Upgrade. Wyższy poziom - Blake Crouch - ebook + audiobook

Upgrade. Wyższy poziom ebook

Blake Crouch

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Głęboko poruszający thriller science fiction, który bada sedno tego, co to właściwie znaczy być człowiekiem…

Logan Ramsay ma szansę stać się następnym krokiem ludzkiej ewolucji. Z początku nie jest pewien, czy cokolwiek się zmieniło. Czuje się jedynie… bystrzejszy. Lepiej się koncentruje. Sprawniej wykonuje równoległe zadania. Czyta nieco szybciej, lepiej zapamiętuje, potrzebuje mniej snu. Wkrótce zaczyna się coś dziać z jego mózgiem. A także ciałem. Zaczyna postrzegać świat i otaczających go ludzi – w tym swoich najbliższych – całkiem inaczej. Prawda jest taka, że zhakowano genom Logana. To, że właśnie on stał się celem tego wprowadzenia na wyższy poziom, nie jest przypadkiem. Powodem jest przerażające rodzinne dziedzictwo. Co gorsza to, co się z nim dzieje, jest jedynie pierwszym etapem znacznie szerzej zakrojonego planu, który wywoła takie same zmiany u dużej części ludzkości — straszliwym kosztem. Logan jest jedyną osobą na świecie zdolną powstrzymać ten proces, nawet jeśli ceną jest utrata człowieczeństwa…

„Blake Crouch ma umysł jak Crichton i serce jak King — Upgrade. Wyższy poziom to powieść wciągająca, gęsta, skrupulatnie przygotowana pod kątem faktów i zapadająca głęboko w serce”.

David Koepp, scenarzysta Jurassic Park

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 355

Oceny
4,2 (208 ocen)
92
69
41
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dslabinska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisane. Lektura wciąga. Lektor super. Polecam
00
tusiakindle

Nie oderwiesz się od lektury

To było doskonałe.
00
Trezis

Całkiem niezła

Pomysł na historie jest fajny i bohaterów też da się polubić i zrozumieć motywy. Akcje są dosyć krótkie. Autor zdecydowanie nie należy do osób równych inteligencją bohaterów książki bo natknąłem się na problemy które można by rozwiązać znacznie lepiej niż jest to ukazane w książce (przykład na końcu). Albo autor na to nie wpadł albo unikał żeby poprowadzić historię którą zaplanował bo musiał by wszystko znacznie zmienić. Jak ktoś niżej napisał dylematy moralne również nie należą do najgłębszych i nie są ciekawie przedstawione.Da się często przewidzieć, co zrobią inni bohaterowie zanim zrobi to główny. Spoiler! Spoiler! W pewnym momencie bohater szuka laboratorium ukrytego w zatopionym mieście, musi znaleźć jedno z kilkudziesięciu nieużywanych w którym znajduje się osoba prowadząca badania. Bohater nie wpada na pomysl, żeby je skategoryzowac pod względem używanej energii.
00
Olinguito

Dobrze spędzony czas

Chciałam, żeby mnie porwało, ale niestety. W gruncie rzeczy mało akcji i zero zagadki. Dylematy moralne pozorne, bo bohaterowie i tak robią co chcą.
00
niemamslow

Całkiem niezła

Konstrukcja głównego bohatera (zakładam, że niezamierzenie) jest identyczna jaka Mrocznej materii — egocentryczny nice guy nieznośnie użalający się nad sobą pod płaszczykiem troski o rodzinę. Jeśli komuś jego perspektywa nie przeszkadzała w tamtej książce to zakładam, że w tej też nie będzie. Dla mnie z kolei stanowi największy minus tej książki. Narrator jest na prawdę ciężkostrawny i gdyby nie ciekawy zamysł na intrygę popychającą fabułę na weno bym jej nie skończyła.
00

Popularność




Blake Crouch Upgrade Tytuł oryginału Upgrade ISBN Copyright © 2022 by Blake Crouch All rights reserved Copyright © 2024 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Redakcja Marta Stołowska Projekt graficzny okładki Szymon Wójciak Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Michaela McLachlana żołnierza piechoty morskiej, prawnika, drogiego przyjaciela (1946-2021)

CZĘŚĆ PIERWSZA

Można przestać rozszczepiać atom. Można przestać latać na Księżyc. Można przestać używać aerozoli. Można nawet postanowić nie zabić wszystkich mieszkańców jakiegoś kraju kilkoma bombami. Nie można jednak sprawić, aby nowa forma życia zechciała przestać istnieć.

Erwin Chargaff

1

Znaleźliśmy Henrika Sorena w barze w terminalu międzynarodowym, pół godziny przed jego wejściem na pokład hiperjeta do Tokio.

Dotychczas widziałem go tylko na zdjęciach Interpolu i nagraniach z kamer nadzoru. W naturze był mniej imponujący — niecały metr siedemdziesiąt wzrostu, w sztucznie postarzonych butach sportowych od Saint Laurenta i designerskiej bluzie z kapturem zakrywającej mu niemal całą twarz. Siedział na końcu kontuaru, z książką i butelką kruga.

Zająłem stołek obok niego i położyłem między nami odznakę. Odwzorowano na niej wizerunek bielika amerykańskiego, którego skrzydła obejmowały podwójną helisę cząsteczki DNA. Przez długą chwilę nic się nie działo. Nie byłem nawet pewien, czy dostrzegł jej blask w świetle zwisających z sufitu kulistych lamp, w końcu jednak odwrócił głowę i popatrzył na mnie.

Uśmiechnąłem się szeroko.

Zamknął książkę. Jeżeli był zdenerwowany, to tego nie okazywał. Wpatrywał się we mnie błękitnymi skandynawskimi oczami.

— Cześć, Henriku — zagaiłem. — Agent Ramsay. Pracuję dla Agencji Ochrony Genów.

— A co niby zrobiłem?

Urodził się trzydzieści trzy lata temu w Oslo. Kształcił się w Londynie — bo tam matka Sorena pracowała w dyplomacji — i dało się to wychwycić w jego akcencie.

— Może porozmawiamy o tym gdzie indziej?

Barman nas obserwował. Musiał zauważyć moją odznakę. Prawdopodobnie niepokoił się o zapłatę rachunku.

— Zaraz otworzą bramkę mojego lotu — stwierdził Soren.

— Nie lecisz do Tokio. Nie dziś.

Mięśnie szczęki mu się napięły, a w oczach pojawił się krótki błysk. Założył sięgające podbródka jasne włosy za uszy i rozejrzał się po barze. Potem przeniósł wzrok na chodzących po hali pasażerów.

— Widzisz kobietę siedzącą za nami? Tę na wysokim stołku? Blondynkę z długimi włosami, w granatowej wiatrówce? — spytałem. — To moja partnerka, agentka Nettmann. Policja czeka w bocznych skrzydłach. Mogę cię stąd wywlec albo wyjdziesz na własnych nogach. Tyle że wyboru musisz dokonać szybko.

Wiedziałem, że nie będzie uciekać. Zdawał sobie sprawę, że ucieczka w obiekcie pełnym funkcjonariuszy różnych służb i kamer to idiotyczny pomysł. Zdesperowani ludzie robią jednak absurdalne rzeczy.

Rozejrzał się jeszcze raz, ponownie na mnie spojrzał. Westchnął, dopił szampana i podniósł z podłogi swoją torbę.

Wróciliśmy do miasta. Nadine Nettmann prowadziła modyfikowanego firmowego Edisona. O tej porze I-70 była praktycznie pusta.

Posadziliśmy Sorena za fotelem pasażera. Ręce spięliśmy mu za plecami plastikowymi kajdankami. Przeszukałem jego torbę — listonoszkę od Gucciego. Jedyną interesującą w niej rzeczą był laptop, ale żeby się do niego włamać, potrzebowaliśmy nakazu federalnego.

— Jesteś Logan Ramsay, prawda? — To były pierwsze słowa Sorena, gdy wyprowadziliśmy go z lotniska.

— Zgadza się.

— Syn Miriam Ramsay?

— Tak. — Starałem się zachować neutralny ton. Nie pierwszy raz podejrzanemu udało się mnie zidentyfikować. Soren więcej się nie odezwał. Czułem tylko, że Nadine mi się przygląda.

Gapiłem się przez okno na okolicę. Znajdowaliśmy się na obrzeżach miasta, pędziliśmy sto dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Podwójny elektryczny silnik pracował niemal bezgłośnie. Choć szyby oszklonej dookoła kabiny były przyciemniane, bez trudu dostrzegłem billboard nowej kampanii Agencji Ochrony Genów, który nam mignął.

Białe litery na czarnym tle:

EDYCJA GENÓW TO PRZESTĘPSTWO FEDERALNE #AOG

W oddali majaczyło centrum Denver.

W niebo wbijała się strzała światła wysokiej Half-Mile Tower.

Tutaj była pierwsza w nocy, co oznaczało, że w Waszyngtonie jest trzecia.

Myślałem o rodzinie śpiącej smacznie w naszym domu w Arlington.

O mojej żonie Beth.

O mojej nastoletniej córce Avie.

Jeśli wszystko pójdzie gładko, wrócę jutro na kolację. Zaplanowaliśmy weekendową wyprawę do doliny Shenandoah, aby nacieszyć oko jesiennymi barwami Skyline Drive.

Minęliśmy kolejny billboard:

JEDNA POMYŁKA SPOWODOWAŁA WIELKI GŁÓD #AOG #NIGDYNIEZAPOMNIJ

Widziałem już kiedyś ten tekst. Ból i ścisk w gardle pojawiły się natychmiast. Poczucie winy za to, co zrobiliśmy, zawsze uderzało z wielką mocą.

Nie zamierzałem zaprzeczać ani niczego wypierać.

Pozwoliłem temu bólowi trwać, aż sam odpłynął.

Biuro terenowe AOG w Denver znajdowało się w niepozornym kompleksie biurowców w Lakewood i nawet nazwa „biuro terenowe” była nieco na wyrost.

Było to jedno piętro budynku ze wsparciem personelu technicznego, pojedynczą celą aresztancką, pokojem przesłuchań, laboratorium molekularno-biologicznym i zbrojownią. Na ogół AOG w dużych miastach nie miała biur terenowych, ponieważ jednak Denver było głównym węzłem Hiperpętli na Zachodzie, posiadanie tu bazy operacyjnej miało sens.

Byliśmy młodą, szybko rozwijającą się agencją z pięciuset pracownikami — w porównaniu z czterdziestoma tysiącami, pracującymi w FBI. Mieliśmy tylko pięćdziesięciu agentów specjalnych, takich jak ja i Nadine. Wszyscy mieszkali w Waszyngtonie1, zawsze gotowi do działania w każdym miejscu, w którym nasz wydział wywiadowczy podejrzewał istnienie tajnego laboratorium genetycznego.

Nadine okrążyła od tyłu niski budynek i przejechała przez służbową bramę pod windy. Zaparkowała za opancerzonym pojazdem, wokół którego czterech funkcjonariuszy Bio-SWAT porozkładało na betonie swój sprzęt, by przeprowadzić ostatnią kontrolę broni przed akcją, która — jak mieliśmy nadzieję — nastąpi jeszcze przed świtem, dzięki informacjom, które zamierzaliśmy wydobyć od Sorena.

Pomogłem podejrzanemu wysiąść z pojazdu i pojechaliśmy we troje na drugie piętro.

Gdy znaleźliśmy się w pokoju przesłuchań, przeciąłem Sorenowi plastikowe kajdanki i posadziłem go przy metalowym stoliku, do którego przyspawano, dla mniej ugodowo nastawionych podejrzanych, krętlik do mocowania kajdanek.

Nadine poszła po kawę.

Usiadłem naprzeciwko Sorena.

— Nie powinieneś mi przeczytać moich praw czy coś w tym stylu? — spytał.

— Na mocy ustawy o ochronie genów możemy przetrzymywać pana przez trzy doby. Ot tak.

— Faszyści.

Wzruszyłem ramionami. Niewiele się mylił.

Położyłem na stole książkę, którą mu zabraliśmy, licząc na jakąś reakcję.

— Miłośnik Camusa? — zapytałem.

— Tak. Zbieram rzadkie wydania jego dzieł.

Było to stara edycja Obcego w twardej okładce. Starannie ją przekartkowałem.

— Książka jest czysta — zapewnił Soren.

Szukałem nierównych miejsc na kartkach, śladów, że nanoszono na nie płyn, najmniejszych okrągłych plam. Na kartkach zwykłej książki można ukryć ogromną ilość DNA, a raczej plazmidów — wpuszczonych w mikroskopijnej objętości zgrubienia i pozostawionych na kartce do wyschnięcia, czekających na ponowne uwodnienie i użycie w nowym miejscu. Nawet tak krótka powieść jak Obcy mogła zawierać nieskończoną ilość informacji genetycznej, a każda kartka skrywać sekwencję genomu innego ssaka, straszliwej choroby albo zsyntetyzowanego gatunku, które dałoby się aktywować w dobrze wyposażonym nielegalnym laboratorium.

— Zbadamy każdą kartkę pod czarnym światłem — ostrzegłem.

— Super.

— Ktoś przyniesie też pana bagaż. Sam pan rozumie, porozrywamy go na strzępy.

— Dajcie czadu.

— Ponieważ już pan przeprowadził dostawę?

Soren nie odpowiedział.

— Co to było? — spytałem. — Modyfikowane embriony?

Spojrzał na mnie z ledwie skrywanym niesmakiem.

— Wyobrażasz sobie, ile straciłem lotów przez takie noce jak ta? Przez zjawiających się u moich drzwi zapaleńców, by wyciągnąć mnie na przesłuchanie? Ludzi z Europejskiego Urzędu Bezpieczeństwa Genetycznego? We Francji. W Brazylii. Teraz za psucie mi podróży musiały się zabrać takie kutasy jak wy. Mimo że wciąż mnie nękacie, nigdy nie zostałem o nic oskarżony.

— To nie do końca prawda — odparłem. — Z tego, co wiem, chiński rząd chętnie zamieniłby z panem słówko.

Soren ucichł, jakby mu mowę odjęło.

Drzwi za mną się otworzyły i poczułem zapach kawy. Niestety, nie świeżo parzonej i chyba spalonej. Do środka weszła Nadine i nogą zamknęła za sobą drzwi. Usiadła obok mnie i postawiła na stole dwie kawy. Soren sięgnał po jeden z kubków, ale odtrąciła jego rękę.

— Kawa jest dla grzecznych chłopców.

Czarny płyn smakował jak siki diabła, było jednak późno, a tu nie zapowiadało się, że w najbliższej przyszłości będę mógł liczyć na sen. Cicho jęcząc, wziąłem łyk.

— Przejdę od razu do sedna — uprzedziłem. — Wiemy, że przyjechał pan wczoraj do miasta wynajętym SUV-em, lexusem Z Class.

Soren mimowolnie przechylił lekko głowę, ale trzymał gębę na kłódkę.

Sam odpowiedziałem na niezadane jeszcze pytanie.

— Agencja Ochrony Genów ma pełen dostęp do obsługiwanego przez sztuczną inteligencję systemu rozpoznawania twarzy Ministerstwa Sprawiedliwości. Przeczesuje on nagrania z monitoringów i bazy danych wszystkich możliwych rodzajów nadzoru. Wczoraj siedemnaście minut po dziewiątej rano kamera na zjeździe z I-25 na Alameda Avenue zarejestrowała pańską twarz przez przednią szybę samochodu. Przylecieliśmy z D.C. po południu. Skąd pan jechał?

— Jestem pewien, że już wiecie, iż wynająłem samochód w Albuquerque.

Miał rację. Wiedzieliśmy o tym.

— Co pan robił w Albuquerque? — włączyła się Nadine.

— Zwiedzałem.

Nadine przewróciła oczami.

— Nikt nie zwiedza Albuquerque.

Położyłem na stole wyjęte z kieszeni długopis i notatnik.

— Proszę spisać nazwiska i adresy wszystkich osób, z którymi się pan spotkał. Każde miejsce, w którym pan przebywał.

Soren tylko się uśmiechnął.

— Co pan robił w Denver, Henriku? — spytała Nadine.

— Łapałem lot do Tokio. Próbowałem złapać lot do Tokio.

— Dotarły do nas plotki o laboratorium genetycznym w Denver, które dysponuje nowoczesnym sprzętem i konstruuje bioprodukty do wymuszania okupu. Nie sądzę, aby przypadkowo zjawił się pan w mieście akurat teraz.

— Nie mam pojęcia, o czym mowa.

— Wiemy, że handluje pan elementami genetycznymi z górnej półki — ciągnęła Nadine. — Sieciami regulacyjnymi i sekwencjami regulatorowymi genów. KOSĄ.

KOSA to rewolucyjny, biologiczny system modyfikacji DNA — obecnie nielegalny — wynaleziony i opatentowany przez moją matkę, Miriam Ramsay. Był to ogromny krok naprzód i sprawił, że poprzednie generacje technologicznie podobnych produktów — ZFN, TALEN, CRISPR-Cas9 — odpadły z wyścigu. KOSA rozpoczęła nową epokę edycji i wprowadzania genów — epokę, której efekty okazały się katastrofalne. Jeżeli ktoś został przyłapany na używaniu albo sprzedawaniu jej do modyfikacji linii zarodkowej — tworzenia nowego organizmu — kończył w więzieniu z wyrokiem trzydziestu lat.

— Chciałbym zadzwonić do mojego adwokata. Mam jeszcze do tego prawo w Ameryce, prawda? — zapytał Soren.

Spodziewaliśmy się tego. Prawdę mówiąc, byłem zaskoczony, że dopiero teraz o tym wspomniał.

— Może pan zadzwonić — odparłem. — Powinien pan jednak wiedzieć, co się stanie, jeżeli pan to zrobi.

— Jesteśmy przygotowani do przekazania pana Chińskiej Agencji do spraw Genów — wyjaśniła Nadine.

— Ameryka nie ma z Chinami umowy o ekstradycję — zauważył Soren.

Nadine pochyliła się i oparła łokcie na stole. Opary kawy opływały jej twarz.

— Dla pana zrobimy wyjątek — obiecała. — Dokumenty właśnie są wypełniane.

— Nie mają nic na mnie.

— Nie sądzę, aby „dowody” i „uczciwy proces” oznaczały u nich to samo co u nas — stwierdziła.

— Mam podwójne obywatelstwo: norweskie i amerykańskie.

— Mało mnie to obchodzi — powiedziałem i spojrzałem na Nadine. — Ciebie obchodzi?

Nadine udała, że się zastanawia.

— Nie. Raczej nie.

Tak naprawdę obchodziło mnie to. Nigdy nie wydałbym Chinom amerykańskiego obywatela, ale blefowanie w grze z kryminalistami jest usprawiedliwione.

Soren opadł plecami na oparcie krzesła.

— Możemy przeprowadzić hipotetyczną konwersację?

— Uwielbiamy hipotetyczne konwersacje.

— Co by było, gdybym w tym notatniku napisał adres?

— Adres czego?

— Miejsca, gdzie mogła się odbyć hipotetyczna dostawa.

— Czego? Hipotetycznie.

— Bakterii górniczych.

Spojrzeliśmy na siebie z Nadine.

— Wykonał pan dostawę bezpośrednio do laboratorium? Nie do anonimowej skrzynki kontaktowej?

— Nie wykonywałem żadnej dostawy — zaprzeczył Soren. — To hipotetyczne rozważania.

— Oczywiście.

— Gdybym jednak jej dokonał i podzielił się z wami adresem… co wtedy?

— Zależy od tego, co byśmy, hipotetycznie, pod tym adresem znaleźli.

— Gdybyście, hipotetycznie, znaleźli to laboratorium genetyczne, o którym słyszeliście… co by się ze mną stało?

— Poleciałby pan następnym lotem do Tokio — wyjaśniła Nadine.

— A Chińska Agencja do spraw Genów?

— Jak pan zauważył, nie mamy z Chinami umowy o ekstradycję — podpowiedziałem.

Soren przesunął długopis i notes na swoją stronę stołu.

Jechaliśmy nieoświetleni za niewidocznym pojazdem SWAT-u, pokonując kolejne puste ulice. Adres, który podał Soren, znajdował się na skraju „zrewaloryzowanej” dzielnicy Five Points, gdzie o tej porze otwartych było tylko kilka barów z ziołem.

Opuściłem okno.

Październikowe powietrze działało lepiej niż kawa, którą wypiliśmy w bazie.

W Rocky Mountains panowała późna jesień.

Powietrze pachniało martwymi liśćmi i przejrzałymi owocami.

Nad ząbkowaną panoramą wieżowców Front Range unosił się księżyc w pełni — żółty i wielki.

Na najwyższych szczytach powinien już leżeć śnieg, nad linią drzew widać było jednak tylko suche, oświetlone księżycowym światłem skały.

Kolejny raz uświadomiłem sobie, w jak dziwnych czasach żyjemy. Czuło się niemal fizycznie, że wiele rzeczy znika.

W samej Afryce mieszkały cztery miliardy ludzi, z których większość nie miała zapewnionej ciągłości zaopatrzenia w żywność albo wręcz głodowała. Nawet w Ameryce ciągle dobijały nas następujące jedne po drugich przerwy w dostawach żywności oraz bezrobocie. Ponieważ ceny mięsa wystrzeliły w kosmos, większość restauracji, które zamknęły się podczas Wielkiego Głodu, nigdy nie zostały otwarte ponownie.

Żyliśmy w państwie wszechobecnego nadzoru, bardziej zajęci ekranami niż bliskimi nam ludźmi, a algorytmy znały nas lepiej, niż znaliśmy sami siebie.

Z każdym rokiem coraz więcej miejsc pracy było automatyzowanych i przejmowanych przez sztuczną inteligencję.

Część Nowego Jorku i większość Miami stały pod wodą, a na Oceanie Indyjskim dryfowała wyspa plastiku wielkości Islandii.

Nie tylko ludzie ucierpieli. Nie było już nosorożców północnych ani tygrysów południowochińskich. Zniknęły wilki rude — wraz z niezliczonymi innymi gatunkami.

W Parku Narodowym Lodowców nie było lodowców.

Mnóstwo rzeczy ulepszyliśmy.

I mnóstwo spieprzyliśmy.

Przyszłość nadeszła i była jednym wielkim śmierdzącym chaosem.

— Wszystko gra? — spytała Nadine.

— Jak najbardziej.

— Jeśli chcesz, mogę…

— Jeszcze nie.

Pracowaliśmy razem od prawie trzech lat. Przed przejściem do AOG Nadine pracowała w UNESCO jako specjalistka do spraw środowiska.

Wyjąłem telefon i otworzyłem ciąg rozmów prowadzonych z Beth. Zacząłem pisać:

Hej, Beth. Jadę na akcję. Chciałem tylko powiedzieć, że cię kocham. Uściskaj ode mnie Avę, ale porządnie. Zadzwonię rano.

Gdy wcisnąłem klawisz wysyłania wiadomości, zaskrzeczało nasze radio.

— Trzy minuty do celu — rozległ się głos funkcjonariusza Harta, dowódcy oddziału SWAT.

Poczułem, jak coś bulgocze mi w brzuchu. Adrenalina zaczynała przygotowywać organizm na to, co miało nastąpić.

Istnieli ludzie stworzeni do czegoś takiego. Rozkwitający w gorączce szturmowania magazynu, w środku nocy, w kombinezonach chroniących przed niebezpiecznymi substancjami, bez zastanowienia, w jaką burdę się pakują.

Nie należałem do nich. Jestem naukowcem, a przynajmniej kiedyś marzyłem, żeby nim zostać.

— Zjedź na bok — poprosiłem.

Nadine zjechała do krawężnika, autosystem Edisona pobrzękiwał i pomrukiwał.

Otworzyłem drzwi, wychyliłem się na zewnątrz i zwymiotowałem na jezdnię.

— Wszystko okej? Straciliśmy was — rozległ się ponownie głos Harta.

— Wszystko w porządku — odparła Nadine. — Zaraz do was dotrzemy.

Wytarłem usta, splunąłem kilka razy i zamknąłem drzwi.

Nadine nie odzywała się. Nie musiała. Moje rzyganie było takim naszym rytuałem przed akcją.

To był znak, że możemy brać się do roboty.

Nadine nacisnęła pedał gazu.

Tył pojazdu, w którym jechał SWAT, gwałtownie się zbliżył.

Nienawidziłem wjazdów, ale zawsze sobie powtarzałem, że strach jest niezbędnym elementem mojej pokuty.

Większość naukowców-renegatów, stanowiących obiekty naszego zainteresowania, była przestępcami — po prostu i zwyczajnie. Wraz z każdym mijającym rokiem, przy rosnącym wykładniczo popycie na produkty synbio, w grę wchodziło mnóstwo pieniędzy, które można było zarobić na designerskich ultrazwierzakach domowych, ubraniach z pajęczej przędzy, egzotycznych, modyfikowanych genetycznie produktach żywnościowych, nawet na całkowicie nowej formie życia wymyślonej w laboratorium w Vancouver, która przypominała małego, różowego goryla i stała się dla rosyjskich oligarchów symbolem bogactwa i pozycji.

Znacznie udoskonalono także usługi i produkty czarnorynkowe.

Hakowane konopie indyjskie i heroina.

Sekslalki obłożone syntetycznymi ludzkimi mięśniami i skórą.

Nielegalne laboratorium genetyczne w Mexico City zlikwidowane przez federalnych konstruowało dla karteli „osy zemsty”. Te żółte owady mogły brać na cel dowolną osobę wyznaczoną na podstawie genetycznego odcisku palca. Wyposażono je także w prymitywny system typu KOSA, który potrafił modyfikować całe genetyczne sieci regulacyjne, powodując uszkodzenie mózgu, chorobę psychiczną i niezwykle bolesną śmierć.

Dla jednych grzebanie w genach było tylko demonstracją, że są w stanie to robić — jak dla czwórki studentów z biologii w Brown, którzy chcieli jedynie sprawdzić, czy mogliby stworzyć wilka strasznego2.

Dla kilku innych popaprańców było to głęboko osobiste przedsięwzięcie — jak na przykład dla aspołecznego, choć błyskotliwego szesnastolatka, który próbował stworzyć odporną na antybiotyki, mięsożerną bakterię, aby zarazić nią nękającego go w szkole łobuza.

Albo dla genetyka, którego przyłapaliśmy na próbie klonowania udoskonalonej wersji martwej żony z użyciem pochodzących z czarnego rynku, pozbawionych jąder, ludzkich zygot.

Albo dla zdesperowanych rodziców bez ubezpieczenia zdrowotnego, którzy próbowali somatycznie edytować zanik mięśni z DNA swojego syna. I wyleczyli go, tyle że mutacje w innych miejscach niż zaplanowane do edycji, które były nieuniknione, zmieniły sieć neuronową kory przedczołowej. Chłopak dostał ataku psychozy, zabił rodziców, a potem odebrał sobie życie.

Istniały też laboratoria, w których organizacje terrorystyczne modyfikowały patogeny i przerabiały różne formy życia na broń — tak jak na przykład grupa z Paryża, która zamierzała uwolnić do atmosfery syntetycznego kuzyna ultraospy. Na szczęście Euro­pejski Urząd Bezpieczeństwa Genetycznego zdążył zrzucić na ich magazyn bombę termobaryczną.

Rozpieprzanie takich przedsięwzięć nigdy nie wywoływało u mnie wyrzutów sumienia.

Tym, co mnie bolało, były wjazdy do prawdziwych naukowców dokonujących przełomowych odkryć, mogących przynieść korzyści całej ludzkości, ofiar spanikowanych rządów, które sparaliżowały badania z zakresu inżynierii genetycznej.

Ludzi takich jak Anthony Romero.

Do dziś czasami o nim myślę. Zbudował laboratorium na ranczo w Lesie Narodowym Bighorn pod Sheridan w stanie Wyoming.

Zanim ustawa o ochronie genów skutecznie zakończyła badania genetyczne — zarówno uniwersyteckie, jak i finansowane z prywatnych środków — doktor Romero był wiodącą postacią w dziedzinie genetycznego leczenia raka. Krążyły plotki, że znajduje się na liście kandydatów do Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii lub medycyny, jednak jego artykuł w „New York Timesie” potępiający niespotykaną wszechwładzę ustawy o ochronie genów odebrał mu szansę znalezienia się na liście akceptowanych przez rząd genetyków.

Aresztowaliśmy (a cała akcja przebiegła nad wyraz gładko i spokojnie) doktora Romero o wpół do trzeciej w nocy. Lekki śnieżek padał na rosnący przed jego chatą zagajnik sosen. Gdy zakładałem mu kajdanki i sadzałem na tylnej kanapie naszego samochodu, było mi niedobrze. Aresztowałem swojego bohatera — człowieka, któremu zazdrościłem kariery, wiedzy i umiejętności, na dodatek skazywałem go na dożywotnie więzienie, nie było bowiem wątpliwości, że Ministerstwo Sprawiedliwości wpisze na listę zarzutów wszystko, co się da.

No ale przecież złamał prawo, prawda?

Gdy na lotnisku hrabstwa Sheridan przekazywaliśmy doktora Romero w ręce agentów USMS3, naukowiec popatrzył na mnie i powiedział coś, czego nigdy nie zapomnę.

— Wiem, że stara się pan robić to, co należy, ale nie da się tej wiedzy zamieść pod dywan.

Jeszcze nigdy nie czułem się tak podle. Patrzyłem, jak funkcjonariusze zabierają go do samolotu. Padający śnieg od razu roztapiał się na betonie.

Czułem się jak zdrajca przyszłości.

Pojazd SWAT-u wjechał w zaułek i Nadine zatrzymała się tuż za nim.

Obserwowałem otoczenie przez szarozielone szyby auta, spodziewając się ujrzeć budynki w przemysłowej dzielnicy. Zamiast tego wzdłuż zaułka biegły płoty i garaże będące tyłami posesji z wiktoriańskimi domami, których strome, spiczaste dachy odcinały się od rozgwieżdżonego nieba.

— To willowa dzielnica — stwierdziłem.

— Dziwne, nie?

Mieliśmy za sobą mnóstwo wjazdów do laboratoriów ukrytych w piwnicach i garażach domów mieszkalnych. Technologia, jaką się te laboratoria posługiwały, była tak prosta, że było to możliwe, ale operacja o skali i złożoności, jakiej się dziś spodziewałem — konieczna do robienia interesów z samym Henrikiem Sorenem… byłbym gotów postawić spore pieniądze na to, że naszym celem nie będzie pomieszczenie służące za magazyn. Na dodatek w wiktoriańskim domu, a do tego w historycznej dzielnicy.

Przełączyłem przekaz radiowy z jednostki na nasze słuchawki.

— Tu Logan. Adres na pewno się zgadza?

— Tak napisał wasz informator.

Niestety ludzie ze SWAT-u aż za często byli zwykłymi kutasami.

— Który to dom?

— Ten z kopułą. Wypuszczamy drona. Czekajcie w gotowości.

Przez szybę widać było wszystkich czterech funkcjonariuszy SWAT-u — musieli jakiś czas temu wysiąść z wozu, bo jeden z nich już przygotowywał drona z kamerą termowizyjną, który obleci cel w poszukiwaniu sygnatur cieplnych, żebyśmy wiedzieli, ile żywych obiektów jest w środku.

SWAT wejdzie pierwszy, zajmie wysunięte pozycje, Nadine i ja będziemy kryć tyły. Gdy laboratorium zostanie zabezpieczone, będą utrzymywać krąg ochronny, żebyśmy mogli zabrać się do pracy: zrobić inwentaryzację sprzętu i ustalić, nad czym pracował wykolejony naukowiec w tym laboratorium.

Zapiąłem magnetyczne paski indukcyjnego pancerza i wyjąłem z plecaka broń. Był to G47, ale przystosowany do nabojów kalibru .45. Po zbyt wielu akcjach w magazynach z kiepskim oświetleniem przerobiłem rękojeść, żeby dało się przytwierdzić do kompozytu glocka latarkę taktyczną.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Formalnie Waszyngton nie jest miastem, lecz dystryktem federalnym (D.C., Dystryktem Kolumbii), odrębnym od administracji stanowych. Fakt ten sankcjonuje artykuł I Konstytucji Stanów Zjednoczonych. (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2Canis dirus — gatunek wymarły.

3 United States Marshals Service (USMS) — amerykańska agencja federalna, kontrolowana i zarządzana przez Departament Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych. USMS odpowiada za egzekwowanie wyroków sądów federalnych, a także za ochronę budynków i urzędników sądowych.