Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Utopia Avenue to przedziwny brytyjski zespół muzyczny, o którym nigdy nie słyszeliście. Wyłonił się na londyńskiej scenie psychodelicznej w 1967 roku. Tworzyli go pieśniarka folkowa Elf Holloway, basista-bluesman Dean Moss, wirtuoz gitary Jasper de Zoet oraz perkusista jazzowy Griff. Krótka podróż ku sławie poprowadziła zespół od tanich klubów w Soho przez debiut telewizyjny w Top of the Pops, który zbliżył Utopia Avenue do sukcesu na listach przebojów, a następnie poprzez sławę w Amsterdamie, więzienie w Rzymie, zgubny pobyt w nowojorskim Chelsea Hotel, do Laurel Canyon i San Francisco jesienią ’68 roku.
Barwna powieść Davida Mitchella opowiada nieocenzurowaną historię Utopia Avenue oraz burzliwych czasów, w których zespól tworzył i grał. Opowiada o cenie sławy i chybotliwej drabinie do gwiazd, o rodzinach z wyboru i o tych, których nie wybieramy, o głosach w głowie szepczących prawdy i kłamstwa, opowiada o muzyce, szaleństwie i idealizmie. Czy naprawdę możemy zmieniać świat czy raczej to świat zmienia nas?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 905
Paradise Is the Road to Paradise / Raj to droga do raju strona A
Abandon Hope / Porzućcie wszelką nadzieję (Moss)
A Raft and a River / Tratwa i rzeka (Holloway)
Darkroom / Ciemnia (De Zoet)
Smithereens / W drobny pył (Moss)
Mona Lisa Sings the Blues / Mona Lisa śpiewa bluesa (Holloway)
Dean mija pędem Phoenix Theatre, udaje mu się ominąć niewidomego w czarnych okularach i wbiega na jezdnię Charing Cross Road, żeby wyprzedzić kobietę, która powoli pcha po chodniku wózek z dzieckiem. Potem przeskakuje przez brudną kałużę i ostro skręca w Denmark Street. Na zakręcie jego buty ślizgają się na czarnym lodzie. Nogi fruną w górę. Jest w powietrzu na tyle długo, żeby widzieć zamienione miejscami krawężnik i niebo i pomyśleć: kurczę, będzie bolało. I zaraz potem chodnik wali go w żebra, w kolano i w kostkę. Kurczę, boli. Nikt nie zatrzymuje się, by mu pomóc. Kurde, Londyn. Facet w typie maklera giełdowego, z wąsami, w meloniku, na widok pechowego upadku beatnika z długimi włosami uśmiecha się złośliwie i zaraz znika. Mimo pulsującego bólu Dean ostrożnie się podnosi i modli, żeby niczego sobie nie złamał. Pan Craxi nie płaci chorobowego. Ale przynajmniej nadgarstki i dłonie są całe. Pieniądze. Sprawdza, czy w kieszeni płaszcza nadal ma bezpiecznie schowany portfel z cenną zawartością dziesięciu banknotów pięciofuntowych. Wszystko na swoim miejscu. Kuśtyka dalej. W oknie kawiarni Gioconda po drugiej stronie ulicy zauważa Ricka Wakemana, zwanego „Jeden Dubel”. Żałuje, że nie może się do niego przysiąść, wypić kawy, zapalić i pogadać o sesji, ale w piątki rano trzeba płacić czynsz i pani Nevitt już czeka w swoim salonie jak olbrzymia pajęczyca. Dean i tak zawsze płaci w ostatniej chwili, ale w tym tygodniu już po prostu ledwo zdąży. Dopiero wczoraj dostał czek od Raya i właśnie stracił w banku czterdzieści minut w kolejce do wypłaty, biegnie więc dalej, mija wydawnictwo muzyczne Lynch & Lupton’s, gdzie pan Lynch powiedział mu, że wszystkie jego piosenki są do niczego, oprócz kilku, które są tragiczne. Mija agencję artystyczną Alfa Cummingsa, gdzie Alf Cummings położył tłustą dłoń na wnętrzu uda Deana i wyszeptał: „Obaj wiemy, co mogę dla ciebie zrobić, mój piękny. Pytanie: co ty możesz zrobić dla mnie?”. Mija studio Fungus Hut, gdzie miał nagrywać demo z Battleship Potemkin, zanim go wyrzucili z zespołu.
– Niech mi pan pomoże. Proszę. Strasznie mnie… – Czerwony na twarzy mężczyzna chwyta Deana za kołnierz i mamrocze: – Mam chyba… – Zgina się wpół z bólu. – O Boże, jak boli…
– Dobrze, niech pan usiądzie tutaj, na schodku. Gdzie pana boli?
Z wykrzywionych warg człowieka ścieka ślina.
– W piersi…
– Jasne… Zaraz sprowadzimy panu pomoc. – Rozgląda się, ale ludzie mijają ich w pośpiechu, z postawionymi kołnierzami, opuszczonymi daszkami czapek, odwróconym wzrokiem.
Mężczyzna jęczy z bólu i opiera się o Deana.
– Aaa-aaagh.
– Chyba trzeba wezwać karetkę, pójdę…
– Co się dzieje? – Człowiek, który się przy nich zatrzymał, jest w wieku Deana, ma krótkie włosy, a na sobie rozsądnie wyglądającą budrysówkę. Poluźnia osłabłemu mężczyźnie krawat i zagląda mu w oczy. – Nazywam się Hopkins. Jestem lekarzem. Proszę kiwnąć głową, jeśli mnie pan rozumie.
Mężczyzna krzywi się, chwyta powietrze i z trudem kiwa głową.
– Dobrze. – Hopkins zwraca się do Deana. – To pański ojciec?
– Niee. Nie znam go. Mówi, że go boli w klatce piersiowej.
– W klatce piersiowej, tak? – Hopkins zdejmuje jedną rękawiczkę i bada dłonią puls na szyi mężczyzny. – Wysoka arytmia. Sir, zdaje się, że ma pan atak serca.
Mężczyzna otwiera szeroko oczy, ale zaraz zaciska powieki w nowym napadzie bólu.
– W kawiarni jest telefon – informuje Dean. – Zadzwonię po pogotowie.
– Nie zdążą – odpowiada Hopkins. – Cała Charing Cross Road stoi w korku. Zna pan może Frith Street?
– Znam. I jest tam przychodnia, przy Soho Square.
– O nią mi chodzi. Niech pan tam biegnie i powie, że człowiek ma atak serca przed sklepem z tytoniem na Denmark Street i że doktor Hopkins potrzebuje sanitariuszy z noszami, na już. Będzie pan wiedział, co powiedzieć?
Hopkins, Denmark Street, nosze.
– Tak, pamiętam.
– Dobrze. Ja tu zostanę i udzielę pierwszej pomocy. A pan niech już pędzi. Los biedaka jest w pańskich rękach.
***
Dean biegnie Charing Cross Road, skręca w Manette Street, mija księgarnię Foylesa, przebiega krótkim zaułkiem przy pubie Pillars of Hercules. Jego ciało już zapomniało o bólu. Na Greek Street mija śmieciarzy, którzy opróżniają kosze do śmieciarki, pędzi środkiem jezdni do Soho Square, gdzie podrywa do lotu stadko wystraszonych gołębi, na zakręcie we Frith Street niemal drugi raz się wywraca, ale wbiega po schodkach przychodni do rejestracji, gdzie pielęgniarz czyta Daily Mirror. „NIE ŻYJE DONALD CAMPBELL” – głosi pierwsza strona.
– Przysyła mnie doktor Hopkins… – wyrzuca z siebie, z trudem łapiąc oddech. – Atak serca na Denmark Street… Potrzebni jak najszybciej sanitariusze z noszami…
Pielęgniarz opuszcza gazetę. Nie wydaje się poruszony. Do jego wąsów przykleił się okruszek ciasta.
– Tam umiera człowiek – powtarza Dean. – Nie słyszy pan?
– Oczywiście, że pana słyszę. Krzyczy pan.
– To niech pan wyśle pomoc! To przecież placówka opieki zdrowotnej, tak?
Pielęgniarz głośno pociąga nosem.
– Wypłacał pan sporą sumę pieniędzy z banku tuż przed spotkaniem z tym „doktorem Hopkinsem”, prawda?
– Owszem. Pięćdziesiąt funtów. A co?
Pielęgniarz strzepuje okruszek z klapy marynarki.
– Nadal ma pan te pieniądze?
– Mam je tutaj. – Dean sięga do kieszeni po portfel.
Portfela nie ma. Musi być. Sprawdza inną kieszeń. Obok przejeżdża skrzypiący wózek. Jakiś dzieciak gapi się na niego wytrzeszczonymi oczami.
– Cholera… Musiał mi wypaść po drodze, kiedy biegłem…
– Przykro mi, skroili pana.
Dean przypomina sobie, jak mężczyzna niemal upadł mu na pierś… Nie. Nie. To naprawdę był atak serca. On ledwo się trzymał na nogach. Jeszcze raz sprawdza kieszenie. Pieniędzy nadal nie ma.
– Wiem, że to żadne pocieszenie, ale jest pan już piątą osobą od listopada. Wieść się rozniosła. Żaden szpital ani przychodnia w centrum Londynu nie wyśle już noszy dla żadnego doktora Hopkinsa. Strata czasu. Nigdy nikogo nie zastają na miejscu.
– Ale… – Dean czuje mdłości. – Ale…
– Pewnie chce pan powiedzieć, że nie wyglądali na kieszonkowców?
Właśnie to Dean zamierza zrobić.
– Ale skąd wiedzieli, że mam przy sobie pieniądze?
Myśli intensywnie. Bank.
– Obserwowali mnie, jak wypłacam. A potem za mną poszli.
Portier gryzie bułkę z kiełbasą.
– Strzał w dziesiątkę, Sherlocku.
– Ale… większość tych pieniędzy była na mój bas i… – Dean przypomina sobie o pani Nevitt. – Cholera. Reszta była na czynsz. Z czego go zapłacę?
– Może pan złożyć zawiadomienie w komisariacie, ale nie liczyłbym na cud. Jeśli chodzi o prawo i porządek, Soho otoczone jest tablicami: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”.
– Właścicielka mojego mieszkania to faszystka. Wywali mnie na zbity pysk.
Portier siorbie herbatę.
– Niech jej pan powie, że chciał być pan dobrym samarytaninem. Może się zlituje. Kto wie?
***
Pani Nevitt siedzi przy wysokim oknie. W salonie pachnie wilgocią i smalcem. Kominek wygląda na zabity deskami. Na sekretarzyku leży otwarta księga rachunkowa właścicielki. W jej rękach podzwaniają i stukają druty z robótką. Pod sufitem wisi żyrandol, nigdy niezapalany. Barwne kwiaty na tapetach wyblakły i pociemniały, zmieniając się w ponure zielsko. Na ścianie, w błyszczących złoconych ramach, wiszą trzy fotografie zmarłych mężów pani Nevitt.
– Dzień dobry pani.
– Dla kogo dobry, dla tego dobry, panie Moss.
– Tak, cóż, uhm… – Deanowi zaschło w gardle. – Okradziono mnie.
Druty zastygają w bezruchu.
– Co za pech.
– Fatalny. Wypłaciłem pieniądze na czynsz, ale obrobiło mnie dwóch kieszonkowców, na Denmark Street. Musieli widzieć, jak realizuję w banku czek, i szli za mną ulicą. Rozbój w biały dzień. Całkiem dosłownie.
– Ojoj. Co za pech.
Jest przekonana, że zmyślam, myśli Dean.
– Tym większa szkoda, że nie zagrzał pan miejsca w Bretton’s Royal Printers. Praca w drukarni to solidne zajęcie. A w Mayfair, porządnej dzielnicy, nie ma „kieszonkowców”.
W Bretton’s musiałem im obciągać na etacie, myśli Dean.
– Tak, ale już mówiłem, w Bretton’s nie wyszło.
– To oczywiście nie moja sprawa. Mnie interesuje czynsz. Mam rozumieć, że potrzebuje pan więcej czasu na zapłatę?
Dean odrobinę się uspokaja.
– Naprawdę, byłbym pani bardzo wdzięczny…
Pani Nevitt zaciska usta i rozszerza nozdrza.
– Zatem w drodze wyjątku, tylko tym razem, przesunę panu termin uiszczenia czynszu…
– Dziękuję pani bardzo. Proszę mi wierzyć, że…
– …do godziny drugiej. Proszę bardzo, potrafię iść na ustępstwa.
Czy ona sobie kpi?
– Do drugiej… dzisiaj?
– Mnóstwo czasu, żeby pójść do banku i z powrotem. Tylko tym razem proszę nie machać pieniędzmi na ulicy.
Dean czuje fale gorąca, zimna i mdłości.
– Na koncie mam już zero, ale coś mi wpłynie w poniedziałek. Ureguluję wtedy całość.
Właścicielka pociąga za sznurek zwisający z sufitu. Z sekretarzyka wyjmuje kartkę z napisem: „Wynajmę pokój zainteresowanym (oprócz czarnych i Irlandczyków)”.
– Nie, proszę tego nie robić. Nie ma potrzeby.
Właścicielka umieszcza kartkę w oknie.
– A gdzie mam dzisiaj spać?
– Gdzie tylko ma pan ochotę. Ale już nie tutaj.
Najpierw pieniądze, teraz pokój.
– Proszę o zwrot depozytu.
– Najemcy, którzy nie regulują należności, tracą prawo do zwrotu depozytu. Regulamin wisi na każdych drzwiach. Nie jestem panu winna ani pensa.
– To moje pieniądze, pani Nevitt.
– Umowa, którą pan podpisał, mówi co innego.
– Znajdzie pani nowego lokatora do wtorku czy środy. Najpóźniej. Nie może pani przywłaszczać sobie mojego depozytu. To kradzież.
Pani Nevitt wraca do przerwanej robótki.
– Wie pan, od razu wyczułam w panu prostaka, cockneya. Ale powiedziałam sobie: „Daj młodemu człowiekowi szansę. Drukarnia Jej Królewskiej Mości przecież dostrzegła w nim potencjał”. Zatem dałam panu szansę. I co? Rzucił pan drukarnię dla jakiegoś „zespołu pop”. Zapuścił pan włosy jak dziewczyna. Wydał pan wszystkie pieniądze na gitary i na Bóg wie co jeszcze. I nie odłożył nic na czarną godzinę. A teraz jeszcze zarzuca mi pan kradzież. Mam nauczkę, że nie zaufałam intuicji. Słoma zawsze wyjdzie z butów. Aa, jest pan Harris… – W drzwiach salonu pojawia się mieszkający u niej goryl, były żołnierz. – Ten… – właścicielka spogląda na Deana – …człowiek nas opuszcza. Niezwłocznie.
– Klucze – rzuca do Deana pan Harris. – Oba.
– A mój sprzęt? Jego też pani sobie przywłaszcza, tak?
– Niech pan zabiera swój „sprzęt” – mówi pani Nevitt – i żegnam. Wszystko, czego do drugiej nie uprzątnie pan z pokoju, o trzeciej będzie już w sklepie Armii Zbawienia. Może pan odejść.
– Rany, Boże jedyny – burczy Dean. – Żebyś zdechła.
Pani Nevitt nie zwraca na niego uwagi. Jej druty znowu stukają i pobrzękują. Pan Harris mocno chwyta Deana z tyłu za kołnierz i wyprowadza z salonu.
Dean prawie nie może oddychać.
– Dusisz mnie, głąbie!
Były sierżant wypycha go na korytarz.
– Na górę do pokoju, pakuj się i zjeżdżaj. Bo zobaczysz, co jeszcze ci zrobię, pedziu lewy. Praca cię brzydzi, co?
***
Przynajmniej nadal mam pracę. Dean ubija kawę w metalowej kolbie ekspresu, umieszcza ją pod dyszą, przekręca, aż zaskoczy, i pociąga wajchę w dół. Z ekspresu „Gaggia” strzela para. Ósma godzina zmiany Deana okropnie się dłuży. Bolą go siniaki po upadku na Denmark Street. Wieczór jest mroźny, ale wnętrze kawiarni na rogu D’Arblay i Brewer Street ciepłe, jasne i pełne gwaru. Studenci i nastolatkowie z przedmieść rozmawiają, flirtują, toczą spory. Modsi spotykają się tutaj, zanim pójdą do klubów na wciąganie narkotyków i tańce. Eleganccy i zadbani starsi mężczyźni mierzą wzrokiem gładkoskórą młodzież w potrzebie sponsora. Mniej zadbani starsi mężczyźni zatrzymują się na kawę przed wizytą w kinach porno albo burdelach. Siedzi tu pewnie jakaś setka ludzi, myśli Dean, a każdy z nich ma dziś w nocy gdzie spać. Odkąd zaczął zmianę, ma nadzieję, że może wpadnie jakiś znajomy, który jest mu winien przysługę, żeby mógł wyżebrać u niego przekimanie się na kanapie. Z szafy grającej leci głośno „19th Nervous Breakdown” Rolling Stonesów. Dean kiedyś rozpracował chwyty tej piosenki razem z Kennym Yearwoodem, dawno temu, w czasach The Gravediggers, kiedy wszystko było prostsze. Z dyszy gaggii ścieka kawa, napełniając filiżankę w dwóch trzecich. Dean odłącza kolbę, wyrzuca fusy do pojemnika. Pan Craxi przechodzi obok z tacą brudnych talerzy. Poproś go o wcześniejszą wypłatę, powtarza w myślach Dean pięćdziesiąty raz, nie masz wyboru.
– Przepraszam, proszę pana, czy mógłbym…?
Pan Craxi nie zwraca na niego uwagi.
– Pru, przetrze kontuar od przód. Bo aż disonore, wstyd!
Teraz pan Craxi przeciska się z powrotem w drugą stronę, odsłaniając widok na klienta, który siedzi za kontuarem między dozownikiem z zimnym mlekiem a ekspresem do kawy. Mężczyzna w typie mola książkowego ma około trzydziestki, łysieje, ubrany jest w marynarkę w pepitkę i ma modne kwadratowe okulary z niebieskimi szkłami. Pewnie homo, ale w Soho nigdy nie ma pewności.
Klient podnosi wzrok znad czasopisma „Record Weekly” i bez skrępowania odpowiada na spojrzenie Deana. Marszczy brwi, jakby usiłował przypomnieć sobie, skąd go zna. Gdyby byli w pubie, Dean zapytałby: „Co się pan tak gapi?”. Tutaj odwraca wzrok i opłukuje kolbę pod zimną wodą, czując na sobie spojrzenie klienta. Może myśli, że mi się podoba.
Zjawia się Sharon, przynosząc kartkę z nowym zamówieniem.
– Dwa razy espresso i dwie cole na dziewiątkę.
– Dwa espresso, dwie cole, na dziewiątkę. Się robi.
Dean odwraca się do gaggii, włącza przycisk i na kawę spływa mleczna piana.
Sharon obchodzi kontuar i staje po stronie Deana, żeby napełnić cukiernicę.
– Przykro mi, że nie mogę cię przekimać u siebie na podłodze, naprawdę.
– Nie ma sprawy. – Dean posypuje cappuccino odrobiną kakao i stawia je na kontuarze dla Pru. – Bałem się ciebie zapytać, serio.
– Moja gospodyni to agentka KGB i matka przełożona w jednej osobie. Gdybym spróbowała cię przemycić, oznajmiłaby: „To przyzwoity dom, a nie burdel!” i wyrzuciłaby mnie na bruk.
Dean napełnia kolbę kawą na espresso.
– Rozumiem. Nie ma sprawy.
– Ale nie będziesz chyba spał pod mostem, prawda?
– Niee, pewnie, że nie. Mam kumpli, zadzwonię do nich.
Sharon się uśmiecha.
– W takim razie… – wdzięczy się, kołysząc biodrami – …cieszę się, że mnie pierwszą zapytałeś. Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić, po prostu powiedz.
Deana nie kręci ta słodka, ale przysadzista, pyzata dziewczyna z małymi, wąsko rozstawionymi oczami… ale w miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone.
– Pożyczyłabyś mi forsę do poniedziałku? Tylko do wypłaty?
Sharon się waha.
– A opłaci mi się?
O, ty flirciaro. Dean uśmiecha się swoim krzywym uśmieszkiem. Otwiera butelkę coli.
– Kiedy tylko stanę na nogi, zachwycę cię z procentem.
Sharon promienieje, a Dean niemal czuje wyrzuty sumienia, bo takie to łatwe.
– Chyba mam jakieś pieniądze w torebce. Tylko pamiętaj o mnie, kiedy jako gwiazda pop będziesz już spał na forsie.
– Piętnastka dalej czeka! – krzyczy pan Craxi swoim akcentem trochę z Sycylii, trochę z robotniczego Londynu. – Trzy czekolady na gorąco! Z piankami! Ruszcie się!
– Trzy czekolady na gorąco! – powtarza głośno Dean.
Sharon odchodzi z cukiernicą. Zjawia się Pru, żeby zanieść cappuccino na ósemkę, więc Dean nadziewa kartkę z zamówieniem na szpikulec, na którym karteczki sięgają już dwóch trzecich wysokości. Pan Craxi powinien być zadowolony. Niech mnie drzwi ścisną, jeśli nie jest. Dean zaczyna przygotowywać espresso dla dziewiątki. Po Stonesach z szafy grającej płynie „Sunshine Superman” Donovana. Z gaggii z sykiem strzela para. Dean zastanawia się, ile forsy się uzbiera w torebce Sharon. Na pewno nie dość na hotel. Jest jeszcze YMCA na Tottenham Court Road, ale nie wiadomo, czy będą mieli wolne łóżko. Zanim tam dotrze, będzie już wpół do jedenastej. Po raz kolejny przebiega w myślach listę znajomych z Londynu, którzy (a) mogliby mu pomóc i (b) mają telefon. Metro przestaje kursować koło północy, więc jeśli Dean ze swoim basem i plecakiem zjawi się u kogoś pod drzwiami w Brixton czy Hammersmith i pocałuje klamkę, utknie tam na całą noc. Bierze nawet pod uwagę starych kumpli z Battleship Potemkin, ale podejrzewa, że spalił za sobą mosty.
Dean spogląda na klienta w niebieskich okularach. Mężczyzna zamienił „Record Weekly” na książkę, Na dnie w Paryżu i w Londynie. Dean zastanawia się, czy facet jest beatnikiem. W akademii sztuki kilku chłopaków pozowało na beatników. Palili gauloisesy, rozmawiali o egzystencjalizmie i chodzili z francuskimi gazetami pod pachą.
– Ej, Clapton. – Pru ma dar do przezwisk. – Czekasz, aż te czekolady na gorąco same się zrobią, czy jak?
– Clapton gra na prowadzącej – wyjaśnia Dean po raz setny. – Ja jestem basistą. – Dostrzega, że Pru wydaje się z siebie zadowolona.
***
Niewielkie podwórko za kuchnią Etny jest jak studnia grubo pokryta sadzą i pełna mgły, mieszczą się tam tylko kosze na śmieci i niewiele więcej. Dean patrzy, jak szczur wspina się po rurze ku ciemnemu kwadratowi nieba zasnutego wieczorną chmurą. Zaciąga się ostatnim sztachem dymu z ostatniego dunhilla. Minęła już dziesiąta, zmiana jego i Sharon dobiegła końca. Sharon pojechała do domu, ale zdążyła pożyczyć Deanowi osiem szylingów. Jeśli nic innego nie wypali, będzie na pociąg do Gravesend. Przez drzwi do kuchni Dean słyszy, jak pan Craxi rozmawia po włosku z najnowszym bratankiem, który przybył z Sycylii. Pan Craxi prawie nie mówi po angielsku, ale angielski nie jest potrzebny, żeby warzyć kadzie sosu bolońskiego, którego chochla wylana na talerz spaghetti jest jedynym daniem, jakie serwuje Etna.
Zjawia się pan Craxi.
– Chciał rozmawiać, Moss.
Dean gasi papierosa na wyłożonym cegłami podwórku. Szef piorunuje go wzrokiem. Cholera. Dean podnosi niedopałek.
– Przepraszam.
– Śpieszy mi się.
– Czy mógłbym dzisiaj dostać wypłatę?
Pan Craxi upewnia się, czy dobrze usłyszał.
– Dostać wypłatę? Dzisiaj?
– Tak. Wypłatę. Dzisiaj. Teraz. Bardzo proszę.
Pan Craxi wpatruje się w niego z niedowierzaniem.
– Płacam w poniedziałek.
– Tak, ale, jak już wcześniej mówiłem, okradli mnie.
Życie w Londynie zrobiło z pana Craksiego człowieka podejrzliwego. A może już się taki urodził.
– Pech. Ale zawsze płacam w poniedziałek.
– Nie prosiłbym pana, gdybym nie był w desperacji. Nie mogłem uregulować czynszu, więc gospodyni mnie wyrzuciła. Właśnie dlatego w szafce personelu stoją mój plecak i gitara.
– Aa. Myślałem, że jedzie na wakacje.
Dean udaje uśmiech, na wypadek gdyby to był żart.
– Chciałbym. Ale niee. I naprawdę potrzebna mi dziś wypłata. Może na pokój w YMCA.
Pan Craxi się namyśla.
– Wpadł w gówno, Moss. Ale jego gówno, jego dupa. Zawsze płacam w poniedziałek.
– Mógłby mi pan pożyczyć chociaż dwa funty? Proszę?
– Ma gitara. Idzie do lombard.
Serce z kamienia. Nie dobijesz się, myśli Dean.
– Po pierwsze, nie spłaciłem jeszcze ostatniej raty, więc gitara nie jest moja, żebym mógł ją sprzedać. Złodzieje ukradli mi właśnie pieniądze na ratę.
– Ale mówi, że były na czynsz.
– Część była na czynsz. Większość na gitarę. Po drugie, jest już po dziesiątej w piątek wieczorem i lombardy są zamknięte.
– Nie jestem bank. Płacam w poniedziałek. Koniec.
– Jak mam tu przyjść w poniedziałek, skoro dostanę obustronnego zapalenia płuc od spania cały weekend na ławce w Hyde Parku?
Panu Craksiemu drga policzek.
– Nie ma go tu w poniedziałek, okej. Nie płacam, chuj. Tylko wymówienie. Jasne?
– Co za różnica, czy mi pan da wypłatę teraz, czy w poniedziałek? Przecież, kurczę, nawet nie pracuję w weekend!
Pan Craxi zakłada ręce na piersi.
– Moss, zwolniony.
– No nie, do kurwy nędzy! Nie może mi pan tego robić!
Gruby palec stuka Deana w splot słoneczny.
– Mogę. Robię. Idzie stąd.
– Nie. – Najpierw pieniądze, potem chata, a teraz praca. – Nie. Nie. – Dean odpędza od siebie palec Craksiego. – Jest mi pan winien za pięć dni pracy.
– Udowodni. Poda do sądu. Weźmie prawnik.
Dean zapomina, że ma pięć stóp siedem cali, a nie sześć stóp pięć cali, i krzyczy Craksiemu w twarz:
– WISISZ MI ZA PIĘĆ DNI PRACY, MENDO ZŁODZIEJSKA!
– Aa, sí, sí. Wiszę. Masz, płacam, co wiszę.
Potężny cios pięścią rozpłaszcza żołądek Deana. Dean zgina się wpół i w szoku ląduje na plecach, z trudem łapiąc oddech. To dzisiaj drugi raz. Gdzieś szczeka pies. Dean podnosi się, ale Craksiego już nie ma, a w drzwiach kuchni zjawiają się dwaj sycylijscy bratankowie. Jeden trzyma fendera Deana, drugi jego plecak. Siłą wyprowadzają Deana przez kawiarnię. The Kinks z szafy grającej śpiewają „Sunny Afternoon”. Dean tylko raz odwraca się przez ramię. Craxi, z założonymi rękami, patrzy groźnie zza kasy.
Dean pokazuje byłemu szefowi środkowy palec.
W odpowiedzi Craxi podrzyna dłonią gardło.
***
Dean stoi na D’Arblay Street i nie ma dokąd pójść. Rozważa, co by się stało, gdyby rzucił cegłą w okno kawiarni. Cela na komisariacie od razu rozwiązałaby problemy lokalowe, ale patrząc perspektywicznie, bycie notowanym niespecjalnie mu pomoże. Wchodzi do budki telefonicznej na rogu ulicy. Wnętrze jest powyklejane ulotkami z imionami dziewczyn i numerami telefonów. Dean opiera fendera tuż przy nodze, a postawionym plecakiem przytrzymuje uchylone drzwi. Wyjmuje sześciopensówkę i wertuje czarny notes. Przeniósł się do Bristolu… Ciągle mu wiszę piątaka… Wyjechał… Znajduje numer Roda Dempseya. Nie zna go dobrze, ale Rod też jest z Gravesend. Miesiąc temu otworzył na Camden sklep ze skórzanymi kurtkami i akcesoriami dla motocyklistów. Dean wykręca numer, ale nikt nie odpowiada.
Co teraz?
Wychodzi z budki telefonicznej. Zamarzająca mgła rozmywa krawędzie, zaciera twarze przechodniów, rozmazuje neonowe litery – girls! girls! girls! – i wypełnia płuca. Dean ma piętnaście szylingów i trzy pensy oraz dwa sposoby na ich wydanie. Może pójść D’Arblay Street do Charing Cross Road, wsiąść w autobus do dworca London Bridge i złapać pociąg do Gravesend, obudzić Raya, Shirl i ich synka, przyznać się, że ciężko zarobione przez Raya pięćdziesiąt funtów – o których nie wie Shirl – ukradli mu dziesięć minut po tym, jak zrealizował w banku czek, i poprosić, żeby przenocowali go na kanapie. Ale nie może u nich zostać na zawsze.
A jutro? Wprowadzić się z powrotem do babci i Billa? W wieku dwudziestu trzech lat? Za kilka dni zwróci fendera do sklepu muzycznego Selmer’s i będzie błagał o częściowy zwrot tego, co już zapłacił. Po odjęciu za fakt, że gitara przestała być nowa. Zawodowy muzyk Dean Moss niech spoczywa w pokoju. Oczywiście Harry Moffat się dowie. I umrze ze śmiechu.
Albo też… Dean spogląda ku Brewer Street, gdzie są kluby, światła, ludzie, kabiny peep-show, salony gier, puby… Zaryzykuję ostatni raz. W Coach and Horses może siedzieć Goof. Nick Woo zwykle w piątki bywa w Mandrake. Al przesiaduje w Bunjie’s na Litchfield Street. Może pozwoli mu przekimać na podłodze do poniedziałku. Jutro poszuka nowej pracy w jakiejś kawiarni. Najlepiej gdzieś dalej od Etny. Mogę jeść chleb z marmite’em, aż znowu dostanę jakąś wypłatę.
Ale… Co, jeśli fortuna sprzyja roztropnym? A jeśli ostatni raz zaryzykuje, wyda forsę na bilet do klubu, zacznie zagadywać do jakiejś bogatej panny z własnym mieszkaniem, która potem się zmyje, kiedy Dean pójdzie do kibla? Już się tak zdarzało… Albo jeśli bramkarz wyrzuci go, naprutego na oblodzony, zarzygany chodnik o trzeciej nad ranem, kiedy właśnie przepuścił pieniądze na bilet? Wtedy do Gravesend dostanie się już jedynie na nogach. Po drugiej stronie ulicy jakiś żul w świetle witryny pralni grzebie w przesypującym się koszu na śmieci. Może on też kiedyś ten ostatni raz zaryzykował?
Dean pyta głośno sam siebie:
– A jeśli moje piosenki rzeczywiście są do niczego i tragiczne?
A jeśli tylko sam siebie oszukuję, że umiem grać?
Musi podjąć decyzję. Jeszcze raz wyjmuje sześciopensówkę.
Jeżeli wypadnie królowa – D’Arblay Street i Gravesend.
Jeżeli reszka – Brewer Street, Soho i muzyka.
Dean podrzuca monetę…
***
– Przepraszam, Dean Moss?
Pieniądz wpada do rynsztoka i gdzieś znika. Moje sześć pensów! Dean odwraca się i widzi ewentualnego homobeatnika, który siedział w Etnie. Beatnik nosi na głowie futrzaną czapkę jak rosyjski szpieg, chociaż akcent ma amerykański.
– Rany, przepraszam, przeze mnie zgubiłeś monetę…
– Owszem, raczej.
– Zaraz, o tutaj jest, patrz… – Nieznajomy schyla się i wydobywa sześciopensówkę Deana ze szczeliny rynsztoka. – Bardzo proszę.
Dean chowa ją do kieszeni.
– A pan kim jest?
– Nazywam się Levon Frankland. Poznaliśmy się w sierpniu, za kulisami Brighton Odeon. Na Przeglądzie Przyszłych Gwiazd. Byłem menadżerem Great Apes. A przynajmniej tak mi się wydawało. Ty byłeś w Battleship Potemkin. Graliście „Dirty River”. Świetny kawałek.
Dean ostrożnie podchodzi do pochwał, szczególnie z ust ewentualnego ciepłego. Z drugiej strony ten ciepły jest menadżerem artystów, a ostatnio Deanowi bardzo brakuje jakichkolwiek pochwał, na dowolny temat.
– Ja napisałem „Dirty River”. To mój kawałek.
– Tak się domyślam. Rozumiem też, że się rozstałeś z Potemkinami.
Czubek nosa Deana jest lodowaty.
– Wywalili mnie. Za „rewizjonizm”.
Levon Frankland się śmieje, wypuszczając z ust na mróz kłęby pary.
– Przynajmniej wreszcie coś innego niż „różnice artystyczne”.
– Napisali kawałek o przewodniczącym Mao, a ja stwierdziłem, że był do dupy. Refren szedł: „Przewodniczący Mao, Mao, Mao, twa czerwona flaga to nie święta krowa”. Przysięgam, że tak to szło.
– Lepiej sobie poradzisz bez nich. – Frankland wyjmuje paczkę rothmansów i częstuje Deana.
– Bez nich to jestem spłukany. – Zgrabiałymi palcami Dean bierze papierosa. – Spłukany i po szyję w gównie.
Frankland podaje Deanowi ogień, eleganckie zippo, potem przypala sobie.
– Tak się złożyło, że wszystko słyszałem… – Wskazuje głową w stronę Etny. – Nie masz gdzie spać, tak?
Mija ich marszem pluton modsów w pełnym rynsztunku na piątkową noc. Dean zgaduje, że wciągnęli po kresce i idą do Marquee.
– Zgadza się. Nie mam.
– Złożę ci pewną propozycję – oznajmia Frankland.
Deana przeszywa dreszcz.
– Tak? A jaką?
– W klubie 2i’s jest dziś koncert pewnej grupy. Chciałbym poznać twoją opinię jako muzyka na temat jej potencjału. Jeśli ze mną pójdziesz, będziesz mógł się przespać na kanapie. Mam mieszkanie w Bayswater. Ritz to nie jest, ale u mnie będzie cieplej niż pod Waterloo Bridge.
– Już nie jesteś menadżerem Great Apes?
– Już nie. Różnice artystyczne. Teraz jestem… – gdzieś obok na chodniku rozbija się szklanka i słyszą salwę demonicznego śmiechu – …łowcą młodych talentów.
Dean czuje pokusę. Będzie ciepło i sucho. Jutro wyżebrze od niego jakieś śniadanie, będzie mógł się umyć i uważniej przejrzeć czarny notes. Frankland musi mieć telefon. Pytanie, czy przy tym kole ratunkowym nie wisi czasem metka z ceną.
– Gdybyś u mnie na kanapie czuł się zagrożony… – Levon ma rozbawioną minę – …możesz spać w łazience. Jest zamykana.
Czyli jest homo, uświadamia sobie Dean, i wie, że się zorientowałem… ale jeśli on się tym nie martwi, czemu ja miałbym się przejmować?
– Na kanapie będzie super.
***
W zatęchłej piwnicy kawiarni 2i’s przy Old Compton Street 59 jest gorąco i ciemno jak w dupie. Nad niską scenką z desek i skrzynek na mleko wiszą dwie nagie żarówki. Po ścianach spływa wilgoć, sufit się poci. A przecież zaledwie pięć lat temu 2i’s było jednym z najmodniejszych miejsc w Soho, w których grali młodzi artyści. To właśnie tutaj zaczynali karierę Cliff Richard, Hank Marvin, Tommy Steele i Adam Faith. Dzisiaj na scenie staje Blues Cadillac Archiego Kinnocka – Archie Kinnock na wokalu i gitarze rytmicznej; Larry Ratner na basie; perkusista w kamizelce z mnóstwem kieszonek, za dużo ich na scenę; i wysoki, chudy gitarzysta o dzikim wyglądzie, z różową cerą, rudymi włosami i wąsko rozstawionymi oczami. Jego fioletowa marynarka faluje, a włosy zwieszają się nad gryfem. Zespół gra stary hit Archiego Kinnocka „Lonely As Hell”. Już po chwili Dean widzi, że nie jedno, a dwa koła Blues Cadillaca się obluzowują. Archie Kinnock jest pijany albo upalony, albo jedno i drugie. Bluesowo jęczy do mikrofonu: I’m looo-ooonely as hell, babe, looo-ooonely as hell – ale kaleczy partie gitarowe. Jego chórki You’re looo-ooonely as well, babe, you’re looo-ooonely as well nie trzymają tonacji, nie brzmi to dobrze. W środku piosenki warczy na bębniarza: „Za wolno!”. Perkusista patrzy spode łba. Gitarzysta rozpoczyna solówkę, podtrzymuje jęczącą, wibrującą nutę przez trzy takty, a w końcu przechodzi do starego jak świat riffu. Archie Kinnock z powrotem podejmuje swoją partię rytmiczną, trzymając się podkładu E-A-G, a tymczasem gitarzysta prowadzący gra melodię i czarująco ją odwraca. Drugie solo robi na Deanie jeszcze większe wrażenie niż pierwsze. Ludzie wyciągają szyje, żeby patrzeć, jak palce gitarzysty prowadzącego suną, szarpią, ściskają, ciągną, skaczą i uderzają po całej długości gryfu.
Jak mu się to udaje?
***
Po „I’m Your Hoochie Coochie Man” Muddy’ego Watersa zespół serwuje pomniejszy przebój Archiego Kinnocka „Magic Carpet Ride”, a zaraz potem płynnie przechodzi do „Green Onions” Bookera T. and the MGs. Gitarzysta i bębniarz grają z coraz większą werwą, za to stare wygi, Kinnock i Ratner, ciągną grupę w dół. Lider zespołu kończy pierwszy set, pozdrawiając te kilkadziesiąt osób publiczności, jakby były szalejącym tłumem w Royal Albert Hall.
– Halo, Londyn! Nazywam się Archie Kinnock. Powróciłem! Niedługo zagramy część drugą, okej?
The Blues Cadillac znikają w zapadłym bunkrze z boku sceny klubu 2i’s. „I Feel Free” Cream zawodzi z lichych głośniczków, a połowa publiczności idzie na górę, żeby kupić colę, sok pomarańczowy i kawę.
– I jak? – pyta Frankland Deana.
– Przyprowadziłeś mnie tu, żebym zobaczył gitarzystę, prawda?
– Zgadza się.
– Niezły jest.
Mina Levona wyraża pytanie: „Tylko tyle?”.
– Kurde, jest niesamowity. Kto to?
– Nazywa się Jasper de Zoet.
– Rany, w moich stronach nie miałby życia za takie nazwisko.
– Ojciec Holender, matka Angielka. Jest w Anglii od półtora miesiąca, dopiero się tu odnajduje. Może trochę burbona do tej coli?
Dean wyciąga do Levona butelkę ze swoim napojem i dostaje solidny chlust.
– Dzięki! Marnuje swój talent u Archiego Kinnocka.
– Jest jak ty w Battleship Potemkin.
– A kto gra na bębnach? Też jest niezły.
– Peter Griffin. „Griff”. Z Yorkshire. Nabierał szlifów w kręgach jazzowych na północy, grał w Wally Whitby Ensemble.
– U Wally’ego Whitby’ego, tego jazzowego trębacza?
– Tego samego. – Levon pociąga z piersiówki.
– A czy Jasper de Coś-Tam pisze równie dobrze, jak gra? – pyta Dean.
– Podobno. Ale Archie nie pozwala mu wykonywać własnych kawałków.
Dean czuje ukłucie zazdrości.
– Zdolna bestia.
Levon ociera błyszczące czoło brudną chusteczką.
– Owszem. Ale ma też pewien problem. Jest zbyt oryginalny, żeby wpasować się w już istniejącą grupę, jak Blues Cadillac Archiego Kinnocka, a z drugiej strony nie ma tego czegoś na występy solo. Potrzebuje starannie dobranego zespołu równie utalentowanych muzyków, którzy będą motywować i inspirować jego, a on ich.
– Jaki zespół masz na myśli?
– Jeszcze taki nie istnieje. Ale mam wrażenie, że właśnie patrzę na basistę.
Dean parska śmiechem.
– Jasne.
– Mówię poważnie. Dobieram zespół. I jestem coraz bardziej przekonany, że ty, Jasper i Griff możecie mieć magiczną chemię.
– Żartujesz, prawda?
– Wyglądam, jakbym żartował?
– Nie, ale… A oni co powiedzieli?
– Jeszcze z nimi nie rozmawiałem. Z tej układanki ty, Dean, jesteś pierwszy. Niewielu basistów będzie dla Griffa wystarczająco czuło rytm, a dla Jaspera okaże się wystarczająco twórczych.
Dean idzie za ciosem.
– I ty będziesz menadżerem?
– Ma się rozumieć.
– Ale Jasper i Griff już grają w zespole.
– Blues Cadillac to nie zespół. To zdychający pies. Należałoby mu skrócić cierpienia.
Na kark Deana spada kropla wilgoci z sufitu.
– Ich menadżer byłby innego zdania.
– Były menadżer Archiego uciekł ze skarbonką, więc to Larry Ratner kieruje zespołem. Niestety taki z niego menadżer jak ze mnie lekkoatleta.
Dean bierze łyk burbonu z colą.
– Czyli składasz mi ofertę?
– Propozycję.
– Nie powinniśmy odbyć jakiejś próby, zanim… – Dean gryzie się w język, bo chciał powiedzieć „pójdziemy razem do łóżka” – …podejmiemy jakieś decyzje?
– Jasne, że tak. Tak się składa, że masz ze sobą swój bas, a publika jest rozgrzana. Ja tylko czekam na twój znak.
O czym on mówi?
– To koncert Archiego Kinnocka. On ma basistę. Nie możemy teraz organizować przesłuchania.
Levon zdejmuje niebieskie okulary i zaczyna przecierać szkła.
– Ale odpowiedź na pytanie: „Czy chciałbyś zagrać próbę z Jasperem i Griffem?” brzmi: „Tak”?
– No tak, chyba tak, ale…
– Wracam za kilka minut. – Frankland z powrotem zakłada okulary. – Mam spotkanie. Nie potrwa długo.
– Spotkanie? Teraz? Z kim?
– Z Mrocznymi Sztukami.
***
Czekając, aż Levon Frankland wróci, Dean staje w rogu, pilnując swojego basu i plecaka. Z głośników leci „Sha-La-La-La-Lee” Small Faces. Dean w myślach zauważa, że z tekstem mogliby się bardziej postarać, i wtedy słyszy znajomy głos:
– Mosser!
Dean wpatruje się w Kenny’ego Yearwooda, kolegę z akademii sztuki, chłopaka o orlim nosie, szeroko rozstawionych oczach i głupawym uśmiechu.
– Kenny!
– Czyli żyjesz. Rany, ale ci włosy urosły.
– Za to ty masz krótsze.
– Z powodu, który nazywają „zdobyciem posady”. Nie mogę powiedzieć, żebym za tym szalał. Byłeś w domu na święta? Nie widziałem cię w Captain Marlow.
– Taak, miałem grypę i siedziałem u babci. Nie dzwoniłem do nikogo z kumpli. – Przyznaj się raczej, że bałeś się z nimi spotkać.
– Dalej grasz w Battleship Potemkin? Słyszałem pogłoski, że EMI podpisało z wami kontrakt czy coś.
– Nie, nic z tego wyszło. Odszedłem z zespołu w październiku zeszłego roku.
– O. Ale świat się na nich nie kończy, co nie?
– Miejmy nadzieję.
– Czyli… z kim teraz grasz?
– Nie bar… uhm… no. Tak jakby. Zobaczymy.
Kenny czeka, aż Dean odpowie normalnie.
– Wszystko okej?
Dean uświadamia sobie, że powiedzenie prawdy będzie mniej wyczerpujące niż kłamstwo.
– Mam koszmarny dzień, szczerze mówiąc. Dziś rano mnie obrobili.
– Ja pierdolę, Mosser.
– Napadło mnie na ulicy sześciu kafarów. Parę ciosów ode mnie oberwali, ale zabrali pieniądze na czynsz – wszystkie, jakie miałem, tak naprawdę – więc właścicielka pokoju mnie wywaliła. A na dokładkę wylali mnie z pracy w kawiarni. Więc, jak sam widzisz, stary, jestem w niezłej dupie.
– To gdzie się teraz zatrzymasz?
– U kogoś na kanapie, do poniedziałku.
– A potem?
– Coś się znajdzie. Tylko nie mów nikomu w Gravesend, dobrze? Plotki się roznoszą, dowie się babcia, Bill i mój brat, i będą się martwić, więc…
– Jasne, jasne, ale słuchaj. Masz tu zaliczkę, aż staniesz na nogi. – Kenny wyjmuje portfel i wsuwa coś w kieszeń Deana. – To pięć funtów, a nie szybkie macanko.
Dean chce się zapaść pod ziemię.
– Stary, ja nie dlatego, nie po to mówiłem, żeby…
– Wiem. Wiem. Ale gdybyś był na moim miejscu, zrobiłbyś dla mnie to samo, tak?
Dean rozważa oddanie Kenny’emu pieniędzy. Przez całe trzy sekundy. Pięć funtów to jedzenie na dwa tygodnie.
– Jezu, Kenny, nie wiem, jak ci dziękować. Oddam ci całość.
– Wiem. Najpierw podpisz kontrakt na płytę.
– Nie zapomnę tego. Jak Boga kocham. Dzięki…
Nagle rozlegają się krzyki i wrzaski. Jakiś człowiek rzuca się do ucieczki przez tłum, rozpychając gości klubu na prawo i lewo. Kenny uskakuje w jedną stronę, Dean w drugą. To Larry Ratner, basista Blues Cadillaca. Biegnie ku schodom, a goni go Archie Kinnock, ale potyka się o futerał z gitarą Deana, który zsunął się na podłogę. Archie Kinnock niezgrabnie się potyka, przewraca i z hukiem wali głową w betonową podłogę. Ratner dociera do stromych schodów i wbiega na górę, przeskakując po dwa stopnie i przepychając się obok zdumionych stałych bywalców klubu. Archie Kinnock z rozkwaszonym nosem podnosi się z podłogi i ryczy w stronę schodów:
– Zobaczysz, kurde, wyrwę ci serce! Jak ty wyrwałeś moje!
Po czym chwiejnym krokiem wchodzi po schodach za członkiem swojego zespołu i również znika.
Wszyscy patrzą po sobie.
– Co to było? – pyta Kenny.
Dean redaguje w myślach groźbę Archiego i powierza ją pamięci: Wyrwę ci serce-serce-serce, jak ty wyrwałeś moje.
Zjawia się Levon Frankland.
– Jezu, widzieliście?
– Trudno było nie widzieć. Levon, to jest Kenny, kumpel z akademii sztuki. Graliśmy razem w zespole w latach wczesnej młodości.
– Miło mi, Kenny. Levon Frankland. Mam nadzieję, że obaj zdołaliście uciec przed huraganami Kinnock i Ratner.
– Taak – potwierdza Kenny. – Ledwo, ledwo. A o co im chodziło?
Frankland w przesadny sposób wzrusza ramionami.
– Znam tylko plotki i pogłoski, a kto by się tam przejmował plotkami.
– Plotki i pogłoski o czym? – dopytuje Dean.
– O Larrym Ratnerze, o żonie Archiego Kinnocka, o ich namiętnym romansie i o nieprawidłowościach finansowych.
Dean zaczyna rozumieć.
– Larry pukał żonę Archiego Kinnocka?
– Czy ktokolwiek może powiedzieć, że zna całą prawdę o świecie?
– I Archie Kinnock właśnie się dowiedział? – pyta Kenny. – Przed chwilą? W połowie występu?
Levon robi zamyśloną, poważną minę.
– To najpewniej wyjaśniałoby jego żądzę krwi. Jak myślicie?
Zanim Dean ma czas głębiej przeanalizować sprawę, mija ich Oscar Morton – wybrylantynowany, wielkooki menadżer klubu 2i’s. Kieruje się do zapadniętego bunkra.
– Kenny, mógłbyś popilnować przez moment plecaka Deana? – prosi Levon. – Dean i ja możemy się przydać.
– Uhm… jasne. – Kenny jest tak samo zdezorientowany jak Dean.
Menadżer prowadzi Deana za łokieć w ślad za Oscarem Mortonem.
– Dokąd idziemy? – pyta Dean.
– Za okazją.
– Jaką okazją?
– Która się właśnie nadarza.
***
W zapadłym bunkrze cuchnie kanalizacją. Oskar Morton przesłuchuje pozostałych członków Blues Cadillaca i nie zauważa, że Dean i Frankland wślizgują się do środka. Jasper de Zoet siedzi w fotelu z niskim oparciem, ze swoim stratocasterem na kolanach. Perkusista Griff jest wkurzony.
– I to na pierwszym lepszym drzewie. Odrzuciłem propozycję dwóch tygodni grania w Blackpool Winter Gardens, a oni teraz takie coś odpierdalają.
Menadżer 2i’s próbuje wydobyć jakąkolwiek informację z Jaspera de Zoeta.
– Wrócą?
– Trudno powiedzieć – odpowiada de Zoet obojętnym tonem. Ma akcent z wyższych sfer.
– Ale co się stało? – dopytuje Morton.
– Zadzwonił telefon. – Griff wskazuje ruchem głowy czarny aparat na kablu. – Kinnock odebrał. A potem tylko dobrą minutę słuchał i kiwał głową. Coraz bardziej czerwieniał na twarzy. Patrzył na Ratnera. Pomyślałem: „Oho, będzie się działo”, ale Ratner niczego nie zauważał. Zakładał nowe struny na gitarę. Kiedy ten, kto dzwonił, wszystko już powiedział, Kinnock się rozłączył bez słowa i tylko patrzył na Ratnera, który w końcu to zauważył i powiedział Kinnockowi, że wygląda, jakby się zesrał. Kinnock zapytał Ratnera, bardzo cicho: „Posuwasz Joy? I kupiliście razem mieszkanie za pieniądze zespołu?”.
– Kto to jest Joy? – pyta Oscar Morton. – Dziewczyna Archiego?
– Pani Joy Kinnock – odpowiada Griff. – Jego żona.
– No to nieźle – przyznaje Morton. – A co na to Larry?
– Nic – odpowiada Griff. – Więc Kinnock mówi: „Czyli to prawda”. A Ratner zaczął bełkotać, że czekali na odpowiedni moment, żeby mu powiedzieć, i że mieszkanie było inwestycją dla zespołu, i że człowiek nie wybiera, w kim się zakochuje. Kiedy wspomniał o miłości, Kinnock zaryczał jak Hulk i… resztę na sali już sami widzieliście. Gdyby Ratner nie siedział tuż przy drzwiach i nie uciekł, Kinnock pewnie by go zabił.
Oscar Morton pociera skronie.
– A kto dzwonił?
– Nie mam pojęcia – mówi Griff.
– Możecie zagrać drugi set tylko we dwóch?
– Pojebało cię? – odpowiada bębniarz.
– Elektryczny blues bez basu? – Jasper ma powątpiewającą minę. – Będzie brzmiał jednowymiarowo. I kto zagra na harmonijce?
– Ślepy Willie Johnson miał tylko sfatygowaną akustyczną – zauważa Oscar Morton. – Żadnych wzmacniaczy, żadnych bębnów, niczego.
– Jeśli mam sobie iść – mówi perkusista – najpierw mi zapłać.
– Miałem z Archiem umowę na dziewięćdziesiąt minut koncertu – odpowiada Oscar Morton. – Zagraliście trzydzieści. Dopóki nie dostanę półtorej godziny, nie jestem wam, kurwa, winny ani pensa.
– Panowie – odzywa się Levon. – Mam propozycję.
Oscar Morton się odwraca.
– A ty kto?
– Levon Frankland, Moonwhale Music. A to mój klient, znany basista Dean Moss. Niewykluczone, że spadamy wam z nieba.
Jestem jego klientem? – dziwi się Dean w myślach. Spadamy z nieba?
– Niby jak?
– Możemy rozwiązać wasz problem – wyjaśnia Levon. – Za tymi drzwiami czeka sto osób, które zaraz zaczną domagać się zwrotu pieniędzy za bilet. Zwrotu, panie Morton. Czynsze poszły w górę. Zbliżają się wydatki na święta. Naprawdę chce pan robić zwroty za sto biletów? Z drugiej strony, jeśli pan odmówi… – Levon się krzywi – …połowa z tej młodzieży nawciągała się koksu. Może się zrobić dość nieprzyjemnie. Mogą wybuchnąć burdy. Jaki to da sygnał władzom dzielnicy? Musi pan zorganizować nowy zespół. I to szybko.
– A pan, jak rozumiem, akurat ma taki zespół sprytnie ukryty w jelicie grubym? – pyta Griffin.
– Mamy wszyscy taki zespół przed sobą. – Levon wskazuje muzyków. – Jasper de Zoet, gitara i wokal; Peter „Griff” Griffin, perkusja; oraz… – klepie Deana w ramię – …przedstawiam Deana Mossa, muzyczny talent, bas, harmonijka, śpiew. Ma fendera, zagra.
Bębniarz patrzy na Deana spode łba.
– Zupełnym trafem masz przy sobie bas, kiedy akurat nam uciekł basista?
– Mam bas i cały swój dobytek. Kilka godzin temu musiałem w pośpiechu opuścić kwaterę.
Jasper do tej pory dziwnie zachowywał milczenie, ale teraz pyta Deana:
– A jesteś dobry?
– Lepszy niż Larry Ratner – odpowiada Dean.
– Dean jest świetny – mówi Levon. – Nie zajmuję się amatorami.
Perkusista zaciąga się papierosem.
– Umiesz śpiewać?
– Lepiej niż Archie Kinnock – odpowiada Dean.
– Wykastrowany osioł śpiewa lepiej od niego – zauważa Griff.
– Jakie znasz kawałki? – pyta Jasper.
– Uhm… Mógłbym zagrać „House of the Rising Sun”, „Johnny B. Goode”, „Chain Gang”. A wy je umiecie grać?
– Z zamkniętymi oczami – potwierdza Griff – i z palcem w dupie.
– To ja kieruję tym klubem – zaznacza Oscar Morton. – I jeśli tych trzech nigdy wcześniej razem nie grało, to skąd pewność, że dadzą radę?
– Stąd – odpowiada Levon – że Jasper to wirtuoz gitary, a Griff grał w Wally Whitby Ensamble. A Deana musisz przyjąć na wiarę.
Griff burczy pod nosem, ale nie brzmi, jakby był niezadowolony. Jasper nie mówi nie. Dean myśli: Nie mam nic do stracenia. Oscar Morton jest spocony, boli go brzuch i potrzebuje jeszcze jednego argumentu.
– Wiem, że w show-biznesie roi się od naciągaczy i oszustów – mówi Levon. – Obaj znamy ich aż za dużo. Ale ja taki nie jestem.
Właściciel 2i’s wzdycha.
– Żebym nie był rozczarowany.
– Nie będziesz żałował – przyrzeka Levon. – A piętnaście funtów to półdarmo. – Muzykom oznajmia: – Panowie, każdy dostanie cztery funty. Trzy funty prowizji dla mnie. Zgoda?
– Zaraz, chwila! – Oscar Morton jest oburzony. – Czternaście funtów? Za trzy nieznane twarze? Chyba sobie jaja robisz!
Levon wpatruje się w niego przez niekończącą się chwilę.
– Dean, źle odczytałem okoliczności. Wygląda na to, że pan Morton jednak nie szuka wyjścia z sytuacji. Chodźmy stąd, zanim pójdą w ruch stołki barowe.
– Spokojnie, spokojnie! – Morton przegrał ten pokerowy blef. – Nie powiedziałem, że w ogóle nic nie zapłacę. Ale nawet Archiemu Kinnockowi płaciłem dwanaście.
Levon wbija w niego spojrzenie zza swoich niebieskich okularów.
– O, ale przecież obaj wiemy, że Archie Kinnock miał dostać osiemnaście. Prawda?
Oscar Morton waha się zbyt długo i przegrywa.
Griff chmurzy czoło.
– Osiemnaście? Archie mówił, że dwanaście.
– Właśnie dlatego wszystko trzeba załatwiać na papierze – zauważa Levon. – Wszystko, co nie jest czarno na białym, jest de jure pisane moczem na śniegu.
Wchodzi spocony bramkarz.
– Zaczynają się burzyć, szefie.
Przez drzwi dobiegają rozgniewane okrzyki:
– Kurwa, gdzie ten zespół?! Osiem szylingów za cztery kawałki? Nabrali nas. Jaja sobie robią! Lecą w człona! Zwrot for-sy! Zwrot for-sy! Zwrot for-sy!
– Co robimy, szefie? – pyta bramkarz.
***
– Panie i panowie… – Oskar Morton nachyla się do mikrofonu. – Z powodu… – spięcie zwrotnej daje Deanowi kilka dodatkowych sekund na sprawdzenie kabli – …nieprzewidzianych okoliczności Archie Kinnock i jego Blues Cadillac nie zagrają dziś dla nas po przerwie… – Tłum gwiżdże i buczy. – Ale, ale, mamy za to dla was występ wyjątkowej grupy…
Dean stroi gitarę, jednocześnie sprawdzając poziomy wzmacniacza Ratnera. Jasper mówi mu:
– Wchodzimy z A-dur. Griff, na wejście daj shuffle tak jak The Animals.
Bębniarz kiwa głową. Dean robi minę „jestem w pełni gotów”. Zadowolony Levon staje z założonymi rękami. To nie ciebie rozszarpie tłum fanów Archiego Kinnocka, jeśli to spieprzymy, myśli Dean. Jasper rzuca do Oscara Mortona:
– Na twój znak.
– W klubie 2i’s przed wami, tylko na ten jeden wieczór… Przywitajcie brawami…
Dopiero teraz Dean zdaje sobie sprawę, że nie mają nazwy.
Po minie Levona widać, że myśli: Dobra, nazwa. Wymyśl nazwę.
Jasper zerka na Deana i pyta bezgłośnie: Masz jakiś pomysł?
Dean już ma na czubku języka… Co? „Kieszonkowców”? „Bezdomnych”? „Spłukanych”? „Desperatów”?
– Przywitajcie oklaskami – ryczy Oscar Morton. – The… Way… Out1!
Trzeciego dnia po zerwaniu Elf przyznała w duchu, że tym razem Bruce może już nie wrócić. Torturom nie było końca. Jego szczoteczka do zębów, każda piosenka o rozstaniu, nieważne jak ckliwa, nawet widok jego słoiczka z vegemitem w szafce, wystarczały, żeby od razu wybuchała szlochem. Nie wiedziała, gdzie Bruce jest, i to było nie do zniesienia, ale bała się też zadzwonić do znajomych i zapytać, czy go widzieli. Gdyby go nie widzieli, musiałaby tłumaczyć, dlaczego pyta. Gdyby go widzieli, tylko by się upokorzyła, a im byłoby niezręcznie ulegać jej usilnym prośbom, żeby opowiadali każdy bolesny szczegół.
Czwartego dnia poszła zapłacić rachunek za telefon, zanim jej go odłączą. Zatrzymała się na kawę w Etnie, gdzie wpadła na Andy’ego z Les Cousins. Jeszcze nawet zanim zapytał Elf o Bruce’a, wypaliła, że Bruce odwiedza rodzinę w Nottingham. Jej własne kłamstwo ją przeraziło. To żałosne, jak błyskawicznie z nowoczesnej dziewczyny, która nie da sobą pomiatać, zmieniła się w porzuconą roztrzęsioną byłą. „Byłą”. Czuła się jak Billy Holiday w „Don’t Explain”, tyle że nie otaczał jej tragiczny splendor uzależnienia od heroiny…
To wszystko tylko częściowo wyjaśniało, dlaczego Elf wsunęła teraz klucz w zamek drzwi własnego mieszkania cicho jak włamywacz. Bo jeśli – jeśli – Bruce wrócił, nie chciała go wystraszyć. Żeby nie uciekł. Głupie? Owszem. Irracjonalne? Owszem. Ale złamane serca nie są mądre ani logiczne.
Tego zwykłego dnia w lutym, w środku tygodnia, Elf bezszelestnie wemknęła się więc do mieszkania, modląc się, żeby Bruce był w domu…
***
…i oto stała jego walizka. A na niej leżały rzucone jego płaszcz, jego czapka, jego szalik. Elf usłyszała go w sypialni. Odetchnęła głęboko po raz pierwszy od czterech dni. Przytknęła jego szalik do twarzy i zaciągnęła się wełnianą wilgotną Brusowością. Wszystkie chude jak Twiggy fanki, które pojawiały się na koncertach Fletchera i Holloway, które wpatrywały się w Bruce’a, które mierzyły wzrokiem Elf, bardzo, bardzo, bardzo się myliły. Elf nie była dla Bruce’a kolejnym szczeblem kariery. On ją kochał. Zawołała:
– Wróciłam, Kangurku! – I czekała, aż Bruce odpowie: „Wombatku!” i wybiegnie, żeby ją pocałować.
Ale kiedy Bruce się pojawił, twarz miał kamienną. Z jego plecaka wystawała jakaś płyta.
– Myślałem, że dziś rano uczysz.
Elf nie zrozumiała.
– Klasa ma grypę… ale… cześć.
– Pomyślałem, że wpadnę po resztę rzeczy.
Elf uświadomiła sobie, że walizka przy drzwiach jest pełna rzeczy Bruce’a, ale nie takich, które przyniósł z powrotem, tylko tych, które zabierał.
– Przyszedłeś, kiedy mnie nie było.
– Stwierdziłem, że tak będzie lepiej.
– Gdzie nocowałeś? Okropnie się martwiłam.
– Ktoś mnie przenocował – odpowiada suchym tonem, jakby to nie była jej sprawa.
– Kto? – Elf nie mogła się powstrzymać. Gdyby przenocował go jakiś mężczyzna, wtedy Bruce, Australijczyk, powiedziałby raczej „kumpel”. – Jakaś dziewczyna?
Bruce westchnął jak cierpliwy dorosły.
– Po co to robisz?
Elf założyła ręce na piersi jak skrzywdzona kobieta.
– Co robię?
– Jesteś taka zaborcza. Dlatego mnie od siebie odepchnęłaś.
– Chcesz powiedzieć: „Będę robił, co mi się podoba, a jeśli będziesz narzekać, tylko potwierdzisz, że jesteś histeryczką?”.
Bruce zamknął oczy, jakby usiłował opanować pulsujący ból głowy.
– Jeśli ze mną zrywasz, po prostu powiedz, że to koniec.
– Skoro sama tego chcesz. – Bruce spojrzał na nią. – To koniec.
– A co ze wspólnym graniem? – Elf poczuła, że brakuje jej tchu. – Toby lada moment zaproponuje nam płytę.
– Nie, nie zaproponuje. – Bruce mówił głośno i wyraźnie, jakby Elf była z obcego kraju i nie rozumiała inaczej. – Nie będzie żadnej płyty.
– Nie chcesz nagrać płyty? – zapytała cichym, głuchym głosem.
– A&B Records jednak nie wyda albumu Fletchera i Holloway. Powiedzieli, cytuję: „Shepherd’s Crook nie sprostała oczekiwaniom”. Płyty nie będzie. Odrzucili nas. Koniec wspólnego grania.
W dole, na Livonia Street, przejechał z rykiem motocykl. Kurierzy i drobne zbiry jeździli tędy na skróty.
Dwa piętra wyżej Elf zbierało się na wymioty.
– Nie.
– Zadzwoń do Toby’ego, jeśli uważasz, że kłamię.
– A co z koncertami? Andy dał nam scenę o dziewiątej w Cousins w przyszłą niedzielę. A za miesiąc jest festiwal w Cambridge.
Bruce wzruszył ramionami i wydął usta.
– Odwołaj, graj solo, rób, co chcesz. – Włożył płaszcz. – Mój szalik.
Elf podała mu go.
– A jeśli będę chciała się z tobą skontaktować…
Bruce zatrzasnął za sobą drzwi.
W mieszkaniu zapadła cisza. Wytwórnia płytowa – przepadła. Wspólne granie – przepadło. Bruce – odszedł. Elf uciekła do łóżka – jej, już nie ich – skuliła się pod kołdrą i w tym dusznym łonie wypłakała sobie serce. Czyli znowu wszystko od początku.
***
Jest luty, dzień dziewiąty. Deszcz bębni w okna salonu domu rodzinnego Hollowayów, willi w stylu pseudo-Tudorów, i wymazuje błotnisty ogródek przy Chislehurst Road. Lawrence, odziany w garnitur chłopak Imogen, starszej siostry Elf, zachowuje się dziwnie.
– No bo, ehm… – Podnosi się, siada z powrotem, potem się nachyla. – Bo, ehm… – Palcami poprawia krawat. – Bo, ehm, mamy… niespodziewaną nowinę.
Imogen uśmiechem dodaje mu odwagi, jakby Lawrence był stremowanym uczniem w szkolnym przedstawieniu jasełek.
Mój Boże, myśli Elf. Zaręczają się.
Jedno spojrzenie mówi jej, że rodzice już wiedzą.
– Myślę, że pan Holloway nie będzie zaskoczony – ciągnie Lawrence.
– Myślę, że powinniśmy przejść na „ty”, mów mi Clive – proponuje tata Elf. – Co ty na to?
– Daj mu powiedzieć, Clive – strofuje go mama Elf.
– Czy ja mu nie daję powiedzieć?
– Mój Boże! Lawrence ma wypieki, jest cały czerwony. – Młodsza siostra Elf, Bea, udaje zaniepokojoną.
Lawrence rzeczywiście poczerwieniał na twarzy.
– Nic mi nie jest…
– Może zadzwonię po pogotowie? – Bea odstawia kieliszek z szampanem. – Masz jakiś atak?
– Bea – ostrzega ją mama Elf. – Dosyć.
– A jeśli Lawrence wpadnie w samozapłon, mamo? Sama soda oczyszczona nie wywabi z dywanu plam po Lawrensie.
Normalnie Elf wybuchłaby śmiechem, ale odkąd odszedł Bruce, nie śmieszy jej nic. Kontrolę nad sytuacją przejmuje tata.
– Dokończ, co chciałeś powiedzieć, Lawrence, zanim się wystraszysz i stwierdzisz, że z tym wariatkowem nie chcesz mieć nic wspólnego.
– Lawrence wcale nie jest wystraszony – wstawia się za nim mama Elf. – Prawda, Lawrence?
– Ah-uh-um… nie, wcale, proszę pani.
– Jeśli tata to „Clive”, to czy do ciebie, mamo, Lawrence nie powinien mówić „Mirando”? – wtrąca Bea. – Tylko pytam.
– Bea – wzdycha mama – jeśli się nudzisz, możesz iść.
– I nie poznać tajemniczej nowiny Lawrence’a? Nie co dzień twoja siostra się zaręcza. – Bea zakrywa dłonią usta. – Ups. Sorry. Czy to właśnie była ta tajemnicza nowina? Tylko zgaduję.
Na Chislehurst Road jakiś samochód strzela z rury wydechowej. Lawrence z ulgą wypuszcza powietrze.
– Tak. Poprosiłem Immy, by zgodziła się zostać moją żoną. Odparła…
– „Niech będzie, skoro nalegasz” – kończy za niego Imogen.
– Jesteśmy z Clive’em zachwyceni – zapewnia mama.
– Chyba że Anglia wygra The Ashes2 – zaznacza tata, intensywnie pykając fajkę, żeby nie zgasła. Puszcza oko do Lawrence’a.
– Gratulacje – mówi Elf. – Dla was obojga.
– No to pokazuj pierścionek, siostra – mówi Bea.
Imogen wyjmuje z torebki pudełeczko. Wszyscy się przysuwają.
– Cholercia! Raczej nie z lombardu – stwierdza Bea.
– Ktoś się nieźle wykosztował – ocenia tata Elf. – No, no!
– Właściwie, panie Holl… Clive, dostałem go po babci, dla… – Lawrence patrzy, jak Imogen wsuwa pierścionek na palec. – Dla narzeczonej.
– Jakie wzruszające – szepcze mama Elf. – Prawda, Clive?
– Owszem, kochanie. – Tata Elf rzuca Lawrence’owi porozumiewawcze spojrzenie. – Dwa magiczne słowa, które odtąd często będziesz powtarzał.
Mama i tata tworzą niezłe duo, myśli Elf. Tak jak wcześniej Bruce i ja. Żal po „Brusie i mnie” ściska jej żebra. Boli.
– No to wznieśmy toast za narzeczonych! – mówi mama.
Wszyscy podnoszą kieliszki i mówią chórem:
– Za narzeczonych!
– Witamy w rodzinie Hollowayów – przemawia Bea głosem jak z horroru. – Teraz jesteś jednym z nas… „Lawrence Holloway”.
– Dziękuję, Bea… – Lawrence spogląda wyrozumiale na przyszłą szwagierkę – …ale to nie działa w ten sposób.
– To samo mówiło dwóch ostatnich – odpowiada Bea. – Leżą pod płytami patio. Co roku nasze patio przyrasta o jard, a Elf dorzuca jedną zwrotkę do swojej krwawej ballady pod tytułem „Kochankowie Imogen Holloway”. Dziwne.
Nawet mama się na to uśmiecha, ale Elf nie znajduje w sobie dość siły.
– Nakryjmy do stołu.
Bea obserwuje siostrę, która jest zupełnie inna niż zwykle.
– Okej…
***
Elf nagrała solową EP-kę Oak, Ash and Thorn. I wspólnie z Bruce’em drugą, Shepherd’s Crook. Skomponowaną przez Elf piosenkę „Any Way the Wind Blows” amerykańska piosenkarka folkowa Wanda Virtue zaśpiewała na swoim albumie, który sprzedał się w milionowym nakładzie, a jako singiel „Any Way the Wind Blows” trafiła na Top Twenty. Za tantiemy Elf kupiła sobie mieszkanie w Soho, co nawet jej ojciec niechętnie pochwalił jako inwestycję. Umie zagrać półtoragodzinny set piosenek folkowych na koncercie dla trzystu obcych osób. Umie dawać sobie radę z pijanymi krzykaczami. Może głosować w wyborach, prowadzić samochód, pić, palić papierosy, uprawiać seks – korzysta ze wszystkich tych praw. A jednak wystarczy wprowadzić ją do jadalni w rodzinnym domu przed akwarelę wujka Dereka z HMS „Trafalgar”, na którego pokładzie magicznie pływała w wyobraźni niczym dzieci z Podróży wędrowca do świtu, albo przed elegancki rząd tomów encyklopedii Britannica na kredensie, a dorosła część osoby Elf łuszczy się płatami, ukazując pod spodem pryszczatą, nadąsaną, zakompleksioną nastolatkę.
– Dla mnie za dużo wołowiny, tato.
– Tylko dwa kawałki. Schudniesz i już w ogóle nic z ciebie nie zostanie.
– To prawda, wyglądasz blado, skarbie – zauważa mama. – Mam nadzieję, że nie zaraziłaś się niczym od Bruce’a, cokolwiek mu jest.
Elf dalej brnie w kłamstwo.
– Lekarz powiedział, że ma zapalenie gardła.
– Wielka szkoda, że nie mógł być z nami, kiedy Immy i Lawrence oznajmili, że się zaręczyli.
Elf wątpi w szczerość tych słów, bo przypuszcza, że matka prowadzi rejestr występków Bruce’a. A rzekomo jest ich niemało: żyje w grzechu z Elf, karmi ją iluzją, że muzyka to profesja, jest mężczyzną z długimi włosami i do tego Australijczykiem. Mama ucieszyłaby się z naszego rozstania nawet bardziej niż z zaręczyn Immy i Lawrence’a.
Za oknem ciężkie krople deszczu bombardują krokusy, zmieniając je w aksamitną miazgę.
– Elf? – Imogen patrzy na siostrę, jak zresztą wszyscy pozostali.
– Rany, przepraszam, jakoś tak… – Elf sięga po słoik z musztardą, której wcale nie chce – …błądziłam myślami. Co mówiłaś, Immy?
– Lawrence i ja mamy nadzieję, że razem z Bruce’em zagrasz dla nas kilka piosenek. Na weselu.
Powiedz im, że się rozstaliście, mówi sobie Elf.
– Z przyjemnością.
– Świetnie. – Mama Elf bada stan talerzy na stole. – Jeśli każdy już sobie nałożył yorkshire pudding, możemy zaczynać.
Dźwięczą noże, mężczyźni jedzą z apetytem i głośno wyrażają uznanie.
– Wołowina jest boska, proszę pani – zapewnia Lawrence. – I sos też przepyszny.
– Miranda uwielbia gotować z winem. – Tata serwuje stary dowcip. – Czasem nawet dodaje je do potraw.
Lawrence uśmiecha się, jakby słyszał to po raz pierwszy.
– Po ślubie nadal będziesz uczyła? – pyta siostrę Bea.
– Już nie w Malvern. Szukamy domu w Edgbaston.
– Nie będzie ci tego brakowało?
– Tak to już jest w życiu – odpowiada Imogen. – Jeden rozdział się kończy, zaczyna się kolejny.
Mama ociera usta serwetką.
– Tak będzie lepiej, kochanie. Nie można łapać zbyt wielu srok za ogon.
– Bardzo rozsądnie – zgadza się tata. – Bycie żoną i matką to praca na cały etat. W banku nie zatrudniamy mężatek.
– Mnie się wydaje… – Bea kręci młynkiem do pieprzu – …że polityka, która ma na celu karanie kobiet za zamążpójście, powinna raczej szybko odejść w niepamięć.
Tata łapie przynętę.
– Przecież nikt nikogo nie karze. Chodzi po prostu o uświadomienie sobie nowych życiowych priorytetów.
Na przynętę łapie się Bea.
– Ale według mnie to nadal oznacza, że kobiety kończą w kuchni albo przy desce do prasowania.
Tata połyka haczyk.
– Nie zmienisz biologii.
– Nie chodzi o biologię. – Bea połyka haczyk.
– Nie? – Tata ma zaskoczoną minę. – A o co w takim razie chodzi?
– O nastawienie. Nie tak dawno kobiety nie mogły głosować ani się rozwodzić, ani posiadać żadnej własności, ani studiować na uniwersytetach. Teraz możemy. A co się takiego zmieniło? Przecież nie biologia. Zmieniło się nastawienie. A nastawienie zmieniło prawo.
– Ach, być młodym… – tata nadziewa marchewkę na widelec – …i z definicji mieć słuszny pogląd na urządzenie świata.
***
– Rozumiem, Elf, że w przyszłym tygodniu zaczynacie z Bruce’em pracę nad nowym albumem? – pyta Lawrence, podczas gdy mama Elf nakłada każdemu po wielkiej łyżce z kryształowej misy pełnej trifle z Waterforda.
– Taki był plan, ale okazało się, że w studiu… jest jakieś zamieszanie. Niestety.
– Czyli przesunęli wam sesję nagraniową? – pyta zaskoczona Bea.
– Tylko o tydzień czy dwa. – Elf nie znosi kłamać.
– Jakie znowu „zamieszanie”? – Tata marszczy czoło.
– Mieli podwójną rezerwację – wyjaśnia Elf. – Najwyraźniej.
– Chyba tam mają okropny bałagan. – Mama Elf podaje tacie misę z deserem. – Nie możecie zmienić studia na inne?
Nie tylko nienawidzę kłamać, myśli Elf, ale do tego jestem w tym beznadziejna.
– Pewnie możemy, ale w Regent jest inżynier dźwięku, z którym lubimy pracować, i znamy ich sprzęt.
– Olympic fantastycznie zmasterowało wam Shepherd’s Crook – ocenia Imogen.
– Świetna robota – potwierdza Lawrence, jakby wiedział cokolwiek o sesjach nagrań.
Elf w wyobraźni widzi, jak ta świeża para narzeczonych za trzydzieści lat zmienia się w Clive’a i Mirandę Hollowayów. Jakaś część Elf zwija się z żenady, ale inna zazdrości Imogen jasnej wizji przyszłego życia.
– Jeśli już wszyscy mają deser… – mama bada wzrokiem stół – …możemy zaczynać.
– Jak się poznaliście, ty i Bruce? – pyta Lawrence.
Prędzej wydłubię sobie nerki, niż odpowiem, myśli Elf, ale wtedy, zorientują się, że coś nie gra. Mama wydusi ze mnie tę całą obrzydliwą historię.
– Za kulisami w klubie folkowym na Islington. W święta dwa lata temu. Australijski folk dopiero zaczynał być popularny, więc wszyscy byli ciekawi koncertu Bruce’a. Po występie podeszłam do niego i zapytałam, jak stroi gitarę, a on zapytał mnie o moją irlandzką balladę.
A potem poszliśmy do mieszkania przy Camden Lock, gdzie ktoś mu użyczał pokoju, i do Nowego Roku byłam już w nim tak beznadziejnie, bezradnie zakochana, jak dziewczyna z folkowej piosenki, a on pokochał mnie równie mocno. Tak przynajmniej myślałam. Ale może byłam dla niego tylko sposobem na to, żeby już nie musiał sypiać u kumpli na kanapie ani nalewać piwa z kija w tanich barach na Earl’s Court. Tego już się nie dowiem. Dziewięć dni temu wyrzucił mnie jak zasmarkaną chusteczkę…
Elf zmusza się do uśmiechu.
– Historia o tobie i Immy na obozie dla chrześcijan jest dużo bardziej romantyczna.
– Ale ty nagrywasz płyty. Mirando, jak to jest mieć sławną córkę? – zwraca się Lawrence do mamy Elf.
Mama dopija wino.
– Martwię się, dokąd ją to zaprowadzi. Piosenkarze pop dzisiaj są, jutro ich nie ma. Szczególnie kobiety.
– Cilla Black nieźle daje sobie radę – zauważa Bea. – I Dusty Springfield.
– A w Stanach Joan Baez – dodaje Imogen. – Judy Collins.
– No i Wanda Virtue – dorzuca Bea.
– Ale co się z nimi stanie, kiedy wszyscy wpatrzeni w nich fani przerzucą się na kolejną modną piosenkarkę? – pyta mama.
– Najpewniej wrócą na właściwą drogę – mówi Elf. – Wyjdą za mąż za faceta, który przymknie oko na ich podejrzaną przeszłość, ustatkują się, będą prasować koszule i wychowywać dzieci.
Bea oblizuje łyżeczkę do czysta.
– Bada boom.
– Zjawiskowe trifle, Mirando – mówi tata Elf rozbawionym tonem.
Mama wzdycha i patrzy przez okno na ogród.
Deszcz mąci wodę w stawie z rybkami.
Z nosa krasnala kapie, kap, kap, kap…
– Chciałabym dostrzegać w śpiewaniu jakąś porządną profesję – mówi mama – ale nic na to nie poradzę. Widzę jedynie, że Elf marnuje okazję, żeby zrobić karierę w innej dziedzinie.
Czuję złość, myśli Elf, bo ona wyraża na głos moje własne obawy.
Zegar w korytarzu wybija drugą.
– Może Elf będzie tą pierwszą? – podrzuca Imogen.
***
Elf gra na pianinie, a jej rodzina i Lawrence siedzą i słuchają. Wykręciła się od śpiewania, mówiąc, że musi oszczędzać głos, ale nie potrafiła się wymigać od grania, inaczej Imogen, Bea i ich matka zaczęłyby podejrzewać, że coś jest nie tak. Pianino „Broadwood” ma ciepłe tony niskie, a wysokie jasne. Na jego klawiaturze Elf najpierw opanowała „Twinkle, Twinkle, Little Star”, a potem gamy, arpeggia i ćwiczenia z całego stosu książek do nauki gry na pianinie. W branży folk narzędziem pracy jest być może gitara akustyczna, ale pierwszą miłością Elf – zanim zaczęli mi się podobać chłopcy, zanim zaczęły mi się podobać dziewczyny – było pianino. Babcia Elf zmarła, kiedy ona miała zaledwie sześć lat, ale doskonale pamięta babcine słowa: „Pianino to i tratwa, i rzeka”. Dzisiaj, wiele lat później, Dziewiątego Dnia Złamanego, Zbroczonego Krwią Serca, Elf niespodziewanie improwizuje melodię, dla której inspiracją stały się słowa babci: Tratwa i rzeka, tratwa i rzeka, tratwa i rzeka. To pierwszy muzyczny pomysł, jaki jej przyszedł do głowy od odejścia Bruce’a. Poza tym jest wdzięczna za te kilka minut, podczas których o nim nie myślała… Ale się właśnie skończyły. Utwór dobiega końca, a rodzina Elf i jej przyszły szwagier nagradzają ją oklaskami. Pierwsze tej wiosny żonkile w wazonie nad kominkiem rozchyliły płatki.
– Prześlicznie, kochanie – mówi mama.
– Eee, tylko tak sobie brzdąkam.
– Jaki to ma tytuł? – pyta Imogen.
– Nie ma.
Lawrence unosi brwi.
– Sama to teraz wymyśliłaś?
– Wystarczy znać sztuczki z akordami – wyjaśnia Elf.
– To było genialne. Zagrałabyś to w czerwcu?
– Jeśli powstanie z tego piosenka, która nadaje się na ślub, to tak.
– Śluby w letnie przesilenie mają wyjątkową moc – mówi mama do Imogen. – Z twoim ojcem pobraliśmy się w czerwcu, prawda, Clive?
Tata pyka fajkę.
– I do tej pory świeci nam słońce.
– Mnie też pasuje czerwiec – mówi Bea. – I wtedy będę już absolwentką liceum. Przerażające.
– Imogen mówi, że starasz się dostać do RADA3? – informuje pytająco Lawrence.
– Pierwsze przesłuchanie mam za miesiąc. Jeśli przejdę do kolejnego etapu, w maju wezwą mnie drugi raz. Akurat w trakcie matur.
– Jakie masz szanse? – pyta Lawrence.
– Na czternaście miejsc jest mniej więcej tysiąc kandydatów. Ale z drugiej strony, jakie szanse ma Elf na podpisanie kontraktu z wytwórnią?
Z dzióbka dzbanka na kawę unosi się smuga pary.
– To tylko dowodzi, że należy mierzyć wysoko – stwierdza Imogen.
Zegar w korytarzu wybija trzecią.
Elf dopija kawę.
– Lepiej już będę się zbierać.
– Nie chcesz odwołać dzisiejszego występu w Cousins? – pyta Bea. – Skoro Bruce, jak rozumiem, jest zbyt chory, żeby śpiewać?
W Elf dotąd tliła się iskierka nadziei, że jeśli nie odwoła koncertu, Bruce może się pojawi i ostatnie dziewięć dni będzie można puścić w niepamięć. Teraz jednak trzeba zapłacić rachunek za złudzenia.
– Zagram solo.
– Ale Bruce chyba nie pozwoli ci się włóczyć samej po Soho w środku nocy? – pyta tata.
– Tato, mieszkam tam od roku i jak dotąd nic mi się nie stało.
– Może ja się przejdę? – pyta Bea. – Będę ochroną Elf.
– Słaby żart – stwierdza mama, a Elf czuje ulgę. – Jutro masz szkołę. Już wystarczy, że jedna córka wałęsa się po Soho.
– Może my się przejdziemy, kochanie? – pyta narzeczoną Lawrence. – Dużo słyszałem o tym folkowym klubie, o Les Cousins.
– Jutro jedziesz kawał drogi do Malvern – mówi Elf. – A poza tym w Cousins czuję się jak w domu. Będą sami znajomi.
***
Trzy miesiące temu Elf i Bruce biegli po peronie stacji kolejki w Richmond pod lampami otoczonymi aureolą mgły. Serce waliło jej jak młotem, nogi ją bolały, z trudem chwytała oddech. Plakat na ścianie obiecywał jezus jest zbawieniem. W powietrzu w porze zmierzchu unosił się zapach pieczonych kasztanów. Orkiestra Armii Zbawienia grała „While Shepherds Watched Their Flocks By Night”. Bruce stawiał dłuższe kroki, więc dobiegł do wagonu kolejki dużo szybciej i wskoczył do środka. „Proszę odsunąć się od drzwi!”, oznajmił zawiadowca. „Proszę odsunąć się od drzwi!”. Elf była pewna, że nie zdąży, ale dosłownie w ostatniej chwili Bruce chwycił ją i wciągnął do wagonu, a potem razem opadli na siedzenia.
– Myślałam, że mnie zostawisz – powiedziała.
– Chyba żartujesz. – Bruce pocałował ją w czoło. – To byłoby zabójcze dla mojej kariery.
Elf tak przytuliła głowę do jego piersi, że słyszała, jak bije mu serce. Wdychała woń jego zamszowej marynarki i ledwo wyczuwalny zapach wody po goleniu. On gładził jej obojczyk palcami gitarzysty, całymi w odciskach.
– Cześć, moja dziewczyno – wymruczał, a przez nerwy Elf – zzzzzzt – przebiegł prąd.
Zrób zdjęcie tej chwili – przyszedł jej do głowy taki wers – zrób zdjęcie tej chwili polaroidem oczu… i pomyślała, że nawet gdyby dożyła stu lat, już nigdy aż tak nie będzie się cieszyła, że żyje. Nie aż tak.
***
Trzy miesiące później Elf stoi na tym samym peronie stacji kolejki w Richmond, po którym biegła z Bruce’em. Dzisiaj nigdzie się nie śpieszy. Na District Line są opóźnienia z powodu „incydentu na torach w Hammersmith”: to eufemizm londyńskiego metra oznaczający samobójstwo. Niedzielny wieczór nadciąga nad londyńskie ogrody, wnika w szczeliny i zasnuwa ulice mrokiem. Nigdzie w zachodniej części miasta dzień nie jest dzisiaj suchy, nigdzie nie jest ciepło. Plakat zapewniający jezus jest zbawieniem odchodzi od ściany, cały w zaciekach. Na przegląd swojego starego solowego programu będzie miała mniej czasu, niż myślała. Publiczność w Cousins ją przejrzy, zobaczy, że Elf Holloway nie przećwiczyła dobrze utworów, a jej piosenki są do kitu, i dojdzie do wniosku, że kiedy Bruce Fletcher od niej odszedł, zabrał ze sobą całą magię. Na pewno już wszyscy wiedzą – jestem porzuconą panną Havisham4sceny folkowej. Elf spogląda w ciemne okno zamkniętej herbaciarni. Patrzy na nią wilkiem jej własne odbicie w szybie. Spośród sióstr Holloway nigdy nie była tą ładną. Imogen jest ładna na zdrowy, chrześcijański sposób. Statusu Bei jako piękności nigdy w rodzinie nie podważano, nawet kiedy jeszcze była dziewczynką. Elf, jak zgadzają się krewni, jest podobna do ojca. To znaczy, że kojarzę się z przysadzistym mężczyzną w średnim wieku, kierownikiem wydziału w banku. Niedawno w klubowej toalecie Elf podsłuchała przypadkiem jakąś kobietę: „Elf Holloway? Elf? Raczej goblin”.
Mama jej powtarzała: „Dbaj o włosy, podkreślaj je, kochanie, to twój największy atut”. Włosy ma blond, długie. Bruce lubił zanurzać w nich twarz. Komplementował pojedynczo różne części jej ciała, ale nigdy całości. Albo mówił: „Ładnie dziś wyglądasz”. Jakbym przy innych okazjach wyglądała okropnie