Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka zawiera dwie fundamentalne prace wybitnego amerykańskiego pisarza i naukowca, które z jednej strony diagnozują kryzys duchowy cywilizacji Zachodu a z drugiej przedstawiają konkretny projekt jej odbudowy. Humanistyczny program odbudowy edukacji klasycznej i cywilizacji chrześcijańskiej. Prawdziwe kompendium zasad i praktyk kultury chrześcijańskiej.
Część pierwsza: Upadek cywilizacji chrześcijańskiej
Część druga: Odrodzenie cywilizacji chrześcijańskiej
Na potrzeby wydania polskiego publikacja łączy dwie książki, które odrębnie ukazały się m.in. w Stanach Zjednoczonych, Francji i Hiszpanii. Niedługo ukażą się też w Brazylii. Wydawca polski zdecydował się na edycję wspólną, wychodząc z założenia, że prace tę są propozycją integralną. Z jednej strony diagnozują kryzys duchowy cywilizacji Zachodu, a z drugiej przedstawiają konkretny projekt jej odbudowy. Można je czytać odrębnie, ale lepiej czytać je razem.
John Senior (1923–1999) to wybitny amerykański wykładowca, pisarz i wychowawca. Jedna z najważniejszych i legendarnych postaci współczesnego amerykańskiego katolicyzmu. W młodości marksista, później wyznawca myśli wschodniej, a następnie, przez prawie 40 lat, konsekwentny rzymski katolik. Uznany za jednego z pięćdziesięciu najbardziej wpływowych amerykańskich nauczycieli akademickich. Współtwórca oryginalnego programu edukacji humanistycznej, który przez odwołanie do „eksperymentu tradycji” wzbudził prawdziwy ruch duchowy na uniwersytecie, gdzie pracował. Setki studentów uczyło się dobrowolnie katechizmu, ponad dwustu się nawróciło, wielu przyjęło chrzest, więcej niż dwudziestu zostało kapłanami, zakonnikami czy siostrami zakonnymi w zakonach kontemplacyjnych. Na zajęciach czytano wielkie dzieła cywilizacji zachodniej, recytowano poezje, uczono się łaciny, także tej żywej, by móc po łacinie rozmawiać. Studiowano Platona, Chaucera i Szekspira; czytano „Odyseję”, „Eneidę” i „Pieśń o Rolandzie”. Nie po to, żeby następnie to krytycznie rozbierać, ale wszystko w duchu zaleceń, które św. Benedykt zawarł na początku swojej Reguły: „Słuchaj, synu, nauk mistrza i nakłoń [ku nim] ucho twego serca”. I wszystko to, żeby świat lepiej poznać, zrozumieć i w końcu pokochać.
Jest to manifest geniusza nawrócenia kultury. Geniusza wcielonego, to znaczy mędrca, który w samym środku uniwersyteckiej, amerykańskiej nowoczesności zdołał w latach 70. XX wieku zasadzić swoją małą roślinkę odbudowy edukacji klasycznej i cywilizacji chrześcijańskiej: program humanistyki, który ukształtował wielu, a licznych nawrócił. To powinno nas dodatkowo upewniać: John Senior to nie tylko jeden z myślicieli – ale nauczyciel, wychowawca, który uruchomił małą lawinę odrodzenia kultury katolickiej i konwersji religijnych w środowiskach studenckich USA. Głosił, że na Zachodzie stanęliśmy jakby u końca liberalnej arterii kultury zachodniej. Podczas gdy tak wielu wybitnych chrześcijan nadal żywiło złudzenia o możliwości zwykłego naprostowania kultury romantycznej i modernistycznej jako takiej, Senior widział konieczność ponownego nawrócenia się ludzi Zachodu na chrześcijaństwo z pomocą wielkiej tradycji sprzed narzucenia się wyrobu chrześcijańskopodobnego.
Paweł Milcarek
Cisza i modlitwa więcej zdziałają dla odbudowania kultury chrześcijańskiej niż hałaśliwe działanie, a książka ta wiedzie właśnie ku ciszy. Jest to prawdziwe kompendium zasad i praktyk kultury chrześcijańskiej. Równie piękne i rozkoszne jak dzieła Szekspira, tak samo poważne i trzeźwe jak „O naśladowaniu Chrystusa” oraz doskonałe i inspirujące jak pisma świętych.
Andrew Senior
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 553
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Spis treści
Przedmowa
Czym jest kultura chrześcijańska?
Odwieczna herezja
Eastward Ho! – Hum
Prawdziwa nieobecność
Nowa literatura cesarza
Bądźcie więc wy doskonali
Każdemu według jego potrzeb
Ryzyko pewności
Cesarz lodów
Ciemna noc Kościoła
Śniada jestem, lecz piękna
Odbudowa kultury chrześcijańskiej
Holokaust z klimatyzacją
Program działania dla katolika
Teologia i przesąd
Duch Reguły
Ostateczne rozwiązanie kwestii edukacji liberalnej
Egipskie ciemności
Łowca dusz na uniwersytecieJohn Senior (1923–1999)
Mnisi na Dzikim Zachodzie
Memoriae piae patris carrissimi quoque et matris dulcissimae
hunc libellum filius indignus dedicat in cordibus Jesu etMariae.
To w naszym domu błyszczy to światełko;
Maleńka świeczka, a widać ją z dala!
Podobnie dobry uczynek jaśnieje
W złym mrokuświata.
William Szekspir, Kupiec wenecki1
W wiekach średnich, zwanych też ciemnymi, w domu, kościele czy klasztorze niewiele było ciepłego światła, ale świeciło ono i błyszczało tym jaśniej, im większe i zimniejsze ciemności panowały wokół. Beda Czcigodny2 porównuje nasze ziemskie życie do doświadczenia ptaka zagubionego pośród mroźnej i ciemnej, zimowej nocy, który nagle, całkiem przypadkowo, wpada do wspaniałej komnaty jadalnej wielkiego zamku, gdzie oszałamia go ciepło, światło i dźwięki muzyki, po czym niespodziewanie wlatuje w szczelinę w murze, by ponownie znaleźć się w zimnych ciemnościach.
Niniejsza książka jest właśnie czymś w rodzaju takiej wspaniałej uczty. Napisana w czasie, gdy nowoczesny świat zachodni pogrążył się w bardzo głębokich i złowrogich ciemnościach, jest w rzeczy samej błyszczącym światełkiem, które jaśnieje w złym mroku świata. Najpierw pokazuje czytelnikowi, że – niczym Dante na początku swej wędrówki – jesteśmy zagubieni w ogromnym lesie. Potem delikatnie prowadzi w przeszłość – ku starej, dobrej, prostej, swojskiej i pełnej prawdy tradycji. Cisza i modlitwa więcej zdziałają dla odbudowania kultury chrześcijańskiej niż hałaśliwe działanie, a książka ta wiedzie właśnie ku ciszy. Jest to prawdziwe kompendium zasad i praktyk kultury chrześcijańskiej. Równie piękne i rozkoszne jak dzieła Szekspira, tak samo poważne i trzeźwe jak O naśladowaniu Chrystusa oraz doskonałe i inspirujące jak pisma świętych.
Nowe wydanie tej książki napawa wielką radością i nadzieją, że nie wszystko jeszcze stracone. Fakt, że wzbudziła ona tak wielkie zainteresowanie i popyt, dobitnie świadczy o jej skuteczności. Należy ufać, że książka ta ukaże nową wizję kultury chrześcijańskiej i będzie światłem dla kolejnego pokolenia.
Można powiedzieć, że całe życie mojego ojca poświęcone było gwiazdom i miłości, która wprawia je w ruch. Oby książka ta osiągnęła choćby ten skutek, że czytelnik wyjdzie na zewnątrz i gapiąc się na gwiazdy, zachwyci się tym, co Arystoteles i wszyscy starożytni nazywali „pierwszym doświadczeniem cudu”. Bo jeśli autentycznie i szczerze się w to zaangażuje, dotrze w ten sposób do miłości, która wprawia gwiazdy w ruch. Na Mszy żałobnej taty ojciec Anglés powiedział: „On wciąż do nas mówi – poprzez swoją rodzinę, przyjaciół, uczniów. Wciąż mówi do nas przez swoje dzieło”. A kończąc, dodał: „Jego imię zapisane jest wgwiazdach”.
Andrew Senior
1 Przekł. StanisławaBarańczaka.
2 Beda (ang. Bede), zwany Czcigodnym lub Wspaniałym (673–735) – benedyktyni uczony związany z klasztorami w Wearmouth oraz Jarrow w Nortumbrii.
I
Matthew arnold stanowił jeden z zawiasów, na których sto lat temu drzwi anglojęzycznego świata odwróciły się od chrześcijaństwa w stronę modernizmu. Był on uczciwym i elokwentnym wyrazicielem poglądów liberalnych i, jak wielu współczesnych liberałów, nadal uważał się – w pewien sposób – za chrześcijanina. Jednaknapisał:
Pomimo zbrodni i szaleństw, w których się zatraciła, Rewolucja Francuska czerpie z siły, prawdy i powszechności idei, które przyjęła za swoje prawo, oraz z pasji, jaką potrafiła wzbudzić w tłumie dla tych idei, wyjątkową i wciąż żywą siłę; jest ona – i prawdopodobnie długo jeszcze pozostanie – największym, najbardziej ożywczym wydarzeniem whistorii.
Arnold odebrał klasyczne wykształcenie od sławnego chrześcijańskiego ojca. Żywił najwyższy szacunek dla chrześcijaństwa, ale w nie nie wierzył. Rewolucja była „największym, najbardziej ożywiającym wydarzeniem w historii”, powiedział, a nie Ukrzyżowanie. Był przekonany, że rewolucjoniści posunęli się za daleko, ale w słusznym kierunku. „Problem religijny”, jak go nazywa, opiera się na tym, jak na nowo pojmować chrześcijaństwo, tak aby oddać je w służbęrewolucji.
Świeża synteza danych Nowego Testamentu – nie wojowanie z nimi, na sposób Voltaire’a, nie pomijanie ich, na sposób światowy, ale nadanie im nowej konstrukcji, wyjęcie ich spod starego, tradycyjnego, konwencjonalnego punktu widzenia i podporządkowanie ich nowemu – jest istotą problemu religijnego, tak jak on się obecnie przedstawia, i tylko przez wysiłki w tym kierunku może zostaćrozwiązany.
Utożsamianie tego, co tradycyjne, z tym, co konwencjonalne, jest oczywiście tak stare jak sofistyka i służy jako otwarcie na zmiany. Ale sam Chrystus powiedział: Omnia mihi tradita sunt a Patre meo. Doktryna chrześcijańska nie jest wynikiem konwencji, choć rzeczywiście jest tradycyjna: „Wszystkie rzeczy zostały mi przekazane przezOjca”.
Chrześcijaństwo nigdy nie może służyć czasom. Zgodnie z Deklaracją Praw Człowieka wolność jest zawsze mocą czynienia tego, co chcemy, tak długo, jak nie szkodzi to innym. W pewnym sensie może to być prawda (pod warunkiem że wola jest właściwie uformowana). Ale zgodnie z poglądem liberalnym „rób, co chcesz” obejmuje również chęć czynienia tego, czego nie powinieneś robić. Liberał zajmuje stanowisko na Ziemi Niczyjej pomiędzy „prawem, które jest w moich członkach” a „prawem, które jest w moim umyśle”. W tym niepewnym i chełpliwym miejscu robienie tego, co chcesz, jest oddzielone od dobra. Czyniąc zło innym lub sobie samym, przede wszystkim ranimy samych siebie, albowiem czynienie zła jest najgorszą rzeczą, jaka może się człowiekowi przytrafić. A ponieważ jesteśmy członkami rodzaju ludzkiego, szkodzimy temu gatunkowi nawet przez czyn skierowany tylko przeciwko sobie. Jeśli inni się na to godzą, krzywda wzajemnie krzywdzi wszystkich. Nie ma czegoś takiego jak przestępstwo bez ofiar, tak samo jak nie ma czegoś takiego jak darmowy obiad. I nie ma czegoś takiego jak chrześcijaństwo, w którym Przykazania Boże są dostosowane do prawczłowieka.
Lecz aby zachować pozory i zapewnić użyteczną ciągłość społeczną, liberał uważa, że „religia” musi zostać ocalona – chociaż w służbie rewolucji i jej nowej kultury, w której Bóg będzie zależał od naszego istnienia. „Religia”, piszeArnold,
jest największym i najważniejszym z wysiłków, poprzez które rasa ludzka przejawiała swoje impulsy do doskonaleniasię.
Ale żaden byt przypadkowy sam w sobie nie może być źródłem własnej doskonałości ani też, biorąc pod uwagę nieskończoność bytów przypadkowych, z których każdy jest zależny od innego, nie mogłyby one wszystkie razem być źródłem własnej doskonałości. Raczej jakiś Byt musi koniecznie istnieć, jeśli jakikolwiek istnieje warunkowo. U Arnolda ta kolejność jest odwrócona. To, co konieczne, jest uzależnione od tego, co warunkowe. A religia jest
tym głosem najgłębszego ludzkiego doświadczenia, [który] nie tylko nakazuje i sankcjonuje cel, który jest wielkim celem kultury, cel polegający na ustaleniu, czym jest doskonałość, i doprowadzeniu do jej panowania; lecz także, określając ogólnie, na czym polega doskonałość, religia dochodzi do wniosku identycznego z wnioskiem (...) kultury.
Dla Arnolda religia współdziała ze sztuką, nauką i filozofią, aby osiągnąć to, co nazywa „doskonałością”. Doskonałość definiuje on wbrewetymologii:
To właśnie w nieskończonym uzupełnianiu siebie, w nieskończonym rozszerzaniu swoich sił, w nieskończonym wzroście w mądrości i pięknie duch ludzki znajduje swój ideał. Aby osiągnąć ten ideał, niezbędna jest kultura, i to jest jej prawdziwa wartość. Nie posiadanie i trwanie, lecz wzrastanie i stawanie się są charakteremdoskonałości.
Powiedziałem „wbrew etymologii”, ponieważ rdzeń słowa „doskonałość”, dokładnie przeciwny do „stawania się”, oznacza „dokonany”, „kompletny”, całkowicie spoczywający, „taki, który się stał” – per-facere. „Aby osiągnąć ideał...”, mówi Arnold. Ale jak można osiągnąć ideał „niekończącego się wzrostu”? Mamy tu stary sofizmat przebrany za nową zasadę religii liberalnej – że doskonałość jest stawaniem się. Dzisiejszym zadaniem historycznym – zawsze obecnym w każdej epoce – jest rewolucja, choć Arnold subtelniej nalega, by rewolucję osiągnąć poprzez reinterpretację, a nie po prostu zniszczenie przeszłości. U metafizycznych podstaw jego błędu leży Heraklitejska porażka w rozwiązaniu problemu jednego i wielości. Ponieważ nic nigdy nie jest, jak mówią, nie ma nic stałego, jest tylko niekończący sięprzepływ.
Z tego fałszywego poglądu na stawanie się wynika – a Arnold ujmuje to w tym samym akapicie – że kultura liberalna musi być kolektywistyczna. W niekończącym się i sprzecznym ruchu nie ma bowiem żadnej trwałej substancji. Osoba jest nic nieznaczącym niebytem; tak więc pewna liczba połączonych niebytów, przez swoją własną zbiorową przypadkowość, musi w jakiś sposób stworzyć swój byt przed samymi sobą. Jest to rodzaj indiańskiej sztuczki z liną, w której tkanka nieistoty wyrzuca swoją ostateczność w powietrze i wspina się po niej. Na tym opiera się ewolucjonizm religijny – często mylony z dokładnie przeciwnym poglądem Newmana na rozwój doktryny – w którym całe stworzenie jest wiecznie dźwigane na własnych barkach. Ewolucja, podkreśla Newman, nie jest rozwojem. W rozwoju to, co zostało na początku dane raz na zawsze, zostaje jedynie uwyraźnione. To, co zostało dane raz na zawsze w Piśmie Świętym i Tradycji, zostało uściślone w kolejnych pokoleniach, ale tylko przez dodanie, nigdy przez zaprzeczenie; podczas gdy ewolucja postępuje przez negację. Newman cały rozdział w Eseju o rozwoju doktryny chrześcijańskiej poświęca obaleniu tezy, że cokolwiek jest sprzecznego z dogmatem lub nauką Ojców, może to stanowić właściwy rozwój. Ujmując rzecz dosadniej, rozwój jest radykalnie konserwatywny, dopuszczając tylko takie zmiany, które pomagają doktrynie pozostać prawdziwą poprzez definiowanie błędów, które wyłaniają się przeciwko niej w każdym wieku. Doktryna wzrasta w swojej domowej postaci, jak to ujął Ronald Knox, jak końskie kopyto w wyniku stąpania po twardym, nierównymgruncie.
Najlepsi z nas mają skłonność do sofistyki, gdy oczywista prawda stoi w sprzeczności z silnym pragnieniem. Ostatnie komisje ekumeniczne z różnych kościołów próbowały wytyczyć drogę do jedności poprzez rekonstrukcję swoich artykułów wiary tak, aby stworzyć miejsce dla sprzecznych artykułów wiary wyznawanych przez innych. Protestanci i katolicy mogą jednocześnie zachować i porzucić swoją tożsamość. Jacques Maritain, na przykład, mówiąc o deklaracji Soboru Florenckiego, który notorycznie sprzeciwia się jakiejkolwiek zbieżności doktryn1, mówi:
Ważna jest tu sama deklaracja, a nie sposób, w jaki ktoś ją rozumiał w tamtej epoce (...) zgodnie z mentalnością epoki, nie będąc świadomym dwuznaczności (...) to wraz z upływem czasu pojawiła się ta dwuznaczność – a wraz z nią prawdziwy sens, w jakim należy ją rozumieć. Doszło więc do mutacji nie w samej deklaracji, ale w sposobie jej rozumienia przez tych, którzy ją sformułowali. Deklaracja jest nieomylnie prawdziwa (pod warunkiem że jest właściwierozumiana).
Z pewnością żaden protestant przy zdrowych zmysłach nie przyjmie takiego argumentu jako ceny za pokój, ponieważ całe chrześcijańskie objawienie, autorytet Kościoła, wszelki autorytet, szlachetny umysł Maritaina i sam rozum są tutaj obalone. „Słowa”, powiedział Szalony Kapelusznik do Alicji, „znaczą dokładnie to, co ja mówię, że znaczą”. Wróć do początku! Zacznij jeszcze raz. Znajdujemy się tu przy pierwszej z pierwszych zasad. Definicja, która zawiera swoje przeciwieństwo, nie jest w ogóle definicją. A każde porozumienie teologów, którzy myślą w ten sposób, jest pułapką. Będzie to podpisanie kontraktu z naciągaczem, który jutro nie będzie w stanie dotrzymać umowy, którą zawarł zgodnie z dzisiejszą mentalnością. Pokój za cenę własnego rozumu może być tylko „złym pokojem”, o którym mówi św. Augustyn jako o brutalnym egzekwowaniu niesprawiedliwości. Nie. W interesie wszystkich leży, aby zachować jasne rozróżnienie. Obecne odejście katolickich teologów od ich własnych, wyraźnych doktryn jest dla protestantów największą porażką od czasu, gdy podjęli się oni obłudy „wyższej krytyki”. Jeśli mamy kochać jedni drugich jak siebie samych, to musimy kochać jedni drugich, a nie samych siebie udających innych i jednocześnie innych udających nas samych. Ludziom dobrej woli (i złej woli) łatwo jest się zbliżyć do siebie, jeśli potwierdzają sprzeczności. „Deklaracja jest nieomylnie prawdziwa (pod warunkiem że jest właściwie rozumiana)”. To jest albo truizm – wszystko musi być właściwie zrozumiane – albo to, co kiedyś nazywano „jezuityzmem”. Rozumiane przez kogo? Ewangelie, Listy, Prawo i Prorocy, Wyznania, Creda – wszystko to jest nieomylnie prawdziwe, jeśli jest „właściwie rozumiane”, zgodnie z ideałami Rewolucji Francuskiej i umysłem Maritaina. Nieomylnie? Taka muzyka ginie. Jedyną racjonalną drogą do porozumienia dla protestantów i katolików jest praktykowanie trudnej cnoty tolerancji – a nie fałszowanie swoich twierdzeń przezdwuznaczności.
„Świeża synteza danych Nowego Testamentu”, podkreślał Arnold. „Nie wojowanie z nimi, w stylu Voltaire’a, nie zapominanie o nich w stylu światowym, ale nadanie im nowej konstrukcji”. Szczerze mówiąc, wolę Voltaire’a, lisa od łasicy, wilka w owczej skórze od wilka w pasterskimprzebraniu.
Arnold wyjaśnia, jak ta rekonstrukcja danych z Nowego Testamentu musi uwzględniaćkolektywność.
Rozszerzenie naszego człowieczeństwa, aby odpowiadało idei doskonałości, którą tworzy kultura, musi być rozszerzeniem ogólnym. Doskonałość, jaką pojmuje kultura, nie jest możliwa, dopóki jednostka pozostaje odizolowana. Od jednostki wymaga się, by pod groźbą zahamowania i osłabienia własnego rozwoju, jeśli nie będzie posłuszna, pociągała za sobą innych w marszu ku doskonałości, by nieustannie czyniła wszystko, co w jej mocy, by powiększać i potęgować strumień ludzkości płynący ku przyszłości. I tu znowu kultura nakłada na nas ten sam obowiązek, co religia, która mówi, jak to wspaniale ujął biskup Wilson, że „popierać królestwo Boże to znaczy zwiększać i przyspieszać własneszczęście”.
Biskup z pewnością nie sądził, że królestwo Boże to kultura. Dla chrześcijanina krzewienie królestwa Bożego potęguje szczęście, ponieważ miłując bliźniego jak siebie samego, pomnażamy własną miłość do Boga, która jest udziałem w życiu wiecznym. Nie ma to w ogóle nic wspólnego z doskonałością świeckiego miasta. Arnold utożsamia królestwo Boże z Benthamowską ideą największego szczęścia dla jak największej liczby ludzi. Powtarza tym samym głupotę Auguste’a Comte’a, który, jak to ujął Christopher Dawson, wierzył, że ludzkość jest rzeczywistością, podczas gdy pojedynczy człowiek stanowi abstrakcję. Zauważcie, jak często używa on abstrakcji jako czynników osobowych: „Tak jak kultura to pojmuje (...) kultura nakłada na nas obowiązek”. Arnold nie interpretuje doktryny chrześcijańskiej, lecz przebiera stary zbiorowy hedonizm w nowe szaty. „Problem religijny” dla chrześcijan jest zawsze tym samym: kochać Boga z całego serca, duszy, umysłu i siły, a bliźniego jak siebiesamego.
To, co modernista rozumie przez „mentalność” czy „mentalność epoki”, to wyobraźnia, która daje rodzaj połowicznej wiedzy o przedmiotach materialnych. Wyobrażenie, o ile istnieje, istnieje w umyśle, tak że rzeczywistość poza umysłem zostaje uduchowiona, zachowując jednak przypadłości swego konkretnego istnienia, swoje cechy zewnętrzne – ilość, kształt, kolor itd. Kiedy wyobraźnia jest brana za zwieńczenie umysłu i używana do osądzania znaczenia doktryny, pojęcia są redukowane do obrazów; to, czego pragniemy, może wydawać się tym, co jest. Tak więc pierwszy rodzaj błędu, jaki może popełnić wyobraźnia, polega na tym, że umysł po prostu nie „widzi” pojęcia – naturalnie, ponieważ pojęcia są niewidzialne – i dlatego odmawia uznania jego istnienia. Drugi zaś rodzaj błędu jest taki, że obraz zajmuje miejsce pojęcia i mamy do czynienia z reakcją nazwaną przez Joyce’a „epifanią” – „Bóg jest krzykiem na ulicy” – tak że teologia i filozofia stają się poezją, a rozsądek metaforą. Filozoficzne i religijne „systemy” są traktowane jak dzieła sztuki; możemy preferować chrześcijaństwo lub buddyzm, podziwiając oba, lub też metafizykę Platona czySpinozy.
Jeśli umysł nie osiągnie swej doskonałości w wydawaniu sądów pojęciowych, nie może zrozumieć religii i filozofii; a gdy ich braknie, cała aktywność ludzka zostaje pozbawionasteru.
Będąc otoczonym przez hedonistyczny, a nawet demoniczny obszar wyobraźni, nie jest oczywiście niemożliwe, choć bardzo trudne dla intelektu, aby pojąć takie pojęcia jak „duch”, „dusza” i „Bóg”. Jesteśmy podwójnie zablokowani: aby przywrócić wyobraźnię, musimy umieścić intelekt na jego właściwym miejscu; ale żeby móc to zrobić, musimy najpierw przywrócićwyobraźnię.
Studiowanie filozofii i teologii nie może wyleczyć chorej wyobraźni, ponieważ ten, kto ma chorą wyobraźnię, nie jest zdolny do studiowania filozofii i teologii. Ich popularyzacje w rodzaju Gilsona i Maritaina, choć zbawienne, są niewystarczające. Zapoczątkowały one neoscholastyczną modę, która, jak inne tego typu, rozkwitła, zblakła i przeminęła, ponieważ właściwe studiowanie tych przedmiotów zakłada zanurzenie się w kulturze chrześcijańskiej. Mimo że Maritain przez całe życie studiował św. Tomasza, sam, zaślepiony pożądaniem, popadł w te same błędy, które obalał uinnych.
To, co jest tak przerażające u nowych teologów – nawet u Maritaina – to nie tylko teologia, ale i kicz. Celebrują oni surrealistyczną poezję i sztukę. Zdają się wierzyć, że chrześcijaństwo można „zaktualizować”, przekładając jego koncepcje na obce i tandetne utwory literackie – na muzykę mierzoną jedynie decybelami dźwięków. Słowo „kultura”, którego używają, jest rzeczywiście dwuznaczne: w ścisłym sensie istnieje tylko jedna kultura, kultura chrześcijańskiego, łacińskiego Zachodu. W innym znaczeniu, stosowanym przez antropologów, oznacza ono dowolne środowisko – i tak możemy mówić na przykład o „kulturze” Bantu czy nawet brytyjskiej. Jedynym jednak sposobem, by przynieść chrześcijaństwo Bantu czy Brytyjczykom, jest przyniesienie im ubrań, krzeseł, chleba, wina i łaciny. Belloc miał całkowitą rację w swoim słynnym epigramie: „Europa to wiara; wiara to Europa”. Głębokim fundamentem angielskiej poezji protestanckiej, a nawet neopogańskiej, jest łacińska Msza i benedyktyńskie Oficjum. Jeśli chcemy wdrożyć chrześcijaństwo do innych kultur w sensie antropologicznym, musimy najpierw przywrócić prawdziwą kulturę chrystianizmu w nas samych. Zbyt często eksportowaliśmy pustą misyjną otoczkę wraz z kapitałem ekonomicznym. Chrystus przyszedł na świat w końcu czasów w określonym miejscu. Kultura klasyczna była i jest praeparatio fidei, jej filozofia i literatura – egipskim złotem i srebrem, które chrześcijaństwo zebrało w trakcie swojej pielgrzymki. Kościół wzrastał w określony sposób i zawsze przynosił ze sobą swoje zwyczaje, tak że dokądkolwiek się udawał, był rzeczą europejską – szeroką, dostosowaną, ale przede wszystkimeuropejską.
Początkiem kuracji chorej teologii jest dla ludzi anglojęzycznych szkolny kurs Chaucera, Shakespeare’a, Miltona, a nawet Matthew Arnolda, utrzymany w zdyscyplinowanych dźwiękach szczerej, angielskiejmuzyki:
Harmonja tak doskonała
Raz już (mówią) wprzódybrzmiała,
Dały ją synyjutrzenki;
Gdy Stwórca wolą wszechmocną
Rozjaśniając ciemnośćnocną,
Wypuszczał światła z swéjręki;
Gdy wód i ziemi oznaczałdzielnice,
I błędnym falom kazał wejść w granice2.
II
Kultura jest jak uprawa gleby, z której wyrastają ludzie. Aby określić właściwe jej metody, musimy mieć o niej jasne pojęcie. „Czym jest człowiek?”, pyta katechizm i odpowiada: „Stworzeniem uczynionym na obraz i podobieństwo Boga, aby Go poznawać, kochać i służyć Mu”. Kultura ma więc bez wątpienia ten prosty cel, bez względu na to, jak skomplikowane czy trudne są środki do jego osiągnięcia. Nasze szczęście polega na doskonałości, która nie jest tylko niekończącym się hedonistycznym pędem przez przestrzeń i czas, ale stanowi osiągnięcie tej konkretnej miłości i wiedzy, która jest ostateczna i kompletna. Wszystkie elementy naszego życia – intelektualne, moralne, społeczne, psychologiczne i fizyczne – mają ten właśnie cel: kultura chrześcijańska jest kultywowaniemświętych.
Od czasu Upadku istniało wiele „kultur” w innym znaczeniu, wiele prób ustanowienia nowego Edenu dla człowieka. Większość z nich była zarządzana przez demony, którymi kierował
Wielki Dyktator Czartów, który płodny zdrady
Do zguby Rodu Ludzi pierwsze utarł ślady,
Bo przeciw Adamowi tak udało mu się,
Iż zgrzeszył i Raj stracił po Jego pokusie,
Skąd Biesi z Studni Piekła głęboko sklepionej
Zaczęli mieć niezbronne na ten świat przegony
Tak, iż wkrótce zostali przez zdobywstwo sami
Mocarzami, Królami, a nawet Bogami3.
Z przykrością czytało się w gazetach o benedyktyńskim misjonarzu w Indiach, który skrytykował św. Franciszka Ksawerego za to, że powiedział, iż hinduscy bogowie są diabłami, co mnich uznał za postawę „średniowieczną”, którą w istocie jest, ale jest ona również barokowa, neoklasyczna i romantyczna, a także powszechnie chrześcijańska, o czym świadczą Psalmy i Rajutracony:
Albowiem wszyscy bogowie pogańscy
– to czarci, ale Pan niebiosa uczynił
(Psalm 95, 5; Biblia Wujka)
Za przyzwoleniem Boga, który pragnął
Na próbę ludzi wystawić, sprawili
Fałszem i kłamstwem, aby się zaparła
Boga swojego niemal całaludzkość,
Zmieniwszy chwałę niewidzialna. Stwórcy
W obraz bydlęcia, czczony wśród radosnych
Obrzędów, pełnych złota iprzepychu,
By diabłu oddać cześć należną Bogu4.
W ten sposób Milton rozpoczyna swój straszliwy wykaz w wielkiej Naradzie Szatana w Pandemonium, zaczynając od Molocha i potworów wymienionych w Starym Testamencie, następnie przechodząc do mniej nikczemnych, aż do zimnej i wietrznej drogi na Olimp. Również grecki ideał, który mimo wszystko przygotował nas do wiary – ponieważ diabeł jest po stronie Boga, choć o tym nie wie – jest demoniczny w swej inspiracji. Sokrates był prowadzony przez demona. Filozofia grecka, nawet w swym najlepszym wydaniu u Platona i Arystotelesa, odrzucająca średni i ograniczony hedonizm, opiera się jednak na czymś rozległym i szlachetnym. Hermes Praksytelesa, którego marmurowy tors lśni jak skóra, jest wyrzeźbiony w taki sposób, że wzrok kieruje się w dół, ku zimnym, niepłodnym lędźwiom; jest to pederastyczna żądza, która zainfekowała całą grecką sztukę i atletykę, psując nawet najlepszą poezję Platona. Ale spójrzcie na Jana Chrzciciela, dzierżącego baranka, ubranego czysto, stojącego wśród proroków wzdłuż portalu północnego w Chartres. Tam oko jest zwrócone ponad nim, na płodną Dziewicę trzymającą Chrystusa, Baranka Bożego, który gładzi grzechy świata. Największa sztuka grecka – nie mówiąc już o hinduskiej – jest zaburzona przez prymat tego, co zmysłowe. Sam Hektor, ten najlepszy ze wszystkich niechrześcijańskich dobrych mężów i ojców, nie mógł odpowiedzieć na argumenty Parysa, który mówił, że każdy ma swój dar, jedni od Zeusa, inni od Aresa, jeszcze inni od Afrodyty. Piękno w oderwaniu od dobra jest gorsze od brzydoty, bo jest bardziej uwodzicielskie. Wszystkiete:
Bogom podobni kształtem, a postawą
Nadludzcy, dumni książęta, mocarze,
Którzy w Niebiosach siedzieli natronach,
Choć dziś z niebiańskich zapisów zniknęli
I nie ma śladu po nich: wykreślono
Ich z Księgi Życia po owej rebelii5.
Poprzez ohydną litanię egipskich i mezopotamskich bogów, Baalima, Asztarota, Thammuza, Dagona i reszty, Milton przechodzi do oślizgłego księciaSodomy:
Umysł nie został strącony z Niebiosów
Ni rozkochany występniej wwystępku:
Jemu nikt świątyń nie stawiał i ołtarz
Żaden nie dymił mu nigdy, a jednak
Nikt nie nawiedzał świątyń i ołtarzy
Częściej, gdy kapłan stał siębezbożnikiem,
Jak uczynili synowieHeliego,
Co napełnili gwałtem i sprośnością
Dom Boga! Belial także sam króluje
W zamkach, pałacach, dworach oraz w miastach
Tonących w zbytku, gdzie zgiełkliwy tumult
Wznosi się ponad najsmuklejszewieże,
I zło, i krzywda: a gdy noc zaciemni
Ulice, wówczas synowie Beliala
Ruszają, pełni wina i czelności6.
Wystarczy jednak przeczytać codziennągazetę:
Liège (UPI) – Prokuratura zażądała w czwartek orzeczenia o winie młodej matki, jej rodziny i lekarza oskarżonych o zamordowanie jej bezrękiego niemowlęcia. (...) Pani Van Put przyznała się do karmienia swojej siedmiodniowej córki śmiertelną dawką miodu ibarbituranów.
„Słodkości dla najsłodszej, żegnaj!” Nagłówek następnego dnia brzmiał: „Adwokat doktora doprowadza sąd dołez”:
Liège (UPI) – Adwokat, broniący lekarza oskarżonego o przepisywanie leków używanych przez młodą matkę do zabicia jej zdeformowanej córeczki, w piątek doprowadził sąd do łez. (...) Setki zgromadzonych widzów płakało otwarcie, gdy adwokat Jacques Henry zwrócił się do lekarza tymi słowy: „Zachował się pan jak mężczyzna i jestem niezmiernie dumny, że mogę nazywać się pańskim przyjacielem”. Henry powiedział ławie przysięgłych w swoim podsumowaniu, że znał dr. Castersa od trzydziestu lat i dorastał z nim. Powiedział, że dr Edouard Weerts, lekarz, który odebrał poród zdeformowanego dziecka, ograniczył swoje współczucie dla zszokowanej matki do podania jej środka uspokajającego i krzesła, na którym mogłaby usiąść po tym, jak błagała Weertsa o zabicie niemowlęcia o imieniu Corinne. „Gdybym miał wybierać w kwestii moralnej, wolałbym być w skórze dr. Castersa niż w skórze dr. Weertsa”, powiedziałHenry.
„Chodź, Corinne, chodź!” – miód na łyżeczce. Tym właśnie doprowadzili sąd do „łezsympatii”.
Zarzuty obrony rozpoczynały się apelem do ławy przysięgłych, by ta kierowała się swoim sumieniem, a nie artykułami kodeksu karnego. (...) Argumenty przedstawione przez oskarżenie nie mogą być ocenione na podstawie kodeksu karnego. Waszym jedynym przewodnikiem powinno być sumienie. Mówiąc cichym, niemal monotonnym głosem, [obrońca] naszkicował wcześniejsze życie [pani Van Put], a następnie opisał moment, w którym [jej] po raz pierwszy pokazano dziecko. „Wszyscy wiemy, jak trudne chwile przeżyła ta kobieta, rodząc to dziecko”, powiedział. „Wiemy, jak strasznie cierpiała (...). Te kilkaset jardów, które musiała przejść ze swojego pokoju do miejsca, gdzie trzymano jej dziecko, to była prawdziwaKalwaria”.
Stabat mater dolorosa. Czy to rzeczywiście Kalwaria, gdzie Dziewica Maryja karmi swego Syna barbituranami i miodem? Thoreau powiedział o zbliżającym się kryzysie, że linia Masona-Dixona przebiega nie przez Wirginię, ale przez Boston – a dokładniej przez każde serce. Jest ona tutaj, w każdym z nas, dotyczy zasad, definicji, kodeksów karnych, sumienia oraz życia i śmierci małych dziewczynek. To nie przypadek, że dekadencja zawsze prowadziła do nienawiści wobec dzieci; nie przypadek, że Herod wyrżnął Niewiniątka, że Moloch i bogowie D.H. Lawrence’a piją ludzką krew z ohydnej zazdrości o Eucharystię, którą dostrzegają za sprawą swojej inteligencji, ale nie potrafią kochać. To oczywiście nie przypadek, że Chrystus jest uwielbiany – przez pasterzy i Magów, najprostszych i najbardziej uczonych – jako Dziecko, które jest zawsze obecne, zwłaszcza w subtelnym przebraniu bezrękiego niemowlęcia rodzącego się w bólu. Barbiturany imiód.
Kolejny nagłówek: „Matka i cztery inne osobyuniewinnione”.
Liège (UPI) – W sobotę wieczorem ława przysięgłych, składająca się wyłącznie z mężczyzn, uniewinniła młodą matkę i cztery inne osoby od zarzutu zabicia z litości w maju zeszłego roku tygodniowej córeczki kobiety, zdeformowanej przez talidomid. Wielki okrzyk aprobaty przywitał werdykt w mocno strzeżonym sądzie, gdy dwunastu mężczyzn zagłosowało za brakiem winy po obradach trwających mniej niż dwie godziny. Przewodniczący sądu wzywał do zachowania porządku, ale panował radosnychaos.
Uniesienie. Lecz nie to, że aniołowie i gwiazdy, jak to śpiewali razem o poranku Bożego Narodzenia. Jeśli nie ma miejsca w gospodzie, to czy nie ma go również w stajni? Czy nie ma nikogo, kto mógłby pokochać tę małą dziewczynkę i zrozumieć, jakim błogosławieństwem mogłaby być? Zadaniem ogrodu dusz jest pielęgnowanie nie tylko wielkich, publicznie kanonizowanych świętych, ale ukrytego życia świętości w każdym według jego darów. To małe dziecko też miało dary. Nie chodzi o to, aby jedni żyli kosztem drugich, ale o to, aby wszyscy byli ubogacani przez wszystkich. Na tym polega ekonomia prywatnego przedsiębiorstwa miłości: ona rodzi. Miłość jest płodna. Miłość nie jest tylko środkiem do celu, jak droga, ale jest rodzajem napędu. Jest jak chodzenie po ruchomych schodach lub płynięcie z prądem – spłodzić dzieci, kochać dzieci, wspierać ich wzrost, łagodzić ich cierpienia i cierpieć razem z nimi aż do śmierci. Jakże chłodno mówili: „Zabijcie ją, zabijcie ją!”. A sąd się zgodził, tłum ryknął aprobatą i zapanował „radosny harmider”? Żadne dziecko nigdy nie było tak zdeformowane jak ta matka, ci lekarze, ten sąd i ten tłum. A teraz uniwersytety i środki masowego przekazu karmią biedne dziewczyny miodem i barbituranami dzień i noc, wstrzykując im całą gorzką, antychrześcijańską doktrynę śmiertelnego wyzwolenia, zabijając ciepłe, pełne podziwu młodzieńcze serca, by pozostawić plewy lesbijek i amazonek, które nienawidzą gotować i szyć, których żaden młody mężczyzna nie jest w stanie pokochać, dla których dziecko, jeśli się pojawi, nazywane jest pasożytniczą naroślą, wyskrobywaną do kubła na śmieci i przerabianą namydło.
Rodzić dzieci, kochać swego pana w małżeństwie – praca kobiety jest napędzana przez niezrównane na ziemi radości. Są one obrazem miłości duszy do Chrystusa, dzięki której nie tylko wzrastamy, ale powiększamy się imnożymy.
Grupa Zero Populacji preferuje antykoncepcję i aborcję, ponieważ, jak twierdzą, świat nie jest w stanie utrzymać geometrycznie rosnącej liczby ludzi. Ożywili błąd osiemnastowiecznego socjologa amatora Malthusa, który zastosował abstrakcyjną naukę geometrii do konkretnych, rzeczywistych, warunkowych, ludzkich – a zatem kapryśnych – istot, co nigdy się nie sprawdza. Mówił, że jeśli taki a taki trend się utrzyma, to taki a taki się pojawi. Ale taki a taki trend wcale nie trwa i zdarzają się niespodzianki, o których nie śniło się nikomu. Jak się okazuje – wiemy to nie dzięki geometrycznej projekcji, ale dzięki obserwacji tego, co się wydarzyło – w pierwszych fazach przejścia od społeczeństwa rolniczego do przemysłowego następuje gwałtowny wzrost populacji, ponieważ technologia medyczna zmniejsza liczbę zgonów niemowląt. Ale potem płodność spada w miarę postępu industrializacji. W czasach szczęścia i nadziei znów następują skoki: kilkuletni pokój po wojnie, dobrobyt po depresji, wolność od totalitaryzmu. Zdarzały się nawet lokalne skoki w górę, kiedy burza lodowa zrywała linie energetyczne i niszczyła telewizor, kiedy mężowie i żony nieoczekiwanie odkrywali zaskakującą noc szczęścia i nadziei z dala od najnowszychwiadomości.
Ale mrożąca krew w żyłach prawda jest taka, że industrializm przynosi paraliżującą żarłoczność i chciwość, w których jakość życia jest kwantyfikowana. Paradoksalnie nie można sobie pozwolić na dzieci w społeczeństwie dobrobytu. Świat nigdy nie był tak bogaty i tak żałosny jak w tych klimatyzowanych Edenach, gdzie kolejne dziecko zrujnowałoby spłatę rat za drugi samochód. Nie ma dziś żadnej bomby populacyjnej. Wręcz przeciwnie: pytanie brzmi, czy uprzemysłowione społeczeństwo może się w ogólerozmnażać.
Malthus powiedział dwieście lat temu, że wzrost populacji przekroczy podaż żywności w Anglii do 1850 roku. Bardzo się mylił. W 1850 roku Anglia miała Birmingham i Manchester, z ich „ciemnymi szatańskimi młynami” – i naukowym rolnictwem. Grupa Zero Populacji przewidziała masową śmierć głodową w Indiach do 1972 roku – szalenie się myląc. Hindusi mają socjalizm i hybrydowe zboże. Przewidywania Malthusa nie zdają egzaminu z dwóch powodów: 1) w społeczeństwach przemysłowych płodność zawodzi; 2) istoty ludzkie obdarzone sąinteligencją.
Argumentują oni, że skończona planeta nie może utrzymać nieskończonego wzrostu populacji. Ziemia, mówią, jest jak statek kosmiczny z ograniczonym wsparciem życia. Ale człowiek jest częścią Ziemi, a nie jedynie trwa na niej, i dlatego planeta Ziemia nie jest wcale skończoną kulą ziemską, ponieważ kiedy mnoży się człowiek, mnoży się inteligencja, i to w nieskończoność. Podtrzymywanie życia jest ograniczone wyłącznie przez inteligencję człowieka, a inteligencja nie jest ograniczona. Josué de Castro, założyciel i dyrektor Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa oraz jeden z pięciu czy sześciu światowej sławy ludzi zajmujących się problemami ludzkiej populacji, ujął ten argument zwięźle w jednym zdaniu: „Za każdym razem, gdy rodzi się dziecko, rodzą się nie tylko usta do karmienia, ale ręce imózgi”.
Nie ma żadnej bomby populacyjnej; a nawet gdyby była, nawet gdyby najdziksze prognozy geometryczne okazały się prawdziwe, świat nadal byłby taki sam – niespokojny, ryzykowny, zanieczyszczony, pełen wyzwań i dobry, ponieważ w miarę jak mnożą się ludzie, mnożą się inteligencja i wola, dla lepszych i gorszych, bogatszych i biedniejszych. Zawsze znajdujemy się na krawędzi chwały lub unicestwienia. Populacja świata podwoiła się, gdy Ewa miała dwóch synów; została zmniejszona o czwartą część przez Kaina. Dziś spojrzeliśmy na jezioro Erie i Los Angeles, na głodujących ludzi w Indiach, na zdesperowane, nieślubne ciężarne dziewczęta na przedmieściach i wpadliśmy w panikę. Co jest przyczyną ekologicznego i socjologicznego zła? Mówimy, że to ludzie. Ludzie zanieczyszczają środowisko. Jeśli więc mnożycie ludzi, a ludzie są źli, mnożycie złośliwość i zniszczenie. Dlatego wprowadźmy Zerowy Wzrost Populacji; oprzyjmy się wzrostowi zła poprzez ograniczenie narodzin ludzkich. Traumatyczne doświadczenie niegodziwości tworzy syndrom Hamleta. Kiedy Hamlet odkrył, że jego ojciec został zamordowany przez wuja, który ożenił się z jego matką, ta zgnilizna w Danii, to moralne i fizyczne zanieczyszczenie wywołało u niego szok. Powiedział do biednej Ofelii: „Idź do klasztoru. Dlaczego miałabyś być hodowcągrzeszników?”.
Czy zdrowi ludzie naprawdę myślą, że mogą ograniczyć zło przez zmniejszenie liczby ludzi? Czy chciwość i pożądliwość byłyby zaspokojone nawet wtedy, gdyby na ziemi pozostało tylko dwoje ludzi, a ziemia byłaby rajem? Problemem nie jest liczba ludzi, ale to, co oni robią. Pojedynczy Hitler z bombą atomową mógłby zniszczyć cały świat. Ale próbując zapobiec narodzinom Hitlera, zapobiegasz narodzinom Chrystusa. Podejdźmy do tego problemu na najwyższym poziomie, tam, gdzie jego miejsce. Cała reszta, jakkolwiek wykorzystasz statystyki i argumenty, wynika z tego: „Być albo nie być”, jak powiedział Hamlet. A to nie jest pytanie naukowe. Wzrastajcie i mnóżcie się, ponieważ każde ludzkie życie w wyjątkowy sposób odzwierciedla sens wszechświata. Kaleka, maleńkie dziecko z zespołem Downa, które żyje choćby jeden dzień, i stara, bezzębna baba, która pogrąża się w śmierci, ale wciąż żyje, odpowiada zaledwie migotaniem w oczach – a to migotanie ma nieskończoną wartość, jest warte wszechświata. Jeśli nie potrafimy o to zadbać, wymagamy zmiany serca. Wzrastajcie i rozmnażajcie się – oczywiście istnieje ryzyko. Kiedy narzeczeni składają obietnice aż do śmierci, mówią coś radykalnie śmiałego, czego żaden geometra nie zmierzy, żadna nauka nie pojmie. Miłość jest aktem hojności, którego korzeniem jest „generowanie”, ponieważ inteligentne życie jest największym dobrem w naturze. Chcemy mieć więcej dzieci, gdyż dobro jest rozproszone, a miłość wzrasta przez dawanie. Przyjdź, co będzie, przyjdź, co może, jakiekolwiek istnieje ryzyko, jest to ryzyko pewności, że życie ludzkie jest dobre. Im więcej, tymweselej.
Drzewo figowe wydało zawiązki owoców
i winne krzewy kwitnące jużpachną.
Powstań, przyjaciółkoma,
piękna ma, ipójdź!
III
W zwykłym codziennym życiu mężczyzn w kulturze chrześcijańskiej, którzy pracują nie tylko w pocie czoła, ale z miłości do swoich rodzin, jest także miłość do pracy. Kiedy mężczyźni rąbią drewno, idą na wojnę lub kochają się ze swoimi żonami, a kobiety przędą lub piorą i odwzajemniają tę miłość, pracują nie tylko po to, aby wykonać pracę, aby dzieci mogły się urodzić, rosnąć, mieć ubrania do noszenia i jedzenie do spożycia. Pracują po to, aby te dzieci pewnego dnia stały się świętymi w niebie. Pracują jako narzędzia Bożej miłości, aby stworzyć rodzaj niebiańskiego ogrodu tu i teraz, w domu, dzięki któremu każda siekiera staje się skrzypcami, każde krosno harfą, każdy dzień modlitwą, każda godzinapsalmem.
Sceptyk mówi: „Pokaż mi”. A my odpowiadamy: Tam. Tam, wszędzie na farmach, w warsztatach, w domach, nawet na uniwersytetach, a nawet – szczególnie – w małych kołyskach, gdzie leżą kalekie dzieci. Ten sędzia, ta kobieta, ten lekarz, ten ojciec – gdzie był ojciec? Gdzie był mąż tej biednej, roztrzęsionej kobiety, który mógł powiedzieć: „To jest moja ukochana”, kiedy belgijski sąd, pośród „radosnego szumu”, pił jejkrew?
John Meynard Keynes ogłosił ekonomiczną ewangelię czasów, kiedypowiedział:
Chciwość, lichwa i przezorność muszą być naszymi bogami jeszcze przez jakiś czas. Bo tylko one mogą wyprowadzić nas z tunelu ekonomicznej konieczności na światło dzienne7.
Zgodnie z tym poglądem wszyscy ludzie będą szczęśliwi i dobrzy tylko wtedy, gdy wszyscy będą bogaci. Aby wyleczyć się z wojny, przestępczości, przemocy, nienawiści i wszelkiego niezadowolenia, należy tak zwiększyć Produkt Krajowy Brutto, aby wszystkiego było więcej, niż potrzeba dla absolutniewszystkich.
Tysiąc pięćset lat temu Boecjusz, premier Rzymu, oczekujący na egzekucję w celi z rozkazu barbarzyńskiego dyktatora Teodoryka, zastanawiał się nad ogromnym produktem brutto swojego imperium i doszedł do wniosku, że zaspokojenie pragnień lepiej osiągnąć, chcąc mniej. Kłopot z Keynesem – mówił to o epikurejczykach, którzy zajmowali takie samo stanowisko – polega na tym, że skoro ludzki umysł tworzy uniwersalne idee, to pragnienia są nieskończone, a chciwość nigdy nie może się wystarczająco nasycić. Wojny nie są wywoływane przez biedne narody, ale przez bogate; a największe zbrodnie nie są konsekwencją slumsów, lecz wręcz przeciwnie: slumsy są powodowane przez tę dżentelmeńską przestępczość, która czai się w klubach ijachtach.
Przez analogię, keynesowski edukator uważa, że droga do szczęścia umysłu prowadzi przez rażące pomnożenie wiedzy. Nie będzie niewiedzy, mówi, kiedy wszyscy ludzie przeczytają wszystkie książki na każdy temat, a cały świat stanie się laboratorium doświadczalnym; podczas gdy Sokrates powiedział, że najwyższą mądrością jest wiedzieć, że nic się nie wie, a św. Paweł, że mądrość jego świata jestgłupstwem.
Każdy student chce mieć dobre wykształcenie; rodzice i podatnicy, którzy płacą czesne, chcą, by uczelnie im je zapewniły. Ale czy jedynym celem edukacji jest uczenie młodzieży, jak być dobrymi naukowcami i biznesmenami? Czy zapomnieliśmy o długiej tradycji „najlepszego, co zostało pomyślane i powiedziane”, jak to ujął Arnold, tej koniecznej korekcie rażąco materialistycznego poglądu, który stał się, wbrew wyraźnemu nakazowi konstytucji, ustanowioną religią Stanów Zjednoczonych? Długa tradycja zachodniej cywilizacji mówi, że edukacja jest zdobywaniem nie tylko umiejętności, ale i dyscypliny, co z kolei oznacza nie ćwiczenie serca, duszy, siły i umysłu w służbie naszych pragnień, ale podporządkowanie naszych pragnień rządom inteligencji. Być może celem nauki, biznesu i samej wiedzy nie jest podbój natury, lecz raczej to, byśmy poprzez zrozumienie natury mogli dojść do podboju samychsiebie.
Tak długo, jak czynienie tego, co chcemy, nie będzie oznaczało czynienia Jego woli, po prostu nie będziemy dostrzegać faktu istnienia i obecności Boga. Bóg nie jest ideą, teorią do udowodnienia, symbolem do przełożenia na najnowszy styl ani nawet ideałem doskonałości: On jest osobą, rzeczywiście istniejącą tu i teraz, ubique semper idem – wszędzie zawsze taki sam. I tak jak istnieje, tak też działa. Możesz wiedzieć, że Bóg jest, za sprawą filozofii, a kim On jest – za sprawą wiary; ale poznać Go takim, jaki jest, „chodzić i rozmawiać” z Nim, jak wygłasza stary hymn, to praktykować to, co pisarze duchowi nazywają „opieką serca”, spojrzeć w siebie i zobaczyć. „Bądź spokojny i wiedz, że Ja jestem Bogiem”. To nie jest studiowanie czy nauczanie kolejnego przedmiotu w programie nauczania, ale stawianie Boga tam, gdzie On jest, na początku i na końcu każdej pracy, i życie w Nim, przypominanie o Nim przez cały dzień, tak że kobieta może dotknąć swojej obrączki, będąc w środku swoich domowych trosk, i powiedzieć: „Pan mój, mąż mój – i Bóg nasz”. W opozycji do tego siedzi kanibal pan Kurtz, oblizujący w dżungli swoje zakrwawione wargi, który nigdy nie poślubi swojej „przeznaczonej”. Przy braku kultury nie zdobędziesz pięknej dzikiej trawy. Jeśli przestaniesz uprawiać, zgnijesz. Belgia gnije. Cały chrześcijański Zachód gnije. Romantyczne marzenie, że „zgodni dorośli” pozostawieni sami sobie wyjdą na dobre, jest zgniłym nonsensem, któremu przeczy ciągłe doświadczenie historii i życia codziennego. Nie możemy też rozwiązać problemu ubogich, błędnie interpretując dictum, że człowiek nie może żyć samym chlebem, jako oznaczające, że musi mieć ciastko. Liberalne chrześcijaństwo to śmierć przez socjalizm. Bez Chleba Życia – barbiturany imiód.
Przywrócenie kultury chrześcijańskiej jest przywróceniem wszystkiego w Chrystusie, a szczególnie przywróceniem ducha Chrystusowego: ubóstwo serca, płodność wlędźwiach.
Aby inaczej ująć ten wybór, rozważmy przykład żałośnie błądzącego – choć miejmy nadzieję, że można mu wybaczyć – młodzieńca, który pomylił miłość do Boga ze złośliwym sentymentalizmem, i to w imię jednego z największychświętych.
Najpierw jednak esej zamieszczony w popularnym czasopiśmie religijnym przez byłego seminarzystę, który opuścił zakon jezuitów, ponieważ, jak twierdzi, „każdy jezuita, zgodnie z jedenastą regułą streszczenia konstytucji, jest zobowiązany do uczestniczenia w pogardzie i krzyżu Chrystusa”. Oznacza to, jak twierdzi, że każdy jezuita musi dosłownie „być zgorszeniem dla własnych braci, a nawet zostać wyrzuconym z Towarzystwa jako szaleniec. Być Chrystusowym oznacza być odrzuconym przez naszą własną wspólnotę, być niejako wydziedziczonym przez niebo”. Oczywiście wracamy – jakie to nudne – po raz kolejny do sprzeczności: aby być jezuitą, trzeba być niejezuitą; aby być chrześcijaninem, należy być niechrześcijaninem. W zakończeniu tego eseju były seminarzysta mówi, że Bóg „jest świętością, która wykracza poza rozróżnienie «święty–grzesznik»”. I oto mamy tę całkowitą sprzeczność w parodii, która zawsze musi skutkować takimi triumfami jak ten belgijskiego sądu – uśmiechnięta twarz tego, co wydaje się być wybaczalnym sentymentalizmem rozebranym do jego prawdziwej grozy i śmierci. Przekraczanie rzeczywistych rozróżnień wbrew prawu sprzeczności jest jednym z głównych znaków modernizmu. To nie tylko zaprzeczenie filozoficznej prawdy, to zaprzeczenie samej Prawdy. Jest to satanizm, zacierający dobro i zło. Jeśli przekraczasz rozróżnienie między świętym a grzesznikiem, popełniasz grzech. Nasz eksseminarzysta i ekschrześcijaninkonkluduje:
Żaden człowiek nie będzie chciał iść do nieba, jeśli niebo będzie miejscem, gdzie będziemy musieli stać na igłach przed Wielkim Cesarzem. Który żołnierz chciałby być zawsze w obecności swojegodowódcy?
Odpowiedzią jest, oczywiście, dobry żołnierz, a już na pewno jezuicki żołnierz Chrystusa – opieka nad sercem, jak wyjaśnia św. Ignacy, jest właśnie trwaniem „zawsze w obecności” WielkiegoCesarza.
Który z seminarzystów chciałby spędzić wszystkie swoje lata pod nosembiskupa?
Odpowiedzią jest seminarzysta, który, jak św. Jan, opiera się na piersi swego umiłowanegoPana.
Jeśli ludzie buntują się przeciwko idei Boga jako monarchy, w którego obecności poddani nie mogą być spokojni, nie jest to niczym zaskakującym. Jeśli nie są entuzjastycznie nastawieni do nieba, w którym muszą stać na baczność lub maszerować z „oczami skierowanymi w prawo”, jest to całkiem zrozumiałe. Prosta prawda jest taka, że to nie jest Bóg; to nie jest niebo. Bóg jest Tym, w którym nasze serca znajdują odpoczynek (...). To właśnie w miłości człowiek może być spokojny (...). Widziałem obrazy świętych z oczami skierowanymi w dół lub utkwionymi w martwym punkcie. Jeśli niebo jest miejscem, w którym musimy ciągle wpatrywać się w Boga, to z pewnością jest to miejsceodrażające.
Zdrowy rozsądek, mówi Frank Sheed, jest zdrowiem intelektu. Jest to widzenie tego, co naprawdę jest przed nami, tak jak świętość jest zdrowiem woli, kochaniem tego, co naprawdę widzimy; a teologia, jego zdaniem, jest nauką o zdrowiu. W zamęcie tego nieszczęsnego młodzieńca widzimy próbę kochania Boga bez angażowania inteligencji, tylko uczuciami. Ars sine scientia nihil. Sztuka, w tym sztuka świętości, jest niczym bez wiedzy. Próba mistycznego utożsamienia się z Bogiem bez teologii jest w najlepszym razie ciszą, a w najgorszym – całkowitym zepsuciem religii, jaką można znaleźć w hinduizmie i buddyzmie, z ich doktrynami o powszechnym współczuciu i przekraczaniu rzeczywistych różnic. Miłość opiera się na rozróżnieniu. Miłość jest relacją nie tożsamości, ale woli. Człowiek jest stworzeniem, nie jest Bogiem, tak jak mąż jest mężczyzną, a żona kobietą i żadne z nich nie może „grać roli” drugiego. Ojciec jest dorosłym, a nie dzieckiem, a wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci są stworzeniami umieszczonymi na ziemi, jak mówi Blake, „aby nauczyć się znosić promienie miłości”, której najciemniejszym sukcesem jest genialna jasność, w której rozróżnienia są dokonywane, a niełamane.
1 Nemo potest extra ecclesiam salvus esse – „Poza Kościołem nie mazbawienia”.
2 J. Milton, Na Boże Narodzenie, przekł. KonstantegoPiotrowskiego.
3 J. Milton, Raj odzyskany, przekł. Jacka IdziegoPrzybylskiego.
4 J. Milton, Raj utracony, przekł. MaciejaSłomczyńskiego.
5 Tamże.
6 Tamże.
7 Patrz: E.F. Schumacher, Small Is Beautiful, London1973.
Liczący sobie około stu lat ruch modernistyczny w literaturze nie jest już tylko stanem współczesnym czy aktualnym. Jest raczej definiowalnym okresem w historii kultury. Choć pojęcia takie jak neoklasycyzm czy romantyzm są trudne do zdefiniowania, to jednak, o ile nie przyznamy, że historia jest koszmarem, za jaki uważał ją Joyce’owski Stephen Daedalus, musimy operować kategoriami. Romantyczny i neoklasyczny są koniecznymi, choć trudnymi, terminami i to samo dotyczy Nowoczesnego, który opisuje okres w naszej historii kultury rozpoczynający się w 1857 roku i kończący się... wkrótce, jak można podejrzewać. Szczególny wybór roku jest oczywiście nieco arbitralny – Marks opublikował swoje dzieło w 1848 roku, a Darwin w 1859 – ale z literackiego punktu widzenia pierwszeństwo mają narodziny Kwiatów złai PaniBovary.
Konsekwencje tych wydarzeń osiągnęły pełnię na przełomie wieków, dojrzałość w czasie pierwszej wojny światowej, pełną ekspansję dojrzałości wieku średniego w latach dwudziestych; a teraz jesteśmy w zaawansowanej starości, gdzie dowody starości pojawiają się w najnowszych kinowych wstrząsach i grafomańskich powieściach – gadatliwych wspomnieniach dzieciństwa modernizmu w twórczości Baudelaire’a czy Isidore’a Ducasse’a, fałszywego Comte deLaturéamont.
Niniejszy esej nie stara się udowodnić, że modernizm istnieje, ale wychodząc od razu od oczywistego faktu, że istnieje, analizuje dwie jego istotne cechy, powiązane ze sobą i wzajemnie się warunkujące, nie tylko aspekty modernizmu, ale same wentyle jego serca – sztuczność i sensacyjność. Wyjaśnienie, jeśli nie definicje tych pojęć, nastąpią wraz z ichzastosowaniem.
Z całym szacunkiem dla jej porażek – bo wydaje się, że teraz też ponosi porażki – triumfem trzech tysięcy lat cywilizacji zachodniej jest, z punktu widzenia idei, filozofia mgliście nazywana realizmem lub Filozofią Wieczystą, ponieważ przetrwała tak wiele epok. Można ją streścić w jednym zdaniu: To, co rzeczywiste, jest naprawdę rzeczywiste; lub jednym słowem – jest. Określa ją zwięzła formuła scholastyczna: Demonstrationis principium ’quod quid est’ – początkiem dowodu jest ’to, co jest’; albo inna: Veritas sequitur esse rerum – prawda wynika z istnienia rzeczy. Zgodnie z tym poglądem zasadą wszystkich rzeczy jest „być”. In principio erat Verbum. Na początku było – nie Słowo – ale Czasownik, do którego ostatecznie sprowadzają się wszystkie czasowniki i rzeczowniki. „Jestem, który jestem”, powiedziałBóg.
Podstawowym tekstem w filozofii jest tekst Arystotelesa, który podsumowuje Sokratesa, Platona i wszystkich poprzedzających i następujących po nich realistów – po prostu najważniejszy rozdział w historiimetafizyki:
Niemożliwe jest, aby ten sam atrybut jednocześnie należał i nie należał do tej samej rzeczy i w tej samej relacji. (...) Jest to najpewniejsza z zasad (...) ponieważ nie jest możliwe, aby ktokolwiek mógł przypuszczać, że dana rzecz jest i nie jest (...).
Stąd wszyscy ludzie, którzy demonstrują cokolwiek, odnoszą się do tego jako do ostatecznego przekonania; jest ono bowiem z natury punktem wyjścia dla wszystkich innychaksjomatów.
Są jednak i tacy, którzy twierdzą, że ta sama rzecz może być i nie być, i mówią, że można mieć taki pogląd. Wielu nawet fizyków przyjmuje tę teorię. (...) Możemy wykazać niemożność przez obalenie, jeśli tylko nasz przeciwnik wygłosi jakieś twierdzenie. Jeśli je wygłosi, absurdalne jest szukanie argumentów przeciwko komuś, kto nie ma żadnych własnych argumentów na jakikolwiek temat (...) ponieważ taka osoba, o ile jest taka, nie jest w rzeczywistości lepsza od warzywa (...). Punktem wyjścia dla wszystkich takich dyskusji nie jest teza, że powinien on stwierdzić, że coś jest lub nie jest takie (ponieważ można by przypuszczać, że jest to błądzenie), ale że powinien on powiedzieć coś istotnego zarówno dla siebie, jak i dla innych (jest to niezbędne, jeśli ma nastąpić jakikolwiek argument; w przeciwnym razie taka osoba nie może rozumować ani ze sobą, ani z innymi). (...) W pierwszej kolejności jest więc oczywiste, że to w każdym razie jest prawdą: że termin „być” lub „nie być” ma określone znaczenie; tak że nie wszystko może być „tak i nie tak”, (...) Jeśli bowiem równie możliwe jest twierdzenie lub zaprzeczanie czegokolwiek o czymkolwiek, to jedna rzecz nie będzie się różnić od drugiej; jeśli bowiem cokolwiek się różni, to będzie prawdziwe i niepowtarzalne. (...) Ponadto wynika z tego, że wszystkie stwierdzenia byłyby prawdziwe i wszystkie fałszywe; a nasz przeciwnik sam przyznaje, że to, co mówi, jest fałszywe. Poza tym jest oczywiste, że dyskusja z nim jest bezcelowa, ponieważ nie składa on żadnego prawdziwego oświadczenia9.
Wszystko to jest po prostu zdrowym rozsądkiem podniesionym do filozoficznej perfekcji. Jest to pierwsza reakcja normalnego umysłu na świat – wiedzieć, że on istnieje. Zanim człowiek zastanowi się, to znaczy „odchyli” swoją uwagę na własne procesy umysłowe i zmysłowe, najpierw po prostu patrzy, słucha, wącha, smakuje, dotyka i potwierdza istnienie. Nie Cogito ergo sum; ale Aliquid est, intelligo, ergo sum et ergo cogito. Coś istnieje i ja to wiem, a zatem wiem, że istnieję i myślę. Myślenie wynika z istnienia; samo nie czyni rzeczytakimi.
Jak mówi Arystoteles, każdy, kto temu zaprzecza, zaprzecza sam sobie. Wypowiedz jakiekolwiek stwierdzenie, a potwierdzisz istnienie tego, co powiedziałeś, czy to przypuszczalnie, czy naprawdę. Człowiek, który mówi: „To kłamstwo jest prawdą”, ani nie skłamał, ani nie powiedział prawdy. On w ogóle nic nie powiedział. Słynna „karta sprzeczności” na jednej stronie głosi: „Stwierdzenie na drugiej stronie tej karty jest prawdziwe”; a kiedy ją odwrócisz, czytasz: „Stwierdzenie na drugiej stronie tej karty jestfałszywe”.
George Orwell, sam będący w późnym okresie modernistą, w Roku 1984 skrytykował znacznie więcej niż tylkosocjalizm:
To było tak, jakby jakaś ogromna siła napierała na ciebie – coś, co przenikało do wnętrza twojej czaszki, uderzało w twój mózg, przerażało cię w twoich przekonaniach, przekonywało cię niemal do zaprzeczenia dowodom twoich zmysłów. W końcu Partia ogłosiłaby, że dwa i dwa to pięć, a ty musiałbyś w to uwierzyć. To było nieuniknione, że wcześniej czy później powinni to stwierdzić; logika ich stanowiska tego wymagała. Ich filozofia milcząco domagała się nie tylko ważności doświadczenia, ale samego istnienia zewnętrznej rzeczywistości. Herezją wśród herezji był zdrowy rozsądek. (...) Partia kazała ci odrzucić dowody twoich oczu i uszu. To był ich ostateczny, najistotniejszy rozkaz. (...) A jednak on miał rację! Oni się mylili, a on miał rację. To, co oczywiste, głupie, prawdziwe, musiało być bronione. Truizmy są prawdziwe, trzymajcie się tego! (...) Kamienie są twarde, woda jest mokra, przedmioty bez podparcia spadają w kierunku środka ziemi. Z poczuciem (...) że ustanawia ważny aksjomat, napisał: Wolność to wolność powiedzenia, że dwa plus dwa daje cztery. Jeśli to zostanie przyznane, wszystko inne z tegowynika.
Biedny, zagubiony urzędnik w sfabrykowanym świecie Roku 1984 odkrywa na nowo Filozofię Wieczystą. Orwell jest jednym z pierwszych popularnych pisarzy wyrastających z serca marksizmu, którzy dostrzegli ten istotny fakt dotyczący modernizmu – że jest on atakiem na czasownik „być”, że jego formalną przyczyną jest „sztuczność”, pierwsza z dwóch zazębiających się zasad przedstawionych w tymeseju.
Arystoteles, panujący nad sobą w większości przypadków, prawie traci przez to panowanie. Nazywa sofistów „warzywami”, a w końcukłamcami:
Jest całkiem oczywiste, że nikt, ani z tych, którzy wyznają tę teorię, ani z żadnej innej szkoły, nie jest naprawdę w takim położeniu. W przeciwnym razie dlaczego człowiek idzie do Megary, a nie zostaje w domu, gdy uważa, że powinien odbyć tę podróż? Dlaczego nie wpadnie wczesnym rankiem do studni lub wąwozu, jeśli się tam znajdzie, zamiast wyraźnie się tego wystrzegać, pokazując w ten sposób, że nie uważa, iż wpadanie do nich jest równie dobre iniedobre?
Choć nie można obalić Arystotelesa, można świadomie wybrać utonięcie. J.K. Huysmans, paradygmat literackiego antyrealizmu, w swojej powieści A Rebours – Na wspak – opisuje jadalnię swojego bohatera Des Esseintesa, doskonałego modernisty, która:
(...) przypominała kabinę okrętową, z sufitem z łukowatych belek, z grodziami i podłogą z sosny, z małym okienkiem wpuszczonym w boazerię jak bulaj (...) [za którym] znajdowało się duże akwarium. (...) W ten sposób światło dzienne, które wdzierało się do kabiny, musiało najpierw przejść przez (...) wodę. (...) Mógł wtedy wyobrazić sobie siebie między pokładami brygu i z zaciekawieniem przyglądać się jakimś pomysłowym mechanicznym rybkom napędzanym przez wskazówki zegara, które poruszały się tam i z powrotem za szybą bulaju i wplątywały się w sztuczne wodorosty. Innym razem, wdychając zapach smoły, którą wniesiono do pokoju, zanim do niego wszedł, oglądał serię kolorowych wydruków na ścianach, takich, jakie można zobaczyć w biurach statków wycieczkowych i agencjach Lloyda, przedstawiających parowce zmierzające do Valparaiso i River Plate. (...) W ten sposób mógł szybko, niemal równocześnie, doznać wszystkich wrażeń związanych z długą podróżą morską, nie wychodząc z domu. (...) Wyobraźnia mogła zapewnić więcej niż wystarczający substytut wulgarnej rzeczywistości prawdziwegodoświadczenia.
Arystoteles rzuca wyzwanie fizykom: Jeśli zaprzeczacie prawu sprzeczności, to dlaczego idziecie do Megary, skoro chcecie tam iść? Huysmans odpowiada: „Nie robię tego”. I posuwa się o krok dalej, opisując poszczególne techniki przekraczania rzeczywistości wwyobraźni:
Najważniejsze to wiedzieć, jak się do tego zabrać, umieć skupić uwagę na jednym szczególe, zapomnieć się na tyle, by wywołać pożądaną halucynację i zastąpić wizję rzeczywistości samą rzeczywistością. (...) Nie ma cienia wątpliwości, że swoją niekończącą się frazesowatością staruszka [Natura!] wyczerpała już pełen dobrego humoru podziw wszystkich prawdziwych artystów i nadszedł czas, by sztuczność zajęła jej miejsce, gdzie tylko jest tomożliwe.
Arystoteles powiedział, że sztuka to naśladowanie natury; sztuka Huysmana jąprzewyższa.
Wszakże, jeśli weźmiemy to, co wśród jej dzieł uchodzi za najwykwintniejsze, co wśród jej stworzeń uchodzi za posiadające najdoskonalsze i najoryginalniejsze piękno – to znaczy kobietę – czyż człowiek ze swej strony nie wytworzył własnym wysiłkiem ożywionego, a zarazem sztucznego stworzenia, które z punktu widzenia piękna plastycznego jest w każdym calu równie dobre? Czy istnieje gdziekolwiek na tej ziemi istota zrodzona w bólach macierzyństwa, która jest bardziej olśniewająco, bardziej wybitnie piękna niż dwie lokomotywy niedawno wprowadzone do służby na KoleiPółnocnej?
Cała estetyka modernistyczna zawiera się w tym oczywiście śmiesznym, ale jak najbardziej poważnym – bynajmniej nie satyrycznym – fragmencie. Huysmans sugeruje, że poprzez rodzaj artystycznej jogi koncentrujemy się na jednym szczególe – tym, co zwykle nazywa się symbolem – aby unicestwić rzeczywistość. A potem idzie o jeden zasadniczy etap dalej: po osiągnięciu nieświadomości rekonstruuje własną fałszywą świadomość, celową, wywołaną przez siebiehalucynację.
Orwell powiedział do Partii: „Ortodoksja to nieświadomość”. Huysmans idzie dalej poza nieświadomość. Dostrzegł, że przeciwieństwem Bycia nie jest po prostu nic – zwykły brak Bycia, jak pusta przestrzeń, która ma rodzaj ablacyjnej rzeczywistości, potencjał do wypełnienia. Czyste nie-Bycie, anty-Byt, jest udawaniemrzeczywistości.
Ortega y Gasset określił współczesny kryzys właśnie w takich kategoriach w Dehumanizacjisztuki:
Postępująca derealizacja świata, zapoczątkowana w filozofii renesansu, osiąga swą skrajną konsekwencję w radykalnym sensacjonalizmie Avenariusa i Macha. Jak to może trwać dalej? Powrót do prymitywnego realizmu jest nie do pomyślenia; cztery wieki krytyki, wątpliwości, podejrzeń uczyniły tę postawę na zawsze nie do utrzymania. Pozostanie w naszym subiektywizmie jest równie niemożliwe. Gdzie znajdziemy materiał do rekonstrukcjiświata?
Zauważmy, że odrzucając krytykę i wątpliwości, akceptuje jednak ich konsekwencje. To znaczy nie próbuje on obalić błędu, lecz, uznając zmianę mody, niczym Monsieur Ennui – Znużenie u Baudelaire’a, „dusi” filozofię realizmu w czterystuletnim ziewnięciu. Nigdzie ani on, ani nikt inny na tym stanowisku nie znajduje odpowiedzi na argumenty Arystotelesa w kategoriach rozumu. Nie chodzi o to, że popełnili błąd; oni porzuciliinteligencję.
Filozof jeszcze bardziej wycofuje swoją uwagę i zamiast kierować ją na podmiot jako taki, skupia się na tym, co do tej pory nazywano „treścią świadomości”, czyli na tym, co wewnątrzpodmiotowe. Być może to, co projektują nasze idee i co myślą nasze myśli, nie ma odpowiadającej rzeczywistości, ale to nie czyni ich czysto subiektywnymi. Świat halucynacji nie byłby prawdziwy, ale nie byłby też światem, obiektywnym wszechświatem, pełnym sensu i doskonałości. Chociaż wyimaginowany centaur nie galopuje w rzeczywistości, z ogonem i grzywą na wietrze, po prawdziwych preriach, posiada on swoistą niezależność w stosunku do podmiotu, który go sobie wyobraża. Jest on przedmiotem wirtualnym czy też, jak to określa najnowsza filozofia, przedmiotem idealnym. Jest to ten rodzaj zjawiska, który myśliciel naszych czasów uważa za najbardziej odpowiedni jako podstawę dla swego uniwersalnego systemu. Czyż można nie dziwić się zbieżności między taką filozofią a synchroniczną z nią sztuką, zwaną ekspresjonizmem lubkubizmem?
Ortega przez pięćdziesiąt lat był tym, czym powinien być dobry dziennikarz kulturalny, pogodynką dla doktryn; i w tym konkretnym fragmencie wskazał kierunek dominujących wiatrów, dostrzegł, że kultura jest integralna. Jako organiczny przyrost wszystkie jej części – muzyka, malarstwo, literatura, nauka, polityka, filozofia, religia – poruszają się i działają jako jedność. Celem niniejszego eseju jest dotarcie za pozorami do źródła, Wiedza, jak mówi Arystoteles, jest z konieczności przyczynami. W samym blasku Ortegi błyszczy skaza, ponieważ jak wszyscy moderniści jest on przekonany, że nie ma przyczyn, są tylkowiatry.
W twórczości Baudelaire’a, pierwszego i największego mistrza ruchu modernistycznego, wiersz nie jest ani wyrazem idei, jak chciałby klasycysta, ani wyrazem uczuć, jak chciałby romantyk – wiersz nie jest wyrazem niczego poza samym wierszem. Ta słynna art pour l’art, zapowiedziana, lecz nigdy niewypróbowana przez Gautiera, została wprowadzona w życie, choć bez powodzenia, przez Baudelaire’a i parnasistów. Najdrobniejsza analiza treści takiej „czystej poezji” pokazuje, że wiersz nie jest w rzeczywistości rzeczą samą w sobie, jak twierdzi, ale raczej nośnikiem doktryny, że wiersze powinny być traktowane jako rzeczy same w sobie. Moderniści głoszą to, czego nie praktykują i nie mogą praktykować. Powleczony emalią wiersz Baudelaire’a stwierdza, ale nigdy nie osiąga swojego celu, ponieważ jego wiersze mają znaczenie; znaczenie polega na tym, że nie ma znaczenia ani dla wierszy, ani dla niczegoinnego.
Neoklasyk myślał o wierszach jako o sztucznych konstrukcjach – jako o konwencjonalnych układach słów i fraz. Ale uważał, że funkcją tej sztucznej konwencji jest niesienie prawdziwych idei; tego, co „często się myśli, ale nigdy nie jest tak dobrze wyrażone”. Romantyk myślał o sobie jako o harfie eolskiej, wrażliwym instrumencie dostrojonym do niewidzialnych obecności wewnątrz siebie. Wiersz miał wyrażać „intensywną emocję, odbijającą się w spokoju”. Funkcja modernistycznego wiersza polega na tym, by najpierw odciąć się od myśli, a następnie od emocji, tak by osiągnąć ortodoksję, o której Orwell mówił jako o „nieświadomości”. A potem, w drugim etapie, poeta jako magik tworzy na tym braku idei i emocji czystą sztukę dzieła sztuki jako rzeczy samej wsobie.
Porównaj typowy romantyczny poemat o podróży morskiej z głównym dziełem Baudelaire’a, Podróż. Alfred de Vigny w La bouteille a la mer opowiada o rozbitym kapitanie, który w ostatecznym geście triumfu nad złośliwym losem rzuca na fale zapieczętowaną butelkę zawierającą cenne rękopisy jego intensywnych, jeśli nie spokojnych wspomnień, które w jakiś sposób, kiedyś, znajdą drogę doportu.
Potem, zebrawszy w duszy wzrastająceplony,
Całe przejęte wonią samotnościświętej,
Rzucajmy dzieło w morze, w narodówodmęty:
– Bóg sam je do przystani zawiedzie pragnionej10.
Młody, romantyczny kapitan Vigny’ego uśmiecha się dośmierci.
Stary kapitan Baudelaire’a to sama Śmierć. Zwycięstwo dla Baudelaire’a jest unicestwieniem sukcesu, ponieważ – i to jest naprawdę uderzająca różnica między romantykiem a modernistą – podróż Baudelaire’a nigdy się nie odbywa. Jak powiedział Huysmans, najlepsze podróże są wyimaginowane. Na samym początku modernistycznego łuku odnajdujemy ten niepokój bez celu, pod koniec przetrwał on w żargonie motocyklistów beatników: „Jedźmy, stary, jedźmy” – donikąd konkretnie, po prostu jedźmy. Part pour partir to temat wszystkich prawdziwych podróżników, mówi Baudelaire; albo, jak powiedział w innym słynnym wierszu, cytując Poego, jest to pójście „dokądkolwiek poza ten świat”. Dla Baudelaire’a statek nie jest rzeczywisty. To wyimaginowana projekcja jego samego, jak w Statku pijanym Rimbauda czy Un coup de ds Mallarmégo albo Balladzie o długonogiej przynęcie Dylana Thomasa. Baudelaire wyraźnie o tymmówi:
Nasz duch jest szukającym Ikariiokrętem,
Wtem słychać głos: źrenicę otwórz swegooka!
Jakaś mgła swym śpiewaniem nęci naszaklętem,
Brzmiąc: Szczęście – Sława – Miłość… Nie, to skał opoka…
Każda wyspa przez majtka z masztu dostrzeżona
Zda się nam obiecanym z dawnaEldoradem;
Wyobraźnia nocnymi orgiami zmęczona
Głaz odnajduje próżny – w świetle ranku bladem.
Czyli rzucić do morza tegonieszczęśliwca,
Kochanka fantastycznych krain? Czy w kajdany
Ma iść ten pijany majtek, Amerykodkrywca,
Co zwielokrotnia przepaść przez Fatamorgany?11
Ale dlaczego mielibyśmy wymyślać Amerykę? Jeśli wszystko jest w głowie, po co w ogóle wyruszać w podróże, nawet te zmyślone? Des Esseintes nigdy nie zapytał. Ale Baudelaireodpowiada:
Byle tam w Niewiadomej znaleźć coś nowego!12
Le nouveau! Siłą napędową modernizmu jest, jak sama nazwa wskazuje, nieustanny pęd ku nowemu – nie temu, co rzeczywiste, nie temu, co prawdziwe, nie temu, co idealne, nawet nie temu, co złe, nie ku władzy, chwale czy żądzy, ale wszystkim tym rzeczom w imię nowego. Odcięty od rzeczywistości przez „czterysta lat krytyki i zwątpienia”, modernista, upierając się przy nowym, bardzo szybko wyczerpuje zawartość swojej pamięci i zaczyna wymyślać sztuczną. Obraz – to znaczy to, co wytwarza „wyobraźnia” – zastępuje Byt. Dla realisty obraz musi być koniecznie czymś, a to coś można pojąć w kategoriach idei i uczuć. Modernista, odcięty od rzeczywistości, nie ma nic poza obrazem, nic poza doznaniem psychicznym. Huysmans nigdy nie powiedział, że może sobie wyobrazić prawdziwą podróż; powiedział, że może mieć wszystkie doznania prawdziwej podróży. Realista pyta: „Czego dotyczy ten obraz?”. Sztuka bowiem stawia lustro przed naturą. Modernista, czciciel Baala na więcej niż jeden sposób, odpowiada: „Nie ma nic poza obrazem”. Jest on czcicielemobrazów.
„Odrealnienie” wszechświata – dążenie do sztuczności – prowadzi do drugiego ze znaków modernizmu, sensacjonizmu. Fizycy, na których widok Arystoteles stracił panowanie, skupili się na prawdzie jako tym, co przeczuwane. Nieuchronnie ciągnęło ich do następnego kroku – eksperymentu. Ale eksperyment staje się sztucznością. Empiryzm zaczął się od wyraźnego odrzucenia realizmu w renesansie – wyraźnego ataku na Arystotelesa – i od całkowicie niezbadanego założenia, że to, co rzeczywiste, jest ilościowe; to znaczy, że rzeczywiste jest to, co można zmierzyć. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że nauka potwierdza tezy Arystotelesa, potwierdza dowody zmysłowe. Wręcz przeciwnie: potwierdzała ona dowody pozorów oderwanych od treści. Uznając, że prawdą jest tylko to, co odczuwane, nauka otwiera się na psychologizację wiedzy. Jeśli prawda jest tylko tym, co odczuwane, a odczucia dzieją się w umyśle, to prawda jest w umyśle – a nie, jak mówił Arystoteles, rzeczywistą relacją umysłu i rzeczy. Orwell dodał: „A jeśli umysł może być kontrolowany – cowtedy?”.
Konsekwencją empiryzmu jest fenomenologia, w której sam eksperyment staje się halucynacją. O ile we wczesnych etapach nauki celem eksperymentu było przetestowanie rzeczywistości, która miała istnieć poza nim, o tyle na najnowszym etapie test jest często traktowany nie jako wynik czegokolwiek, ale jako jedyna prawdziwa rzeczywistość, jaka istnieje, tak że nie można zakwestionować ważności na przykład testu na inteligencję, ponieważ inteligencja jest z definicji tym, co test ten testuje. Nauka na tym etapie stała się magią, fałszywym sakramentem skutkującym tym, co oznacza. Nie jest już „adekwatnością umysłu do rzeczywistości”, ale mentalną konstrukcją służącą „ratowaniu pozorów” i wreszcie narzędziem estetycznej przyjemności. Nauka dla samejnauki.
Ernst Mach na przykład, twórca empiriokrytycyzmu i jeden z wielkich fizyków swoich czasów – jednostka Macha oznaczająca prędkość dźwięku została nazwana na jego cześć – w swojej Analizie wrażeń zaprzecza istnieniu osoby doświadczającejeksperymentu.
Pierwotnym faktem nie jest Ja, ego, lecz doznania. Elementy, które tworzą Ja. „Mam wrażenie zieleni” oznacza, że element zielony występuje w danym kompleksie innych elementów (doznań, wspomnień). Kiedy przestaję mieć wrażenie zieleni, kiedy umieram, wtedy elementy nie występują już w swoim zwykłym, znanym sposobie kojarzenia. To wszystko. Przestała istnieć tylko idealna jednostka mentalno-ekonomiczna, a nie realnajedność.
Rozwód z realizmem daje nam dwie możliwości do wykorzystania. Po pierwsze, piętrzenie dowodów empirycznych bez względu na inteligencję w ogóle. Widzieć to wierzyć – to znaczy, że rzeczywistość jest pozorem. Jean-Paul Sartre drukuje tę frazę bez drżenia w eseju zatytułowanym znacząco Byt i nicość: „Pozór jest istotą”. Słowo „istnienie” wśród takich egzystencjalistów jest stosowane tak, jak Partia używa takich słów jak „miłość” i „pokój” – aby oznaczało swoje bezpośrednie przeciwieństwo. Drugą możliwością po wielkim rozwodzie jest Racjonalizm. Kartezjusz, jego protoplasta, argumentuje, że nie wiemy nic poza tym, co jest w naszych umysłach, a wszelkie doświadczenie zmysłowe jest jedynie przedłużeniem mentalności. Jego metafizyka zaczyna się, inaczej niż u Arystotelesa, nie od Bytu, lecz od cogito – myśli. Przedmioty zmysłowe nie są niczym innym jak tylko zreifikowanymiideami.
Według Whiteheada filozofia nowożytna jest rozwinięciem tych dwóch antytetycznych rogów, wyrastających z jednej głowy antyrealizmu. Podczas gdy tradycja arystotelesowska utrzymywała, że prawda jest rzeczywistą relacją między umysłem a rzeczą, filozofia nowożytna twierdziła, z dwóch różnych punktów widzenia, że prawda jest albo umysłem, albo rzeczą. To, co Whitehead nazywa „wielką bifurkacją”, podzieliło świat na dwie kłócące się, ale w rzeczywistości sprzymierzone armie, walczące po tej samej stronie przeciwko realizmowi – empirystów i racjonalistów. Kant połączył je razem pod nazwą „krytycystów”. W epoce modernistycznej armie te zostały w końcu ponownie połączone jako empiriokrytycyzm lubfenomenalizm.
W proroczym akapicie tej samej IV księgi Metafizyki Arystoteles ustala konieczny związek między sensacjonalizmem a niebytem. Mówi znów o tych, którzy twierdzą, że rzeczy mogą być i niebyć:
Mówią, że ta sama rzecz wydaje się słodka dla jednych, którzy jej smakują, a gorzka dla innych; tak że gdyby wszyscy ludzie byli chorzy lub wszyscy obłąkani, z wyjątkiem dwóch lub trzech, którzy byliby zdrowi lub rozsądni, ci ostatni wydawaliby się chorzy lub obłąkani, a nie inni; [Winston Smith z Orwella zastanawiał się nad swoim rozsądkiem]. I dalej mówią, że wiele zwierząt również odbiera te same wrażenia, które są prawdziwe lub fałszywe; bo jeden rodzaj nie jest bardziej prawdziwy niż drugi, ale tak samo. I stąd Demokryt mówi, że albo nie ma prawdy, albo nie możemy jej odkryć. A ogólnie rzecz biorąc, dzieje się tak dlatego, że przypuszczają oni, iż myśl jest postrzeganiem zmysłowym. (...)
Powodem, dla którego ci ludzie utrzymują ten pogląd, jest to, że przypuszczają, że rzeczywistość ogranicza się do rzeczyzmysłowych.
Wszystkie te teorie niszczą możliwość istnienia czegokolwiek z konieczności, ponieważ niszczą istnienie jego istoty; konieczne nie może być w jeden sposób i w inny; więc jeśli coś istnieje z konieczności, to nie może być zarówno tak, jak i nietak.
Sztuka dla sztuki, nauka dla nauki – czczenie obrazów, a więc czczenie nierzeczywistości. Obraz jest umysłową reprodukcją czegoś odczuwanego; jego realność wywodzi się z dwóch koniecznie istniejących rzeczy: podmiotu, który odczuwa, i przedmiotu, który jest odczuwany. Czysto mentalny świat obrazu-odczucia nie jest bardziej bytowy niż obraz w lustrze. Idea tego, co Ortega nazywał intrasubiektywnym lub „idealnym obiektem”, jest fikcją. Jeśli odetniemy rzeczywistość od obrazu i weźmiemy obraz sam w sobie, nie zmienimy natury wyobrażenia, lecz przenosząc je z ogrodu do salonu, uśmiercimy je i zamkniemy w