat nie miała męża. W odpowiedzi na ten złośliwy docinek Dorothea cmoknęła z niezadowoleniem.

– Co mówiłaś? – spytał ojciec, podenerwowany tym, że z powodu słabego słuchu umyka mu większość rozmowy. – Co mam zrobić?

Lucy odpowiedziała powoli i wyraźnie:

– O jedenastej przyjdzie do ciebie kapitan Harvington. Gdy będziesz z nim rozmawiał, pamiętaj, że bardzo go kocham i chcę zostać jego żoną.

G

Po śniadaniu Dorothea poszła za ojcem do jego gabinetu, gdzie o poranku lubił drzemać nad gazetą. Zaczekała, aż rodzic usadowi się wygodnie w skórzanym fotelu, z którego miał widok na bezlistne drzewa na Russell Square, a potem powiedziała:

– Papo, mam nadzieję, że się ze mną zgodzisz, że niedorzeczny plan Lucy, by wyjść za mąż i pojechać na wojnę razem z żołnierzami, byłby katastrofalny w skutkach.

– Oczywiście. – Ojciec pokiwał głową.

Dorothea nie była jednak pewna, czy papa rozumie powagę sytuacji.

– Lucy i kapitan Harvington to pogodne, beztroskie dusze – podjęła – ale żadne z nich nie ma w sobie krztyny pragmatyzmu. Poza tym Lucy jest stanowczo za młoda i zbyt lekkomyślna na małżeństwo.

– Z całą pewnością. – Ojciec rozłożył gazetę.

– Papo, musisz ich powstrzymać. Wiem, że stawia cię to w niezręcznej sytuacji, ale mam pewną sugestię. Nie odmawiaj zgody od razu, graj na zwłokę, mówiąc, że będą mogli wziąć ślub po powrocie kapitana Harvingtona z wojny. Do tego czasu Lucy bez wątpienia straci głowę dla jakiegoś innego przystojnego mężczyzny i do małżeństwa nie dojdzie. Zaledwie dwa miesiące temu była zauroczona Henrym Pendleburym, wcześniej zaś Alexandrem Gwynn Jonesem. Każ im poczekać, a na pewno nic z tego nie wyniknie.

– Zapewne masz rację. Przypomnij mi tylko: co właściwie mam zrobić?

Dorothea wyjaśniła to wszystko jeszcze raz, mówiąc powoli i wyraźnie. Ojciec chyba zrozumiał przesłanie. Zegar podróżny na kominku wybił dziesiątą, a to oznaczało, że jeśli Dorothea się nie pospieszy, spóźni się do pracy. Była członkinią komitetu dam w małym szpitalu dobroczynnym w Pimlico i uważała się z tego powodu za szczęściarę, bo większość kobiet z jej klasy społecznej spędzała dni, siedząc bezczynnie w domu albo wpadając do przyjaciółek na herbatę i plotki. Jeśli Chalmers przygotował powóz, a ruch na Covent Garden nie był zbyt wielki, wciąż jeszcze mogła zdążyć.

– Dziękuję, ojcze. – Pochyliła się, by go ucałować w czoło, a on, pożegnawszy się z nią mruknięciem, otworzył gazetę i zamknął oczy.

Patrząc z perspektywy czasu, Dorothea nie potrafiła wskazać konkretnego momentu, w którym ojciec zaczął tracić bystrość umysłu. W młodości prowadził świetnie prosperujące przedsiębiorstwo meblowe i najwyraźniej był obrotnym biznesmenem, ponieważ zarobił wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić ogromny dom i zatrudnić pięcioosobową służbę, a także trzymać powóz. Russell Square nie znajdował się wprawdzie w modnej części Londynu, lecz zapewniał wygodny dojazd do City, w związku z czym cieszył się popularnością wśród takich kupców jak jej ojciec. Gdy była mała, rzadko widywała ojca, ale jeśli już zjawiał się w domu, raczył córki opowieściami o takich podróżnikach jak Krzysztof Kolumb i kapitan Cook. Ta tematyka niezmiernie go fascynowała. W jego gabinecie stał globus – pokazywał na nim córkom kraje, do których dopłynęli ci pionierzy, a niektóre znajdowały się po drugiej stronie kuli ziemskiej. Wyglądało jednak na to, że po sprzedaży przedsiębiorstwa – ojciec Dorothei nie miał syna, któremu mógłby je przekazać – jego umysł zaczął szwankować. Kiedy to nastąpiło? Jakieś sześć–siedem lat temu, pomyślała. Parę lat przed tym, jak jego żona, matka Lucy i Dorothei, przegrała długą walkę z chorobą. Dorothea zastanawiała się, czy te zdarzenia były ze sobą związane. Trudno jej było sobie przypomnieć, dlaczego ojciec podjął decyzję o zakończeniu pracy, mimo że miał dopiero pięćdziesiąt kilka lat. Może z powodu żałoby, a może już wtedy czuł, że umysł powoli odmawia mu posłuszeństwa, i postanowił poddać się temu, co nieuniknione. Tak czy inaczej, mężczyzna snujący się po domu, drzemiący całymi dniami i rzadko zapraszający gości był tylko cieniem wspaniałego dżentelmena, którym kiedyś był jej ojciec.

G

Gdy Dorothea wróciła wyczerpana z pracy w szpitalu, Lucy siedziała przy kominku w salonie i szyła, a na jej ustach błąkał się lekki uśmiech.

Dorothea wybrała fotel najbliżej płomieni, by ogrzać zmarznięte palce.

– Był dziś kapitan Harvington?

– Tak – odrzekła powściągliwie Lucy.

– Przyjął decyzję ojca?

– Oczywiście. – Lucy rozpromieniła się zwycięsko i uśmiech rozjaśnił całą jej twarz. – Jest przeszczęśliwy. Zamierzamy wziąć ślub zaraz po zapowiedziach.

– Ojciec się zgodził? – Dorothea poczuła się tak, jakby dostała kopniaka w brzuch.

– Błagam, ciesz się moim szczęściem – poprosiła Lucy. – Wiem, że jesteś temu przeciwna, ale nie możesz zaprzeczyć, że polubiłaś Charliego. Wszyscy go lubią! Jesteśmy ze sobą tacy szczęśliwi. – ­Młodsza siostra odrzuciła robótkę i z przejęciem zacisnęła dłonie.

Dorothei na chwilę zabrakło słów.

– Lucy, nie jestem przeciwna waszemu związkowi. To po prostu za wcześnie na ślub. Ledwie się znacie.

Lucy zeskoczyła z fotela i przyklękła u stóp Dorothei, po czym przechyliła głowę, spoglądając na siostrę przejrzystymi błękitnymi oczami i nadając ustom ten sam ujmujący wyraz, który niedawno bez wątpienia wpłynął na decyzję ojca. Na jego widok Dorothea zawsze miała ochotę ucałować nieskazitelną cerę na policzku młodszej siostry i pogłaskać ją po miękkich rudozłotych włosach. Lucy była ślicznotką, za którą ludzie odwracali się na ulicy, i trudno było oderwać od niej wzrok.

– Och, mylisz się! To dlatego że nigdy nie doświadczyłaś tego wspaniałego uczucia zakochania się i pewności, że wiesz o tej drugiej osobie wszystko, ponieważ jesteście dla siebie stworzeni. Śmiejemy się z tych samych rzeczy, płaczemy z tych samych powodów, mamy takie same zdanie na każdy temat… Wkrótce nauczysz się kochać Charliego tak jak ja. Wiem, że tak będzie.

Dorothea gwałtownie wstała i przeszła nad nogami siostry, ignorując rozczarowanie, które zasnuło twarz Lucy.

– Wybacz – wymamrotała. – Muszę się przebrać przed kolacją. Porozmawiamy później.

G

Gdy Dorothea wspinała się po schodach, mając nogi ciężkie jak ołów, towarzyszyła jej przede wszystkim jedna myśl: tak czy inaczej, należało nie dopuścić do tego ślubu. Była jedyną odpowiedzialną opiekunką tej dziewczyny, ponieważ wyglądało na to, że Lucy potrafi owinąć sobie ojca wokół palca. To Dorothea musiała zatem podjąć stosowne działania i wyraźnie czuła ciężar tej odpowiedzialności. Skoro Lucy nie chciała jej słuchać, do kogo mogła się zwrócić?

Rozdział 2

Nazajutrz Dorothea wyszła z domu wcześnie rano i poprosiła Chalmersa, by zawiózł ją do Lincoln’s Inn, gdzie pewien znany jej dżentelmen miał kancelarię adwokacką. Pan William Goodland był bratem jej przyjaciółki Emily i mniej więcej od roku wpadał na Russell Square na podwieczorek w niedzielne popołudnia. Pytał o pracę Dorothei i o zdrowie jej ojca, rzucał kilka uwag na temat pogody, a Dorothea z trudem starała się z nim prowadzić coś w rodzaju rozmowy, dopóki w końcu nie wychodził po niespełna godzinie, życząc jej miłego dnia.

Lucy żartowała za jego plecami z jego krzaczastych bokobrodów i sztywnego sposobu bycia, całkiem udatnie naśladując jego mozolne wypowiedzi:

– Te babeczki wydają się doskonałym połączeniem lekkości i słodyczy. Od dawna nie spotkałem się z tak wybornymi wypiekami. Muszą panie pochwalić kucharza za te wyborne umiejętności.

– Lucy, nie bądź okrutna – beształa ją Dorothea, nie mogąc jednak powstrzymać uśmiechu. – Nie każdy jest tak wytrawnym rozmówcą jak ty.

Dorothea nie była pewna celu tych regularnych wizyt pana Good-landa. Czyżby dwie kobiety mieszkające pod dachem ojca tracącego bystrość umysłu budziły w nim jakieś odruchy opiekuńcze? A może uważał się za potencjalnego kandydata do ręki którejś z nich? Jeśli tak, nigdy nie wyjawił swoich zamiarów. Mimo to postanowiła zasięgnąć jego fachowej opinii na temat planów małżeńskich Lucy.

– Moja siostra skończy osiemnaście lat dopiero za dwa tygodnie – wyjaśniła mu – a ja moim zdaniem występuję in loco parentis. Czy mogę cokolwiek zrobić?

Pan Goodland zacisnął usta.

– Panno Gray, obawiam się, że jeśli pani ojciec wyraził zgodę, po ukończeniu osiemnastego roku życia pani siostra może legalnie wyjść za mąż, chyba że istnieją przesłanki, żeby się temu sprzeciwić, na przykład wcześniejsze zobowiązania którejś ze stron. Jakie ­wrażenie wywarł na pani ten młody mężczyzna?

Dorothea zmarszczyła brwi.

– Wydaje się bardzo uprzejmy, ale Lucy jest młoda i niepokoi mnie tempo podjęcia tej decyzji.

– Co pani wiadomo na temat jego rodziny?

– Zupełnie nic. Zdaje się, że rodzice mieszkają w Dean Hall w Northampton, ale jeszcze nam ich nie przedstawiono.

– Być może warto byłoby do nich napisać, żeby się przedstawić i poznać ich zdanie na temat tych, jeśli mogę tak powiedzieć, nagłych starań o rękę pani siostry. Jeśli kapitan Harvington jest na ich utrzymaniu, być może mogliby na niego wywrzeć jakiś nacisk natury finansowej, by zachowywał się mniej impulsywnie.

– Tak, to chyba rozsądny pomysł. – Dorothea ucieszyła się z tej rady, uznając, że coś takiego rzeczywiście mogłoby pomóc.

– Jeśli zaś chodzi o wyruszenie na wojnę, to nie wyobrażam sobie, by armia była skłonna pozwolić tak młodej kobiecie podróżować razem z żołnierzami. Być może kapitan Harvington jeszcze nie powiedział swoim dowódcom, w jak delikatnym wieku jest pani siostra. Jeśli mogę coś zasugerować, radziłbym napisać do jego kompanii, to Ósmy Pułk Huzarów, prawda? I zgłosić swoje zastrzeżenia.

Dorothea się zawahała.

– Nie chcę, by Lucy miała mi za złe, że się wtrącam. Jest bardzo uczuciowa i wszystko tak mocno przeżywa… Czy nie mogłabym pana prosić, by napisał pan do nich dyskretnie jako przyjaciel rodziny?

Wyprostował się i wyprężył pierś.

– Ależ oczywiście, byłbym zaszczycony, mogąc pani służyć, panno Gray. Proszę się tak bardzo nie przejmować. Jestem pewny, że zdrowy rozsądek zwycięży.

Tego wieczoru Dorothea napisała do rodziców Charliego, dzieląc się z nimi obawami o siostrę związanymi z jej ewentualnym wyruszeniem na wojnę i prosząc, by rozważyli, czy nie warto nieco powściągnąć zamiarów syna. Być może, zasugerowała, obie rodziny powinny się spotkać i porozmawiać o tym, co należy zrobić w sprawie upartej pary.

Dała list Hendersonowi, by natychmiast go wysłał. Nie było czasu do stracenia. Przy odrobinie szczęścia Lucy nigdy się nie dowie, kto pokrzyżował jej zaręczynowe plany – jednak nawet w przeciwnym razie Dorothea nie miała wątpliwości, że kieruje się słusznymi pobudkami.

G

Trzy dni później przyszła odpowiedź od pana Harvingtona z Dean Hall, wywołując wielki niepokój w sercu Dorothei.

„Umywamy ręce od naszego niegdysiejszego syna Charlesa – napisano w liście – i szczerze Pani radzimy, by zapobiegła Pani jego ślubowi z Pani siostrą. To kundel bez zasad moralnych, darmozjad, który nigdy nie będzie wystarczająco odpowiedzialny, by zapewnić żonie byt, a nade wszystko człowiek niegodny zaufania”. Pan Harvington dodał, że choć zapłacili za nominację oficerską Charliego, nie powinien liczyć na dalsze wsparcie ze strony rodziny i jest zdany wyłącznie na własne siły, o co może mieć pretensje tylko do siebie.

Dorothea kilkakrotnie przeczytała list, zastanawiając się rozpaczliwie, co robić. W końcu uznała, że nie ma innego wyjścia, jak tylko pokazać go Lucy. Zapukała do pokoju siostry, a gdy weszła do środka, Lucy siedziała przed toaletką, zajęta szczotkowaniem sięgających do pasa włosów. Pokój był przytulny, woknach wisiały grube zasłony, a w kominku płonął ogień. Na szafce nocnej i na toaletce migotały świece, zmuszając do tańca cienie na ścianach.

– Uznałam, że skoro niebawem staniemy się spowinowaceni, powinnam napisać do rodziny kapitana Harvingtona – wyznała Dorothea po chwili wahania. – Niedawno przyszła odpowiedź.

Lucy chwyciła list, a gdy wodziła po nim wzrokiem, zarumieniły jej się policzki. Doczytawszy do końca, zgniotła kartkę w kulkę i rzuciła ją przez cały pokój.

– Nie miałaś prawa się z nimi kontaktować! – syknęła. – Sama bym ci powiedziała, że rodzina go nienawidzi! Wszystko mi wyjaśnił. Wydziedziczyli go z powodu jakiejś głupiej kłótni pięć lat temu, w której nie było ani krzty jego winy, i ta sprawa przysparza mu wielu zmartwień. Jak śmiałaś do nich pisać za moimi plecami!

Właśnie takiej reakcji obawiała się Dorothea. Próbowała jednak zachować spokój i rozsądny ton.

– Oczywiście, że miałam do tego prawo. Brak poparcia ze strony rodziny to nie przelewki. Dziwię się, że ojciec nie spytał Charliego o widoki na przyszłość. Jesteś za młoda, by wiedzieć, co to znaczy wyjść z miłości za mężczyznę pozbawionego stałego dochodu. Po sześciu miesiącach szczęścia czekałoby cię całe życie zmartwień i małostkowych wyrzutów.

Lucy była nieprzejednana.

– Charlie będzie zarabiał sam. Major Dodds przepowiada mu wspaniałą karierę w armii, a w pułku Charlie cieszy się ogromną sympatią. Ogromną. – Ze złością strąciła szczotkę do włosów z toaletki. Wyglądało na to, że jej gniew rośnie z każdą chwilą.

– Bez pieniędzy rodziny nie będzie mógł dalej awansować. Wiesz o tym, Lucy-lu. – Dorothea użyła pieszczotliwego zdrobnienia z dzieciństwa i wyciągnęła rękę, by pojednawczo dotknąć ramienia siostry, ale Lucy odtrąciła jej dłoń.

– Mam jedyną szansę na szczęście i nie pozwolę, żebyś ją popsuła. Jesteś zazdrosna i zgorzkniała, nienawidzę cię! – Do oczu Lucy napłynęły łzy. – Szkoda, że nie ma tu mamy. Pokochałaby Charliego tak bardzo jak ja i cieszyłaby się moim szczęściem. – Lucy odwróciła się, ale Dorothea i tak zauważyła, że siostra płacze.

Zawahała się. Ich matka była bardzo podobna do Lucy – pełna życia, towarzyska, lecz zarazem potwornie niepraktyczna. Bez wątpienia przyjęłaby wieść o zaręczynach z wielkim podekscytowaniem i od razu zaczęłaby planować przymiarkę sukien i zakup kwiatów. Nie oznaczało to jednak, że postępowałaby słusznie.

Dorothea spróbowała innej taktyki.

– Myślałaś o niebezpieczeństwie, jakie groziłoby ci za granicą, gdzie na każdym kroku mierzono by do was z rosyjskich dział? Nie ma tam wygód, do jakich przywykłaś. Wyobraź sobie brak bieżącej wody, czystych, wyprasowanych ubrań, posiłków serwowanych przy stole i służby, która je podaje. Lucy, czy ty w ogóle wiesz, gdzie leżą tureckie ziemie? To dwa i pół tysiąca kilometrów stąd, za wzburzonym morzem. Na każdym kroku czai się tam niebezpieczeństwo: opary, które unoszą się nad glebą i wywołują śmiertelne choroby, węże i skorpiony uśmiercające jednym ukąszeniem, że nie wspomnę o horrorach bitewnych. To nie są żołnierskie igraszki. – Zamilkła, chcąc pocieszyć płaczącą Lucy, lecz postawa siostry nie zachęcała do czułości.

– Nie sądzisz, że to przemyślałam? – wykrztusiła Lucy przez łzy. – Odtąd będę pod opieką Charliego. Przez całe życie traktowałaś mnie z góry i mam tego dość.

Dorothea podjęła kolejną próbę.

– Nie mówię, że w ogóle nie powinnaś wychodzić za kapitana Harvingtona. Po prostu uważam, że lepiej zaczekać, aż skończy się wojna…

– Nie rozumiesz, że nawet przez chwilę nie potrafię być bez niego szczęśliwa?

Dorothea westchnęła.

– Wiesz, że powinnam pokazać ten list ojcu, prawda? Gdy pozna niepewną sytuację kapitana Harvingtona, będzie zmuszony ponownie przemyśleć swoją decyzję.

– Widzę, że postanowiłaś zniszczyć moje szczęście. W takim razie wynoś się. Zostaw mnie w spokoju! – Lucy krzyczała, zupełnie tracąc panowanie nad sobą.

Dorothea zatrzymała się w drzwiach, lecz nie potrafiła wymyślić nic więcej, toteż tylko cicho je za sobą zamknęła. Mogła jedynie mieć nadzieję, że ojciec odzyska rozum, a jeśli nie, że list pana Goodlanda wywrze pożądany skutek i major Dodds przemówi Charliemu do rozumu. Wyglądało bowiem na to, że Lucy nie przyjmie żadnego punktu widzenia, który nie jest identyczny z jej własnym.

G

Następnego dnia po południu Dorothea wróciła z pracy w szpitalu w Pimlico i zobaczyła, że pod drzwiami czeka poruszony Henderson.

– Proszę mi wybaczyć, panno Dorotheo, ale nie wiedziałem, jak się z panią skontaktować. Kapitan Harvington zjawił się koło południa powozem zaprzęgniętym w cztery konie i panna Lucy poprosiła, żebym zniósł po schodach jej kufer, a potem pomógł woźnicy go załadować. Pani ojciec chyba nie zdawał sobie sprawy z powagi… – Zamilkł, próbując dokończyć zdanie w taktowny sposób.

– Chcesz powiedzieć, że ojciec nie próbował ich zatrzymać. ­Zostawiła list?

Henderson podał jej kopertę. Dorothea pospieszyła do salonu, padła na fotel i otworzyła ją. Charakter pisma Lucy, zazwyczaj ładny, zmienił się w bazgroły pokrywające całą stronę, a z każdej linijki biła wściekłość. „Nigdy Ci nie wybaczę, że próbowałaś zapobiec mojemu małżeństwu – napisała. – Nigdy. Zamierzam zostać u Charliego, a skoro odmawiasz nam błogosławieństwa, pobierzemy się bez twojego udziału, gdy tylko skończę osiemnaście lat. Przykro mi, że zazdrość skłoniła cię do podjęcia próby zniszczenia naszego szczęścia, ale darzymy się tak silnym uczuciem, że Twoje działania od początku były skazane na porażkę”. Na koniec Lucy zostawiła słowa przesycone największą nienawiścią: „Nie chcę mieć z Tobą nic wspólnego. Teraz moją rodziną jest Charlie”.

Dorothea ukryła twarz w dłoniach i aż się skuliła z rozpaczy.

– O Boże, nie! Co ja narobiłam.

Chciało jej się płakać, ale z ust wydobył się jedynie żałosny dźwięk. Jak to możliwe, że wszystko przybrało tak fatalny obrót? Próbowała zapobiec temu małżeństwu tylko dlatego, że kochała Lucy bardziej niż jakakolwiek inna istota na ziemi. A przez nią jej siostra uciekła, narażając się na Bóg jeden wie jakie zagrożenie. Teraz mogło się zdarzyć wszystko. Lucy mogła splamić swoje dobre imię, nawet zginąć. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że uda się uniknąć wojny albo że major Dodds zabroni dziewczynie podróżowania razem z żołnierzami. Pod nieobecność Charliego Lucy z pewnością wróciłaby do domu i Dorothea miałaby szansę naprawić to, co zniszczyła. Och, tak bardzo tego pragnęła.

G

Dramatyczne cztery tygodnie później pan Woodland otrzymał lakoniczną odpowiedź od majora Doddsa i wieczorem zjawił się z nią u Dorothei. Major informował, że Lucy i Charlie wzięli ślub 20 lutego w Warwickshire i że miał zaszczyt być świadkiem Charliego. Pułk wciąż czekał na decyzję w sprawie wyruszenia na turec-kie ziemie – wszystko zależało od polityków – ale gdyby ją podjęto, major z ­radością pozwoli pani Lucy Harvington towarzyszyć mężowi.

– Pani siostra to niemądra dziewczyna – zaczął pan Woodland. – Odpiszę majorowi Doddsowi w surowym tonie, nalegając, by…

– Nie, niech pan tego nie robi. – Dorothea wstała, czując nagle, że dłużej nie zniesie tego napuszonego człowieka. Cokolwiek napisał do majora Doddsa, najwyraźniej tylko pogorszył sprawę. Gdyby wykazał w liście więcej taktu, odpowiedź z pewnością nie byłaby tak ostra i nieprzychylna. – Musi mi pan wybaczyć, ale jestem tym wszystkim zupełnie przytłoczona. Chciałabym zostać sama. Może… – Dorothea czuła, że zaraz się rozpłacze, i nie była w stanie dokończyć zdania. Odwróciła się i uciekła z pokoju.

– Oczywiście – powiedział pan Woodland. – Sam trafię do wyjścia.

Tylko że nikt go już nie słyszał.

Rozdział 3

Zimą na przełomie 1853 i 1854 roku Dorothea miała w Pimlico pacjenta, którego darzyła szczególną sympatią. Edward Peters brał udział w bitwie pod Waterloo, lecz potem nastały dla niego ciężkie czasy. Nie miał dzieci i nie odwiedzał go nikt z rodziny, ale Dorothea lubiła towarzystwo starszego, elokwentnego mężczyzny, który powoli, ale nieubłaganie podupadał na zdrowiu. Codziennie przynosiła mu z domu „Timesa” z poprzedniego dnia, ponieważ lubił być na bieżąco. Czytanie sprawiało mu trudność, dlatego że miał za słabe okulary (domyślała się, że nie stać go na nowe), więc siadała obok jego łóżka i czytała na głos najbardziej interesujące go artykuły, a mianowicie te dotyczące zbliżającej się wojny na terytorium Turcji, które z oczywistych powodów ją także ciekawiły. Gdy czytała, pan Peters wtrącał uwagi, ostro krytykując opieszałość rządu.

– Cały ten czas moglibyśmy poświęcić na przygotowania do walki, a zamiast tego politycy tylko gadają. Według mnie to tchórze.

– Postawiliśmy Rosjanom ultimatum i przy odrobinie szczęścia ustąpią – spierała się z nim Dorothea.

Nie ustąpili jednak i 28 marca gruchnęła wieść, że Wielka Brytania i Francja wypowiedziały Rosji wojnę, stając w obronie Turcji.

Pan Peters był podekscytowany.

– W samą porę! – zawołał. – Nie pozwolimy, by Rosjanie napadali na sąsiadów.

Dorothea czuła, że sam chciałby ruszyć do walki, znowu być młodym mężczyzną.

– Mąż mojej siostry jest kapitanem w Ósmym Pułku Huzarów i na pewno skierują go do walki. Siostra liczy na to, że będzie mogła mu towarzyszyć. – Zadała pytanie, które najgłębiej ją nurtowało. – Myśli pan, że będzie tam bezpieczna?

– Któż to wie? Żony od wieków towarzyszyły mężczyznom w boju i przydawały się podczas gotowania i prania. Ale czasy się zmieniają i to cholernie głupie, że wciąż zabiera się kobiety na front, gdy w użytku jest nowa broń o większym zasięgu. Dowódcy, zamiast się skupić na polu bitwy, zapewniają paniom stosowne zakwaterowanie, a na dodatek potrzeba więcej jedzenia. Zawsze uważałem, że to szaleństwo. – Zakasłał, zmęczony mówieniem. – Mówi pani, Ósmy Pułk Huzarów? To część lekkiej brygady. Dobrze przynajmniej, że jej mąż nie jest w ciężkiej. Ciężka brygada prowadzi do ataku, lekką wykorzystuje się głównie do rekonesansu. Z jakiej rodziny pochodzi pani szwagier?

– Z Harvingtonów z Northampton.

– To rodzina z wojskowymi tradycjami?

– Obawiam się, że nie wiem. Nie znam jej. – Dorothea się zarumieniła. – Przykro mi o tym mówić, ale małżeństwo odbyło się w pewnym pośpiechu, by moja siostra mogła wyruszyć razem z armią i zostać u boku męża.

– Na pewno bardzo się pani martwi – powiedział pan Peters ochrypłym szeptem.

– Tak. – Dorothea zamrugała, by powstrzymać łzę. – Potwornie boję się o Lucy, ale nie mogę do niej napisać, bo nie wiem, gdzie kwaterują.

– Jeśli napisze pani na kopercie „do rąk kapitana Harvingtona, 8. Pułk Huzarów” i zaadresuje ją do dowództwa pułku, na pewno mu ją przekażą… – Pacjent zacharczał, potem coś załaskotało go w gardle i zaczął gwałtownie kasłać. Zamknął oczy, a jego klatka piersiowa z wysiłkiem unosiła się i opadała. Często miał przekrwione płuca, co sprawiało, że krztusił się i z trudem oddychał, lecz nigdy się nie skarżył. Dorothea poklepała go po plecach, by oderwała się flegma, a potem podstawiła miseczkę, by mężczyzna mógł splunąć. Zauważyła, że jego plwocina ma niezdrowy zielonkawożółty kolor. Wcześniej zauważyła też, że stopy mu czernieją wskutek słabego krążenia. Miała nadzieję, że naczelny lekarz będzie mógł go później obejrzeć.

Gdy gwałtowny kaszel wreszcie ustał, Dorothea zobaczyła, że usta pana Petersa mają sinawy odcień, a jego skóra pobladła. Wyglądał, jakby podejmował wielki wysiłek, by coś dodać.

– Proszę wybaczyć, że to powiem, siostro, ale najlepiej się pojednać, póki jeszcze można – szepnął, po czym zamknął oczy, żeby odpocząć. Każdy atak kaszlu pozbawiał go resztek sił.

– Chciałby pan, żebym wezwała pastora albo księdza? – spytała Dorothea, zastanawiając się, czy miał na myśli pojednanie z Bogiem, lecz on zdecydowanie pokręcił głową. Podczas wcześniejszych rozmów wyrażał się o religii niepochlebnie. Niemniej często odkrywała, że w obliczu nadchodzącej śmierci pacjenci zmieniają zdanie.

Lekarz, który przyszedł później zbadać pana Petersa, powiedział Dorothei, że jego zdaniem koniec jest bliski.

– Może się pani skontaktować z jego rodziną? – spytał.

– Obawiam się, że ten pacjent nie ma bliskich krewnych. Spytałam go, kogo powinnam zawiadomić, jeśli jego stan się pogorszy, ale odrzekł, że nikogo takiego nie ma.

Dorothea pomyślała, że być może tak samo będzie kiedyś z nią, zwłaszcza jeśli nie uda się załagodzić tej okropnej sytuacji z Lucy. W wieku trzydziestu jeden lat była już za stara, by wyjść za mąż i urodzić dzieci. Ta myśl przepełniała ją smutkiem, lecz Dorothea pocieszała się tym, że przynajmniej ma pracę. Uwielbiała pomagać pacjentom i wiedziała, że potrafi nieść im ulgę w cierpieniu oraz sprawić, by nie czuli się samotnie. Szpitale były przerażającymi miejscami pełnymi obcych ludzi, lekarze wpadali na chwilę, by wykonać bolesne procedury, a potem znów znikali. Dorothea starała się, aby pacjenci czuli, że mają w niej przyjaciółkę, że ktoś przy nich jest. Ich szczere podziękowania sprawiały jej radość.

Postanowiła spędzić dzień przy panu Petersie, który oddychał już płytko i z wielkim trudem. Najwyraźniej nie zostało mu wiele czasu, a nie mogła pozwolić, by odchodził w samotności. Zrobiła sobie herbatę i przysunęła swoje krzesło do jego łóżka, po czym wytarła pacjentowi czoło i zaproponowała łyk wody. Tylko pokręcił głową. Każdy oddech wymagał od niego wysiłku i wkrótce pan Peters zapadł w sen. Z jego gardła wydobywał się charkot, jaki ktoś nazwał kiedyś rzężeniem śmierci. Wiedziała, że wywołuje je nagromadzona ślina, której nie mógł dłużej połykać. Raz po raz zwilżała mu usta, by nie spierzchły mu wargi, i przykładała do czoła chłodną ściereczkę. Był nieprzytomny, lecz miała nadzieję, że czuje jej obecność.

O wpół do piątej po raz ostatni otworzył oczy, krztusząc się płynem nagromadzonym w płucach. Miał lodowate dłonie i Dorothea czuła ostry chemiczny zapach, który często zauważała tuż przed końcem. Wysunęła spod jego głowy poduszkę, wiedząc, że śmierć przyjdzie szybciej, jeśli będzie leżał płasko.

– Do widzenia – szepnęła. – Dobry z pana człowiek, będzie mi brakowało naszych rozmów. – Ścisnęła jego ramię, gdy brał ostatni, właściwie niezauważalny oddech, tak samo jak wtedy, gdy pięć lat wcześniej umierała w nocy jej matka.

Była to okrutna śmierć. Matka potwornie cierpiała z powodu raka wyżerającego jej wnętrzności. Wszystko zwracała, nawet laudanum, które mogłoby jej przynieść pewną ulgę, a lewatywa z opium chyba na niewiele się zdawała. Pod koniec choroba zaatakowała także jej kręgosłup i uniemożliwiała znalezienie wygodnej pozycji bez względu na to, czy matka siedziała, czy leżała. Chora była przerażona, lecz usiłowała tłumić agonalne okrzyki kocami, by nie obudzić trzynastoletniej Lucy śpiącej w pokoju kawałek dalej. Dorothea widziała strach w oczach matki, słyszała jej szeptane błagania o pomoc, jednak była zupełnie bezsilna i mogła jedynie trzymać ją za rękę, zwilżać jej usta i pocieszać czułym szeptem. Lekarz przychodził i wychodził, zostawiając bezużyteczne zapasy laudanum. Pastor się modlił. Ojciec Dorothei nie mógł tego wszystkiego znieść i zaszył się w swoim gabinecie, zostawiając Dorotheę samą, by była świadkiem ostatnich zmagań matki z potworną śmiercią. To doświadczenie zostawiło blizny, które miała nosić do końca życia. Ostatni oddech matki był błogosławionym wybawieniem od okrutnych męczarni, lecz wyraz jej twarzy w momencie śmierci świadczył o przerażeniu. Na szczęście Lucy tego nie widziała. Gdy nazajutrz rano przyszła zobaczyć ciało zmarłej, twarz matki wyrażała już spokój i wytchnienie. Lucy miała żal, że jej nie zawołano, by mogła się pożegnać, ale Dorothea wiedziała, że jej siostra jest zbyt młoda na tak przygnębiający widok.

Śmierć pana Petersa wyglądała całkiem inaczej – była spokojna, najlepsza, na jaką mógł liczyć. Dorothea siedziała przy ciele zmarłego przez pół godziny, patrząc, jak tężeją jego rysy twarzy, jak blednie jego cera, a potem pomogła sanitariuszce go umyć i przygotować do przekazania przedsiębiorcy pogrzebowemu. Było wpół do szóstej wieczorem, gdy ubrana w ciemną wełnianą pelerynę wyszła na ulicę i wsiadła do dwukółki wezwanej przez szpitalnego portiera, by zabrał ją z powrotem na Russell Square.

Covent Garden rozbrzmiewało głosami straganiarzy zwijających niesprzedane owoce i warzywa pod metalowymi i szklanymi markizami oraz młodych kwiaciarek, którym zostało w koszykach kilka różowych, białych i żółtych kwiatów. Na rogach ulic wystawały już nocne damy, licząc na wczesny zarobek. Po pracy w szpitalu nic nie było w stanie zszokować Dorothei. Przez sale szpitalne przewijali się najróżniejsi ludzie.

Po powrocie do swojego pokoju Dorothea zaczęła się przebierać do kolacji, lecz była zbyt poruszona, by poradzić sobie z licznymi guzikami przy sukni. Usiadła zatem przy toaletce, chcąc napisać list do Lucy. Wyznała siostrze, że żałuje tego, co zrobiła, i ma nadzieję, że jej małżeństwo będzie bardzo szczęśliwe. Było jej smutno, że ominęła ją ceremonia, lecz być może gdy się pogodzą, wyda przyjęcie na cześć małżonków… Nagle Dorothea upuściła pióro i z jej piersi wyrwał się głośny szloch. Z trudem łapała powietrze. Próbowała nad sobą zapanować, ale emocje wzięły górę i cała się trzęsła pod wpływem ogromnego smutku.

– Boże, proszę, nie pozwól, żeby Lucy stało się coś złego – modliła się, zaciskając powieki. – Zawiodłam ją i nigdy sobie nie wybaczę, jeśli spotka ją jakaś krzywda.

Położyła głowę na toaletce i zasnęła, a gdy godzinę później obudził ją dzwonek wzywający na kolację, odkryła, że jej łzy przesiąkły przez papier i rozmazały atrament.

Część druga

Rozdział 4

24 kwietnia 1854

W porcie w Plymouth roiło się od ludzi krzątających się wśród niebezpiecznie rozkołysanych stosów bagażu. Statki z wysokimi masztami ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Wokół panował przytłaczający hałas wywoływany przez syreny okrętowe, ulicznych handlarzy głośno zachwalających swój towar i zaaferowanych gapiów. Lucy martwiła się, że nie znajdą drogi, lecz gdy Charlie zawołał tragarza i poprosił go, by ich zaprowadził do statku „Spadająca Gwiazda”, mężczyzna nie miał najmniejszych wątpliwości, że go znajdzie. Załadował na wózek ich kufer, wszystkie wypchane do granic wytrzymałości torby oraz olbrzymią cynową balię i ruszył przed siebie. Charlie mocno złapał Lucy za ramię i szybko poprowadził ją przez tłum w ślad za bagażem.

Wkrótce zauważył towarzyszy w granatowo-złotych mundurach huzarów i krzyknął do nich, ciągnąc za sobą Lucy, żeby ją przedstawić. Uścisnęła dłonie kilku dżentelmenom i z zadowoleniem zauważyła, że spoglądają na nią z uznaniem. Ubrała się starannie w miękką wełnianą suknię z szeroką spódnicą ozdobioną kaskadą fałd i włożyła ciepły, dopasowany żakiet. Obie części garderoby miały granatowy kolor, bardzo podobny do barw huzarów. Jej twarz okalał ładnie ­przyozdobiony czepek.

– Chyba masz nowych wielbicieli. – Charlie puścił do niej oko, ściskając jej dłoń.

Gdy zbliżali się do statku, zauważyła kilka zapłakanych kobiet z dziećmi uczepionymi ich spódnic. Spytała Charliego, co je tak zasmuciło.

– To żony żołnierzy, które nie mogą z nami jechać – wyjaśnił. – Ciągnięto losy i tylko nieliczne z nich dostały miejsce na pokładzie. Masz szczęście, że jesteś żoną oficera, bo my możemy zabierać żony, jeśli tylko zgodzą się na to nasi dowódcy.

– Co z nimi będzie, kiedy ich mężowie wyjadą? – Lucy była zaniepokojona losem tych kobiet. Nie miała pojęcia, co z nią by się stało, gdyby nie pozwolono jej towarzyszyć Charliemu, ponieważ jego uposażenie po potrąceniu ceny munduru i innych wydatków nie wystarczyłoby na opłacenie dla niej miejsca w takim pensjonacie, w jakim mieszkali w Warwick przez ostatnie trzy miesiące. Sądząc po pośpiechu, z jakim się wyprowadzili, przypuszczała, że Charlie był winien właścicielce pieniądze. Skoro kapitana nie było stać na taką kwaterę, to jak mieliby sobie na nią pozwolić znacznie mniej zarabiający żołnierze?

– Pewnie zajmą się nimi rodziny – odrzekł Charlie, jakby to ­pytanie nie przyszło mu wcześniej do głowy.

Kobiety wołały do niej: „Pomoże nam pani?”, „Potrzebna pani służąca?”, i Lucy spuściła wzrok, mając poczucie winy, że ona może jechać z mężem, a one nie.

Weszli po trapie na statek i ruszyli za tragarzem na pokład oficerski, gdzie Charlie znalazł ich kabinę. Lucy przełknęła rozczarowanie wywołane jej niewielkimi rozmiarami – kajuta liczyła zaledwie sześć kroków na dziesięć, a koja była tak wąska, że czekało ich spanie w ciasnocie. Prawie nie było miejsca, by powiesić suknie, a nad miednicą umieszczono jedynie maleńkie lustro.

– To jedna z lepszych kajut, jakie widziałem na okrętach – oznajmił wesoło Charlie. – Bardzo porządnie urządzona.

Lucy zachowała swoje myśli dla siebie.

– Najdroższy, wypakuję tylko kilka rzeczy, żeby zrobiło się tu trochę przytulniej.

– W takim razie pójdę zajrzeć do koni na dolnym pokładzie. – Pocałował ją prosto w usta i zanim wyszedł, puścił do niej oko, łapiąc ją za pierś.

Lucy poczuła, że się rumieni, ale potem nuciła pod nosem, układając ich dobytek. Lubiła się o kogoś troszczyć, uwielbiała intymność związaną ze spaniem w jednym łóżku i ze wspólnym jedzeniem p­osiłków. „Widzisz, Dorotheo? – pomyślała. – Myliłaś się!”

Wkrótce usłyszała głosy kobiet w korytarzu i wystawiła głowę z kajuty. Pierwsza kobieta, którą zobaczyła, przedstawiła się jako pani Fanny Duberly, żona kwatermistrza 8. Pułku Huzarów. Wydawała się dość wyniosła i po krótkiej wymianie zdań od razu ruszyła dalej, lecz Lucy zdążyła zauważyć, że miała suknię ze zwyczajnej szarej wełny czesankowej, w dodatku zupełnie niemodną. Druga kobieta, Adelaide Cresswell, wydawała się sympatyczniejsza i serdecznie uścisnęła dłoń Lucy.

– Charlie to bliski przyjaciel mojego męża Billa, więc my też ­musimy się zaprzyjaźnić, moja droga.

– Oczywiście! – zawołała Lucy. – Byłoby wspaniale. My, kobiety, musimy trzymać się razem. Doradzisz mi, jak wspierać męża. Dopiero niedawno wzięliśmy ślub i jeszcze nie wiem, czego się oczekuje od żony oficera.

Adelaide uśmiechnęła się i ścisnęła jej rękę.

– Bardzo się ucieszyłam na wieść o waszym małżeństwie. Charlie to szczęściarz. Ależ ty jesteś ładna! Cóż za cudowne błękitne oczy. – Kobieta zajrzała nad ramieniem Lucy do kabiny. – Mój Boże, ­zabieracie sporo bagażu.

Lucy popatrzyła na stertę swoich rzeczy.

– Prawdę mówiąc, nie mogłam się zdecydować, co zabrać. Wiele rzeczy musiałam zostawić na przechowanie – wyjaśniła. – Charlie powiedział, że będę potrzebowała letnich ubrań, ale nie miałam pojęcia, co jest potrzebne, gdy śpi się w namiocie. – Na razie nie potrafiła sobie wyobrazić, jak zdoła się przebrać i wykonać toaletę w tak ciasnej przestrzeni, lecz skoro tak wyglądało życie żony żołnierza, była gotowa spróbować. Oprócz cynowej balii zabrała trochę miękkich poduszek wypchanych pierzem i jasnozłotą jedwabną narzutę, która dawniej należała do jej matki, by mogli poczuć się trochę jak w domu.

– Ależ oczywiście. Jestem pewna, że te wszystkie rzeczy bardzo się przydadzą. Po prostu czasem musimy sami nosić bagaż, a twój kufer wygląda na ciężki… – Widząc zaniepokojoną minę Lucy, Adelaide szybko dodała: – Charlie pewnie znajdzie kogoś do pomocy. Właśnie szłam na dolny pokład, żeby poznać panie podróżujące z Jedenastym Pułkiem Huzarów. Należy do niego kompania Billa. Może masz ochotę pójść ze mną i poznać żony ludzi Charliego? Mamy mnóstwo czasu, bo statek wypłynie dopiero po kolacji.

– Byłoby wspaniale! – ucieszyła się Lucy. Nie przyszło jej do głowy, że Charlie ma pod sobą jakichś ludzi – ludzi wypełniających jego rozkazy! – lecz teraz uznała, że skoro jest kapitanem, to pewnie jest to zrozumiałe. Zależało jej, by zrobić odpowiednie wrażenie, więc postanowiła pójść za przykładem Adelaide.

Dwa pokłady niżej unosił się silny zapach zgnilizny, który, jak wyjaśniła Adelaide, wydobywał się z zęzy. Żony żołnierzy zajmowały wspólną kajutę sypialną i Adelaide przywitała się z nimi, przedstawiając siebie i Lucy oraz mówiąc, że w razie potrzeby z radością zaoferują swoją pomoc. Kobiety spoglądały z powątpiewaniem na Lucy, zdecydowanie najmłodszą z trzynastu żon towarzyszących 8. Pułkowi Huzarów. W większości były to proste i krzepkie kobiety, miały rumiane twarze i nosiły tanie sukienki. Ani jedna nie wyglądała na mniej niż trzydzieści lat.

– Co za wyjątkowy szal – powiedziała Lucy do kobiety, która zarzuciła na ramiona jaskrawą tkaninę w tureckie wzory. – Dostały panie wygodne łóżka? Nasze jest tak wąskie, że jeśli mój mąż obróci się we śnie, chyba strąci mnie na podłogę.

– Niech pani śpi przy ścianie, wtedy sam spadnie – podpowiedziała jedna z kobiet i Lucy zgodziła się, że to rozsądne podejście. Spytała kobiety o dzieci pozostawione w domach, o to, gdzie na co dzień mieszkają, jak się nazywają ich mężowie i jakie pełnią obowiązki. Wychodząc razem z Adelaide z kajuty, czuła, że zrobiła dobre pierwsze wrażenie.

– Po takiej przygodzie na pewno wszystkie będziemy dobrymi przyjaciółkami! – zawołała na odchodne.

G

Tego wieczoru siedzieli z Charliem w mesie oficerskiej przy jednym stoliku z Cresswellami. Lucy przebrała się w niebiesko-fioletową suknię wieczorową z jedwabnej tafty z marszczonym gorsetem i pod nieobecność służącej sama ułożyła sobie włosy, lecz zauważyła, że Adelaide ma na sobie tę samą zwyczajną sukienkę z serży co wcześniej. Gdy się rozejrzała, okazało się, że wszystkie żony oficerów są ubrane w zwykłe sukienki. Najwyraźniej nikt nie stroił się do kolacji.

– Dlaczego mnie nie uprzedziłeś, że nie powinnam wkładać sukni wieczorowej? – szepnęła do Charliego z zakłopotaniem.

Uśmiechnął się.

– Uwielbiam, kiedy się tak stroisz. Jesteś zdecydowanie najpiękniejszą kobietą na tym statku i rozpiera mnie duma, że jestem twoim mężem.

Podano proste potrawy: zupę, gulasz i deser. Nie było nawet dania z ryby. Przy stolikach prowadzono ożywione rozmowy: mężczyźni dyskutowali o wojnie i o agresywnej postawie cara Rosji Mikołaja I, któremu marzyło się stworzenie olbrzymiego imperium na gruzach chylącego się ku upadkowi imperium osmańskiego.

– Macie dzieci? – spytała Lucy, a gdy w oczach Adelaide zalśniły łzy, uświadomiła sobie, że poruszyła czułą strunę.

– Mamy czteroletnią Martę i trzyletniego Archiego – odrzekła Adelaide, powstrzymując łzy. – Przepraszam… – Na chwilę zamknęła oczy, by odzyskać panowanie nad sobą. – Bardzo przeżywam naszą rozłąkę, mimo że dzieci zostały u mojej matki i otrzymują najlepszą opiekę. Uznałam, że jestem bardziej potrzebna Billowi. Chcę dopilnować, by miał czysty mundur i przyzwoicie się odżywiał, i żeby mógł liczyć na kobiece wsparcie, gdy będzie za nas walczył.

– Oczywiście – zgodziła się z nią Lucy. – Ale wyobrażam sobie, jak ci było trudno, gdy musiałaś zostawić takie małe pociechy. – Przypuszczała, że skoro Adelaide ma tak małe dzieci, liczy sobie dwadzieścia kilka lat. Wyglądała jednak na starszą. Miała opaloną twarz pomarszczoną od słońca.

Po kolacji Lucy i Charlie wyszli na pokład, by zobaczyć, jak „Spadająca Gwiazda” wypływa z portu. Potem statek natychmiast się zatrzymał i musiał zaczekać, aż zmieni się wiatr. Lucy poczuła dreszcz podniecenia: pierwszy raz opuszczała Anglię. Czuła się taka szczęśliwa, że jest u boku ukochanego mężczyzny. W kajucie Charlie nalał im po kieliszku rumu, by wznieśli toast za czekający ich rejs.

– Jesteśmy już w drodze! – Charlie uniósł kieliszek i Lucy zrobiła to samo. – Tak się zaczyna nasza przygoda! A ja jestem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, ponieważ mam cię przy sobie. – Spojrzał na nią i mimo tego, co powiedział, dostrzegła smutek w jego oczach. Wiedziała, że wciąż go nęka poczucie osamotnienia, choć od chwili, w której rodzina się go wyrzekła, minęło już pięć lat. – Przysięgam, że gdybyś nie mogła płynąć ze mną, zdezerterowałbym z wojska. Nie zniósłbym rozłąki z tobą, Lucy.

Słowa uwięzły mu w gardle. Lucy wiedziała, że płyną z głębi serca. Między innymi właśnie dlatego tak bardzo go kochała: czuła, że pod jego pewnością siebie kryje się wrażliwy mężczyzna potrzebujący jej tak, jak jeszcze nikt jej nie potrzebował.

– Wiem, kochanie. Ja też nie potrafiłabym bez ciebie żyć. – Pogłas-kała jego ukochaną twarz opuszkami palców.

– Mamy wielkie szczęście, że się spotkaliśmy – szepnął. – Zanim cię poznałem, byłem niczym, pustą skorupą mężczyzny. Nie miałem rodziny, tylko garść przyjaciół, którzy lubią się ze mną bawić: „Stary dobry Charlie, on zawsze ma dobry humor”. Ale przy tobie mogę być sobą i wiedzieć, że będziesz mnie kochała bez względu na wszystko.

– Zawsze będę cię kochała… – zaczęła, lecz Charlie ją uciszył, pokrywając jej usta pocałunkami tak czułymi, że o mało nie stanęło jej serce. Opadli na koję i gdy się kochali, Lucy zachwycała się jego namiętnością. Uwielbiała to, jak się w niej zatracał, uwielbiała ­wspaniały sekret miłości małżeńskiej, do którego ją dopuszczono.

Zaraz potem zasnął, obejmując ją ramieniem. Pomyślała, że niedługo będzie musiała go obudzić, ponieważ obydwoje wciąż byli częściowo ubrani: ona leżała na poskręcanych halkach, a on miał na sobie koszulę frakową. Postanowiła jednak, że najpierw pozwoli mu trochę odpocząć.

G

Gdy nazajutrz otworzyła oczy, delikatne kołysanie uświadomiło jej, że statek już płynie, i poczuła dreszczyk podekscytowania. Kołysanie stawało się z czasem coraz mniej delikatne i gdy szły z ­Adelaide na obiad, musiały przytrzymywać się ściany. Charlie przez cały dzień starał się uspokoić konie, które rżały i parskały, przerażone tym, że zamknięto je na rozhuśtanym statku, więc Lucy i Adelaide spacerowały po pokładzie, podziwiając szarozielone morze wokół, i razem jadły posiłki. Znowu zeszły pod pokład, by odwiedzić żony żołnierzy, i Lucy ze zdumieniem odkryła, że niektóre z nich chodzą w samych pantalonach i gorsetach, nie przejawiając najmniejszego skrępowania. Gawędziła z nimi jednak tak jak poprzednio, pytając, czy nie brakuje im pożywienia i czy widują mężów częściej niż ona swojego. Zażartowała, że kapitan Harvington bardziej przejmuje się końmi niż swoją świeżo poślubioną żoną, lecz tak naprawdę podobała jej się czułość, z jaką opowiadał o tych wspaniałych zwierzętach, zwłaszcza o własnym koniu Merlinie, a także determinacja Charliego w staraniach, by wszystkie konie dotarły bez szwanku na ląd.

Drugiego dnia rejsu, gdy wpłynęli do Zatoki Biskajskiej, morze było wzburzone. Niezabezpieczone przedmioty spadały z półek, a mały wazonik Lucy roztrzaskał się na podłodze kajuty, napędzając jej strachu. Gdy się ubrała, poszła do kabiny Adelaide i odkryła, że przyjaciółka wymiotuje do nocnika. Twarz miała zupełnie pozbawioną koloru, a oczy zapadnięte. Lucy podała jej chusteczkę, by Adelaide mogła sobie wytrzeć usta, potem poszła po stewarda, aby opróżnił nocnik i przyniósł dzbanek świeżej wody.

– Wszystkie pozostałe pasażerki też wymiotują – powiedział ­steward. – Widocznie ma pani silniejszy organizm.

I rzeczywiście, z kabiny pani Duberly również dobiegały odgłosy torsji. Żona kwatermistrza zjawiła się mimo to wieczorem na kolacji i powiedziała Lucy, że nieobecność Adelaide nie najlepiej o niej świadczy.

Przez następne trzy dni nieszczęsna Adelaide zwracała jednak wszystko oprócz kilku łyczków wody. Lucy się o nią martwiła. Na pokładzie nie było lekarza, ale steward znalazł zapas soli musujących, więc Lucy podawała je Adelaide łyżeczką, starając się podtrzymać ją na duchu zapewnieniami, że morze wkrótce się uspokoi. Wszyscy tak mówili. Sama wciąż przejawiała cudowną odporność na chorobę morską. Mogła chodzić do żon żołnierzy i im także podawać szklanki z musującymi solami. Dobrze było się na coś przydać, toteż gdy Adelaide zaczęła wracać do siebie, Lucy siedziała przy niej i czytała, z każdym dniem czując większą sympatię do tej serdecznej kobiety. Adelaide należała do osób, które nigdy nie mówią źle o innych. Nawet w chorobie zachowywała pogodę ducha.

Czwartej nocy na morzu rozszalał się potężny sztorm. Fale biły w bok kadłuba, trzaskały pioruny rozświetlające niebo, a powietrze wypełniło się rżeniem wystraszonych koni. Lucy nie zmrużyła oka i tylko siedziała przerażona obok bulaju, obserwując gwałtowny sztorm. Charlie spędził noc pod pokładem i próbował uspokoić konie, przemywając ich chrapy octem. W pewnym momencie rozległ się potworny trzask przypominający eksplozję i przez chwilę Lucy bała się, że zaatakowali ich Rosjanie. Owinęła się jedwabną narzutą, pocierając jej skrawkiem usta, tak jak w dzieciństwie, gdy obudziwszy się z koszmaru, uciekała do łóżka matki. Gdyby tylko Charlie niedługo wrócił. Zanim najgorsze się skończyło, upłynęło kilka zatrważających godzin. Gdy nastał świt, zapowiedziany bladoróżowym ­połyskiwaniem wody, sztorm ustał i statek przestał się kołysać.

Charlie przyniósł okropne wieści.

– W najgorszym momencie sztormu złamany czubek bezanmasztu spadł na nogę pewnego mężczyzny.

Lucy była wstrząśnięta.

– Nic mu się nie stało?

Charlie pokręcił głową.

– Straci tę nogę, to pewne. Dwa z naszych koni, Moondance i Greystokes, nie przeżyły. Nie zdołałem ich uspokoić i te biedne zwierzęta padły z wyczerpania.

– Merlinowi nic się nie stało?

– Dzięki Bogu nie. W Zatoce Biskajskiej zawsze jest ciężko, ale to był najgorszy sztorm, jaki widziałem, a w dodatku towarzyszył nam przez całą drogę wzdłuż wybrzeży Hiszpanii i Portugalii. Całe szczęście, że mamy go już za sobą.

Hiszpania i Portugalia: nazwy, które dotąd Lucy widziała jedynie na globusie ojca. Pamiętała, że Kolumb wypłynął z Portugalii, i ­wydawało jej się to bardzo egzotyczne.

– Uda się naprawić statek?

– Tak, cieśle ciężko nad tym pracują. – Zauważył wystraszoną minę Lucy i przytulił ją. – Wszystko będzie dobrze, kochanie. Wykazałaś nadzwyczajną siłę w obliczu przeciwności losu. Wiedziałem, że tak będzie.

Komplement bardzo ją ucieszył.

– Na pewno jesteś wyczerpany. Może się położysz i chwilę odpoczniesz?

– Chyba tak. Chodź, połóż się obok mnie.

Lucy tuliła go mocno, dopóki nie zasnął, a potem wstała, ubrała się po cichu i wymknęła na pokład, by popatrzeć na spokojne morze połyskujące w porannym świetle. Statek był wystarczająco blisko brzegu, by można było dostrzec ląd, i zadrżała na myśl, że są już coraz bliżej tajemniczych tureckich ziem.

– Co to za ogromna czarna skała? – spytała przechodzącego obok marynarza.

– To Gibraltar, proszę pani – odpowiedział.

Stała i patrzyła, jak przepływają obok skały, a potem statek się zatrzymał, unieruchomiony w cieśninie. Strome skały wznosiły się wysoko nad głównym masztem niczym złowrogi cień na tle nieba.

G

8 maja „Spadająca Gwiazda” zawinęła do Valletty na Malcie i wszystkim pozwolono zejść na ląd. Adelaide doszła już do siebie i razem z Lucy, Charliem i Billem zeszli po trapie na nabrzeże. Panie osłaniały się parasolami przed gorącym słońcem.

– Jak tu wspaniale! – zawołała Lucy, z trudem powstrzymując podekscytowanie w chwili, gdy jej stopa dotknęła obcej ziemi.

Lokalni mieszkańcy tłoczyli się wokół nich, próbując im sprzedać ręcznie malowane kartki, ozdóbki z porcelany oraz czepki wyplatane z szorstkiej słomy. Usiedli w kawiarni niedaleko doku, by napić się herbaty, i patrzyli, jak rybacy wciągają na brzeg skrzynie pełne świeżych ryb. Jakiś mężczyzna walił świeżo schwytaną ośmiornicą w skałę – Charlie wyjaśnił, że w ten sposób zmiękcza się jej mięso – i Lucy wzdrygała się przy każdym uderzeniu. Zjedli smaczny obiad w miejscowej oberży: świeżą rybę w sosie śmietanowym, delikatne kotlety jagnięce i rozpływające się w ustach małe puddingi. W kącie grał skrzypek i gdy już się posilili, Charlie namówił kelnerów, by odsunęli kilka stolików, robiąc więcej miejsca, a potem wiódł prym w tańcu, wysoko unosząc nogi i przekonując Lucy, by dołączyła do jego żywiołowej polki. Przyniesiono butelki kolorowych trunków wytwarzanych z owoców, o których Lucy nigdy nie słyszała: z opuncji, granatu i karobu. Panie też ich skosztowały, lecz wydały im się zbyt wyraziste w smaku.

Dołączył do nich major Dodds, który rzucił Charliemu wyzwanie, by ten wypił po kieliszku wszystkich trunków dostępnych w barze, i oznajmił, że zrobi to samo. Wyjaśnili swój cel oberżyście, a gdy ten ustawił kieliszki w rządku, opróżnili je w popisowym stylu. Rozpoczęto grę w karty i słysząc okrzyki rozemocjonowanego Charliego, Lucy domyśliła się, że jej mąż wygrywa.

– Nazywają go Charlie szczęściarz – powiedziała Adelaide. – Bez względu na to, w co grają, zawsze idzie mu karta.

Lucy nie wiedziała, że jej mąż lubi hazard. Dorothea bardzo krytycznie oceniała hazardzistów i uznałaby to za jego wadę, lecz Adelaide chyba nie widziała w tym nic złego. Lucy cały czas dowiadywała się o mężu czegoś nowego. Nie chodziło jedynie o jego zabawny styl tańca ani o to, że uważano go za szczęściarza. Nigdy dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest lubiany, i obserwowanie go wśród ludzi radowało jej serce. Nie żałowała, że z nim wyjechała. Było jej jedynie smutno, że nie może dzielić tej radości ze starszą siostrą.

Następnego dnia napisała do ojca. Charlie prosił, by nie pisała listów przed wypłynięciem z portu, bo Dorothea mogłaby podjąć ostatnią próbę powstrzymania ich przed wyjazdem, lecz Lucy tęskniła za papą i teraz, gdy już byli w drodze, nie widziała w tym nic złego.

„Żony zwykłych żołnierzy i oficerów to jedna wielka szczęśliwa rodzina połączona serdecznym koleżeństwem i zapałem do poznawania nowych miejsc – napisała. – Z radością odkrywamy Maltę pełną pachnących kwiatów, które pną się po ścianach domów i wiją wokół balkonów. Ciemnookie dzieci chodzą za nami po ulicach, morze jest niesamowicie błękitne, a niebo połyskuje w słońcu”. Possała przez chwilę pióro, a potem pisała dalej. „Mam nadzieję, że czujesz się dobrze, Papo, i że nie dokucza ci ból pleców. Napiszę znowu, gdy tylko będę mogła, ale nie martw się, jeśli przez jakiś czas nie będzie ode mnie wieści, ponieważ gdy toczą się walki, nie zawsze można wysyłać listy”. Podpisała się słowami „Twoja kochająca córka”. Nie spytała o Dorotheę. Na myśl o wtrącaniu się siostry w jej prywatne sprawy wciąż ogarniała ją złość. Dorothei wydawało się, że jest dla Lucy jak matka, lecz ich prawdziwa matka, tryskająca humorem kobieta, która zmarła, gdy Lucy miała trzynaście lat, bardzo by się ucieszyła na wieść o wyprawie córki. Lucy wyobrażała sobie, jak by wołała: „Skarbie, to wspaniale! Pamiętaj, żeby do nas pisać i relacjonować wszystko ze szczegółami. I przywieź mi hełm jakiegoś Ruska!”.

Zanim wypłynęli z Malty, do Lucy dotarła zaskakująca wiadomość: pięć spośród trzynastu żon huzarów poprosiło, by odesłano je z powrotem do Anglii. Trudy podróży okazały się ponad ich siły i kobiety nie chciały płynąć dalej. Próbowała nakłonić jedną z nich, by zmieniła zdanie.

– Nie zostanie pani, by wspierać naszych dzielnych żołnierzy? Proszę pomyśleć, jak pokrzepiająca byłaby pani obecność dla pani męża. Niech pani obieca, że jeszcze się zastanowi.

Kobieta pokręciła głową. Była trochę zawstydzona, ale i zdeterminowana.

– Na statku jest zbyt ciężko. Pani ma ładną kabinę, amy gnieździmy się w tej okropnej kajucie sypialnej, słuchając, jak inne wymiotują, i wdychając smród, jakiego wolałabym już nigdy więcej nie poczuć, do tego telepie nami jak w starym drewnianym wiadrze.

– Ale wojna nie potrwa długo. Odkąd Brytyjczycy i Francuzi wsparli Turków, są trzy armie przeciwko jednej. Przecież Rosjanie nie mają szans.

– Mimo to nie mogę ryzykować, proszę pani. Mam czwórkę dzieci. Muszę do nich wrócić w jednym kawałku.

Lucy przygryzła wargę, myśląc o zapłakanych kobietach w porcie w Plymouth, które były gotowe oddać wszystko, by wejść na ten statek. Nie potrafiła pojąć, jak ktoś może podjąć decyzję o powrocie, akurat gdy zaczyna się przygoda. Oczywiście, rejs był nieprzyjemny, lecz teraz za dnia poznawali wyspę, a wieczorami organizowali spontaniczne przyjęcia. Towarzyszyła jej ekscytacja na myśl o nadchodzących miesiącach. Spełniała obowiązek wobec kraju i wobec swojego świeżo poślubionego męża. Kto by pomyślał, że będzie się przy tym tak dobrze bawiła?

Rozdział 5

Po opuszczeniu Malty „Spadająca Gwiazda” natrafiła na następny sztorm, i to tak gwałtowny, że statek przechylił się na bok i poprzewracały się konie. Sztorm szybko minął, lecz pozostawił po sobie potworny upał – było gorąco jak w piecu do chleba – oraz obezwładniający smród, który kojarzył się (prawdopodobnie nie bez przyczyny) z gnijącymi ściekami. Lucy przez większość czasu siedziała przy bulaju, próbując złapać trochę bryzy, patrzyła na mgliste zarysy mijanych wysp i wybrzeży oraz na kutry pomalowane na jaskrawe niebieskie i turkusowe kolory przypominające barwy morza.

W chłodniejszych porach dnia spacerowały z Adelaide po pokładzie i zwierzały się sobie. Pewnego ranka Adelaide spytała Lucy, jak poznała Charliego, a ona opowiedziała o tym z ożywieniem, chętnie przeżywając te chwile jeszcze raz.

– Jego deklaracja, że będzie moim niewolnikiem, trochę mnie rozbawiła, ale patrząc mu w oczy, zrozumiałam, że mówi poważnie. Powiedział, że da mi swoje serce i będę mogła z nim zrobić, co zechcę, nawet je podeptać. – Uśmiechnęła się z czułością. – Gdy odwiedził mnie nazajutrz rano, rozmawialiśmy godzinami. Opowiedział mi o służbie w huzarach, o swojej miłości do koni… a potem spytał o moją rodzinę. Przysięgam, że kiedy mu powiedziałam, że moja matka zmarła, gdy miałam trzynaście lat, w jego oczach zalśniły łzy współczucia. Chyba właśnie wtedy zaczęłam się w nim zakochiwać. Tak bardzo mi współczuł.

Adelaide wzięła ją za rękę i ścisnęła.

– Przykro mi z powodu twojej mamy, kochana. Los pozbawił cię matczynej opieki w bardzo młodym wieku. Masz rodzeństwo, z ­którym możesz porozmawiać? Jakąś życzliwą ciotkę?

Lucy skrzywiła się i odwróciła w stronę morza.

– Mam siostrę, Dorotheę, starszą ode mnie o trzynaście lat. Ale to surowa stara panna, która uprzedziła się do Charliego i próbowała zapobiec naszemu małżeństwu. Powiedziała, że za krótko się znamy. Jednak my od początku wiedzieliśmy, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Obydwoje jesteśmy z pozoru towarzyscy, ale w głębi ducha samotni. Natychmiast zbliżyliśmy się do siebie najbardziej, jak to możliwe.

– Jak długo się znaliście przed zaręczynami?

– Dziewięć tygodni. – Adelaide uniosła brew, więc Lucy pospiesznie dodała: – Niektórzy mogliby uznać, że to niewiele, ale po co czekać, gdy człowiek jest zakochany? Nie mogłabym znieść myśli, że Charlie wyruszy na wojnę beze mnie. Trudno mi znieść nawet godzinną rozłąkę, całodziennej bym nie wytrzymała. Nie czujesz tego samego do kapitana Cresswella?

Adelaide przechyliła głowę.

– Moja historia jest zupełnie inna, bo znamy się z Billem od dziecka. Mieszkaliśmy blisko siebie, nasze rodziny się przyjaźniły i bawiliśmy się ze sobą od najmłodszych lat. Świadomość, że się kochamy, przyszła powoli. Nasze rodziny wiedziały o tym chyba wcześniej niż my sami. Wzięliśmy ślub, będąc mniej więcej w twoim wieku. Masz osiemnaście czy dziewiętnaście lat, kochana?

– Osiemnaście.

– Było wspaniale. Potem jednak nastąpiły trudne lata, straciłam czworo dzieci z rzędu… – Nie odrywała wzroku od horyzontu, jej głos brzmiał beznamiętnie. – Było mi bardzo żal Billa. Tak cudowny mężczyzna powinien mieć syna, a wyglądało na to, że nie zdołam mu go dać. Ciężko się rozchorowałam i wręcz marzyłam o szybkiej śmierci, by mógł ożenić się z kobietą, która obdarzy go potomkiem. A potem, w wieku dwudziestu ośmiu lat, gdy dawno porzuciłam nadzieję, znowu zaszłam w ciążę. Cały czas odpoczywałam, nie ruszałam się z domu i moja córka Martha urodziła się zdrowa, a rok później dołączył do niej mały Archie. – Adelaide spojrzała na Lucy i zalśniły jej oczy. – Bill nie posiadał się z radości, gdy pierwszy raz trzymał córeczkę w ramionach. Aż drżał z przejęcia, kiedy kołysał jej maleńkie ciałko w swoich dużych dłoniach. – Ułożyła ręce, by to zademonstrować. – I nigdy nie kochałam go bardziej niż w tamtej chwili. Widzisz, z czasem miłość się zmienia. Najpierw mieliśmy tę dziecięcą, gdy się razem bawiliśmy, potem młodzieńczą i emocje nowożeńców, ale wspólne przezwyciężenie przeciwności losu pogłębia miłość i sprawia, że staje się ona jeszcze prawdziwsza. Przekonasz się o tym, kochana. Jesteście z Charliem dopiero na początku.

Lucy słuchała jak urzeczona.

– Co za inspirująca historia! Dzięki tobie pragnę być lepszą żoną dla Charliego, by zasłużyć na tę głębszą miłość, o której mówisz.

– Na pewno ci się uda. I z czasem udowodnisz swojej siostrze, że Charlie jest wartościowym mężem. Przekona się do niego, jestem tego pewna. W każdym razie któregoś dnia bez wątpienia zapragnie poznać swoich siostrzeńców i siostrzenice.

Lucy się zarumieniła.

– Mam nadzieję, że na to błogosławieństwo jeszcze trochę zaczekamy.

Charlie ją zapewnił, że stosuje środki zapobiegawcze, lecz nie do końca wiedziała, co miał na myśli.

– Oczywiście – droczyła się z nią Adelaide – ale dzieci potrafią zaskakiwać tak jak nasza dwójka.

– Teraz rozumiem, dlaczego po tak długim oczekiwaniu i tylu rozczarowaniach są tak drogie twojemu sercu.

– To prawda, bardzo je kocham. – Adelaide mocno zamrugała. Najwyraźniej trudno jej było o nich rozmawiać. – Oby pewnego dnia waszym dzieciom udało się doprowadzić do pojednania Charliego z rodziną. Chciałabym, żeby tak się stało.

– Znasz Harvingtonów? – Lucy chętnie by się czegoś o nich dowiedziała. Charlie twierdził, że są bezduszni, ale z pewnością nie wszyscy byli aż tak źli.

– Bill ich poznał i trochę mi o nich opowiadał. Taka tragedia!

– Muszą być bardzo surowymi ludźmi, skoro wyrzekli się własnego syna. Charlie powiedział, że chodziło o jakiś dług. Dlaczego przynajmniej bracia mu nie wybaczyli? Wiem, że rozpaczliwie go to zasmuca.

Adelaide wytrzeszczyła oczy i na chwilę zaniemówiła.

– Na szczęście ma ciebie – powiedziała w końcu. – Mówił Billowi, że tak bardzo cię kocha, że zrobiłby dla ciebie wszystko. Już teraz widać, że ogromnie mu pomagasz w przezwyciężaniu smutku. Ale powinnyśmy już chyba szykować się do obiadu, kochana. Zejdziemy na dół? – Podsunęła jej ramię.

G

Gdy Lucy dotarła do drzwi swojej kabiny, korytarzem nadbiegła pani Williams, żona jednego z żołnierzy.

– Pani Harvington, czy mogę na chwilę wejść do pani kabiny? – spytała naglącym tonem.

– Oczywiście – odrzekła Lucy, przypuszczając, że kobieta chce pożyczyć coś, co zapomniała zabrać w podróż.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale ściga mnie pani Duberly – szepnęła pani Williams, przykładając palec do ust.

W tym momencie usłyszały, jak pani Duberly pędzi korytarzem, wołając panią Williams. Lucy szybko zamknęła drzwi do kabiny i obie kobiety stały w milczeniu, czekając, aż odgłos kroków ucichnie.

Pani Williams prychnęła z oburzeniem.

– Zgodziłam się pełnić funkcję jej służącej na tym statku, ale nie przypuszczałam, że stanę się jej niewolnicą. Każe mi całymi nocami prać wszystkie koronkowe chusteczki, w które raczyła wydmuchać swój delikatny nos, i biada mi, jeśli nie zdążą wyschnąć do rana, by znowu mogła ich użyć. Ta kobieta to istna wiedźma. Nie ma w niej nic z człowieka. Interesuje ją tylko jej ukochany koń.

– Nie może pani zrezygnować z tej służby?

– Próbowałam, ale zagroziła, że każe mnie odstawić na ląd. Mówi, że dostałam miejsce na statku tylko dzięki niej. Więc chyba lepiej trzymać się od niej z daleka. – Kobieta zarechotała. – Nawet dobrze się bawię, kiedy tak za mną biega zdyszana i wściekła.

Pani Williams puściła do Lucy oko, po czym uchyliła drzwi i ­wyjrzała, by sprawdzić, czy może już wyjść.

– Dziękuję pani – powiedziała. – Jeśli chodzi o żony oficerów, należy pani do tych porządnych. – Wymknęła się i Lucy uśmiechnęła się pod nosem, mając nadzieję, że pani Duberly nigdy nie dowie się o jej udziale w tym zajściu.

G

18 maja „Spadająca Gwiazda” wpłynęła do Dardaneli, cieśniny otoczonej z obu stron wysokim, skalistym wybrzeżem, gęsto porośniętym ciemnozielonymi drzewami, które zaczynały się tuż nad brzegiem i ciągnęły aż do szczytów. Statek został unieruchomiony na dwa dni i czekał na parowiec, który doholuje go do Konstantynopola. Panie miały mnóstwo czasu, by podziwiać zwierzęta pasące się w lasach. Lucy pożyczyła lornetkę i z zaciekawieniem przyjrzała się tureckiemu fortowi wysoko na skałach. Obok bramy stało kilka wielbłądów i tłoczyli się żołnierze w jaskrawoczerwonych mundurach.

Dopłynęli do Konstantynopola 22 maja o zachodzie słońca i Lucy od razu zwróciła uwagę na wysokie, smukłe wieże (Adelaide powiedziała, że to minarety) wyróżniające się na tle różowo-pomarańczowego nieba. Gdy podziwiały widok, w mieście rozbrzmiał melancholijny śpiew i Adelaide wyjaśniła, że to muzułmańskie wezwanie do modlitwy, powtarzane pięć razy w ciągu dnia. Nowość tego wszystkiego zachwyciła Lucy. Jeszcze nawet nie zeszli na ląd, a już czuła, że to miasto jest o wiele bardziej egzotyczne niż Malta. Gdy opuścili kotwicę, handlarze podpłynęli do nich łódkami niewiele większymi niż duże wiklinowe tace, oferując towary na sprzedaż: bele materiałów, żywe kurczęta i nieznane owoce. Było za ciemno, żeby dobrze widzieć, lecz mimo to wołali po angielsku:

– Witaj, pani, piękne rzeczy, bardzo tanio!

W świetle dnia Konstantynopol robił ogromne wrażenie: domy pomalowane w ładnych odcieniach musztardy, terakoty, błękitu i miętowej zieleni, otoczone drzewami i masą fioletowych kwiatów. Adelaide wyjaśniła, że Bosfor – szeroka cieśnina, w której cumowali – przecina miasto na pół. Jedna część była europejska, a druga azjatycka, co nadawało miastu leżącemu na dwóch kontynentach wyjątkowy charakter.

Gdy zeszli na ląd, przeżyli rozczarowanie na widok nabrzeża z butwiejących desek, po których musieli stąpać ostrożnie z obawy przed wpadnięciem do brudnej wody, gdzie martwy pies unosił się pośród żółtawej piany. Woda na Malcie była turkusowa i czysta, a ta w ­Konstantynopolu mętna i brązowa.

Mieli spędzić trzy noce w koszarach sułtana Selima, ceglanym budynku o pięknej fasadzie, wzniesionym na planie olbrzymiego czworoboku i zaopatrzonym w narożne wieżyczki. Gdy jednak weszli do środka, uderzył w nich potworny smród nieznanego pochodzenia, który zmusił panie do zasłonięcia nosów chusteczkami. Pomieszczenia wewnątrz koszar były brudne, pokryte grubą warstwą kurzu na wszystkich powierzchniach oraz niepokojącymi plamami na ścianach. Pierwszej nocy Lucy zapewniła wyżywienie kilku owadom, którym jakimś cudem udało się ją pokąsać, mimo że owinęła się od stóp do głów narzutą matki. Nazajutrz rano naliczyła na skórze osiemnaście zaognionych czerwonych bąbli, które piekielnie swędziały, jeden był na policzku i wprawiał ją w szczególne zakłopotanie. Z jakiegoś powodu owady zostawiły Charliego w spokoju.

– Masz o wiele słodszą krew niż ja – pocieszył ją. – Wieczorem poszukam jakiejś siatki, żeby osłonić łóżko.

W ciągu dnia Lucy przyciągała kolejne owady, a ślady po ugryzieniach swędziały jeszcze bardziej, gdy je drapała. Adelaide doradziła jej, by posmarowała skórę sokiem z cytryny, aby odstraszyć stworzenia, a potem sama poszła do koszarowej kuchni po kilka cytryn. Skóra Lucy stała się lepka, ale owady już jej nie gryzły, a ślady po wcześniejszych ugryzieniach swędziały trochę mniej.

Kobiety bały się wychodzić same z koszar, lecz późnym popołudniem, gdy Charlie wrócił po służbie, poszli razem zwiedzać. Wzięli łódkę zwaną kaikiem i przepłynęli na europejską stronę miasta. Rozłożyli się na poduszkach niewiele wystających ponad poziom wody, a ciemnoskóry marynarz w rozpiętej białej koszuli odsłaniającej klatkę piersiową lawirował wśród ogromnych statków przemierzających ten międzynarodowy kanał transportu morskiego. Dopłynąwszy do lądu, wynajęli przewodnika, który zawiózł ich ­czteroosobowym powozem do wspaniałego meczetu, gdzie pozłacane kopuły balansowały jedna na drugiej niczym pomarańcze w misie, a następnie do pałacu Topkapi otoczonego bujnymi ogrodami i do miejsca, które spodobało się Lucy najbardziej: na Wielki Bazar, do labiryntu stoisk pod drewnianym dachem, gdzie sprzedawano więcej towarów, niż kiedykolwiek mogłoby jej się przyśnić. Przewodnik ostrzegł, że łatwo tam zabłądzić, więc skupili się na zapamiętywaniu drogi, lecz mimo to już po dziesięciu minutach musieli przyznać ze śmiechem, że zupełnie stracili orientację. Straganiarze mieli na sobie zwiewne szaty i turbany, a wielu z nich paliło fajki wodne rozsiewające aromatyczne zapachy. Lucy zauważyła kilka kobiet w luźnych sukniach w orientalnych kolorach. Głowy i twarze miały zasłonięte chustami. Znikały w bramach i drzwiach niczym eleganckie tropikalne ćmy.

Na jednym ze straganów Charlie zauważył misterny statek w butelce na tle namalowanych minaretów Konstantynopola. Sięgnął po niego.

– Ile? – spytał straganiarza, a gdy usłyszał cenę, wyraził na migi wielkie zdziwienie. – To więcej niż szyling – wyjaśnił Lucy. – Widocznie biorą mnie za głupca. – Odłożył pamiątkę, a wtedy straganiarz podniósł ją i wcisnął Lucy do ręki, wymieniając kwotę o mniej więcej połowę niższą od pierwszej oferty.

– Lucy, odłóż to – polecił jej Charlie ściszonym głosem. – Odejdziemy i zobaczymy, co się stanie.

Zrobiła, jak kazał. Straganiarz natychmiast ruszył ich śladem. Chwycił Charliego za ramię i pokazał na migi, że jest ubogim człowiekiem i ma dzieci do wykarmienia. Pochwycił spojrzenie Lucy, zrobił smutną minę i wykonał gest, jakby kołysał dziecko w kołysce. Zarumieniła się. Charlie rozłożył ręce i wzruszył ramionami – to nie było jego zmartwienie. Straganiarz zaproponował niższą cenę. Charlie pokręcił głową. Była to nieszkodliwa gra i Lucy odniosła wrażenie, że Charliemu przydają się umiejętności związane z hazardem: umiał zachować obojętną minę i nie zdradzał swojej taktyki. Wreszcie ustalono cenę wynoszącą mniej więcej jedną dziesiątą tej podanej na początku. Charlie odliczył kilka monet i podał je straganiarzowi, a ten zapakował statek w butelce w cieniutką bibułkę.

Lucy i Charlie chichotali, odchodząc. Gdy się odwróciła, straganiarz obserwował ich z nieprzeniknioną miną. Odniosła wrażenie, że ten człowiek czegoś nie pochwala – nie potrafiła stwierdzić, czy chodzi mu o nią, czy o nich obydwoje, i poczuła się przez to nieswojo. Wiedziała, że muzułmanki zasłaniają włosy chustami i noszą zapinane pod szyję tuniki z długimi rękawami, by zakryć figurę. Sama włożyła sukienkę w róże z krótkim rękawem, a spod jej czepka wystawały jasne włosy. Czy straganiarze z targowiska patrzyli na nią z pogardą? Nie podobały jej się spojrzenia, które przyciągała. ­Wyczuwała w nich jakąś wrogość.

– Kochanie, mam pewną wiadomość – powiedział Charlie – ale nie chcę, żebyś się martwiła. Obiecujesz, że nie będziesz? – Kazał jej przysiąc z ręką na sercu, a potem wyjaśnił: – Przed wyruszeniem do Warny lord Lucan chce zostawić kobiety w Konstantynopolu.

Na twarzy Lucy odmalowała się konsternacja, lecz wszystko, co była w stanie powiedzieć, sprowadzało się do „aha”. Wiedziała, że bałaby się przebywać w tym mieście bez męża. Nawet w jego ­towarzystwie była tu zdenerwowana. Nie zniosłaby rozłąki.

– Wydaje mi się jednak, że jeśli będzie forsował swój pomysł, wywoła bunt. Rozmawialiśmy o tym z Billem i doszliśmy do wniosku, że jeśli ty i twoje przyjaciółki wejdziecie na pokład jutro rano, zajmiecie miejsca w kabinach i odmówicie zejścia na ląd, raczej nie odważy się was usunąć wśród fruwających halek.

– Dlaczego lord Lucan nie chce, żebyśmy płynęły dalej?

– Mamy rozbić obóz w Warnie i chyba uważa, że panują tam warunki nieodpowiednie dla dam. Jednak moim zdaniem już udowodniłyście, że jesteście wyjątkowo odporne.

Lucy się zawahała. Nigdy dotąd nie spała w namiocie i zastanawiała się, czy to bezpieczne. Czy będą musieli spać na ziemi? Jak zdoła sobie zapewnić odrobinę prywatności, by wykonywać codzienną toaletę? Nie chciała jednak, by mąż zmienił zdanie na temat jej ­odporności, więc tylko spytała, czy Adelaide też z nimi popłynie.

– Bill z pewnością na to liczy.

Lucy kiwnęła głową.

– W takim razie ja oczywiście też popłynę. Zabrałam z domu wiele rzeczy, by zmienić nasz namiot w pałac, w którym będziesz mógł się odprężyć po służbie. Właśnie po to tu jestem. Nie zamierzam teraz zawracać.

Charlie złapał ją i przyciągnął, żeby pocałować, obejmując ją ramieniem w talii. Wyczuła dezaprobatę muzułmańskich straganiarzy. Gdy na nich spojrzała, mieli obojętne miny, lecz wszyscy przyglądali się im w sposób, który z całą pewnością nie wydawał się przyjazny.

Rozdział 6

W porcie w Warnie roiło się od żołnierzy różnych narodowości – krzykliwych Greków w oliwkowozielonych mundurach, złotoskórych Turków w fioletowoniebieskich tunikach i czerwonych fezach, Francuzów w czerwonych spodniach i granatowych kurtkach oraz innych, których Lucy nie rozpoznawała. Wszędzie piętrzyły się kule armatnie i pociski. Samo miasto było małe i pobielone wapnem, wyboiste uliczki prażyły się w potwornym upale. Podczas gdy Charlie nadzorował wyładunek koni, Lucy i Adelaide spacerowały po głównej ulicy, robiąc zakupy z myślą o uzupełnieniu wojskowych racji żywnościowych, które miały im przysługiwać w obozie. Kupiły bochenek czarnego chleba, kawałek szynki, torbę cytryn. Lucy zastanawiała się nad butelką mleka, ponieważ Charlie nie lubił pić niezabielonej herbaty, lecz Adelaide przestrzegła ją, że w takim upale mleko z pewnością skwaśnieje, zanim zdążą rozbić obóz.

Obwieszony odznaczeniami oficer rzucił im gniewne spojrzenie, mijając je szybkim krokiem. Nie miał na głowie hełmu i zauważyły, że czubek jego czaszki jest zupełnie łysy, za to włosy rosły bujnie po bokach głowy i wokół podbródka, tworząc rozciągnięte U.

– To lord Lucan, dowódca kawalerii – szepnęła Adelaide. – Jego plan niedopuszczenia do tego, by kobiety towarzyszyły wojsku, został brutalnie storpedowany. Wątpię, by któraś z kobiet postanowiła zrezygnować z dalszej podróży, a już z pewnością nie żona huzara.

– Mam nadzieję, że ma większy wpływ na swoich żołnierzy niż na nas – zachichotała Lucy.