Utopia Avenue - David Mitchell - ebook

Utopia Avenue ebook

David Mitchell

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Utopia Avenue to przedziwny brytyjski zespół muzyczny, o którym nigdy nie słyszeliście. Wyłonił się na londyńskiej scenie psychodelicznej w 1967 roku. Tworzyli go pieśniarka folkowa Elf Holloway, basista-bluesman Dean Moss, wirtuoz gitary Jasper de Zoet oraz perkusista jazzowy Griff. Krótka podróż ku sławie poprowadziła zespół od tanich klubów w Soho przez debiut telewizyjny w Top of the Pops, który zbliżył Utopia Avenue do sukcesu na listach przebojów, a następnie poprzez sławę w Amsterdamie, więzienie w Rzymie, zgubny pobyt w nowojorskim Chelsea Hotel, do Laurel Canyon i San Francisco jesienią ’68 roku.

Barwna powieść Davida Mitchella opowiada nieocenzurowaną historię Utopia Avenue oraz burzliwych czasów, w których zespól tworzył i grał. Opowiada o cenie sławy i chybotliwej drabinie do gwiazd, o rodzinach z wyboru i o tych, których nie wybieramy, o głosach w głowie szepczących prawdy i kłamstwa, opowiada o muzyce, szaleństwie i idealizmie. Czy naprawdę możemy zmieniać świat czy raczej to świat zmienia nas?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 905

Oceny
4,7 (12 ocen)
9
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kiddo75

Nie oderwiesz się od lektury

Nie będę obiektywna w ocenie,ponieważ kocham książki Autora miłością wielką,bardzo czekałam na polski przekład Utopia Avenue..To książka o muzyce,o szalonych czasach wielkich gwiazd, piękna opowieść. Polecam.
10

Popularność




Paradise Is the Road to Paradise / Raj to droga do raju • strona A

Para­dise Is the Road to Para­dise / Raj to droga do raju strona A

Aban­don Hope / Porzuć­cie wszelką nadzieję (Moss)

A Raft and a River / Tra­twa i rzeka (Hol­lo­way)

Dar­kroom / Ciem­nia (De Zoet)

Smi­the­re­ens / W drobny pył (Moss)

Mona Lisa Sings the Blues / Mona Lisa śpiewa blu­esa (Hol­lo­way)

Abandon Hope / Porzućcie wszelką nadzieję

Dean mija pędem Pho­enix The­atre, udaje mu się omi­nąć nie­wi­do­mego w czar­nych oku­la­rach i wbiega na jezd­nię Cha­ring Cross Road, żeby wyprze­dzić kobietę, która powoli pcha po chod­niku wózek z dziec­kiem. Potem prze­ska­kuje przez brudną kałużę i ostro skręca w Den­mark Street. Na zakrę­cie jego buty śli­zgają się na czar­nym lodzie. Nogi fruną w górę. Jest w powie­trzu na tyle długo, żeby widzieć zamie­nione miej­scami kra­węż­nik i niebo i pomy­śleć: kur­czę, będzie bolało. I zaraz potem chod­nik wali go w żebra, w kolano i w kostkę. Kur­czę, boli. Nikt nie zatrzy­muje się, by mu pomóc. Kurde, Lon­dyn. Facet w typie maklera gieł­do­wego, z wąsami, w melo­niku, na widok pecho­wego upadku beat­nika z dłu­gimi wło­sami uśmie­cha się zło­śli­wie i zaraz znika. Mimo pul­su­ją­cego bólu Dean ostroż­nie się pod­nosi i modli, żeby niczego sobie nie zła­mał. Pan Craxi nie płaci cho­ro­bo­wego. Ale przy­naj­mniej nad­garstki i dło­nie są całe. Pie­nią­dze. Spraw­dza, czy w kie­szeni płasz­cza na­dal ma bez­piecz­nie scho­wany port­fel z cenną zawar­to­ścią dzie­się­ciu bank­no­tów pię­cio­fun­to­wych. Wszystko na swoim miej­scu. Kuś­tyka dalej. W oknie kawiarni Gio­conda po dru­giej stro­nie ulicy zauważa Ricka Wake­mana, zwa­nego „Jeden Dubel”. Żałuje, że nie może się do niego przy­siąść, wypić kawy, zapa­lić i poga­dać o sesji, ale w piątki rano trzeba pła­cić czynsz i pani Nevitt już czeka w swoim salo­nie jak olbrzy­mia paję­czyca. Dean i tak zawsze płaci w ostat­niej chwili, ale w tym tygo­dniu już po pro­stu ledwo zdąży. Dopiero wczo­raj dostał czek od Raya i wła­śnie stra­cił w banku czter­dzie­ści minut w kolejce do wypłaty, bie­gnie więc dalej, mija wydaw­nic­two muzyczne Lynch & Lup­ton’s, gdzie pan Lynch powie­dział mu, że wszyst­kie jego pio­senki są do niczego, oprócz kilku, które są tra­giczne. Mija agen­cję arty­styczną Alfa Cum­mingsa, gdzie Alf Cum­mings poło­żył tłu­stą dłoń na wnę­trzu uda Deana i wyszep­tał: „Obaj wiemy, co mogę dla cie­bie zro­bić, mój piękny. Pyta­nie: co ty możesz zro­bić dla mnie?”. Mija stu­dio Fun­gus Hut, gdzie miał nagry­wać demo z Bat­tle­ship Potem­kin, zanim go wyrzu­cili z zespołu.

– Niech mi pan pomoże. Pro­szę. Strasz­nie mnie… – Czer­wony na twa­rzy męż­czy­zna chwyta Deana za koł­nierz i mam­ro­cze: – Mam chyba… – Zgina się wpół z bólu. – O Boże, jak boli…

– Dobrze, niech pan usią­dzie tutaj, na schodku. Gdzie pana boli?

Z wykrzy­wio­nych warg czło­wieka ścieka ślina.

– W piersi…

– Jasne… Zaraz spro­wa­dzimy panu pomoc. – Roz­gląda się, ale ludzie mijają ich w pośpie­chu, z posta­wio­nymi koł­nie­rzami, opusz­czo­nymi dasz­kami cza­pek, odwró­co­nym wzro­kiem.

Męż­czy­zna jęczy z bólu i opiera się o Deana.

– Aaa-aaagh.

– Chyba trzeba wezwać karetkę, pójdę…

– Co się dzieje? – Czło­wiek, który się przy nich zatrzy­mał, jest w wieku Deana, ma krót­kie włosy, a na sobie roz­sąd­nie wyglą­da­jącą budry­sówkę. Poluź­nia osła­błemu męż­czyź­nie kra­wat i zagląda mu w oczy. – Nazy­wam się Hop­kins. Jestem leka­rzem. Pro­szę kiw­nąć głową, jeśli mnie pan rozu­mie.

Męż­czy­zna krzywi się, chwyta powie­trze i z tru­dem kiwa głową.

– Dobrze. – Hop­kins zwraca się do Deana. – To pań­ski ojciec?

– Niee. Nie znam go. Mówi, że go boli w klatce pier­sio­wej.

– W klatce pier­sio­wej, tak? – Hop­kins zdej­muje jedną ręka­wiczkę i bada dło­nią puls na szyi męż­czy­zny. – Wysoka aryt­mia. Sir, zdaje się, że ma pan atak serca.

Męż­czy­zna otwiera sze­roko oczy, ale zaraz zaci­ska powieki w nowym napa­dzie bólu.

– W kawiarni jest tele­fon – infor­muje Dean. – Zadzwo­nię po pogo­to­wie.

– Nie zdążą – odpo­wiada Hop­kins. – Cała Cha­ring Cross Road stoi w korku. Zna pan może Frith Street?

– Znam. I jest tam przy­chod­nia, przy Soho Squ­are.

– O nią mi cho­dzi. Niech pan tam bie­gnie i powie, że czło­wiek ma atak serca przed skle­pem z tyto­niem na Den­mark Street i że dok­tor Hop­kins potrze­buje sani­ta­riu­szy z noszami, na już. Będzie pan wie­dział, co powie­dzieć?

Hop­kins, Den­mark Street, nosze.

– Tak, pamię­tam.

– Dobrze. Ja tu zostanę i udzielę pierw­szej pomocy. A pan niech już pędzi. Los bie­daka jest w pań­skich rękach.

***

Dean bie­gnie Cha­ring Cross Road, skręca w Manette Street, mija księ­gar­nię Foy­lesa, prze­biega krót­kim zauł­kiem przy pubie Pil­lars of Her­cu­les. Jego ciało już zapo­mniało o bólu. Na Greek Street mija śmie­cia­rzy, któ­rzy opróż­niają kosze do śmie­ciarki, pędzi środ­kiem jezdni do Soho Squ­are, gdzie pod­rywa do lotu stadko wystra­szo­nych gołębi, na zakrę­cie we Frith Street nie­mal drugi raz się wywraca, ale wbiega po schod­kach przy­chodni do reje­stra­cji, gdzie pie­lę­gniarz czyta Daily Mir­ror. „NIE ŻYJE DONALD CAMP­BELL” – głosi pierw­sza strona.

– Przy­syła mnie dok­tor Hop­kins… – wyrzuca z sie­bie, z tru­dem łapiąc oddech. – Atak serca na Den­mark Street… Potrzebni jak naj­szyb­ciej sani­ta­riu­sze z noszami…

Pie­lę­gniarz opusz­cza gazetę. Nie wydaje się poru­szony. Do jego wąsów przy­kleił się okru­szek cia­sta.

– Tam umiera czło­wiek – powta­rza Dean. – Nie sły­szy pan?

– Oczy­wi­ście, że pana sły­szę. Krzy­czy pan.

– To niech pan wyśle pomoc! To prze­cież pla­cówka opieki zdro­wot­nej, tak?

Pie­lę­gniarz gło­śno pociąga nosem.

– Wypła­cał pan sporą sumę pie­nię­dzy z banku tuż przed spo­tka­niem z tym „dok­to­rem Hop­kin­sem”, prawda?

– Ow­szem. Pięć­dzie­siąt fun­tów. A co?

Pie­lę­gniarz strze­puje okru­szek z klapy mary­narki.

– Na­dal ma pan te pie­nią­dze?

– Mam je tutaj. – Dean sięga do kie­szeni po port­fel.

Port­fela nie ma. Musi być. Spraw­dza inną kie­szeń. Obok prze­jeż­dża skrzy­piący wózek. Jakiś dzie­ciak gapi się na niego wytrzesz­czo­nymi oczami.

– Cho­lera… Musiał mi wypaść po dro­dze, kiedy bie­głem…

– Przy­kro mi, skro­ili pana.

Dean przy­po­mina sobie, jak męż­czy­zna nie­mal upadł mu na pierś… Nie. Nie. To naprawdę był atak serca. On ledwo się trzy­mał na nogach. Jesz­cze raz spraw­dza kie­sze­nie. Pie­nię­dzy na­dal nie ma.

– Wiem, że to żadne pocie­sze­nie, ale jest pan już piątą osobą od listo­pada. Wieść się roz­nio­sła. Żaden szpi­tal ani przy­chod­nia w cen­trum Lon­dynu nie wyśle już noszy dla żad­nego dok­tora Hop­kinsa. Strata czasu. Ni­gdy nikogo nie zastają na miej­scu.

– Ale… – Dean czuje mdło­ści. – Ale…

– Pew­nie chce pan powie­dzieć, że nie wyglą­dali na kie­szon­kow­ców?

Wła­śnie to Dean zamie­rza zro­bić.

– Ale skąd wie­dzieli, że mam przy sobie pie­nią­dze?

Myśli inten­syw­nie. Bank.

– Obser­wo­wali mnie, jak wypła­cam. A potem za mną poszli.

Por­tier gry­zie bułkę z kieł­basą.

– Strzał w dzie­siątkę, Sher­locku.

– Ale… więk­szość tych pie­nię­dzy była na mój bas i… – Dean przy­po­mina sobie o pani Nevitt. – Cho­lera. Reszta była na czynsz. Z czego go zapłacę?

– Może pan zło­żyć zawia­do­mie­nie w komi­sa­ria­cie, ale nie liczył­bym na cud. Jeśli cho­dzi o prawo i porzą­dek, Soho oto­czone jest tabli­cami: „Porzuć­cie wszelką nadzieję, wy, któ­rzy tu wcho­dzicie”.

– Wła­ści­cielka mojego miesz­ka­nia to faszystka. Wywali mnie na zbity pysk.

Por­tier sior­bie her­batę.

– Niech jej pan powie, że chciał być pan dobrym sama­ry­ta­ni­nem. Może się zli­tuje. Kto wie?

***

Pani Nevitt sie­dzi przy wyso­kim oknie. W salo­nie pach­nie wil­go­cią i smal­cem. Komi­nek wygląda na zabity deskami. Na sekre­ta­rzyku leży otwarta księga rachun­kowa wła­ści­cielki. W jej rękach podzwa­niają i stu­kają druty z robótką. Pod sufi­tem wisi żyran­dol, ni­gdy nie­za­pa­lany. Barwne kwiaty na tape­tach wybla­kły i pociem­niały, zmie­nia­jąc się w ponure ziel­sko. Na ścia­nie, w błysz­czą­cych zło­co­nych ramach, wiszą trzy foto­gra­fie zmar­łych mężów pani Nevitt.

– Dzień dobry pani.

– Dla kogo dobry, dla tego dobry, panie Moss.

– Tak, cóż, uhm… – Deanowi zaschło w gar­dle. – Okra­dziono mnie.

Druty zasty­gają w bez­ru­chu.

– Co za pech.

– Fatalny. Wypła­ci­łem pie­nią­dze na czynsz, ale obro­biło mnie dwóch kie­szon­kow­ców, na Den­mark Street. Musieli widzieć, jak reali­zuję w banku czek, i szli za mną ulicą. Roz­bój w biały dzień. Cał­kiem dosłow­nie.

– Ojoj. Co za pech.

Jest prze­ko­nana, że zmy­ślam, myśli Dean.

– Tym więk­sza szkoda, że nie zagrzał pan miej­sca w Bret­ton’s Royal Prin­ters. Praca w dru­karni to solidne zaję­cie. A w May­fair, porząd­nej dziel­nicy, nie ma „kie­szon­kow­ców”.

W Bret­ton’s musia­łem im obcią­gać na eta­cie, myśli Dean.

– Tak, ale już mówi­łem, w Bret­ton’s nie wyszło.

– To oczy­wi­ście nie moja sprawa. Mnie inte­re­suje czynsz. Mam rozu­mieć, że potrze­buje pan wię­cej czasu na zapłatę?

Dean odro­binę się uspo­kaja.

– Naprawdę, był­bym pani bar­dzo wdzięczny…

Pani Nevitt zaci­ska usta i roz­sze­rza noz­drza.

– Zatem w dro­dze wyjątku, tylko tym razem, prze­sunę panu ter­min uisz­cze­nia czyn­szu…

– Dzię­kuję pani bar­dzo. Pro­szę mi wie­rzyć, że…

– …do godziny dru­giej. Pro­szę bar­dzo, potra­fię iść na ustęp­stwa.

Czy ona sobie kpi?

– Do dru­giej… dzi­siaj?

– Mnó­stwo czasu, żeby pójść do banku i z powro­tem. Tylko tym razem pro­szę nie machać pie­niędzmi na ulicy.

Dean czuje fale gorąca, zimna i mdło­ści.

– Na kon­cie mam już zero, ale coś mi wpły­nie w ponie­dzia­łek. Ure­gu­luję wtedy całość.

Wła­ści­cielka pociąga za sznu­rek zwi­sa­jący z sufitu. Z sekre­ta­rzyka wyj­muje kartkę z napi­sem: „Wynajmę pokój zain­te­re­so­wa­nym (oprócz czar­nych i Irland­czy­ków)”.

– Nie, pro­szę tego nie robić. Nie ma potrzeby.

Wła­ści­cielka umiesz­cza kartkę w oknie.

– A gdzie mam dzi­siaj spać?

– Gdzie tylko ma pan ochotę. Ale już nie tutaj.

Naj­pierw pie­nią­dze, teraz pokój.

– Pro­szę o zwrot depo­zytu.

– Najemcy, któ­rzy nie regu­lują należ­no­ści, tracą prawo do zwrotu depo­zytu. Regu­la­min wisi na każ­dych drzwiach. Nie jestem panu winna ani pensa.

– To moje pie­nią­dze, pani Nevitt.

– Umowa, którą pan pod­pi­sał, mówi co innego.

– Znaj­dzie pani nowego loka­tora do wtorku czy środy. Naj­póź­niej. Nie może pani przy­własz­czać sobie mojego depo­zytu. To kra­dzież.

Pani Nevitt wraca do prze­rwa­nej robótki.

– Wie pan, od razu wyczu­łam w panu pro­staka, cock­neya. Ale powie­dzia­łam sobie: „Daj mło­demu czło­wie­kowi szansę. Dru­kar­nia Jej Kró­lew­skiej Mości prze­cież dostrze­gła w nim poten­cjał”. Zatem dałam panu szansę. I co? Rzu­cił pan dru­kar­nię dla jakie­goś „zespołu pop”. Zapu­ścił pan włosy jak dziew­czyna. Wydał pan wszyst­kie pie­nią­dze na gitary i na Bóg wie co jesz­cze. I nie odło­żył nic na czarną godzinę. A teraz jesz­cze zarzuca mi pan kra­dzież. Mam nauczkę, że nie zaufa­łam intu­icji. Słoma zawsze wyj­dzie z butów. Aa, jest pan Har­ris… – W drzwiach salonu poja­wia się miesz­ka­jący u niej goryl, były żoł­nierz. – Ten… – wła­ści­cielka spo­gląda na Deana – …czło­wiek nas opusz­cza. Nie­zwłocz­nie.

– Klu­cze – rzuca do Deana pan Har­ris. – Oba.

– A mój sprzęt? Jego też pani sobie przy­własz­cza, tak?

– Niech pan zabiera swój „sprzęt” – mówi pani Nevitt – i żegnam. Wszystko, czego do dru­giej nie uprząt­nie pan z pokoju, o trze­ciej będzie już w skle­pie Armii Zba­wie­nia. Może pan odejść.

– Rany, Boże jedyny – bur­czy Dean. – Żebyś zde­chła.

Pani Nevitt nie zwraca na niego uwagi. Jej druty znowu stu­kają i pobrzę­kują. Pan Har­ris mocno chwyta Deana z tyłu za koł­nierz i wypro­wa­dza z salonu.

Dean pra­wie nie może oddy­chać.

– Dusisz mnie, głą­bie!

Były sier­żant wypy­cha go na kory­tarz.

– Na górę do pokoju, pakuj się i zjeż­dżaj. Bo zoba­czysz, co jesz­cze ci zro­bię, pedziu lewy. Praca cię brzy­dzi, co?

***

Przy­naj­mniej na­dal mam pracę. Dean ubija kawę w meta­lo­wej kol­bie eks­presu, umiesz­cza ją pod dyszą, prze­kręca, aż zasko­czy, i pociąga waj­chę w dół. Z eks­presu „Gag­gia” strzela para. Ósma godzina zmiany Deana okrop­nie się dłuży. Bolą go siniaki po upadku na Den­mark Street. Wie­czór jest mroźny, ale wnę­trze kawiarni na rogu D’Arblay i Bre­wer Street cie­płe, jasne i pełne gwaru. Stu­denci i nasto­lat­ko­wie z przed­mieść roz­ma­wiają, flir­tują, toczą spory. Modsi spo­ty­kają się tutaj, zanim pójdą do klu­bów na wcią­ga­nie nar­ko­ty­ków i tańce. Ele­ganccy i zadbani starsi męż­czyźni mie­rzą wzro­kiem gład­ko­skórą mło­dzież w potrze­bie spon­sora. Mniej zadbani starsi męż­czyźni zatrzy­mują się na kawę przed wizytą w kinach porno albo bur­de­lach. Sie­dzi tu pew­nie jakaś setka ludzi, myśli Dean, a każdy z nich ma dziś w nocy gdzie spać. Odkąd zaczął zmianę, ma nadzieję, że może wpad­nie jakiś zna­jomy, który jest mu winien przy­sługę, żeby mógł wyże­brać u niego prze­ki­ma­nie się na kana­pie. Z szafy gra­ją­cej leci gło­śno „19th Nervous Bre­ak­down” Rol­ling Sto­ne­sów. Dean kie­dyś roz­pra­co­wał chwyty tej pio­senki razem z Ken­nym Year­wo­odem, dawno temu, w cza­sach The Gra­ve­dig­gers, kiedy wszystko było prost­sze. Z dyszy gag­gii ścieka kawa, napeł­nia­jąc fili­żankę w dwóch trze­cich. Dean odłą­cza kolbę, wyrzuca fusy do pojem­nika. Pan Craxi prze­cho­dzi obok z tacą brud­nych tale­rzy. Poproś go o wcze­śniej­szą wypłatę, powta­rza w myślach Dean pięć­dzie­siąty raz, nie masz wyboru.

– Prze­pra­szam, pro­szę pana, czy mógł­bym…?

Pan Craxi nie zwraca na niego uwagi.

– Pru, prze­trze kon­tuar od przód. Bo aż diso­nore, wstyd!

Teraz pan Craxi prze­ci­ska się z powro­tem w drugą stronę, odsła­nia­jąc widok na klienta, który sie­dzi za kon­tu­arem mię­dzy dozow­ni­kiem z zim­nym mle­kiem a eks­pre­sem do kawy. Męż­czy­zna w typie mola książ­ko­wego ma około trzy­dziestki, łysieje, ubrany jest w mary­narkę w pepitkę i ma modne kwa­dra­towe oku­lary z nie­bie­skimi szkłami. Pew­nie homo, ale w Soho ni­gdy nie ma pew­no­ści.

Klient pod­nosi wzrok znad cza­so­pi­sma „Record Weekly” i bez skrę­po­wa­nia odpo­wiada na spoj­rze­nie Deana. Marsz­czy brwi, jakby usi­ło­wał przy­po­mnieć sobie, skąd go zna. Gdyby byli w pubie, Dean zapy­tałby: „Co się pan tak gapi?”. Tutaj odwraca wzrok i opłu­kuje kolbę pod zimną wodą, czu­jąc na sobie spoj­rze­nie klienta. Może myśli, że mi się podoba.

Zja­wia się Sha­ron, przy­no­sząc kartkę z nowym zamó­wie­niem.

– Dwa razy espresso i dwie cole na dzie­wiątkę.

– Dwa espresso, dwie cole, na dzie­wiątkę. Się robi.

Dean odwraca się do gag­gii, włą­cza przy­cisk i na kawę spływa mleczna piana.

Sha­ron obcho­dzi kon­tuar i staje po stro­nie Deana, żeby napeł­nić cukier­nicę.

– Przy­kro mi, że nie mogę cię prze­ki­mać u sie­bie na pod­ło­dze, naprawdę.

– Nie ma sprawy. – Dean posy­puje cap­puc­cino odro­biną kakao i sta­wia je na kon­tu­arze dla Pru. – Bałem się cie­bie zapy­tać, serio.

– Moja gospo­dyni to agentka KGB i matka prze­ło­żona w jed­nej oso­bie. Gdy­bym spró­bo­wała cię prze­my­cić, oznaj­mi­łaby: „To przy­zwo­ity dom, a nie bur­del!” i wyrzu­ci­łaby mnie na bruk.

Dean napeł­nia kolbę kawą na espresso.

– Rozu­miem. Nie ma sprawy.

– Ale nie będziesz chyba spał pod mostem, prawda?

– Niee, pew­nie, że nie. Mam kum­pli, zadzwo­nię do nich.

Sha­ron się uśmie­cha.

– W takim razie… – wdzię­czy się, koły­sząc bio­drami – …cie­szę się, że mnie pierw­szą zapy­ta­łeś. Jeśli mogę coś dla cie­bie zro­bić, po pro­stu powiedz.

Deana nie kręci ta słodka, ale przy­sa­dzi­sta, pyzata dziew­czyna z małymi, wąsko roz­sta­wio­nymi oczami… ale w miło­ści i na woj­nie wszyst­kie chwyty dozwo­lone.

– Poży­czy­ła­byś mi forsę do ponie­działku? Tylko do wypłaty?

Sha­ron się waha.

– A opłaci mi się?

O, ty flir­ciaro. Dean uśmie­cha się swoim krzy­wym uśmiesz­kiem. Otwiera butelkę coli.

– Kiedy tylko stanę na nogi, zachwycę cię z pro­cen­tem.

Sha­ron pro­mie­nieje, a Dean nie­mal czuje wyrzuty sumie­nia, bo takie to łatwe.

– Chyba mam jakieś pie­nią­dze w torebce. Tylko pamię­taj o mnie, kiedy jako gwiazda pop będziesz już spał na for­sie.

– Pięt­nastka dalej czeka! – krzy­czy pan Craxi swoim akcen­tem tro­chę z Sycy­lii, tro­chę z robot­ni­czego Lon­dynu. – Trzy cze­ko­lady na gorąco! Z pian­kami! Rusz­cie się!

– Trzy cze­ko­lady na gorąco! – powta­rza gło­śno Dean.

Sha­ron odcho­dzi z cukier­nicą. Zja­wia się Pru, żeby zanieść cap­puc­cino na ósemkę, więc Dean nadziewa kartkę z zamó­wie­niem na szpi­ku­lec, na któ­rym kar­teczki się­gają już dwóch trze­cich wyso­ko­ści. Pan Craxi powi­nien być zado­wo­lony. Niech mnie drzwi ści­sną, jeśli nie jest. Dean zaczyna przy­go­to­wy­wać espresso dla dzie­wiątki. Po Sto­ne­sach z szafy gra­ją­cej pły­nie „Sun­shine Super­man” Dono­vana. Z gag­gii z sykiem strzela para. Dean zasta­na­wia się, ile forsy się uzbiera w torebce Sha­ron. Na pewno nie dość na hotel. Jest jesz­cze YMCA na Tot­ten­ham Court Road, ale nie wia­domo, czy będą mieli wolne łóżko. Zanim tam dotrze, będzie już wpół do jede­na­stej. Po raz kolejny prze­biega w myślach listę zna­jo­mych z Lon­dynu, któ­rzy (a) mogliby mu pomóc i (b) mają tele­fon. Metro prze­staje kur­so­wać koło pół­nocy, więc jeśli Dean ze swoim basem i ple­ca­kiem zjawi się u kogoś pod drzwiami w Bri­xton czy Ham­mer­smith i poca­łuje klamkę, utknie tam na całą noc. Bie­rze nawet pod uwagę sta­rych kum­pli z Bat­tle­ship Potem­kin, ale podej­rzewa, że spa­lił za sobą mosty.

Dean spo­gląda na klienta w nie­bie­skich oku­la­rach. Męż­czy­zna zamie­nił „Record Weekly” na książkę, Na dnie w Paryżu i w Lon­dy­nie. Dean zasta­na­wia się, czy facet jest beat­ni­kiem. W aka­de­mii sztuki kilku chło­pa­ków pozo­wało na beat­ni­ków. Palili gau­lo­isesy, roz­ma­wiali o egzy­sten­cja­li­zmie i cho­dzili z fran­cu­skimi gaze­tami pod pachą.

– Ej, Clap­ton. – Pru ma dar do prze­zwisk. – Cze­kasz, aż te cze­ko­lady na gorąco same się zro­bią, czy jak?

– Clap­ton gra na pro­wa­dzą­cej – wyja­śnia Dean po raz setny. – Ja jestem basi­stą. – Dostrzega, że Pru wydaje się z sie­bie zado­wo­lona.

***

Nie­wiel­kie podwórko za kuch­nią Etny jest jak stud­nia grubo pokryta sadzą i pełna mgły, miesz­czą się tam tylko kosze na śmieci i nie­wiele wię­cej. Dean patrzy, jak szczur wspina się po rurze ku ciem­nemu kwa­dra­towi nieba zasnu­tego wie­czorną chmurą. Zaciąga się ostat­nim szta­chem dymu z ostat­niego dun­hilla. Minęła już dzie­siąta, zmiana jego i Sha­ron dobie­gła końca. Sha­ron poje­chała do domu, ale zdą­żyła poży­czyć Deanowi osiem szy­lin­gów. Jeśli nic innego nie wypali, będzie na pociąg do Gra­ve­send. Przez drzwi do kuchni Dean sły­szy, jak pan Craxi roz­ma­wia po wło­sku z naj­now­szym bra­tan­kiem, który przy­był z Sycy­lii. Pan Craxi pra­wie nie mówi po angiel­sku, ale angiel­ski nie jest potrzebny, żeby warzyć kadzie sosu boloń­skiego, któ­rego cho­chla wylana na talerz spa­ghetti jest jedy­nym daniem, jakie ser­wuje Etna.

Zja­wia się pan Craxi.

– Chciał roz­ma­wiać, Moss.

Dean gasi papie­rosa na wyło­żo­nym cegłami podwórku. Szef pio­ru­nuje go wzro­kiem. Cho­lera. Dean pod­nosi nie­do­pa­łek.

– Prze­pra­szam.

– Śpie­szy mi się.

– Czy mógł­bym dzi­siaj dostać wypłatę?

Pan Craxi upew­nia się, czy dobrze usły­szał.

– Dostać wypłatę? Dzi­siaj?

– Tak. Wypłatę. Dzi­siaj. Teraz. Bar­dzo pro­szę.

Pan Craxi wpa­truje się w niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Pła­cam w ponie­dzia­łek.

– Tak, ale, jak już wcze­śniej mówi­łem, okra­dli mnie.

Życie w Lon­dy­nie zro­biło z pana Crak­siego czło­wieka podejrz­li­wego. A może już się taki uro­dził.

– Pech. Ale zawsze pła­cam w ponie­dzia­łek.

– Nie pro­sił­bym pana, gdy­bym nie był w despe­ra­cji. Nie mogłem ure­gu­lo­wać czyn­szu, więc gospo­dyni mnie wyrzu­ciła. Wła­śnie dla­tego w szafce per­so­nelu stoją mój ple­cak i gitara.

– Aa. Myśla­łem, że jedzie na waka­cje.

Dean udaje uśmiech, na wypa­dek gdyby to był żart.

– Chciał­bym. Ale niee. I naprawdę potrzebna mi dziś wypłata. Może na pokój w YMCA.

Pan Craxi się namy­śla.

– Wpadł w gówno, Moss. Ale jego gówno, jego dupa. Zawsze pła­cam w ponie­dzia­łek.

– Mógłby mi pan poży­czyć cho­ciaż dwa funty? Pro­szę?

– Ma gitara. Idzie do lom­bard.

Serce z kamie­nia. Nie dobi­jesz się, myśli Dean.

– Po pierw­sze, nie spła­ci­łem jesz­cze ostat­niej raty, więc gitara nie jest moja, żebym mógł ją sprze­dać. Zło­dzieje ukra­dli mi wła­śnie pie­nią­dze na ratę.

– Ale mówi, że były na czynsz.

– Część była na czynsz. Więk­szość na gitarę. Po dru­gie, jest już po dzie­sią­tej w pią­tek wie­czo­rem i lom­bardy są zamknięte.

– Nie jestem bank. Pła­cam w ponie­dzia­łek. Koniec.

– Jak mam tu przyjść w ponie­dzia­łek, skoro dostanę obu­stron­nego zapa­le­nia płuc od spa­nia cały week­end na ławce w Hyde Parku?

Panu Crak­siemu drga poli­czek.

– Nie ma go tu w ponie­dzia­łek, okej. Nie pła­cam, chuj. Tylko wymó­wie­nie. Jasne?

– Co za róż­nica, czy mi pan da wypłatę teraz, czy w ponie­dzia­łek? Prze­cież, kur­czę, nawet nie pra­cuję w week­end!

Pan Craxi zakłada ręce na piersi.

– Moss, zwol­niony.

– No nie, do kurwy nędzy! Nie może mi pan tego robić!

Gruby palec stuka Deana w splot sło­neczny.

– Mogę. Robię. Idzie stąd.

– Nie. – Naj­pierw pie­nią­dze, potem chata, a teraz praca. – Nie. Nie. – Dean odpę­dza od sie­bie palec Crak­siego. – Jest mi pan winien za pięć dni pracy.

– Udo­wodni. Poda do sądu. Weź­mie praw­nik.

Dean zapo­mina, że ma pięć stóp sie­dem cali, a nie sześć stóp pięć cali, i krzy­czy Crak­siemu w twarz:

– WISISZ MI ZA PIĘĆ DNI PRACY, MENDO ZŁO­DZIEJ­SKA!

– Aa, sí, sí. Wiszę. Masz, pła­cam, co wiszę.

Potężny cios pię­ścią roz­płasz­cza żołą­dek Deana. Dean zgina się wpół i w szoku ląduje na ple­cach, z tru­dem łapiąc oddech. To dzi­siaj drugi raz. Gdzieś szczeka pies. Dean pod­nosi się, ale Crak­siego już nie ma, a w drzwiach kuchni zja­wiają się dwaj sycy­lij­scy bra­tan­ko­wie. Jeden trzyma fen­dera Deana, drugi jego ple­cak. Siłą wypro­wa­dzają Deana przez kawiar­nię. The Kinks z szafy gra­ją­cej śpie­wają „Sunny After­noon”. Dean tylko raz odwraca się przez ramię. Craxi, z zało­żo­nymi rękami, patrzy groź­nie zza kasy.

Dean poka­zuje byłemu sze­fowi środ­kowy palec.

W odpo­wie­dzi Craxi pod­rzyna dło­nią gar­dło.

***

Dean stoi na D’Arblay Street i nie ma dokąd pójść. Roz­waża, co by się stało, gdyby rzu­cił cegłą w okno kawiarni. Cela na komi­sa­ria­cie od razu roz­wią­za­łaby pro­blemy loka­lowe, ale patrząc per­spek­ty­wicz­nie, bycie noto­wa­nym nie­spe­cjal­nie mu pomoże. Wcho­dzi do budki tele­fo­nicz­nej na rogu ulicy. Wnę­trze jest powy­kle­jane ulot­kami z imio­nami dziew­czyn i nume­rami tele­fo­nów. Dean opiera fen­dera tuż przy nodze, a posta­wio­nym ple­ca­kiem przy­trzy­muje uchy­lone drzwi. Wyj­muje sze­ścio­pen­sówkę i wer­tuje czarny notes. Prze­niósł się do Bri­stolu… Cią­gle mu wiszę pią­taka… Wyje­chał… Znaj­duje numer Roda Demp­seya. Nie zna go dobrze, ale Rod też jest z Gra­ve­send. Mie­siąc temu otwo­rzył na Cam­den sklep ze skó­rza­nymi kurt­kami i akce­so­riami dla moto­cy­kli­stów. Dean wykręca numer, ale nikt nie odpo­wiada.

Co teraz?

Wycho­dzi z budki tele­fo­nicz­nej. Zama­rza­jąca mgła roz­mywa kra­wę­dzie, zaciera twa­rze prze­chod­niów, roz­ma­zuje neo­nowe litery – girls! girls! girls! – i wypeł­nia płuca. Dean ma pięt­na­ście szy­lin­gów i trzy pensy oraz dwa spo­soby na ich wyda­nie. Może pójść D’Arblay Street do Cha­ring Cross Road, wsiąść w auto­bus do dworca Lon­don Bridge i zła­pać pociąg do Gra­ve­send, obu­dzić Raya, Shirl i ich synka, przy­znać się, że ciężko zaro­bione przez Raya pięć­dzie­siąt fun­tów – o któ­rych nie wie Shirl – ukra­dli mu dzie­sięć minut po tym, jak zre­ali­zo­wał w banku czek, i popro­sić, żeby prze­no­co­wali go na kana­pie. Ale nie może u nich zostać na zawsze.

A jutro? Wpro­wa­dzić się z powro­tem do babci i Billa? W wieku dwu­dzie­stu trzech lat? Za kilka dni zwróci fen­dera do sklepu muzycz­nego Sel­mer’s i będzie bła­gał o czę­ściowy zwrot tego, co już zapła­cił. Po odję­ciu za fakt, że gitara prze­stała być nowa. Zawo­dowy muzyk Dean Moss niech spo­czywa w pokoju. Oczy­wi­ście Harry Mof­fat się dowie. I umrze ze śmie­chu.

Albo też… Dean spo­gląda ku Bre­wer Street, gdzie są kluby, świa­tła, ludzie, kabiny peep-show, salony gier, puby… Zary­zy­kuję ostatni raz. W Coach and Hor­ses może sie­dzieć Goof. Nick Woo zwy­kle w piątki bywa w Man­drake. Al prze­sia­duje w Bun­jie’s na Litch­field Street. Może pozwoli mu prze­ki­mać na pod­ło­dze do ponie­działku. Jutro poszuka nowej pracy w jakiejś kawiarni. Naj­le­piej gdzieś dalej od Etny. Mogę jeść chleb z mar­mite’em, aż znowu dostanę jakąś wypłatę.

Ale… Co, jeśli for­tuna sprzyja roz­trop­nym? A jeśli ostatni raz zary­zy­kuje, wyda forsę na bilet do klubu, zacznie zaga­dy­wać do jakiejś boga­tej panny z wła­snym miesz­ka­niem, która potem się zmyje, kiedy Dean pój­dzie do kibla? Już się tak zda­rzało… Albo jeśli bram­karz wyrzuci go, napru­tego na oblo­dzony, zarzy­gany chod­nik o trze­ciej nad ranem, kiedy wła­śnie prze­pu­ścił pie­nią­dze na bilet? Wtedy do Gra­ve­send dosta­nie się już jedy­nie na nogach. Po dru­giej stro­nie ulicy jakiś żul w świe­tle witryny pralni grze­bie w prze­sy­pu­ją­cym się koszu na śmieci. Może on też kie­dyś ten ostatni raz zary­zy­ko­wał?

Dean pyta gło­śno sam sie­bie:

– A jeśli moje pio­senki rze­czy­wi­ście są do niczego i tra­giczne?

A jeśli tylko sam sie­bie oszu­kuję, że umiem grać?

Musi pod­jąć decy­zję. Jesz­cze raz wyj­muje sze­ścio­pen­sówkę.

Jeżeli wypad­nie kró­lowa – D’Arblay Street i Gra­ve­send.

Jeżeli reszka – Bre­wer Street, Soho i muzyka.

Dean pod­rzuca monetę…

***

– Prze­pra­szam, Dean Moss?

Pie­niądz wpada do rynsz­toka i gdzieś znika. Moje sześć pen­sów! Dean odwraca się i widzi ewen­tu­al­nego homo­be­at­nika, który sie­dział w Etnie. Beat­nik nosi na gło­wie futrzaną czapkę jak rosyj­ski szpieg, cho­ciaż akcent ma ame­ry­kań­ski.

– Rany, prze­pra­szam, przeze mnie zgu­bi­łeś monetę…

– Ow­szem, raczej.

– Zaraz, o tutaj jest, patrz… – Nie­zna­jomy schyla się i wydo­bywa sze­ścio­pen­sówkę Deana ze szcze­liny rynsz­toka. – Bar­dzo pro­szę.

Dean chowa ją do kie­szeni.

– A pan kim jest?

– Nazy­wam się Levon Fran­kland. Pozna­li­śmy się w sierp­niu, za kuli­sami Bri­gh­ton Odeon. Na Prze­glą­dzie Przy­szłych Gwiazd. Byłem mena­dże­rem Great Apes. A przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało. Ty byłeś w Bat­tle­ship Potem­kin. Gra­li­ście „Dirty River”. Świetny kawa­łek.

Dean ostroż­nie pod­cho­dzi do pochwał, szcze­gól­nie z ust ewen­tu­al­nego cie­płego. Z dru­giej strony ten cie­pły jest mena­dże­rem arty­stów, a ostat­nio Deanowi bar­dzo bra­kuje jakich­kol­wiek pochwał, na dowolny temat.

– Ja napi­sa­łem „Dirty River”. To mój kawa­łek.

– Tak się domy­ślam. Rozu­miem też, że się roz­sta­łeś z Potem­ki­nami.

Czu­bek nosa Deana jest lodo­waty.

– Wywa­lili mnie. Za „rewi­zjo­nizm”.

Levon Fran­kland się śmieje, wypusz­cza­jąc z ust na mróz kłęby pary.

– Przy­naj­mniej wresz­cie coś innego niż „róż­nice arty­styczne”.

– Napi­sali kawa­łek o prze­wod­ni­czą­cym Mao, a ja stwier­dzi­łem, że był do dupy. Refren szedł: „Prze­wod­ni­czący Mao, Mao, Mao, twa czer­wona flaga to nie święta krowa”. Przy­się­gam, że tak to szło.

– Lepiej sobie pora­dzisz bez nich. – Fran­kland wyj­muje paczkę roth­man­sów i czę­stuje Deana.

– Bez nich to jestem spłu­kany. – Zgra­bia­łymi pal­cami Dean bie­rze papie­rosa. – Spłu­kany i po szyję w gów­nie.

Fran­kland podaje Deanowi ogień, ele­ganc­kie zippo, potem przy­pala sobie.

– Tak się zło­żyło, że wszystko sły­sza­łem… – Wska­zuje głową w stronę Etny. – Nie masz gdzie spać, tak?

Mija ich mar­szem plu­ton mod­sów w peł­nym rynsz­tunku na piąt­kową noc. Dean zga­duje, że wcią­gnęli po kre­sce i idą do Marquee.

– Zga­dza się. Nie mam.

– Złożę ci pewną pro­po­zy­cję – oznaj­mia Fran­kland.

Deana prze­szywa dreszcz.

– Tak? A jaką?

– W klu­bie 2i’s jest dziś kon­cert pew­nej grupy. Chciał­bym poznać twoją opi­nię jako muzyka na temat jej poten­cjału. Jeśli ze mną pój­dziesz, będziesz mógł się prze­spać na kana­pie. Mam miesz­ka­nie w Bay­swa­ter. Ritz to nie jest, ale u mnie będzie cie­plej niż pod Water­loo Bridge.

– Już nie jesteś mena­dże­rem Great Apes?

– Już nie. Róż­nice arty­styczne. Teraz jestem… – gdzieś obok na chod­niku roz­bija się szklanka i sły­szą salwę demo­nicz­nego śmie­chu – …łowcą mło­dych talen­tów.

Dean czuje pokusę. Będzie cie­pło i sucho. Jutro wyże­brze od niego jakieś śnia­da­nie, będzie mógł się umyć i uważ­niej przej­rzeć czarny notes. Fran­kland musi mieć tele­fon. Pyta­nie, czy przy tym kole ratun­ko­wym nie wisi cza­sem metka z ceną.

– Gdy­byś u mnie na kana­pie czuł się zagro­żony… – Levon ma roz­ba­wioną minę – …możesz spać w łazience. Jest zamy­kana.

Czyli jest homo, uświa­da­mia sobie Dean, i wie, że się zorien­to­wa­łem… ale jeśli on się tym nie mar­twi, czemu ja miał­bym się przej­mo­wać?

– Na kana­pie będzie super.

***

W zatę­chłej piw­nicy kawiarni 2i’s przy Old Comp­ton Street 59 jest gorąco i ciemno jak w dupie. Nad niską scenką z desek i skrzy­nek na mleko wiszą dwie nagie żarówki. Po ścia­nach spływa wil­goć, sufit się poci. A prze­cież zale­d­wie pięć lat temu 2i’s było jed­nym z naj­mod­niej­szych miejsc w Soho, w któ­rych grali mło­dzi arty­ści. To wła­śnie tutaj zaczy­nali karierę Cliff Richard, Hank Marvin, Tommy Ste­ele i Adam Faith. Dzi­siaj na sce­nie staje Blues Cadil­lac Archiego Kin­nocka – Archie Kin­nock na wokalu i gita­rze ryt­micz­nej; Larry Rat­ner na basie; per­ku­si­sta w kami­zelce z mnó­stwem kie­szo­nek, za dużo ich na scenę; i wysoki, chudy gita­rzy­sta o dzi­kim wyglą­dzie, z różową cerą, rudymi wło­sami i wąsko roz­sta­wio­nymi oczami. Jego fio­le­towa mary­narka faluje, a włosy zwie­szają się nad gry­fem. Zespół gra stary hit Archiego Kin­nocka „Lonely As Hell”. Już po chwili Dean widzi, że nie jedno, a dwa koła Blues Cadil­laca się oblu­zo­wują. Archie Kin­nock jest pijany albo upa­lony, albo jedno i dru­gie. Blu­esowo jęczy do mikro­fonu: I’m looo-ooonely as hell, babe, looo-ooonely as hell – ale kale­czy par­tie gita­rowe. Jego chórki You’re looo-ooonely as well, babe, you’re looo-ooonely as well nie trzy­mają tona­cji, nie brzmi to dobrze. W środku pio­senki war­czy na bęb­nia­rza: „Za wolno!”. Per­ku­si­sta patrzy spode łba. Gita­rzy­sta roz­po­czyna solówkę, pod­trzy­muje jęczącą, wibru­jącą nutę przez trzy takty, a w końcu prze­cho­dzi do sta­rego jak świat riffu. Archie Kin­nock z powro­tem podej­muje swoją par­tię ryt­miczną, trzy­mając się pod­kładu E-A-G, a tym­cza­sem gita­rzy­sta pro­wa­dzący gra melo­dię i cza­ru­jąco ją odwraca. Dru­gie solo robi na Deanie jesz­cze więk­sze wra­że­nie niż pierw­sze. Ludzie wycią­gają szyje, żeby patrzeć, jak palce gita­rzy­sty pro­wa­dzą­cego suną, szar­pią, ści­skają, cią­gną, ska­czą i ude­rzają po całej dłu­go­ści gryfu.

Jak mu się to udaje?

***

Po „I’m Your Hoochie Coochie Man” Muddy’ego Watersa zespół ser­wuje pomniej­szy prze­bój Archiego Kin­nocka „Magic Car­pet Ride”, a zaraz potem płyn­nie prze­cho­dzi do „Green Onions” Bookera T. and the MGs. Gita­rzy­sta i bęb­niarz grają z coraz więk­szą werwą, za to stare wygi, Kin­nock i Rat­ner, cią­gną grupę w dół. Lider zespołu koń­czy pierw­szy set, pozdra­wia­jąc te kil­ka­dzie­siąt osób publicz­no­ści, jakby były sza­le­ją­cym tłu­mem w Royal Albert Hall.

– Halo, Lon­dyn! Nazy­wam się Archie Kin­nock. Powró­ci­łem! Nie­długo zagramy część drugą, okej?

The Blues Cadil­lac zni­kają w zapa­dłym bun­krze z boku sceny klubu 2i’s. „I Feel Free” Cream zawo­dzi z lichych gło­śnicz­ków, a połowa publicz­no­ści idzie na górę, żeby kupić colę, sok poma­rań­czowy i kawę.

– I jak? – pyta Fran­kland Deana.

– Przy­pro­wa­dzi­łeś mnie tu, żebym zoba­czył gita­rzy­stę, prawda?

– Zga­dza się.

– Nie­zły jest.

Mina Levona wyraża pyta­nie: „Tylko tyle?”.

– Kurde, jest nie­sa­mo­wity. Kto to?

– Nazywa się Jasper de Zoet.

– Rany, w moich stro­nach nie miałby życia za takie nazwi­sko.

– Ojciec Holen­der, matka Angielka. Jest w Anglii od pół­tora mie­siąca, dopiero się tu odnaj­duje. Może tro­chę bur­bona do tej coli?

Dean wyciąga do Levona butelkę ze swoim napo­jem i dostaje solidny chlust.

– Dzięki! Mar­nuje swój talent u Archiego Kin­nocka.

– Jest jak ty w Bat­tle­ship Potem­kin.

– A kto gra na bęb­nach? Też jest nie­zły.

– Peter Grif­fin. „Griff”. Z York­shire. Nabie­rał szli­fów w krę­gach jaz­zo­wych na pół­nocy, grał w Wally Whitby Ensem­ble.

– U Wally’ego Whitby’ego, tego jaz­zo­wego trę­ba­cza?

– Tego samego. – Levon pociąga z pier­siówki.

– A czy Jasper de Coś-Tam pisze rów­nie dobrze, jak gra? – pyta Dean.

– Podobno. Ale Archie nie pozwala mu wyko­ny­wać wła­snych kawał­ków.

Dean czuje ukłu­cie zazdro­ści.

– Zdolna bestia.

Levon ociera błysz­czące czoło brudną chu­s­teczką.

– Ow­szem. Ale ma też pewien pro­blem. Jest zbyt ory­gi­nalny, żeby wpa­so­wać się w już ist­nie­jącą grupę, jak Blues Cadil­lac Archiego Kin­nocka, a z dru­giej strony nie ma tego cze­goś na występy solo. Potrze­buje sta­ran­nie dobra­nego zespołu rów­nie uta­len­to­wa­nych muzy­ków, któ­rzy będą moty­wo­wać i inspi­ro­wać jego, a on ich.

– Jaki zespół masz na myśli?

– Jesz­cze taki nie ist­nieje. Ale mam wra­że­nie, że wła­śnie patrzę na basi­stę.

Dean par­ska śmie­chem.

– Jasne.

– Mówię poważ­nie. Dobie­ram zespół. I jestem coraz bar­dziej prze­ko­nany, że ty, Jasper i Griff może­cie mieć magiczną che­mię.

– Żar­tu­jesz, prawda?

– Wyglą­dam, jak­bym żar­to­wał?

– Nie, ale… A oni co powie­dzieli?

– Jesz­cze z nimi nie roz­ma­wia­łem. Z tej ukła­danki ty, Dean, jesteś pierw­szy. Nie­wielu basi­stów będzie dla Griffa wystar­cza­jąco czuło rytm, a dla Jaspera okaże się wystar­cza­jąco twór­czych.

Dean idzie za cio­sem.

– I ty będziesz mena­dże­rem?

– Ma się rozu­mieć.

– Ale Jasper i Griff już grają w zespole.

– Blues Cadil­lac to nie zespół. To zdy­cha­jący pies. Nale­ża­łoby mu skró­cić cier­pie­nia.

Na kark Deana spada kro­pla wil­goci z sufitu.

– Ich mena­dżer byłby innego zda­nia.

– Były mena­dżer Archiego uciekł ze skar­bonką, więc to Larry Rat­ner kie­ruje zespo­łem. Nie­stety taki z niego mena­dżer jak ze mnie lek­ko­atleta.

Dean bie­rze łyk bur­bonu z colą.

– Czyli skła­dasz mi ofertę?

– Pro­po­zy­cję.

– Nie powin­ni­śmy odbyć jakiejś próby, zanim… – Dean gry­zie się w język, bo chciał powie­dzieć „pój­dziemy razem do łóżka” – …podej­miemy jakieś decy­zje?

– Jasne, że tak. Tak się składa, że masz ze sobą swój bas, a publika jest roz­grzana. Ja tylko cze­kam na twój znak.

O czym on mówi?

– To kon­cert Archiego Kin­nocka. On ma basi­stę. Nie możemy teraz orga­ni­zo­wać prze­słu­cha­nia.

Levon zdej­muje nie­bie­skie oku­lary i zaczyna prze­cie­rać szkła.

– Ale odpo­wiedź na pyta­nie: „Czy chciał­byś zagrać próbę z Jaspe­rem i Grif­fem?” brzmi: „Tak”?

– No tak, chyba tak, ale…

– Wra­cam za kilka minut. – Fran­kland z powro­tem zakłada oku­lary. – Mam spo­tka­nie. Nie potrwa długo.

– Spo­tka­nie? Teraz? Z kim?

– Z Mrocz­nymi Sztu­kami.

***

Cze­ka­jąc, aż Levon Fran­kland wróci, Dean staje w rogu, pil­nu­jąc swo­jego basu i ple­caka. Z gło­śni­ków leci „Sha-La-La-La-Lee” Small Faces. Dean w myślach zauważa, że z tek­stem mogliby się bar­dziej posta­rać, i wtedy sły­szy zna­jomy głos:

– Mos­ser!

Dean wpa­truje się w Kenny’ego Year­wo­oda, kolegę z aka­de­mii sztuki, chło­paka o orlim nosie, sze­roko roz­sta­wio­nych oczach i głu­pa­wym uśmie­chu.

– Kenny!

– Czyli żyjesz. Rany, ale ci włosy uro­sły.

– Za to ty masz krót­sze.

– Z powodu, który nazy­wają „zdo­by­ciem posady”. Nie mogę powie­dzieć, żebym za tym sza­lał. Byłeś w domu na święta? Nie widzia­łem cię w Cap­tain Mar­low.

– Taak, mia­łem grypę i sie­dzia­łem u babci. Nie dzwo­ni­łem do nikogo z kum­pli. – Przy­znaj się raczej, że bałeś się z nimi spo­tkać.

– Dalej grasz w Bat­tle­ship Potem­kin? Sły­sza­łem pogło­ski, że EMI pod­pi­sało z wami kon­trakt czy coś.

– Nie, nic z tego wyszło. Odsze­dłem z zespołu w paź­dzier­niku zeszłego roku.

– O. Ale świat się na nich nie koń­czy, co nie?

– Miejmy nadzieję.

– Czyli… z kim teraz grasz?

– Nie bar… uhm… no. Tak jakby. Zoba­czymy.

Kenny czeka, aż Dean odpo­wie nor­mal­nie.

– Wszystko okej?

Dean uświa­da­mia sobie, że powie­dze­nie prawdy będzie mniej wyczer­pu­jące niż kłam­stwo.

– Mam kosz­marny dzień, szcze­rze mówiąc. Dziś rano mnie obro­bili.

– Ja pier­dolę, Mos­ser.

– Napa­dło mnie na ulicy sze­ściu kafa­rów. Parę cio­sów ode mnie obe­rwali, ale zabrali pie­nią­dze na czynsz – wszyst­kie, jakie mia­łem, tak naprawdę – więc wła­ści­cielka pokoju mnie wywa­liła. A na dokładkę wylali mnie z pracy w kawiarni. Więc, jak sam widzisz, stary, jestem w nie­złej dupie.

– To gdzie się teraz zatrzy­masz?

– U kogoś na kana­pie, do ponie­działku.

– A potem?

– Coś się znaj­dzie. Tylko nie mów nikomu w Gra­ve­send, dobrze? Plotki się roz­no­szą, dowie się bab­cia, Bill i mój brat, i będą się mar­twić, więc…

– Jasne, jasne, ale słu­chaj. Masz tu zaliczkę, aż sta­niesz na nogi. – Kenny wyj­muje port­fel i wsuwa coś w kie­szeń Deana. – To pięć fun­tów, a nie szyb­kie macanko.

Dean chce się zapaść pod zie­mię.

– Stary, ja nie dla­tego, nie po to mówi­łem, żeby…

– Wiem. Wiem. Ale gdy­byś był na moim miej­scu, zro­bił­byś dla mnie to samo, tak?

Dean roz­waża odda­nie Kenny’emu pie­nię­dzy. Przez całe trzy sekundy. Pięć fun­tów to jedze­nie na dwa tygo­dnie.

– Jezu, Kenny, nie wiem, jak ci dzię­ko­wać. Oddam ci całość.

– Wiem. Naj­pierw pod­pisz kon­trakt na płytę.

– Nie zapo­mnę tego. Jak Boga kocham. Dzięki…

Nagle roz­le­gają się krzyki i wrza­ski. Jakiś czło­wiek rzuca się do ucieczki przez tłum, roz­py­cha­jąc gości klubu na prawo i lewo. Kenny uska­kuje w jedną stronę, Dean w drugą. To Larry Rat­ner, basi­sta Blues Cadil­laca. Bie­gnie ku scho­dom, a goni go Archie Kin­nock, ale potyka się o fute­rał z gitarą Deana, który zsu­nął się na pod­łogę. Archie Kin­nock nie­zgrab­nie się potyka, prze­wraca i z hukiem wali głową w beto­nową pod­łogę. Rat­ner dociera do stro­mych scho­dów i wbiega na górę, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie i prze­py­cha­jąc się obok zdu­mio­nych sta­łych bywal­ców klubu. Archie Kin­nock z roz­kwa­szo­nym nosem pod­nosi się z pod­łogi i ryczy w stronę scho­dów:

– Zoba­czysz, kurde, wyrwę ci serce! Jak ty wyrwa­łeś moje!

Po czym chwiej­nym kro­kiem wcho­dzi po scho­dach za człon­kiem swo­jego zespołu i rów­nież znika.

Wszy­scy patrzą po sobie.

– Co to było? – pyta Kenny.

Dean reda­guje w myślach groźbę Archiego i powie­rza ją pamięci: Wyrwę ci serce-serce-serce, jak ty wyrwa­łeś moje.

Zja­wia się Levon Fran­kland.

– Jezu, widzie­li­ście?

– Trudno było nie widzieć. Levon, to jest Kenny, kum­pel z aka­de­mii sztuki. Gra­li­śmy razem w zespole w latach wcze­snej mło­do­ści.

– Miło mi, Kenny. Levon Fran­kland. Mam nadzieję, że obaj zdo­ła­li­ście uciec przed hura­ga­nami Kin­nock i Rat­ner.

– Taak – potwier­dza Kenny. – Ledwo, ledwo. A o co im cho­dziło?

Fran­kland w prze­sadny spo­sób wzru­sza ramio­nami.

– Znam tylko plotki i pogło­ski, a kto by się tam przej­mo­wał plot­kami.

– Plotki i pogło­ski o czym? – dopy­tuje Dean.

– O Lar­rym Rat­ne­rze, o żonie Archiego Kin­nocka, o ich namięt­nym roman­sie i o nie­pra­wi­dło­wo­ściach finan­so­wych.

Dean zaczyna rozu­mieć.

– Larry pukał żonę Archiego Kin­nocka?

– Czy kto­kol­wiek może powie­dzieć, że zna całą prawdę o świe­cie?

– I Archie Kin­nock wła­śnie się dowie­dział? – pyta Kenny. – Przed chwilą? W poło­wie występu?

Levon robi zamy­śloną, poważną minę.

– To naj­pew­niej wyja­śnia­łoby jego żądzę krwi. Jak myśli­cie?

Zanim Dean ma czas głę­biej prze­ana­li­zo­wać sprawę, mija ich Oscar Mor­ton – wybry­lan­ty­no­wany, wiel­ko­oki mena­dżer klubu 2i’s. Kie­ruje się do zapad­nię­tego bun­kra.

– Kenny, mógł­byś popil­no­wać przez moment ple­caka Deana? – prosi Levon. – Dean i ja możemy się przy­dać.

– Uhm… jasne. – Kenny jest tak samo zdez­o­rien­to­wany jak Dean.

Mena­dżer pro­wa­dzi Deana za łokieć w ślad za Osca­rem Mor­to­nem.

– Dokąd idziemy? – pyta Dean.

– Za oka­zją.

– Jaką oka­zją?

– Która się wła­śnie nada­rza.

***

W zapa­dłym bun­krze cuch­nie kana­li­za­cją. Oskar Mor­ton prze­słu­chuje pozo­sta­łych człon­ków Blues Cadil­laca i nie zauważa, że Dean i Fran­kland wśli­zgują się do środka. Jasper de Zoet sie­dzi w fotelu z niskim opar­ciem, ze swoim stra­to­ca­ste­rem na kola­nach. Per­ku­si­sta Griff jest wku­rzony.

– I to na pierw­szym lep­szym drze­wie. Odrzu­ci­łem pro­po­zy­cję dwóch tygo­dni gra­nia w Black­pool Win­ter Gar­dens, a oni teraz takie coś odpier­da­lają.

Mena­dżer 2i’s pró­buje wydo­być jaką­kol­wiek infor­ma­cję z Jaspera de Zoeta.

– Wrócą?

– Trudno powie­dzieć – odpo­wiada de Zoet obo­jęt­nym tonem. Ma akcent z wyż­szych sfer.

– Ale co się stało? – dopy­tuje Mor­ton.

– Zadzwo­nił tele­fon. – Griff wska­zuje ruchem głowy czarny apa­rat na kablu. – Kin­nock ode­brał. A potem tylko dobrą minutę słu­chał i kiwał głową. Coraz bar­dziej czer­wie­niał na twa­rzy. Patrzył na Rat­nera. Pomy­śla­łem: „Oho, będzie się działo”, ale Rat­ner niczego nie zauwa­żał. Zakła­dał nowe struny na gitarę. Kiedy ten, kto dzwo­nił, wszystko już powie­dział, Kin­nock się roz­łą­czył bez słowa i tylko patrzył na Rat­nera, który w końcu to zauwa­żył i powie­dział Kin­nockowi, że wygląda, jakby się zesrał. Kin­nock zapy­tał Rat­nera, bar­dzo cicho: „Posu­wasz Joy? I kupi­li­ście razem miesz­ka­nie za pie­nią­dze zespołu?”.

– Kto to jest Joy? – pyta Oscar Mor­ton. – Dziew­czyna Archiego?

– Pani Joy Kin­nock – odpo­wiada Griff. – Jego żona.

– No to nie­źle – przy­znaje Mor­ton. – A co na to Larry?

– Nic – odpo­wiada Griff. – Więc Kin­nock mówi: „Czyli to prawda”. A Rat­ner zaczął beł­ko­tać, że cze­kali na odpo­wiedni moment, żeby mu powie­dzieć, i że miesz­ka­nie było inwe­sty­cją dla zespołu, i że czło­wiek nie wybiera, w kim się zako­chuje. Kiedy wspo­mniał o miło­ści, Kin­nock zary­czał jak Hulk i… resztę na sali już sami widzie­li­ście. Gdyby Rat­ner nie sie­dział tuż przy drzwiach i nie uciekł, Kin­nock pew­nie by go zabił.

Oscar Mor­ton pociera skro­nie.

– A kto dzwo­nił?

– Nie mam poję­cia – mówi Griff.

– Może­cie zagrać drugi set tylko we dwóch?

– Poje­bało cię? – odpo­wiada bęb­niarz.

– Elek­tryczny blues bez basu? – Jasper ma powąt­pie­wa­jącą minę. – Będzie brzmiał jed­no­wy­mia­rowo. I kto zagra na har­mo­nijce?

– Ślepy Wil­lie John­son miał tylko sfa­ty­go­waną aku­styczną – zauważa Oscar Mor­ton. – Żad­nych wzmac­nia­czy, żad­nych bęb­nów, niczego.

– Jeśli mam sobie iść – mówi per­ku­si­sta – naj­pierw mi zapłać.

– Mia­łem z Archiem umowę na dzie­więć­dzie­siąt minut kon­certu – odpo­wiada Oscar Mor­ton. – Zagra­li­ście trzy­dzie­ści. Dopóki nie dostanę pół­to­rej godziny, nie jestem wam, kurwa, winny ani pensa.

– Pano­wie – odzywa się Levon. – Mam pro­po­zy­cję.

Oscar Mor­ton się odwraca.

– A ty kto?

– Levon Fran­kland, Moon­whale Music. A to mój klient, znany basi­sta Dean Moss. Nie­wy­klu­czone, że spa­damy wam z nieba.

Jestem jego klien­tem? – dziwi się Dean w myślach. Spa­damy z nieba?

– Niby jak?

– Możemy roz­wią­zać wasz pro­blem – wyja­śnia Levon. – Za tymi drzwiami czeka sto osób, które zaraz zaczną doma­gać się zwrotu pie­nię­dzy za bilet. Zwrotu, panie Mor­ton. Czyn­sze poszły w górę. Zbli­żają się wydatki na święta. Naprawdę chce pan robić zwroty za sto bile­tów? Z dru­giej strony, jeśli pan odmówi… – Levon się krzywi – …połowa z tej mło­dzieży nawcią­gała się koksu. Może się zro­bić dość nie­przy­jem­nie. Mogą wybuch­nąć burdy. Jaki to da sygnał wła­dzom dziel­nicy? Musi pan zor­ga­ni­zo­wać nowy zespół. I to szybko.

– A pan, jak rozu­miem, aku­rat ma taki zespół spryt­nie ukryty w jeli­cie gru­bym? – pyta Grif­fin.

– Mamy wszy­scy taki zespół przed sobą. – Levon wska­zuje muzy­ków. – Jasper de Zoet, gitara i wokal; Peter „Griff” Grif­fin, per­ku­sja; oraz… – kle­pie Deana w ramię – …przed­sta­wiam Deana Mossa, muzyczny talent, bas, har­mo­nijka, śpiew. Ma fen­dera, zagra.

Bęb­niarz patrzy na Deana spode łba.

– Zupeł­nym tra­fem masz przy sobie bas, kiedy aku­rat nam uciekł basi­sta?

– Mam bas i cały swój doby­tek. Kilka godzin temu musia­łem w pośpie­chu opu­ścić kwa­terę.

Jasper do tej pory dziw­nie zacho­wy­wał mil­cze­nie, ale teraz pyta Deana:

– A jesteś dobry?

– Lep­szy niż Larry Rat­ner – odpo­wiada Dean.

– Dean jest świetny – mówi Levon. – Nie zaj­muję się ama­to­rami.

Per­ku­si­sta zaciąga się papie­ro­sem.

– Umiesz śpie­wać?

– Lepiej niż Archie Kin­nock – odpo­wiada Dean.

– Wyka­stro­wany osioł śpiewa lepiej od niego – zauważa Griff.

– Jakie znasz kawałki? – pyta Jasper.

– Uhm… Mógł­bym zagrać „House of the Rising Sun”, „Johnny B. Goode”, „Chain Gang”. A wy je umie­cie grać?

– Z zamknię­tymi oczami – potwier­dza Griff – i z pal­cem w dupie.

– To ja kie­ruję tym klu­bem – zazna­cza Oscar Mor­ton. – I jeśli tych trzech ni­gdy wcze­śniej razem nie grało, to skąd pew­ność, że dadzą radę?

– Stąd – odpo­wiada Levon – że Jasper to wir­tuoz gitary, a Griff grał w Wally Whitby Ensam­ble. A Deana musisz przy­jąć na wiarę.

Griff bur­czy pod nosem, ale nie brzmi, jakby był nie­za­do­wo­lony. Jasper nie mówi nie. Dean myśli: Nie mam nic do stra­ce­nia. Oscar Mor­ton jest spo­cony, boli go brzuch i potrze­buje jesz­cze jed­nego argu­mentu.

– Wiem, że w show-biz­ne­sie roi się od nacią­ga­czy i oszu­stów – mówi Levon. – Obaj znamy ich aż za dużo. Ale ja taki nie jestem.

Wła­ści­ciel 2i’s wzdy­cha.

– Żebym nie był roz­cza­ro­wany.

– Nie będziesz żało­wał – przy­rzeka Levon. – A pięt­na­ście fun­tów to pół­darmo. – Muzy­kom oznaj­mia: – Pano­wie, każdy dosta­nie cztery funty. Trzy funty pro­wi­zji dla mnie. Zgoda?

– Zaraz, chwila! – Oscar Mor­ton jest obu­rzony. – Czter­na­ście fun­tów? Za trzy nie­znane twa­rze? Chyba sobie jaja robisz!

Levon wpa­truje się w niego przez nie­koń­czącą się chwilę.

– Dean, źle odczy­ta­łem oko­licz­no­ści. Wygląda na to, że pan Mor­ton jed­nak nie szuka wyj­ścia z sytu­acji. Chodźmy stąd, zanim pójdą w ruch stołki barowe.

– Spo­koj­nie, spo­koj­nie! – Mor­ton prze­grał ten poke­rowy blef. – Nie powie­dzia­łem, że w ogóle nic nie zapłacę. Ale nawet Archiemu Kin­noc­kowi pła­ci­łem dwa­na­ście.

Levon wbija w niego spoj­rze­nie zza swo­ich nie­bie­skich oku­la­rów.

– O, ale prze­cież obaj wiemy, że Archie Kin­nock miał dostać osiem­na­ście. Prawda?

Oscar Mor­ton waha się zbyt długo i prze­grywa.

Griff chmu­rzy czoło.

– Osiem­na­ście? Archie mówił, że dwa­na­ście.

– Wła­śnie dla­tego wszystko trzeba zała­twiać na papie­rze – zauważa Levon. – Wszystko, co nie jest czarno na bia­łym, jest de jure pisane moczem na śniegu.

Wcho­dzi spo­cony bram­karz.

– Zaczy­nają się burzyć, sze­fie.

Przez drzwi dobie­gają roz­gnie­wane okrzyki:

– Kurwa, gdzie ten zespół?! Osiem szy­lin­gów za cztery kawałki? Nabrali nas. Jaja sobie robią! Lecą w człona! Zwrot for-sy! Zwrot for-sy! Zwrot for-sy!

– Co robimy, sze­fie? – pyta bram­karz.

***

– Panie i pano­wie… – Oskar Mor­ton nachyla się do mikro­fonu. – Z powodu… – spię­cie zwrot­nej daje Deanowi kilka dodat­ko­wych sekund na spraw­dze­nie kabli – …nie­prze­wi­dzia­nych oko­licz­no­ści Archie Kin­nock i jego Blues Cadil­lac nie zagrają dziś dla nas po prze­rwie… – Tłum gwiż­dże i buczy. – Ale, ale, mamy za to dla was występ wyjąt­ko­wej grupy…

Dean stroi gitarę, jed­no­cze­śnie spraw­dza­jąc poziomy wzmac­nia­cza Rat­nera. Jasper mówi mu:

– Wcho­dzimy z A-dur. Griff, na wej­ście daj shuf­fle tak jak The Ani­mals.

Bęb­niarz kiwa głową. Dean robi minę „jestem w pełni gotów”. Zado­wo­lony Levon staje z zało­żo­nymi rękami. To nie cie­bie roz­szar­pie tłum fanów Archiego Kin­nocka, jeśli to spie­przymy, myśli Dean. Jasper rzuca do Oscara Mor­tona:

– Na twój znak.

– W klu­bie 2i’s przed wami, tylko na ten jeden wie­czór… Przy­wi­taj­cie bra­wami…

Dopiero teraz Dean zdaje sobie sprawę, że nie mają nazwy.

Po minie Levona widać, że myśli: Dobra, nazwa. Wymyśl nazwę.

Jasper zerka na Deana i pyta bez­gło­śnie: Masz jakiś pomysł?

Dean już ma na czubku języka… Co? „Kie­szon­kow­ców”? „Bez­dom­nych”? „Spłu­ka­nych”? „Despe­ra­tów”?

– Przy­wi­taj­cie okla­skami – ryczy Oscar Mor­ton. – The… Way… Out1!

A Raft and a River / Tratwa i rzeka

Trze­ciego dnia po zerwa­niu Elf przy­znała w duchu, że tym razem Bruce może już nie wró­cić. Tor­tu­rom nie było końca. Jego szczo­teczka do zębów, każda pio­senka o roz­sta­niu, nie­ważne jak ckliwa, nawet widok jego sło­iczka z vege­mi­tem w szafce, wystar­czały, żeby od razu wybu­chała szlo­chem. Nie wie­działa, gdzie Bruce jest, i to było nie do znie­sie­nia, ale bała się też zadzwo­nić do zna­jo­mych i zapy­tać, czy go widzieli. Gdyby go nie widzieli, musia­łaby tłu­ma­czyć, dla­czego pyta. Gdyby go widzieli, tylko by się upo­ko­rzyła, a im byłoby nie­zręcz­nie ule­gać jej usil­nym proś­bom, żeby opo­wia­dali każdy bole­sny szcze­gół.

Czwar­tego dnia poszła zapła­cić rachu­nek za tele­fon, zanim jej go odłą­czą. Zatrzy­mała się na kawę w Etnie, gdzie wpa­dła na Andy’ego z Les Cousins. Jesz­cze nawet zanim zapy­tał Elf o Bruce’a, wypa­liła, że Bruce odwie­dza rodzinę w Not­tin­gham. Jej wła­sne kłam­stwo ją prze­ra­ziło. To żało­sne, jak bły­ska­wicz­nie z nowo­cze­snej dziew­czyny, która nie da sobą pomia­tać, zmie­niła się w porzu­coną roz­trzę­sioną byłą. „Byłą”. Czuła się jak Billy Holi­day w „Don’t Explain”, tyle że nie ota­czał jej tra­giczny splen­dor uza­leż­nie­nia od hero­iny…

To wszystko tylko czę­ściowo wyja­śniało, dla­czego Elf wsu­nęła teraz klucz w zamek drzwi wła­snego miesz­ka­nia cicho jak wła­my­wacz. Bo jeśli – jeśli – Bruce wró­cił, nie chciała go wystra­szyć. Żeby nie uciekł. Głu­pie? Ow­szem. Irra­cjo­nalne? Ow­szem. Ale zła­mane serca nie są mądre ani logiczne.

Tego zwy­kłego dnia w lutym, w środku tygo­dnia, Elf bez­sze­lest­nie wemknęła się więc do miesz­ka­nia, modląc się, żeby Bruce był w domu…

***

…i oto stała jego walizka. A na niej leżały rzu­cone jego płaszcz, jego czapka, jego sza­lik. Elf usły­szała go w sypialni. Ode­tchnęła głę­boko po raz pierw­szy od czte­rech dni. Przy­tknęła jego sza­lik do twa­rzy i zacią­gnęła się weł­nianą wil­gotną Bru­so­wo­ścią. Wszyst­kie chude jak Twiggy fanki, które poja­wiały się na kon­cer­tach Flet­chera i Hol­lo­way, które wpa­try­wały się w Bruce’a, które mie­rzyły wzro­kiem Elf, bar­dzo, bar­dzo, bar­dzo się myliły. Elf nie była dla Bruce’a kolej­nym szcze­blem kariery. On ją kochał. Zawo­łała:

– Wró­ci­łam, Kan­gurku! – I cze­kała, aż Bruce odpo­wie: „Wom­batku!” i wybie­gnie, żeby ją poca­ło­wać.

Ale kiedy Bruce się poja­wił, twarz miał kamienną. Z jego ple­caka wysta­wała jakaś płyta.

– Myśla­łem, że dziś rano uczysz.

Elf nie zro­zu­miała.

– Klasa ma grypę… ale… cześć.

– Pomy­śla­łem, że wpadnę po resztę rze­czy.

Elf uświa­do­miła sobie, że walizka przy drzwiach jest pełna rze­czy Bruce’a, ale nie takich, które przy­niósł z powro­tem, tylko tych, które zabie­rał.

– Przy­sze­dłeś, kiedy mnie nie było.

– Stwier­dzi­łem, że tak będzie lepiej.

– Gdzie noco­wa­łeś? Okrop­nie się mar­twi­łam.

– Ktoś mnie prze­no­co­wał – odpo­wiada suchym tonem, jakby to nie była jej sprawa.

– Kto? – Elf nie mogła się powstrzy­mać. Gdyby prze­no­co­wał go jakiś męż­czy­zna, wtedy Bruce, Austra­lij­czyk, powie­działby raczej „kum­pel”. – Jakaś dziew­czyna?

Bruce wes­tchnął jak cier­pliwy doro­sły.

– Po co to robisz?

Elf zało­żyła ręce na piersi jak skrzyw­dzona kobieta.

– Co robię?

– Jesteś taka zabor­cza. Dla­tego mnie od sie­bie ode­pchnę­łaś.

– Chcesz powie­dzieć: „Będę robił, co mi się podoba, a jeśli będziesz narze­kać, tylko potwier­dzisz, że jesteś histe­ryczką?”.

Bruce zamknął oczy, jakby usi­ło­wał opa­no­wać pul­su­jący ból głowy.

– Jeśli ze mną zry­wasz, po pro­stu powiedz, że to koniec.

– Skoro sama tego chcesz. – Bruce spoj­rzał na nią. – To koniec.

– A co ze wspól­nym gra­niem? – Elf poczuła, że bra­kuje jej tchu. – Toby lada moment zapro­po­nuje nam płytę.

– Nie, nie zapro­po­nuje. – Bruce mówił gło­śno i wyraź­nie, jakby Elf była z obcego kraju i nie rozu­miała ina­czej. – Nie będzie żad­nej płyty.

– Nie chcesz nagrać płyty? – zapy­tała cichym, głu­chym gło­sem.

– A&B Records jed­nak nie wyda albumu Flet­chera i Hol­lo­way. Powie­dzieli, cytuję: „She­pherd’s Crook nie spro­stała ocze­ki­wa­niom”. Płyty nie będzie. Odrzu­cili nas. Koniec wspól­nego gra­nia.

W dole, na Livo­nia Street, prze­je­chał z rykiem moto­cykl. Kurie­rzy i drobne zbiry jeź­dzili tędy na skróty.

Dwa pię­tra wyżej Elf zbie­rało się na wymioty.

– Nie.

– Zadzwoń do Toby’ego, jeśli uwa­żasz, że kła­mię.

– A co z kon­cer­tami? Andy dał nam scenę o dzie­wią­tej w Cousins w przy­szłą nie­dzielę. A za mie­siąc jest festi­wal w Cam­bridge.

Bruce wzru­szył ramio­nami i wydął usta.

– Odwo­łaj, graj solo, rób, co chcesz. – Wło­żył płaszcz. – Mój sza­lik.

Elf podała mu go.

– A jeśli będę chciała się z tobą skon­tak­to­wać…

Bruce zatrza­snął za sobą drzwi.

W miesz­ka­niu zapa­dła cisza. Wytwór­nia pły­towa – prze­pa­dła. Wspólne gra­nie – prze­pa­dło. Bruce – odszedł. Elf ucie­kła do łóżka – jej, już nie ich – sku­liła się pod koł­drą i w tym dusz­nym łonie wypła­kała sobie serce. Czyli znowu wszystko od początku.

***

Jest luty, dzień dzie­wiąty. Deszcz bębni w okna salonu domu rodzin­nego Hol­lo­wayów, willi w stylu pseudo-Tudo­rów, i wyma­zuje błot­ni­sty ogró­dek przy Chi­sle­hurst Road. Law­rence, odziany w gar­ni­tur chło­pak Imo­gen, star­szej sio­stry Elf, zacho­wuje się dziw­nie.

– No bo, ehm… – Pod­nosi się, siada z powro­tem, potem się nachyla. – Bo, ehm… – Pal­cami popra­wia kra­wat. – Bo, ehm, mamy… nie­spo­dzie­waną nowinę.

Imo­gen uśmie­chem dodaje mu odwagi, jakby Law­rence był stre­mo­wa­nym uczniem w szkol­nym przed­sta­wie­niu jase­łek.

Mój Boże, myśli Elf. Zarę­czają się.

Jedno spoj­rze­nie mówi jej, że rodzice już wie­dzą.

– Myślę, że pan Hol­lo­way nie będzie zasko­czony – cią­gnie Law­rence.

– Myślę, że powin­ni­śmy przejść na „ty”, mów mi Clive – pro­po­nuje tata Elf. – Co ty na to?

– Daj mu powie­dzieć, Clive – stro­fuje go mama Elf.

– Czy ja mu nie daję powie­dzieć?

– Mój Boże! Law­rence ma wypieki, jest cały czer­wony. – Młod­sza sio­stra Elf, Bea, udaje zanie­po­ko­joną.

Law­rence rze­czy­wi­ście poczer­wie­niał na twa­rzy.

– Nic mi nie jest…

– Może zadzwo­nię po pogo­to­wie? – Bea odsta­wia kie­li­szek z szam­pa­nem. – Masz jakiś atak?

– Bea – ostrzega ją mama Elf. – Dosyć.

– A jeśli Law­rence wpad­nie w samo­za­płon, mamo? Sama soda oczysz­czona nie wywabi z dywanu plam po Law­ren­sie.

Nor­mal­nie Elf wybu­chłaby śmie­chem, ale odkąd odszedł Bruce, nie śmie­szy jej nic. Kon­trolę nad sytu­acją przej­muje tata.

– Dokończ, co chcia­łeś powie­dzieć, Law­rence, zanim się wystra­szysz i stwier­dzisz, że z tym wariat­ko­wem nie chcesz mieć nic wspól­nego.

– Law­rence wcale nie jest wystra­szony – wsta­wia się za nim mama Elf. – Prawda, Law­rence?

– Ah-uh-um… nie, wcale, pro­szę pani.

– Jeśli tata to „Clive”, to czy do cie­bie, mamo, Law­rence nie powi­nien mówić „Mirando”? – wtrąca Bea. – Tylko pytam.

– Bea – wzdy­cha mama – jeśli się nudzisz, możesz iść.

– I nie poznać tajem­ni­czej nowiny Law­rence’a? Nie co dzień twoja sio­stra się zarę­cza. – Bea zakrywa dło­nią usta. – Ups. Sorry. Czy to wła­śnie była ta tajem­ni­cza nowina? Tylko zga­duję.

Na Chi­sle­hurst Road jakiś samo­chód strzela z rury wyde­cho­wej. Law­rence z ulgą wypusz­cza powie­trze.

– Tak. Popro­si­łem Immy, by zgo­dziła się zostać moją żoną. Odparła…

– „Niech będzie, skoro nale­gasz” – koń­czy za niego Imo­gen.

– Jeste­śmy z Clive’em zachwy­ceni – zapew­nia mama.

– Chyba że Anglia wygra The Ashes2 – zazna­cza tata, inten­syw­nie pyka­jąc fajkę, żeby nie zga­sła. Pusz­cza oko do Law­rence’a.

– Gra­tu­la­cje – mówi Elf. – Dla was obojga.

– No to poka­zuj pier­ścio­nek, sio­stra – mówi Bea.

Imo­gen wyj­muje z torebki pude­łeczko. Wszy­scy się przy­su­wają.

– Cho­ler­cia! Raczej nie z lom­bardu – stwier­dza Bea.

– Ktoś się nie­źle wykosz­to­wał – oce­nia tata Elf. – No, no!

– Wła­ści­wie, panie Holl… Clive, dosta­łem go po babci, dla… – Law­rence patrzy, jak Imo­gen wsuwa pier­ścio­nek na palec. – Dla narze­czo­nej.

– Jakie wzru­sza­jące – szep­cze mama Elf. – Prawda, Clive?

– Ow­szem, kocha­nie. – Tata Elf rzuca Law­rence’owi poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie. – Dwa magiczne słowa, które odtąd czę­sto będziesz powta­rzał.

Mama i tata two­rzą nie­złe duo, myśli Elf. Tak jak wcze­śniej Bruce i ja. Żal po „Bru­sie i mnie” ści­ska jej żebra. Boli.

– No to wznie­śmy toast za narze­czo­nych! – mówi mama.

Wszy­scy pod­no­szą kie­liszki i mówią chó­rem:

– Za narze­czo­nych!

– Witamy w rodzi­nie Hol­lo­wayów – prze­ma­wia Bea gło­sem jak z hor­roru. – Teraz jesteś jed­nym z nas… „Law­rence Hol­lo­way”.

– Dzię­kuję, Bea… – Law­rence spo­gląda wyro­zu­miale na przy­szłą szwa­gierkę – …ale to nie działa w ten spo­sób.

– To samo mówiło dwóch ostat­nich – odpo­wiada Bea. – Leżą pod pły­tami patio. Co roku nasze patio przy­ra­sta o jard, a Elf dorzuca jedną zwrotkę do swo­jej krwa­wej bal­lady pod tytu­łem „Kochan­ko­wie Imo­gen Hol­lo­way”. Dziwne.

Nawet mama się na to uśmie­cha, ale Elf nie znaj­duje w sobie dość siły.

– Nakryjmy do stołu.

Bea obser­wuje sio­strę, która jest zupeł­nie inna niż zwy­kle.

– Okej…

***

Elf nagrała solową EP-kę Oak, Ash and Thorn. I wspól­nie z Bruce’em drugą, She­pherd’s Crook. Skom­po­no­waną przez Elf pio­senkę „Any Way the Wind Blows” ame­ry­kań­ska pio­sen­karka fol­kowa Wanda Vir­tue zaśpie­wała na swoim albu­mie, który sprze­dał się w milio­no­wym nakła­dzie, a jako sin­giel „Any Way the Wind Blows” tra­fiła na Top Twenty. Za tan­tiemy Elf kupiła sobie miesz­ka­nie w Soho, co nawet jej ojciec nie­chęt­nie pochwa­lił jako inwe­sty­cję. Umie zagrać pół­to­ra­go­dzinny set pio­se­nek fol­ko­wych na kon­cer­cie dla trzy­stu obcych osób. Umie dawać sobie radę z pija­nymi krzy­ka­czami. Może gło­so­wać w wybo­rach, pro­wa­dzić samo­chód, pić, palić papie­rosy, upra­wiać seks – korzy­sta ze wszyst­kich tych praw. A jed­nak wystar­czy wpro­wa­dzić ją do jadalni w rodzin­nym domu przed akwa­relę wujka Dereka z HMS „Tra­fal­gar”, na któ­rego pokła­dzie magicz­nie pły­wała w wyobraźni niczym dzieci z Podróży wędrowca do świtu, albo przed ele­gancki rząd tomów ency­klo­pe­dii Bri­tan­nica na kre­den­sie, a doro­sła część osoby Elf łusz­czy się pła­tami, uka­zu­jąc pod spodem prysz­czatą, nadą­saną, zakom­plek­sioną nasto­latkę.

– Dla mnie za dużo woło­winy, tato.

– Tylko dwa kawałki. Schud­niesz i już w ogóle nic z cie­bie nie zosta­nie.

– To prawda, wyglą­dasz blado, skar­bie – zauważa mama. – Mam nadzieję, że nie zara­zi­łaś się niczym od Bruce’a, cokol­wiek mu jest.

Elf dalej brnie w kłam­stwo.

– Lekarz powie­dział, że ma zapa­le­nie gar­dła.

– Wielka szkoda, że nie mógł być z nami, kiedy Immy i Law­rence oznaj­mili, że się zarę­czyli.

Elf wątpi w szcze­rość tych słów, bo przy­pusz­cza, że matka pro­wa­dzi rejestr występ­ków Bruce’a. A rze­komo jest ich nie­mało: żyje w grze­chu z Elf, karmi ją ilu­zją, że muzyka to pro­fe­sja, jest męż­czy­zną z dłu­gimi wło­sami i do tego Austra­lij­czy­kiem. Mama ucie­szy­łaby się z naszego roz­sta­nia nawet bar­dziej niż z zarę­czyn Immy i Law­rence’a.

Za oknem cięż­kie kro­ple desz­czu bom­bar­dują kro­kusy, zmie­nia­jąc je w aksa­mitną mia­zgę.

– Elf? – Imo­gen patrzy na sio­strę, jak zresztą wszy­scy pozo­stali.

– Rany, prze­pra­szam, jakoś tak… – Elf sięga po słoik z musz­tardą, któ­rej wcale nie chce – …błą­dzi­łam myślami. Co mówi­łaś, Immy?

– Law­rence i ja mamy nadzieję, że razem z Bruce’em zagrasz dla nas kilka pio­se­nek. Na weselu.

Powiedz im, że się roz­sta­li­ście, mówi sobie Elf.

– Z przy­jem­no­ścią.

– Świet­nie. – Mama Elf bada stan tale­rzy na stole. – Jeśli każdy już sobie nało­żył york­shire pud­ding, możemy zaczy­nać.

Dźwię­czą noże, męż­czyźni jedzą z ape­ty­tem i gło­śno wyra­żają uzna­nie.

– Woło­wina jest boska, pro­szę pani – zapew­nia Law­rence. – I sos też prze­pyszny.

– Miranda uwiel­bia goto­wać z winem. – Tata ser­wuje stary dow­cip. – Cza­sem nawet dodaje je do potraw.

Law­rence uśmie­cha się, jakby sły­szał to po raz pierw­szy.

– Po ślu­bie na­dal będziesz uczyła? – pyta sio­strę Bea.

– Już nie w Malvern. Szu­kamy domu w Edg­ba­ston.

– Nie będzie ci tego bra­ko­wało?

– Tak to już jest w życiu – odpo­wiada Imo­gen. – Jeden roz­dział się koń­czy, zaczyna się kolejny.

Mama ociera usta ser­wetką.

– Tak będzie lepiej, kocha­nie. Nie można łapać zbyt wielu srok za ogon.

– Bar­dzo roz­sąd­nie – zga­dza się tata. – Bycie żoną i matką to praca na cały etat. W banku nie zatrud­niamy męża­tek.

– Mnie się wydaje… – Bea kręci młyn­kiem do pie­przu – …że poli­tyka, która ma na celu kara­nie kobiet za zamąż­pój­ście, powinna raczej szybko odejść w nie­pa­mięć.

Tata łapie przy­nętę.

– Prze­cież nikt nikogo nie karze. Cho­dzi po pro­stu o uświa­do­mie­nie sobie nowych życio­wych prio­ry­te­tów.

Na przy­nętę łapie się Bea.

– Ale według mnie to na­dal ozna­cza, że kobiety koń­czą w kuchni albo przy desce do pra­so­wa­nia.

Tata połyka haczyk.

– Nie zmie­nisz bio­lo­gii.

– Nie cho­dzi o bio­lo­gię. – Bea połyka haczyk.

– Nie? – Tata ma zasko­czoną minę. – A o co w takim razie cho­dzi?

– O nasta­wie­nie. Nie tak dawno kobiety nie mogły gło­so­wać ani się roz­wo­dzić, ani posia­dać żad­nej wła­sno­ści, ani stu­dio­wać na uni­wer­sy­te­tach. Teraz możemy. A co się takiego zmie­niło? Prze­cież nie bio­lo­gia. Zmie­niło się nasta­wie­nie. A nasta­wie­nie zmie­niło prawo.

– Ach, być mło­dym… – tata nadziewa mar­chewkę na wide­lec – …i z defi­ni­cji mieć słuszny pogląd na urzą­dze­nie świata.

***

– Rozu­miem, Elf, że w przy­szłym tygo­dniu zaczy­na­cie z Bruce’em pracę nad nowym albu­mem? – pyta Law­rence, pod­czas gdy mama Elf nakłada każ­demu po wiel­kiej łyżce z krysz­ta­ło­wej misy peł­nej tri­fle z Water­forda.

– Taki był plan, ale oka­zało się, że w stu­diu… jest jakieś zamie­sza­nie. Nie­stety.

– Czyli prze­su­nęli wam sesję nagra­niową? – pyta zasko­czona Bea.

– Tylko o tydzień czy dwa. – Elf nie znosi kła­mać.

– Jakie znowu „zamie­sza­nie”? – Tata marsz­czy czoło.

– Mieli podwójną rezer­wa­cję – wyja­śnia Elf. – Naj­wy­raź­niej.

– Chyba tam mają okropny bała­gan. – Mama Elf podaje tacie misę z dese­rem. – Nie może­cie zmie­nić stu­dia na inne?

Nie tylko nie­na­wi­dzę kła­mać, myśli Elf, ale do tego jestem w tym bez­na­dziejna.

– Pew­nie możemy, ale w Regent jest inży­nier dźwięku, z któ­rym lubimy pra­co­wać, i znamy ich sprzęt.

– Olym­pic fan­ta­stycz­nie zma­ste­ro­wało wam She­pherd’s Crook – oce­nia Imo­gen.

– Świetna robota – potwier­dza Law­rence, jakby wie­dział cokol­wiek o sesjach nagrań.

Elf w wyobraźni widzi, jak ta świeża para narze­czo­nych za trzy­dzie­ści lat zmie­nia się w Clive’a i Mirandę Hol­lo­wayów. Jakaś część Elf zwija się z żenady, ale inna zazdro­ści Imo­gen jasnej wizji przy­szłego życia.

– Jeśli już wszy­scy mają deser… – mama bada wzro­kiem stół – …możemy zaczy­nać.

– Jak się pozna­li­ście, ty i Bruce? – pyta Law­rence.

Prę­dzej wydłu­bię sobie nerki, niż odpo­wiem, myśli Elf, ale wtedy, zorien­tują się, że coś nie gra. Mama wydusi ze mnie tę całą obrzy­dliwą histo­rię.

– Za kuli­sami w klu­bie fol­ko­wym na Isling­ton. W święta dwa lata temu. Austra­lij­ski folk dopiero zaczy­nał być popu­larny, więc wszy­scy byli cie­kawi kon­certu Bruce’a. Po wystę­pie pode­szłam do niego i zapy­ta­łam, jak stroi gitarę, a on zapy­tał mnie o moją irlandzką bal­ladę.

A potem poszli­śmy do miesz­ka­nia przy Cam­den Lock, gdzie ktoś mu uży­czał pokoju, i do Nowego Roku byłam już w nim tak bez­na­dziej­nie, bez­rad­nie zako­chana, jak dziew­czyna z fol­ko­wej pio­senki, a on poko­chał mnie rów­nie mocno. Tak przy­naj­mniej myśla­łam. Ale może byłam dla niego tylko spo­so­bem na to, żeby już nie musiał sypiać u kum­pli na kana­pie ani nale­wać piwa z kija w tanich barach na Earl’s Court. Tego już się nie dowiem. Dzie­więć dni temu wyrzu­cił mnie jak zasmar­kaną chu­s­teczkę…

Elf zmu­sza się do uśmie­chu.

– Histo­ria o tobie i Immy na obo­zie dla chrze­ści­jan jest dużo bar­dziej roman­tyczna.

– Ale ty nagry­wasz płyty. Mirando, jak to jest mieć sławną córkę? – zwraca się Law­rence do mamy Elf.

Mama dopija wino.

– Mar­twię się, dokąd ją to zapro­wa­dzi. Pio­sen­ka­rze pop dzi­siaj są, jutro ich nie ma. Szcze­gól­nie kobiety.

– Cilla Black nie­źle daje sobie radę – zauważa Bea. – I Dusty Spring­field.

– A w Sta­nach Joan Baez – dodaje Imo­gen. – Judy Col­lins.

– No i Wanda Vir­tue – dorzuca Bea.

– Ale co się z nimi sta­nie, kiedy wszy­scy wpa­trzeni w nich fani prze­rzucą się na kolejną modną pio­sen­karkę? – pyta mama.

– Naj­pew­niej wrócą na wła­ściwą drogę – mówi Elf. – Wyjdą za mąż za faceta, który przy­mknie oko na ich podej­rzaną prze­szłość, ustat­kują się, będą pra­so­wać koszule i wycho­wy­wać dzieci.

Bea obli­zuje łyżeczkę do czy­sta.

– Bada boom.

– Zja­wi­skowe tri­fle, Mirando – mówi tata Elf roz­ba­wio­nym tonem.

Mama wzdy­cha i patrzy przez okno na ogród.

Deszcz mąci wodę w sta­wie z ryb­kami.

Z nosa kra­snala kapie, kap, kap, kap…

– Chcia­ła­bym dostrze­gać w śpie­wa­niu jakąś porządną pro­fe­sję – mówi mama – ale nic na to nie pora­dzę. Widzę jedy­nie, że Elf mar­nuje oka­zję, żeby zro­bić karierę w innej dzie­dzi­nie.

Czuję złość, myśli Elf, bo ona wyraża na głos moje wła­sne obawy.

Zegar w kory­ta­rzu wybija drugą.

– Może Elf będzie tą pierw­szą? – pod­rzuca Imo­gen.

***

Elf gra na pia­ni­nie, a jej rodzina i Law­rence sie­dzą i słu­chają. Wykrę­ciła się od śpie­wa­nia, mówiąc, że musi oszczę­dzać głos, ale nie potra­fiła się wymi­gać od gra­nia, ina­czej Imo­gen, Bea i ich matka zaczę­łyby podej­rze­wać, że coś jest nie tak. Pia­nino „Bro­adwood” ma cie­płe tony niskie, a wyso­kie jasne. Na jego kla­wia­tu­rze Elf naj­pierw opa­no­wała „Twin­kle, Twin­kle, Lit­tle Star”, a potem gamy, arpeg­gia i ćwi­cze­nia z całego stosu ksią­żek do nauki gry na pia­ni­nie. W branży folk narzę­dziem pracy jest być może gitara aku­styczna, ale pierw­szą miło­ścią Elf – zanim zaczęli mi się podo­bać chłopcy, zanim zaczęły mi się podo­bać dziew­czyny – było pia­nino. Bab­cia Elf zmarła, kiedy ona miała zale­d­wie sześć lat, ale dosko­nale pamięta bab­cine słowa: „Pia­nino to i tra­twa, i rzeka”. Dzi­siaj, wiele lat póź­niej, Dzie­wią­tego Dnia Zła­ma­nego, Zbro­czo­nego Krwią Serca, Elf nie­spo­dzie­wa­nie impro­wi­zuje melo­dię, dla któ­rej inspi­ra­cją stały się słowa babci: Tra­twa i rzeka, tra­twa i rzeka, tra­twa i rzeka. To pierw­szy muzyczny pomysł, jaki jej przy­szedł do głowy od odej­ścia Bruce’a. Poza tym jest wdzięczna za te kilka minut, pod­czas któ­rych o nim nie myślała… Ale się wła­śnie skoń­czyły. Utwór dobiega końca, a rodzina Elf i jej przy­szły szwa­gier nagra­dzają ją okla­skami. Pierw­sze tej wio­sny żon­kile w wazo­nie nad komin­kiem roz­chy­liły płatki.

– Prze­ślicz­nie, kocha­nie – mówi mama.

– Eee, tylko tak sobie brzdą­kam.

– Jaki to ma tytuł? – pyta Imo­gen.

– Nie ma.

Law­rence unosi brwi.

– Sama to teraz wymy­śli­łaś?

– Wystar­czy znać sztuczki z akor­dami – wyja­śnia Elf.

– To było genialne. Zagra­ła­byś to w czerwcu?

– Jeśli powsta­nie z tego pio­senka, która nadaje się na ślub, to tak.

– Śluby w let­nie prze­si­le­nie mają wyjąt­kową moc – mówi mama do Imo­gen. – Z twoim ojcem pobra­li­śmy się w czerwcu, prawda, Clive?

Tata pyka fajkę.

– I do tej pory świeci nam słońce.

– Mnie też pasuje czer­wiec – mówi Bea. – I wtedy będę już absol­wentką liceum. Prze­ra­ża­jące.

– Imo­gen mówi, że sta­rasz się dostać do RADA3? – infor­muje pyta­jąco Law­rence.

– Pierw­sze prze­słu­cha­nie mam za mie­siąc. Jeśli przejdę do kolej­nego etapu, w maju wezwą mnie drugi raz. Aku­rat w trak­cie matur.

– Jakie masz szanse? – pyta Law­rence.

– Na czter­na­ście miejsc jest mniej wię­cej tysiąc kan­dy­da­tów. Ale z dru­giej strony, jakie szanse ma Elf na pod­pi­sa­nie kon­traktu z wytwór­nią?

Z dzióbka dzbanka na kawę unosi się smuga pary.

– To tylko dowo­dzi, że należy mie­rzyć wysoko – stwier­dza Imo­gen.

Zegar w kory­ta­rzu wybija trze­cią.

Elf dopija kawę.

– Lepiej już będę się zbie­rać.

– Nie chcesz odwo­łać dzi­siej­szego występu w Cousins? – pyta Bea. – Skoro Bruce, jak rozu­miem, jest zbyt chory, żeby śpie­wać?

W Elf dotąd tliła się iskierka nadziei, że jeśli nie odwoła kon­certu, Bruce może się pojawi i ostat­nie dzie­więć dni będzie można puścić w nie­pa­mięć. Teraz jed­nak trzeba zapła­cić rachu­nek za złu­dze­nia.

– Zagram solo.

– Ale Bruce chyba nie pozwoli ci się włó­czyć samej po Soho w środku nocy? – pyta tata.

– Tato, miesz­kam tam od roku i jak dotąd nic mi się nie stało.

– Może ja się przejdę? – pyta Bea. – Będę ochroną Elf.

– Słaby żart – stwier­dza mama, a Elf czuje ulgę. – Jutro masz szkołę. Już wystar­czy, że jedna córka wałęsa się po Soho.

– Może my się przej­dziemy, kocha­nie? – pyta narze­czoną Law­rence. – Dużo sły­sza­łem o tym fol­ko­wym klu­bie, o Les Cousins.

– Jutro jedziesz kawał drogi do Malvern – mówi Elf. – A poza tym w Cousins czuję się jak w domu. Będą sami zna­jomi.

***

Trzy mie­siące temu Elf i Bruce bie­gli po pero­nie sta­cji kolejki w Rich­mond pod lam­pami oto­czo­nymi aure­olą mgły. Serce waliło jej jak mło­tem, nogi ją bolały, z tru­dem chwy­tała oddech. Pla­kat na ścia­nie obie­cy­wał jezus jest zba­wie­niem. W powie­trzu w porze zmierz­chu uno­sił się zapach pie­czo­nych kasz­ta­nów. Orkie­stra Armii Zba­wie­nia grała „While She­pherds Wat­ched Their Flocks By Night”. Bruce sta­wiał dłuż­sze kroki, więc dobiegł do wagonu kolejki dużo szyb­ciej i wsko­czył do środka. „Pro­szę odsu­nąć się od drzwi!”, oznaj­mił zawia­dowca. „Pro­szę odsu­nąć się od drzwi!”. Elf była pewna, że nie zdąży, ale dosłow­nie w ostat­niej chwili Bruce chwy­cił ją i wcią­gnął do wagonu, a potem razem opa­dli na sie­dze­nia.

– Myśla­łam, że mnie zosta­wisz – powie­działa.

– Chyba żar­tu­jesz. – Bruce poca­ło­wał ją w czoło. – To byłoby zabój­cze dla mojej kariery.

Elf tak przy­tu­liła głowę do jego piersi, że sły­szała, jak bije mu serce. Wdy­chała woń jego zamszo­wej mary­narki i ledwo wyczu­walny zapach wody po gole­niu. On gła­dził jej oboj­czyk pal­cami gita­rzy­sty, całymi w odci­skach.

– Cześć, moja dziew­czyno – wymru­czał, a przez nerwy Elf – zzzzzzt – prze­biegł prąd.

Zrób zdję­cie tej chwili – przy­szedł jej do głowy taki wers – zrób zdję­cie tej chwili pola­ro­idem oczu… i pomy­ślała, że nawet gdyby dożyła stu lat, już ni­gdy aż tak nie będzie się cie­szyła, że żyje. Nie aż tak.

***

Trzy mie­siące póź­niej Elf stoi na tym samym pero­nie sta­cji kolejki w Rich­mond, po któ­rym bie­gła z Bruce’em. Dzi­siaj ni­gdzie się nie śpie­szy. Na District Line są opóź­nie­nia z powodu „incy­dentu na torach w Ham­mer­smith”: to eufe­mizm lon­dyń­skiego metra ozna­cza­jący samo­bój­stwo. Nie­dzielny wie­czór nad­ciąga nad lon­dyń­skie ogrody, wnika w szcze­liny i zasnuwa ulice mro­kiem. Ni­gdzie w zachod­niej czę­ści mia­sta dzień nie jest dzi­siaj suchy, ni­gdzie nie jest cie­pło. Pla­kat zapew­nia­jący jezus jest zba­wie­niem odcho­dzi od ściany, cały w zacie­kach. Na prze­gląd swo­jego sta­rego solo­wego pro­gramu będzie miała mniej czasu, niż myślała. Publicz­ność w Cousins ją przej­rzy, zoba­czy, że Elf Hol­lo­way nie prze­ćwi­czyła dobrze utwo­rów, a jej pio­senki są do kitu, i doj­dzie do wnio­sku, że kiedy Bruce Flet­cher od niej odszedł, zabrał ze sobą całą magię. Na pewno już wszy­scy wie­dzą – jestem porzu­coną panną Havi­sham4sceny fol­ko­wej. Elf spo­gląda w ciemne okno zamknię­tej her­ba­ciarni. Patrzy na nią wil­kiem jej wła­sne odbi­cie w szy­bie. Spo­śród sióstr Hol­lo­way ni­gdy nie była tą ładną. Imo­gen jest ładna na zdrowy, chrze­ści­jań­ski spo­sób. Sta­tusu Bei jako pięk­no­ści ni­gdy w rodzi­nie nie pod­wa­żano, nawet kiedy jesz­cze była dziew­czynką. Elf, jak zga­dzają się krewni, jest podobna do ojca. To zna­czy, że koja­rzę się z przy­sa­dzi­stym męż­czy­zną w śred­nim wieku, kie­row­ni­kiem wydziału w banku. Nie­dawno w klu­bo­wej toa­le­cie Elf pod­słu­chała przy­pad­kiem jakąś kobietę: „Elf Hol­lo­way? Elf? Raczej goblin”.

Mama jej powta­rzała: „Dbaj o włosy, pod­kre­ślaj je, kocha­nie, to twój naj­więk­szy atut”. Włosy ma blond, dłu­gie. Bruce lubił zanu­rzać w nich twarz. Kom­ple­men­to­wał poje­dyn­czo różne czę­ści jej ciała, ale ni­gdy cało­ści. Albo mówił: „Ład­nie dziś wyglą­dasz”. Jak­bym przy innych oka­zjach wyglą­dała okrop­nie