Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 sierpnia 2015 roku to dzień, w którym wszystko się zmienia w życiu Nastassji Martin, francuskiej antropolog. Brutalne spotkanie z niedźwiedziem w ostępach Kamczatki było dla niej punktem granicznym i zachwiało jej tożsamością. Od tego momentu zawieszona między światami zwierząt i ludzi, naturą i kulturą, Wschodem i Zachodem próbuje się odnaleźć i na nowo określić, kim jest. Blizny na twarzy, powracające fragmenty wspomnień walki z bestią oraz sny nie dają jej spokoju. Nie może już w obiektywny, naukowy sposób opisywać animistycznego mieszania się bytów, teraz sama go doświadcza: czuje, że musi wrócić do krainy lodowców i wulkanów, gdzie z dala od ludzi, drzew, łososi i rzek ma nadzieję znów zmierzyć się z niedźwiedziem. Czy to spotkanie ukoi niepokój, pozwoli nadać nowy kształt roztrzaskanej na kawałki osobowości?
Ta autobiograficzna opowieść skłania do zadawania pytań o naszą tożsamość: Co ją kształtuje? Czy jest stała, czy może zmienna? Czy w życiu człowieka są wydarzenia, które mogą radykalnie ją zmienić? Czy formowanie jej na nowo jest wyzwaniem, któremu jednostka może sprostać?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 127
JESIEŃ
Niedźwiedź poszedł sobie już kilka godzin temu, a ja czekam, czekam, aż rozproszy się mgła. Step jest czerwony, ręce mam czerwone, twarz zmienioną do niepoznania, spuchniętą i rozdartą. Jak w mitycznych czasach wokół panuje bezkształt, jestem tą niezdefiniowaną formą o zatartych rysach, które zniknęły pod głębokimi ranami, skórę pokrywają wydzieliny i krew: to są narodziny, bo najwyraźniej to nie śmierć. Wokół mnie na ziemi poniewierają się brązowe, sztywne od zakrzepłej krwi kłaki, ślady po niedawnej walce. Od ośmiu godzin, a może i dłużej, żyję nadzieją, że rosyjski helikopter wojskowy przebije się przez mgłę i po mnie przyleci. Kiedy niedźwiedź uciekł, założyłam sobie na nogę opaskę uciskową z paska od plecaka, a Nikołaj, który wkrótce nadszedł, pomógł mi zabandażować twarz i wylał na głowę nasze cenne zapasy spirtu, który wraz z krwią i łzami spłynął mi po policzkach. Potem wziął mój mały terenowy alcatel i zostawił mnie samą, żeby ze szczytu jakiegoś wzniesienia wezwać pomoc. Pewnie myślał o słabym zasięgu, dalekich antenach przekaźnikowych, przestarzałym telefonie i zastanawiał się, czy aby to wszystko razem zadziała pośród wulkanów, które jeszcze niedawno oznaczały wolność, a teraz mogły odciąć nas od świata.
Jest mi zimno, po omacku szukam śpiwora i jak mogę, tak się nim otulam. Mój umysł podąża za niedźwiedziem, powraca, krąży, buduje związki, analizuje i kombinuje, snuje plany rozbitka na komecie. W środku to musi przypominać niekontrolowaną proliferację synaps, które wysyłają i otrzymują informacje szybciej niż kiedykolwiek, w zawrotnym, błyskawicznym, swobodnym i chaotycznym tempie marzeń sennych, a przecież nigdy nic nie było bardziej realne i rzeczywiste. Dochodzą do mnie zwielokrotnione dźwięki, słyszę jak dzikie zwierzę, jestem dzikim zwierzęciem. Przechodzi mi przez myśl, że niedźwiedź wróci, żeby mnie dobić albo żebym to ja go dobiła, albo żebyśmy oboje zginęli w ostatnim uścisku. Ale już wiem, czuję, że to się nie wydarzy, że jest już daleko, idzie chwiejnym krokiem po stepie, a na jego futrze perli się krew. W miarę jak się oddala, a ja wracam do siebie, uspokajamy się oboje. On beze mnie, ja bez niego, oboje musimy żyć dalej z tym, co to drugie nam zabrało, przetrwać z tym, co w naszym ciele zostawiło.
Słyszę go dużo wcześniej, zanim się pojawia. Moi towarzysze, Nikołaj i Lanna, zaprzeczają. Nadchodzi – mówię. Ależ nie, nic nie słychać – odpowiadają. Jesteśmy sami w tym bezkresie i we mgle, która opada i się podnosi. A jednak kilka minut później nadlatuje pozostałość po epoce komunizmu, pomarańczowy stalowy potwór, żeby nas zabrać z tego miejsca.
W Kluczach jesteśmy w środku nocy. Kluczi. „Kluczowa” wioska. Poligon, tajna baza armii rosyjskiej na Kamczatce. Nie powinnam wiedzieć, że co tydzień na ten biedny kawałek ziemi Moskwa wysyła rakiety, żeby sprawdzić ich zasięg i w razie wojny móc osiągnąć amerykańskie wybrzeże Cieśniny Beringa; nie powinnam też wiedzieć, że wszyscy autochtoni: Eweni, Koriacy, Itelmeni – a raczej ich niedobitki – są wcielani do wojska, bo bez reniferów i bez lasów absurd staje się normą do tego stopnia, że wszyscy oni walczą na rzecz swoich prześladowców. Tyle tylko, że ja, z racji swojego zawodu, wszystko to wiem od początku. Eweni, z którymi od miesięcy dzielę ich leśne życie, opowiadali, że te bomby eksplodują wieczorami tuż obok koszar. Śmiali się z moich pytań, przyglądali mi się badawczo, często wymyślali od szpiegów, żartem, w gniewie lub ironicznie przypisywali mi różne role, ale zawsze mi wszystko mówili. Wioska, alkohol, przemoc, zerwanie z życiem w lesie, a co za tym idzie, stopniowe zapominanie plemiennego języka, brak pracy i ojczyzna, która wyciąga pomocną dłoń i proponuje obóz wojskowy w Kluczach.
Ironia losu. Ambulatorium znajduje się w kluczowej wiosce, to tam wylądowaliśmy, za drutami kolczastymi i siatką, za wieżami strażniczymi, w paszczy wilka. I oto ja, która śmiałam się w duchu, że znam wszystkie sekrety tego strzeżonego miejsca, znalazłam się w samym centrum placówki zajmującej się leczeniem żołnierzy i rannych tej toczącej się tu prawie wojny.
Rany zaszywa mi stara kobieta. Widzę, jak z nieskończoną delikatnością posługuje się igłą i nicią. Stadium bólu już minęło, nic nie czuję, ale jestem w pełni świadoma, wszystko rejestruję, mam nieludzko klarowny umysł, odseparowany od ciała, w którym wciąż on jednak tkwi. Wsio budiet choroszo, wszystko będzie dobrze. Jej głos, jej ręce, to wszystko. Patrzę, jak moje długie, jasne i czerwone włosy spadają pasmami na podłogę, w miarę jak je obcina, zszywając rany czaszki, która jakimś cudem nie pękła, walczę, żeby dojrzeć światło w tunelu, ale to trudne, ciemność jest gęsta, bolesna, nieskończona, z tego tak łatwo się nie wychodzi. I w tym momencie widzę jego. Tłusty, spocony mężczyzna wchodzi do pomieszczenia, wyciąga w moją stronę telefon i robi zdjęcie, chce uwiecznić chwilę. A więc horror ma twarz, ale nie moją, lecz tego typa. Zalewa mnie wściekłość. Mam ochotę rzucić się na niego, rozpruć mu brzuch i złapać za bebechy, odwrócić ku niemu ten nieszczęsny telefon i zmusić, żeby sobie zrobił najpiękniejsze selfie w życiu w chwili, gdy życie z niego ucieka, ale nie mogę. Mogę tylko warknąć, żeby przestał, i niezdarnie zakrywać twarz, jestem umęczona i rozbita. Stara kobieta rozumie, wypycha go z pokoju i zamyka drzwi. Wie pani, jacy są ludzie – mówi.
Przez resztę nocy zaszywa, obcina, znów szyje, tracę poczucie czasu, który płynie, a my obie kołysane przez fale dryfujemy na ciemnym oceanie o zapachu alkoholu. Następnego dnia w południe przychodzą po mnie, helikopter czeka, mają mnie przewieźć do Pietropawłowska. Zjawia się ktoś w rodzaju rosyjskiego ratownika medycznego, wysoki, uśmiechnięty, cały na czerwono, budzący zaufanie. Proponuje mi fotel na kółkach, odmawiam, pomaga mi wstać, podtrzymuje podczas schodzenia po stopniach schodów, miga mi białe, szare, białe, szare, docieramy do drzwi wyjściowych i na beton przed budynkiem. Tam gromada ludzi, którzy przyszli oglądać spektakl i czekają ze swoimi telefonami. Wolną ręką znów zasłaniam twarz przed fleszami i podtrzymywana przez swojego wybawiciela po raz drugi znikam w brzuchu helikoptera.
Podróż odbywam w stanie półświadomości, pamiętam, że marzłam i krew ściekała mi do gardła, utrudniając oddychanie. Na miejscu lekarze każą mi położyć się na noszach. Mówię im, że nie mogę, bo kiedy leżę na plecach, nie jestem w stanie oddychać, ale nalegają, przytrzymują mnie w kilku, wygląda na to, że zebrała się cała ekipa, duszę się. Słychać krzyki i wrzaski, czuję ukłucie igły w unieruchomionym ramieniu, potem nagle wszystko się zatrzymuje, światła tańczą, po raz pierwszy od spotkania z niedźwiedziem tracę przytomność: nicość, próżnia, biel, żadnych snów.