Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uwodziciel jest powieścią erotyczną Zbigniewa Nienackiego napisaną dla dorosłych. Dzięki niej można lepiej poznać autora, prześledzić jego doświadczenia, warsztat, zdolność obserwacji, sposób tworzenia tematu. Autor przybliża nam zwiążek kobiet i mężczyzn. Książka warta polecenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 541
Zbigniew Nienacki
Uwodziciel
Wydanie I
Liber Novus
Redaktor naczelny • Marcin Nowak Projekt okładki • Maciej Łazowski
WydawnictwoLiber Novus Marcin Nowak ul. Łaska 43 95–050 Konstantynów Łódzkiwww.libernovus.plinfo@libernovus.pl
Copyright © • Helena Nowicka Copyright © for electronic version • Liber Novus Konstantynów Łódzki 2020
ISBN • 978-83-7741-126-1
Liber Novus 2020
Zamiast motta:
Giuseppe Casanova
któremu tak zazdrościsz
nie był wcale bardzo bogaty
ani bardzo silny
a jego epoka
znała mężczyzn równie pięknych
jak on
lub piękniejszych od niego
ale był grzeczny
tkliwy
rycerski
i zawsze zdobywał
chociaż czasem mógłby bez tego
dopiąć celu
więc o ile chcesz
tak jak on
zdobywaj serca kobiet
i nie zrażaj się trudnościami
Zacznij od własnej żony.
Andrzej Bursa
Wstęp do autoterapii
Mój dom wydaje mi się niekiedy utkany z barw i światła — najwięcej jest brązów i różnego rodzaju czerwieni. Struga złotawego blasku spływa z czerwonych dachówek na miękką, puszystą zieleń łąki, a na ceglanych ścianach tu i ówdzie migocą maleńkie żółte plamki, które przedarły się przez gęste listowie starej gruszy. Takie odnoszę wrażenie, gdy świeci słońce, a jezioro przed domem stara się odbijać błękitne niebo, ale czyni to bezskutecznie i jest zazwyczaj ciemnozielone. Oczywiście, wszystko inaczej wygląda w dzień pochmurny albo jesienią, wczesną wiosną czy zimą, lecz dla niniejszej opowieści ma to niewielkie znaczenie. Ani pora roku, ani moje osobiste wrażenia nie odgrywają tu bowiem żadnej roli.
Mój dom stoi w pewnym oddaleniu od innych domów w wiosce. W pobliżu jest ogromny las, który ciągnie się czternaście kilometrów i za nim znajduje się najbliższa stacja kolejowa. Dom zbudowano na skarpie nad jeziorem, długim na trzydzieści kilometrów. Jezioro oddziela od domu dość spora połać bagien, zazwyczaj rudych i zamglonych, tylko latem zielonkawych i rozbrzmiewających gwarem ptasich głosów. Z dwóch stron ogradza moją posiadłość wysoki płot ze świerkowych sztachet, z trzeciej są owe bagna i jezioro, a z czwartej — kanał, prowadzący do małych leśnych jeziorek. Na brzegu kanału zbudowałem hangar na łódkę i jacht oraz maleńką przystań. Aha, w stajni przy żłobach, gdzie kiedyś stały konie, potulnie drzemią dwa moje samochody: terenowy „łazik” i wóz osobowy skoda, zazwyczaj używany przez moją żonę.
O jachcie i dwóch samochodach wspominam na wstępie, podobnie jak celowo używam określenia „posiadłość”, aby nasi krytycy mogli naostrzyć swoje ołówki. Zauważyłem bowiem, że są oni bardzo wrażliwi na tego rodzaju „wystrój” powieści i autora zaraz posądzają, że pisze powieść „szezlongową” lub z wyższych sfer. Współczesna powieść nie powinna rozgrywać się na jachcie albo w samochodzie, ale przed budką z piwem, w knajpie, w mozolnej wędrówce z biura do kolegi i z powrotem do domu, gdzie jest nie kochająca żona i gromada rozwydrzonych dzieci. Jacht, samochód, willa nad jeziorem mogą być użyte tylko w satyrycznej powieści z życia dorobkiewiczów i prywatnej inicjatywy, podobnie jak strzelbę na ramieniu powinien nosić tylko dyrektor jakiegoś wielkiego zakładu pracy i to taki, którego wkrótce usuną za malwersacje.
W klubie żeglarskim „Kotwica”, do którego należę, nie ma żadnego dorobkiewicza, lecz tylko ludzie, którzy bardzo kochają żeglarstwo. Jachty wybudowali własnymi rękami albo wyremontowali stare łajby. Co roku wiosną wielu z nich, podobnie jak ja, każde wolne popołudnie spędza w hangarze; czyści, odnawia, odmalowuje swój jacht. Latem na moim jeziorze aż roi się od motorówek i jachtów, nigdy jednak — stwierdzam to ze zdumieniem — nie spotkałem na żadnym z nich przedstawiciela prywatnej inicjatywy, dorobkiewicza czy kogoś w tym rodzaju. Nie spotkałem także żadnego krytyka literackiego i co dziwniejsze — pisarza.
W kole automobilklubu, do którego należę — także sami inżynierowie, kilku majstrów, ośmiu robotników, pięciu przedstawicieli tak zwanych wolnych zawodów i urzędników niezbyt wysokiej rangi. A w kółku myśliwskim „Słonka”, do którego nie należę, ale które poluje w lesie koło mojego domu — kierownik POM-u, brygadzista, czterech ślusarzy, trzech leśniczych, dwóch lekarzy, czterech urzędników z urzędu gminnego i agronom gminny oraz kilku milicjantów. Gwoli ścisłości muszę dodać, że w promieniu czterdziestu kilometrów od mojego miejsca zamieszkania jest tylko dwóch przedstawicieli prywatnej inicjatywy: pan Bogumił Prostek, mały przedsiębiorca budowlany i pan Stanisław Karnicki, właściciel niewielkiego warsztatu tak zwanej mechaniki pojazdowej. Żaden z nich nie ma ani jachtu, ani willi nad jeziorem. Pan Prostek posiada żuka, którym dowozi materiały budowlane, a Karnicki tylko motocykl. Co robią z pieniędzmi, tego nie wiem. Kiedyś zapytałem pana Prostka, dlaczego nie kupi sobie jachtu. Spojrzał na mnie ze zdumieniem. „A po co mi takie wariactwo? Mnie wystarczy, jak sobie poleżę na trawie nad wodą”. Nie mam więc pojęcia, dlaczego jacht, samochód, dom nad jeziorem mają być symbolem dorobkiewiczostwa, a nie umiłowania jakiegoś stylu czy trybu życia? Co do mnie, przed dziesięcioma laty sprzedałem czteropokojowe mieszkanie w wielkim mieście i za tę sumę kupiłem dom na wsi, a zostało mi jeszcze pieniędzy na jacht. Dom nie ma wody bieżącej i kanalizacji. Moja żona, która jest inspektorem szkolnym od języka rosyjskiego i kontroluje dwanaście gmin w naszym województwie, codziennie wyjeżdża w teren i do tego potrzebny jej jest samochód. Niekiedy, gdy kontrola trwa dłużej, już nie wraca do domu, nocuje u którejś z nauczycielek.
To są, rzecz jasna, wielkie niedogodności, ale rekompensują mi je bliskość wody i jacht, a zimą wspaniały las, żona moja zaś ma świadomość, że czuję się tutaj szczęśliwszy niż w mieście. Dlatego nie bardzo rozumiem, dlaczego krytyk literacki, który mieszka w Warszawie w cztero- lub pięciopokojowym mieszkaniu z łazienką i centralnym ogrzewaniem — a wartość takiego mieszkania dwukrotnie przewyższa wartość całej mojej posiadłości, jachtu i samochodów — uważa, że nie on, ale ja jestem przedstawicielem jakiegoś współczesnego high life.
Nie lubię krytyków literackich, to prawda. Będzie to zrozumiałe, gdy wyjaśnię, że jestem pisarzem. I niech wam to wystarczy.
Życie moje jest bardzo proste. Latem wstaję bardzo wcześnie i po małym spacerze zasiadam na kilka godzin do stołu w swej pracowni z oknem na jezioro. Po południu wypływam na wodę albo wyjeżdżam po zakupy do miasta swoim starym, kupionym od wojska gazem. Zimą biegnę rano do drwalni, rąbię drwa, rozpalam w piecach, potem wynoszę brudną wodę, a przynoszę czystą ze studni. Do pracy siadam wtedy z pewnym opóźnieniem, ale za to dłużej spaceruję po lesie, dłużej też trwa podróż do miasta przez zaspy i po ośnieżonej drodze. Zimą wyjeżdżam więc rzadziej, a jeśli trzeba — swojego starego gaza oddaję żonie, gdyż ma on przedni i tylny napęd, co pozwala mu przebywać nawet wysokie zaspy śnieżne. Tak więc w gruncie rzeczy nie ma mi czego zazdrościć, mimo że mam dom nad jeziorem, dwa samochody i jacht. Ale ja kocham to swoje życie, choć czasem zastanawiam się, czy ta bliskość lasu nie oddziaływuje w jakiś sposób na moją psychikę i czy nie ma racji mój ulubiony pisarz Ernst Wiechert, gdy powiada, że las otępia i ogłusza, jest owym wielkim czarodziejem, który zastawia sieci i chłodnymi dłońmi wybiera z ich oplotów ludzkie serca.
Lubię jednak las, wodę, lubię rozmowy z ludźmi, wizyty przyjaciół, kocham swoją pracę, swoją żonę, swojego syna, córkę. Mógłbym powiedzieć, że jestem chwilami nawet bardzo szczęśliwy, ale niekiedy — szczególnie przed południem, gdy widzę listonosza brnącego do mnie przez zaspy śniegu albo podjeżdżającego pod dom z beztroskim dzwonieniem rowerowego dzwoneczka — mam ochotę schować się do stodoły, uciec gdzieś. Ogarniają mnie dziwne uczucia, z których dominującym jest lęk. Wiem, że powinienem owe uczucia jakoś opisać i przekazać innym, bo uczciwe zwierzenie każdego człowieka może niekiedy stać się świadectwem epoki, ale nie mogę ich tak po prostu przekazać w formie suchej relacji, bo nie oddałbym w ten sposób precyzyjnie nastroju swoich myśli i uczuć.
Pewien krytyk literacki mówi, że nie lubi książek o pisarzach. Ja też nie przepadam za takimi książkami. Mógłbym bohatera tej historii uczynić lekarzem, nauczycielem polskiego lub rozkochanym w literaturze agronomem, ale od pewnego czasu przede wszystkim cenię fachowość, że nie powiem — zawodowstwo. O medycynie najbardziej lubię mówić z lekarzem, o lesie — z leśniczym, o robieniu butów — z szewcem, a o literaturze — z pisarzem. Ponieważ zapragnąłem napisać powieść o odpowiedzialności pisarskiej — takiej samej przecież godnej uwagi sprawie jak każda inna — za bohatera wziąłem pisarza, któremu przydałem własnego życia, własnych rysów, wprowadziłem do swego domu i kazałem mu zasiąść do mojej maszyny do pisania.
Będzie więc w mej książce mowa o przeróżnych kłopotach dnia codziennego, a może nawet większych i mniejszych dramatach, a także o jachtach, samochodach, koniach pod wierzch, Weimarach, Frankfurtach i Paryżach; cały ów „galanteryjny wystrój”, którego tak nie cierpią krytycy. I, jak to określił zapewne trafnie jeden z nich — „pożal się Boże, Europa często po polsku żenująco prowincjonalna”.
Od dziesięciu lat mieszkam na wsi, a jednak o wsi nie napisałem ani słowa, co bardzo dziwi mojego przyjaciela Piotra, reżysera telewizyjnego. Od lat bowiem Piotr ma nadzieję, że napiszę dla niego scenariusz filmowy albo widowisko. Odwiedza mnie zresztą bardzo często, ponieważ o dziesięć kilometrów ode mnie znajduje się dom pracy twórczej TVP, jest lądowisko helikopterów, którymi tu przylatują różni sławni ludzie z Warszawy. Mają do dyspozycji leśniczówkę, przerobioną na wykwintny pensjonat, cztery konie pod wierzch, przystań jachtową. Piotr przyjeżdża do mnie zazwyczaj na koniu, którego puszcza wolno na mojej puszystej łące, a sam rozmawia ze mną lub z żoną, je obiad lub kolację i potem wraca do domu telewizji. Ktoś mi kiedyś napomknął, że Piotr jest być może kochankiem mojej żony, ale ta sprawa nie ma dla mnie znaczenia. Niezależnie bowiem czy powiedział prawdę, czy też nie, człowiek kulturalny nie powinien zanadto wnikać w drobne szczegóły. Podobnie sądzi moja żona i być może dlatego nasze małżeństwo trwa już ponad dwadzieścia lat, a Piotr — którego zapewne nazwiecie nonkonformistą — żenił się pięciokrotnie. Sądzicie, że jestem hipokrytą? Być może. Między kłamstwem a prawdą jest dużo miejsca na różnego rodzaju półprawdy, ćwierćprawdy i mikroprawdy. To one pozostają naszym chlebem powszednim.
— Mógłbym napisać o swojej wsi — wyjaśniam cierpliwie Piotrowi — ale nie wydaje mi się, aby to było komukolwiek potrzebne. Czytałem „Konopielkę”, znam prozę Kawalca, oglądam w telewizji konflikty współczesnej wsi i dlatego mam świadomość, że moja wieś nie może służyć za kanwę scenariusza lub widowiska. Po pierwsze — jest, jak się to mówi, deskami zabita, czternaście kilometrów od stacji kolejowej, trzydzieści pięć kilometrów od najbliższego miasta, które kiedyś było siedzibą powiatu. Dwa razy na dzień przejeżdża tędy autobus, a zimą kursy są w ogóle zawieszone, bo mamy drogi piątej kolejności odśnieżania. Ale posiadamy na poczcie centralkę telefoniczną i dziewiętnaście numerów. Jeśli chcę zaprosić na kolację agronoma lub leśniczego, to nie muszę do nich iść, tylko po prostu dzwonię. Jeśli chcę kupić świeże ryby na kolację, to dzwonię do rybaczówki i zamawiam leszcza albo lina. W stodołach znajdziesz samochody; prawie każdy ma tu ciągnik. Cóż jeszcze dodać?
Oglądałem w telewizji film, w którym w małej społeczności szykanowano dziewczynę z nieślubnym dzieckiem, wybito kamieniami szyby w jej domu. Tu też są takie, co mają dzieci nieślubne, ale nikt im szyb nie wybija, nie obrzuca wyzwiskami ani nie wyklina z ambony. Jest tu nawet taka, która ma ośmioro nieślubnych dzieci, każde z innego ojca i to niewiadomego pochodzenia. Wyobraź sobie, że to właśnie u niej, ze względu na dość pokaźny dom, jaki posiada, odbywają się lekcje religii. Zapytałem o tę sprawę naszego proboszcza. „Wszyscy jesteśmy grzesznikami” — odpowiedział mi ksiądz. I zapewne ma rację. Owszem, są tu kobiety, które wykrzykują w sklepie: „To ja sobie odmawiam trzeciego dziecka, bo mi nie starczy na owoce i na ubranka, a taka funduje sobie ośmioro. Potem jej dzieci zabierają do domu dziecka i utrzymują z naszych podatków”. Inne kobiety powiadają z zazdrości: „Takiej to dobrze. Dogodzi sobie z różnymi chłopami, ile chce, a gmina jeszcze jej daje zapomogi. Baba ani myśli pracować, jak my. Chodzi jak ta łania, a my jesteśmy zatyrane”. Czy chcesz, żebym zrobił o tym scenariusz filmowy albo widowisko? Albo może mam opisać swojego przyjaciela leśniczego, który nigdy nie ma drewna do kuchni. Ilekroć do nich przyjdę, jego żona o tym wspomina, a on obiecuje: „Mam przecież deputatowe szczapy w lesie, jutro wezmę ciągnik i przywiozę”. Ale nie przywozi, bo ciągle coś czyta. Ostatnio studiuje Heideggera i Kierkegaarda. Jego żona porąbała wreszcie deski, z których zamierzał zrobić regały na książki, więc przywiózł przyczepę drewna. Mokre, na wpół spróchniałe. Cóż jeszcze ci opowiedzieć, drogi mój przyjacielu? Pewnego dnia w mojej wsi powiesił się dwudziestoletni chłopak, syn zamożnych i bardzo religijnych gospodarzy. Podobno zakochał się bez wzajemności i ta nieszczęsna miłość zaprowadziła go na strych i zarzuciła pętlę na szyję. Wyobraź sobie rozpacz i hańbę rodziców, których syn miał zostać pochowany w lewym rogu cmentarza. Spłakani przyszli do mnie, abym coś zaradził. Pojechałem więc z wizytą do proboszcza, zaopatrzony w psychiatrię wielkiego Esquirola, w której ten wielki lekarz twierdzi, że każde samobójstwo jest wynikiem zaburzeń psychicznych o charakterze trwałym lub chwilowym. Proboszcz odpisał sobie starannie tekst Esquirola i pojechał do biskupa, a potem nieszczęsnego chłopaka pochowano w miejscu należnym chrześcijaninowi. Na grobie chłopca jest teraz piękny pomnik, mogę ci go pokazać, jeśli masz ochotę… Nie, mój drogi, wy wolicie prezentować własne wyobrażenia o wsi, dramatyczne historie o biednych dziewczynach z nieślubnymi dziećmi, o strasznych dziewiętnastowiecznych konfliktach w zwaśnionych rodzinach polskich Kapulettich. A przecież żadna dziewczyna w mojej wsi nie wyjdzie za mąż za tego, kogo jej wyznaczą rodzice, lecz za tego, którego pokochała lub z którym zaszła w ciążę. Niechby tu który ojciec tylko mruknął synowi, że nie podoba mu się dziewczyna, z którą on chce się ożenić, nie pozwalał mu się rządzić w gospodarstwie albo nie obiecał samochodu w niedalekiej przyszłości. Zostanie sam na gospodarstwie. Wasze filmy i widowiska wieś ogląda jak bajkę sprzed lat. Dla was wieś polska albo jest patriarchalna, pełna odwiecznych i prostych cnót, albo jawi się jako kłębowisko zwierzęcych namiętności. Tymczasem w moim wyobrażeniu nie ma tu ani bieli, czerni i czerwieni, ale szarość, banalność. Owszem, nie ukrywam, że oglądam i wielkie dramaty, którym Szekspir mógłby nadać przeogromny wymiar, ale przysięgam, żaden z nich cię nie zainteresuje, bo nie mieści się w waszym dziewiętnastowiecznym schemacie. Przecież nie zainteresowała cię historia o chłopcu, którego chciano pochować jak psa w lewym rogu cmentarza? Matka tego chłopca była nową Antygoną, a proboszcz Kreonem. Nie przychodzi ci tu na myśl, że być może owa beztroska kobieta, która ośmioro dzieci oddała do domu dziecka, a właśnie chodzi w ciąży z dziewiątym, jest współczesną Medeą? Medeą „żenująco prowincjonalną”…
I Piotr staje się smutny, ponieważ nie chcę pisać scenariusza. Wsiada na konia i odjeżdża do domu pracy twórczej, a potem helikopterem wraca do Warszawy.
A ja — gdy nie ma mojej żony, bo znowu musiała zanocować w terenie — idę z wizytą do leśniczego, aby porozmawiać z nim o egzystencjalizmie albo do agronomówki, aby poflirtować z żoną agronoma, jest to bowiem dość ładna i młoda dziewczyna, z zawodu nauczycielka. Jeśli jej mąż jest akurat w domu, rozmawiamy o tym i owym, a Zosia parzy specjalnie dla mnie przygotowaną herbatę z pięciu gatunków, bo taką lubię, i spogląda na mnie z czułością. Tak samo jest zresztą, kiedy jej męża nie ma w domu, tylko że wówczas od czasu do czasu bąknę coś w tym rodzaju: „A wie pani, pani Zosiu, że leśniczy lada dzień przywiezie do paśnika w 138 oddziale świeże i pachnące sianko dla jeleni i saren?” A wtedy pani Zosia spuszcza oczy, ma na policzkach rumieńce. Długo milczy, aż wreszcie odpowiada: „Ach, nie musimy się tak śpieszyć, prawda?” Kiwam głową ze zrozumieniem: „Powiedziałbym nawet, że pośpiech wcale nie jest wskazany”. Jej się bowiem ciągle wydaje, że znowu zdoła pokochać swojego męża, a ja mam świadomość, że to nie jest prawda. Prędzej czy później spotkamy się w paśniku, choć jej mąż ma dwadzieścia pięć lat, a ja liczę sobie czterdzieści pięć. Nie można bowiem pokochać drugi raz mężczyzny, którego w wieku siedemnastu lat obdarzyło się miłością wielką i romantyczną, a który po ślubie obnażył swoją małość, swój egoizm. Im bardziej się takiego człowieka kochało, tym bardziej się go nienawidzi. Agronom Adam uważa bowiem, że kobietę zdobywa się tylko raz w życiu, a potem bierze się ją za żonę i trwa z nią w związku małżeńskim. Agronom Adam zapłodnił swoją siedemnastoletnią żonę w noc poślubną, ale powiada: „Skoro chciałaś mieć dziecko, to się nim opiekuj, bo ja tego nie lubię”. Agronom Adam zapłodnił swoją żonę jeszcze trzykrotnie, ale ponieważ trudno jednocześnie wychowywać dzieci, uczyć w szkole i kontynuować zaocznie studia, jego żona musiała już trzykrotnie usuwać płód. Gdy Zosia ma dni płodności, kładzie się spać w drugim pokoju, ale i to nie pomaga, bo mąż bierze ją siłą. Zofia drży przed każdym stosunkiem i mówi mu o tym, ale on powiada: „Tak żyją wszystkie kobiety, zresztą możesz się skrobać, to przecież nie tak bardzo boli”. A tymczasem agronom Adam lęka się zasiąść na fotelu dentystycznym, choć ma niemal wszystkie zęby zepsute. Kiedy mu mówię, że z takimi zębami nie będzie się podobał żadnej kobiecie, odpowiada, że mu na tym nie zależy, bo nie zamierza żony zdradzać. Gdy ona ma do niego pretensję, dziwi się: „O co ci chodzi? Nie piję, nie palę, nie uganiam się za dziewczynami. Czy inne mają takich mężów?” I rzeczywiście, bardzo mało jest mężczyzn, którzy nie piją, nie palą, nie uganiają się za dziewczynami. Często także szepcze do niej nawet przy mnie: „Ach, jak ja cię bardzo kocham, Zosiu. Jesteś moim jedynym szczęściem”. Ale ona wtedy odsuwa się od niego i ma mocno zaciśnięte usta. Zauważyłem, że to zaciśnięcie ust i twardy wyraz twarzy goszczą u niej coraz częściej. Dlatego wiem, że chwila, kiedy spotykamy się na pachnącym sianem paśniku w oddziale 138, jest już bardzo bliska. Ale, oczywiście, nie musimy się do tego śpieszyć.
Teraz godzi się jeszcze wspomnieć o Rozalii, która ma dwadzieścia osiem lat, jest rozwódką z pięcioletnią córeczką i pracuje jako zootechnik w odległej o pięć kilometrów stadninie ogierów. O Rozalii mężczyźni mówią: „To dziwka”, a kobiety opowiadają, że spała z dyrektorem stadniny, wszystkimi inżynierami, zootechnikami, masztalerzami i weterynarzami. Każdy, kto nosi spodnie, tak mówią, jest obiektem zainteresowania Rozalii. Jest ona ładna, wysoka, szczupła, o śniadej twarzy, czarnych oczach i długich kruczych włosach Cyganki.
Rozalia ma swojego umiłowanego ogiera o imieniu Mars i niemal codziennie jeździ na nim polnymi i leśnymi drogami w długich butach i obcisłych spodniach — zawsze z gołą głową. Być może wie, o której godzinie i jaką drogą spaceruję po lesie, bo niekiedy — zresztą powiedzmy od razu dość rzadko — słyszę na leśnej drodze tętent kopyt jej konia. „Dzień dobry panu” — mówi do mnie z wysokości siodła, ściągając cugle. „Dzień dobry pani” — odpowiadam uprzejmie. I tak zazwyczaj przez długą chwilę stoimy na drodze, ona na koniu, ja obok z sękatą laską w ręku. Potem napomyka coś o pogodzie, jakiś czas rozmawiamy o tym i o owym; odjeżdża, obdarowując mnie miłym uśmiechem. Ostatnim razem zapytała, dlaczego nie jeżdżę konno. „Wyglądałby pan wspaniale w siodle, jak bohater filmów o Dzikim Zachodzie”. Odpowiedziałem: „To wszystko jest bardzo piękne i ładne, pani Rozalio. Ale nie wie pani zapewne, że bardzo wielu z tych przepięknych kawalerzystów i synów Dzikiego Zachodu, szeryfów i rewolwerowców, w rzeczywistości miało niekiedy wielkie kłopoty z kobietami. Na siodle łatwo u mężczyzny o traumatyzację jąder. Pani też radzę, jeździć bokiem, zwyczajem dawnych amazonek”.
Wyznam wam bowiem, że tak na co dzień jestem człowiekiem nieco trywialnym, lubię trochę poświntuszyć, oglądać kolorowe zdjęcia rozebranych kobiet, poklepuję żonę po pośladkach i jak mi się zdarzy jakiś kłopot, klnę nie gorzej od naszego kowala.
Moja matka była przez całe życie zachwycona moim ojcem. Dzieliła ich dwudziestoletnia różnica wieku, ja już dorosłem, on się postarzał, ona pozostała młoda i ładna, ale przecież bez przerwy budził w niej ogromny zachwyt, co mnie aż trochę irytowało. Ongiś podobno nawet bardzo nabożna, wkrótce po ślubie przestała chodzić do kościoła, bo uznała, że człowiek nie powinien wierzyć w dwóch bogów, skoro jeden zasiadał przy stole, gładził ją po głowie, kładł się obok niej w łóżku.
Byłem zazdrosny o jej stosunek do ojca, mnie traktowała bowiem zupełnie inaczej. Poszturchiwała w plecy i nie było szyderstwa, którego by mi oszczędziła. Na przykład bez przerwy powtarzała: „Henryku, marudzisz jak stary kawaler”. Pewnego razu usłyszał to mój ojciec i powiedział do matki: „Po pierwsze, Cesiu, nie wszystkie stare panny i starzy kawalerowie są marudni i dziwaczni. Po drugie: zapewne nie ożenili się, ponieważ mieli trudności w nawiązywaniu kontaktów erotycznych i międzyludzkich, czyli zachowywali się inaczej niż wszyscy. Innymi słowy, dlatego zostali starymi kawalerami, że byli dziwaczni, a nie dlatego są dziwaczni, że pozostali starymi kawalerami”.
Matka wyglądała na zgnębioną, ponieważ sądziła, że nie ma nic piękniejszego nad małżeństwo, które jest czynnikiem zbawiennym dla kobiety i mężczyzny. „Nie masz racji, Cesiu — rzekł jej mój ojciec — małżeństwo nie zdziała cudów. Nie zmienia człowieka ani na lepsze, ani na gorsze. Z mojej praktyki lekarskiej wynika, że trudności związane z partnerstwem po prostu potęgują w człowieku istniejące w nim cechy główne. Jeśli mężczyzna był oszczędny i opiekuńczy, to nareszcie ma się o co troszczyć i zabiegać. Jeśli lubił alkohol, to lubi go jeszcze bardziej. Jeśli był rozrzutny, to jest rozrzutny jeszcze bardziej. Jeśli był władczy, to jest władczy jeszcze bardziej, bo nareszcie ma kim władać”.
Myślę dziś, że moja matka wcale nie była taka głupia, jak to myśleli znajomi ojca. Po prostu ojciec mój odebrał jej światopogląd. Nie przeszkadzało to jej jednak karcić mnie bez ustanku, pouczać, poszturchiwać, nawet wtedy, gdy byłem już studentem i sprowadzałem sobie dziewczyny. Któregoś wieczoru sprawiłem taką przyjemność Jolce, że jęk miłosny doszedł chyba aż do kuchni, w której urzędowała moja matka. Od tego dnia nigdy już nie szturchała mnie ani nie skarciła i nie czyniła złośliwych uwag. Zapewne uznała, że w domu jest dwóch mężczyzn.
Moja matka już nie żyje — umarła w trzy lata po pogrzebie ojca. Na raka, ale wszyscy mówili, że z tęsknoty za mężem. Nie zaprzeczam temu, bo wielu ludziom potrzebna jest świadomość, że można umrzeć z tęsknoty za kimś kochanym. Zresztą, może to prawda i ja także w miarę upływu lat zaczynam po trosze w to wierzyć. Przyjemnie jest myśleć, że miłość może być tak wielka i wspaniała.
Otrzymałem wychowanie staranne, choć bardzo surowe.
W każdą niedzielę był uroczysty obiad rodzinny. Do stołu podawała matka i najlepsze kąski kładła na talerzu ojca, potem zgodnie z hierarchią wieku otrzymywaliśmy i my, trzej synowie. Ja byłem średni, więc dostawały mi się kąski średnie i taki już zapewne „średni” pozostałem. Za odezwanie się przy stole bez zgody ojca w najgorszym razie dostawało się po twarzy, a w najlepszym — szło się z talerzem do kuchni. Ponieważ często usiłowałem zabierać głos w różnych sprawach, często też dostawałem po buzi albo jadłem w kuchni. Na starość trochę zmądrzałem, rzadziej zabieram głos nie pytany.
Swoje dzieci wychowuję podobnie, uwzględniając jednak to, że czasy się zmieniły i wolno młodzieży zabierać głos nawet wtedy, gdy nikt jej o to nie prosi. Pozwalam także mieć synowi i córce odmienne zdanie w wielu kwestiach. Ale nie znoszę jednego: chamstwa. Gdy mój syn w ferworze dyskusji ze mną — a był już przed maturą — powiedział: „Co ty tam wiesz, ojcze” — uderzyłem go w twarz, a było to na spacerze w lesie. Przyszedł do domu z pięcioma czerwonymi śladami na policzku. „Co ci się stało?” — zapytała go matka. „E, nic, gałąź mnie uderzyła” — mruknął i pomaszerował do swojego pokoju. To był zresztą ostatni raz, kiedy go uderzyłem. Co do córki, nie zrobiłem tego nigdy i chyba ma rację moja żona, która uważa, że ją rozpieszczam i traktuję na zupełnie innych prawach niż syna. Ale w córce widziałem zawsze przyszłą kobietę, a uważam, że kobiety powinny mieć inne prawa niż mężczyźni.
Współczesne zasady pedagogiki irytują mnie, a nakazy doktora Spocka po prostu śmieszą. Może dlatego, że naprawdę czytałem Freuda, Adlera i Junga. Partnerstwo? Wyznaję, że nawet nie wiem, co ten termin oznacza. Gdyby mnie mój syn klepnął w plecy i zapytał: „Jak się masz, stary”, to znalazłby się pod stołem. Jaki on dla mnie partner, skoro to nie on mnie, ale ja jego utrzymuję? Nie mogę brać sobie za partnera chłopca, który jest w którejś tam klasie liceum, albo nawet tak jak teraz, na czwartym roku medycyny. Niech wprzód zdobędzie wykształcenie i wiedzę o świecie, niech założy rodzinę, która się będzie trzymała kupy, wtedy sobie popartnerujemy. A jak na razie, to mogę co najwyżej wysłuchać jego trosk i kłopotów, powiedzieć mu o własnych, ale i tak postąpię zgodnie ze swoim przekonaniem.
Jednego tylko przestrzegałem, czego nie mogę powiedzieć o mojej żonie: nie wyładowywałem na dzieciach złego humoru, nie karałem bardziej lub mniej w zależności, czy byłem wesół czy smutny, i starałem się być sprawiedliwy i wyrozumiały. Nie omijałem także tematów drastycznych, odpowiadałem na wszystkie najintymniejsze pytania zarówno syna jak i córki. Moi przyjaciele zarzucali mi często, że jestem despotą, tyranizuję otoczenie, wychowuję dzieci jak małpki, i w ogóle życie mojej rodziny jest katuszą i upokorzeniem. Tak na przykład, na moim stole w pracowni stoi zawsze mały dzwoneczek. Ilekroć pracuję — a piję przy pracy mocną herbatę — po prostu leciuteńko dzwonię. Na sygnał dzwonka nową szklankę wnosi mi żona albo syn, albo córka, a czynność ta uznawana była zawsze za wielkie wyróżnienie. Pamiętam jak dziś swego siedmioletniego syna, gdy z wielkim nabożeństwem przynosi szklankę herbaty i bezszelestnie stawia na stole. Jeśli byłem na niego obrażony, matka go ostrzegała: „Nie idź, bo ojciec odeśle herbatę”. Prosił: „Nie, mamo, błagam cię, ja to jednak zrobię. Tato jest tak zajęty, że nie zauważy, kto mu przyniósł”. „Ty go nie znasz, wszystko widzi” — wzdychała matka i pozwalała mu zanieść herbatę. Zgodnie z jej przewidywaniami, odsyłałem go do kuchni. Potem zaczynała się cicha interwencja matki, że chłopak to tak bardzo przeżywa i wtedy udawałem, że nie dostrzegam, kto mi postawił na stole szklankę herbaty. Podobno w kuchni była wtedy ogromna radość: „Ojciec wziął herbatę, nie gniewa się już na mnie”. Zawsze byłem przekonany, że dziecko musi sobie zasłużyć na miłość ojca, w ten sposób bowiem uczy się zdobywać miłość i szacunek innych ludzi.
Co ciekawe, mój syn gdy przygotowywał się do egzaminu na medycynę i całe dnie i noce ślęczał nad książkami, „wypożyczył” sobie z mej pracowni dzwoneczek i ośmielił się zadzwonić. Żona i córka wpadły do jego pokoju: „Co ty sobie wyobrażasz, smarkaczu, że jesteś ojcem? Niech ci żona kiedyś przynosi herbatę, jeśli będzie chciała, albo syn czy córka, jeśli ich będziesz miał”. Ale ja byłem innego zdania. Zaparzyłem synowi herbatę, potem sam mu ją zaniosłem. „Jednego od was wszystkich wymagam — oświadczyłem — szacunku dla własnej i cudzej pracy. Nie ma pracy ważnej lub mniej ważnej, jeśli ktoś wkłada w nią całe swoje serce”. I to było w moim domu zwyczajem, że kiedy pisałem, nikt nie miał prawa włączyć radia i telewizora. Ale kiedy się uczyli mój syn albo córka, albo gdy żona przygotowywała jakiś referat, także gasiłem radio i wyłączałem telewizor. Ostatecznie można przecież iść na telewizję do znajomych. Nie wiem, może to właśnie jest partnerstwo rodziców i dzieci?
Pewnego dnia poszedłem do tak zwanej „kolumny”, gdzie mieszkają robotnicy leśni. U niektórych panuje wielka bieda na skutek pijaństwa mężczyzn i nieróbstwa kobiet. Poprosiłem, aby trzynastoletni chłopiec odpłatnie umył mi samochód. Odpowiedziano mi: „E, panie, on jeszcze zdąży się w życiu napracować”. Mój syn musiał myć nie tylko moje, ale i cudze samochody. Co roku przynajmniej dwa tygodnie wakacji poświęca na narąbanie drewna na całą zimę. Przez okno swojej pracowni widzę go, jak wychudły, ocierając pot z czoła, rozwala siekierą na pieńku ciężkie bierwiona i potem lekko kulejąc niesie drwa pod stodołę. Wtedy nie mogę pisać, gryzę zębami palce i łzy zamazują kształt odbitych na papierze czcionek. Albowiem mój syn ma tylko jedną stopę i nosi protezę. To się stało bardzo dawno. Wybaczcie, że nie będę się o tym rozwodził, nie będę opisywał okresu, gdy chodził o kulach i patrzył, jak inne dzieci grają w siatkówkę, kopią piłkę, biegają, tańczą, jeżdżą na rowerach. Niech pozostanie moją tajemnicą, ile razy, tam w lesie, gdy nikt mnie nie widzi, przykucam nagle, jakby mnie ktoś kopnął w brzuch, zasłaniam twarz i skurczony tak trwam bardzo długo. Ale potem wracam i jestem wobec niego tak samo surowy i wymagający, jakby był taki jak inni. Awanturuję się, gdy nie umyje samochodu, nie oczyści jachtu, nie naniesie wody ze studni albo źle ułoży drewno. Nigdy ani z nim, ani z żoną, ani z córką, ani z nikim obcym nie rozmawiam o jego stopie, jakbym tego nie chciał przyjąć do wiadomości. Ale i on, i ja, i moja żona, i córka wiemy, że to nieprawda.
Kiedy mój syn miał szesnaście lat, podobała mu się bardzo córka dyrektora stadniny, ładniuteńka blondynka o niebieskich oczach. Pewnego wieczoru, gdy w mroku staliśmy z synem na ganku, drogą obok mojego domu przechodziła ta dziewczyna wraz ze swoją znajomą, zapewne przyjezdną. Słyszeliśmy, jak powiedziała: „A tu mieszka pisarz. Ma syna. Ale wiesz, to kuternoga”.
Udałem, że tego nie słyszę. To samo zrobił mój syn. Zawołał do dziewcząt: „Halo, dokąd idziecie?” I kulejąc poszedł z nimi na spacer w stronę lasu. A ja wróciłem do swojej pracowni, zapaliłem światło, potem siedziałem długo skulony przy swojej maszynie. Różne myśli i słowa przychodziły mi do głowy, ale wreszcie po prostu napisałem:
Synu! Człowiek był istotą najgorzej przygotowaną do życia, a przecież posiadł cały świat. Admirał Nelson miał tylko jedno oko, tak samo Kutuzow. Beethoven był głuchy. Demostenes się jąkał. Wiedziałeś, jak bardzo boję się wody, a przecież — jak twierdzisz — stałem się dobrym żeglarzem. Mówiłeś, że pragniesz w przyszłości zostać lekarzem. Nie możesz być tylko lekarzem. Musisz być wielkim lekarzem. A wtedy wszyscy zapomną o twojej nodze, najpiękniejsze kobiety będą ubiegać się o twoje względy. Być może wielkość i siła człowieka kryje się w jego słabości.
Twój ojciec
Wyciągnąłem tę kartkę z maszyny, zaniosłem do jego pokoju i położyłem mu na łóżku.
Myślę, że znalazł tę kartkę i że ją przeczytał. Ale nie mówiliśmy o tym nigdy.
Teraz opowiem o mojej żonie, Barbarze, która mimo swych czterdziestu lat jest jeszcze kobietą bardzo ładną, średniego wzrostu, o puszystych rudawoblond włosach, piwnych oczach, jasnej cerze. Szyję ma gładką jak młoda dziewczyna, pełne policzki i tylko płytkie zmarszczki w kącikach oczu, a to pewnie dlatego, że często się śmieje. Wyglądam przy niej jak ponury, chudy, przygarbiony astenik z ironicznym uśmieszkiem na twarzy. Nikomu nie wydaje się prawdopodobne, że to ja nauczyłem ją wesołości, bo kiedyś Barbara była zupełnie inna. Ma tę wesołość przede wszystkim w swoich oczach i w bardzo kobiecych ruchach, co sprawia, że gdy na nią patrzę albo ona patrzy na mnie, nawet największe moje problemy stają się odrobinę mniejsze i jakby znośniejsze.
Gdy ją poznałem przed dwudziestu laty, była niezwykle piękną kobietą, kelnerką w kawiarni, do której przychodziłem jako początkujący pisarz, aby spotkać się z innymi początkującymi pisarzami. Barbara do dziesiątego roku życia przebywała w Związku Radzieckim, dokąd jej rodzice schronili się przed hitlerowcami, i biegle mówiła po rosyjsku. Zachęciłem ją, aby zapisała się na rusycystykę. Oddzielny rozdział i chyba przy innej okazji poświęcę dramatom i trudnościom, jakie musi przeżyć młody pisarz, gdy jego żona uczęszcza na wyższe studia, a w domu jest dwoje dzieci.
O kobietach wiem sporo, bo Barbara nie była moją pierwszą miłością, zdarzały mi się także flirty podczas naszego małżeństwa. Jestem zdania, że niektóre kobiety są jak instrument o jednej strunie. Jakkolwiek dotyka się tej struny, wydaje tylko jeden, zawsze taki sam dźwięk i ton; nawet sam mistrz Kulka nie zagrałby na tej strunie koncertu Paganiniego. A bywają kobiety, które przypominają instrument o setkach strun jak fortepian czy klawesyn. Człowiek pozbawiony słuchu i umiejętności wybrzdąka jednym palcem jakąś tam melodyjkę, ale niech no zjawi się wirtuoz, a usłyszysz muzykę całego świata. Słuchasz i płaczesz. Słuchasz i śmiejesz się. Słuchasz i wydaje ci się, że ulatujesz nie wiadomo dokąd. Słuchasz i masz uczucie, że rozmawiasz z Bogiem. Z mojej żony wykroiłem pisarskim skalpelem kilka postaci kobiecych do swoich książek i sztuk teatralnych: św. Joannę d’Arc, słodką idiotkę, damę pewnego dworu, kokietkę, Marię Antoninę, matronę rzymską i dziewkę uliczną. A myślę, że jak się jej bliżej przyjrzę, znajdę w niej kogoś jeszcze.
Kłócimy się rzadko, przeważnie o dzieci, ich wychowanie. Niekiedy wydaje mi się, że nie rozumie mnie dostatecznie głęboko i nie stara się wejść w świat moich pisarskich niepewności i lęków. Niekiedy także po prostu bawi mnie lub irytuje, szczególnie gdy okazuje zazdrość albo z uporem i wbrew oczywistości twierdzi, że jestem niezwykle przystojny i wszystkie kobiety, jakie spotykam, stare i młode, chcą wejść do mojego łóżka. Jej zazdrość też jest chwilami jakaś dziwna, jak gdyby nieprawdziwa. Gdy wracam z podróży zagranicznej albo po prostu nieco dłużej przebywam na wodzie lub w lesie, potem już w łóżku zaczyna wypytywać: „Powiedz mi prawdę, zdradziłeś mnie? Tam, za granicą, miałeś jakąś dziewczynę. W paśniku byłeś z Zosią, prawda? Wiem, że ona się w tobie podkochuje”. Kiedyś gorliwie zaprzeczałem, ale stwierdziłem, że i tak mi nie wierzy, a poza tym była z tego powodu jakby trochę rozczarowana. Przyznaję się więc teraz do zdrad prawdziwych i tych wyimaginowanych, częściej oczywiście wyimaginowanych, bo prawdziwych byłoby za mało. A ona wtedy leży cicho obok mnie i wzdycha: „No tak, rozumiem. Taki mężczyzna jak ty nie może być własnością tylko jednej kobiety. One czują, że ty jesteś królem penisa”. Śmiejecie się? Ja też z tego się śmieję, ale przyznaję, że przyjemnie słuchać takich słów, nawet jeśli są nieprawdziwe. A zresztą, jak się tak nad tą sprawą bliżej zastanowić, to mimo swego wieku wcale nie jestem chyba najgorszy, skoro moja żona tak twierdzi, a przecież nie wy, ale ona powinna o tym wiedzieć najlepiej. Leżę obok jej ciepłego ciała, rozmyślam o „królu penisa”, prężę dumnie swoją chudą klatkę piersiową, a ona powiada: „Dziś, podczas wizytacji w Bobrownikach, młodziutki nauczyciel zbliżył się do mnie i rumieniąc się rzekł: »Jaką ma pani piękną broszkę na piersiach. Czy mogę ją obejrzeć?« I wyobraź sobie, Henryku, on dotykając tej broszki, dłoń zatrzymał na mojej piersi”. Mruczę z oburzeniem: „I co ty na to?” „A nic. Niech się przekona, jakie mam twarde piersi, choć miałam dwoje dzieci. No, zobacz, sam się przekonaj, czy nie mam racji?” To mówiąc rozpina nocną koszulę i wyjmuje je na wierzch, abym mógł dotknąć. I tak się to u nas zaczyna, dość często zresztą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki