Uwodziciel - Zbigniew Nienacki - ebook

Uwodziciel ebook

Nienacki Zbigniew

3,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Uwodziciel jest powieścią erotyczną Zbigniewa Nienackiego napisaną dla dorosłych. Dzięki niej można lepiej poznać autora, prześledzić jego doświadczenia, warsztat, zdolność obserwacji, sposób tworzenia tematu. Autor przybliża nam zwiążek kobiet i mężczyzn. Książka warta polecenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 541

Oceny
3,2 (21 ocen)
4
5
6
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zbi­gniew Nie­nacki

Uwo­dzi­ciel

Wyda­nie I

Liber Novus

Redak­tor naczelny • Mar­cin Nowak Pro­jekt okładki • Maciej Łazow­ski

Wydaw­nic­twoLiber Novus Mar­cin Nowak ul. Łaska 43 95–050 Kon­stan­ty­nów Łódzkiwww.liber­no­vus.plinfo@liber­no­vus.pl

Copy­ri­ght © • Helena Nowicka Copy­ri­ght © for elec­tro­nic ver­sion • Liber Novus Kon­stan­ty­nów Łódzki 2020

ISBN • 978-83-7741-126-1

Liber Novus 2020

Zamiast motta:

Giu­seppe Casa­nova

któ­remu tak zazdro­ścisz

nie był wcale bar­dzo bogaty

ani bar­dzo silny

a jego epoka

znała męż­czyzn rów­nie pięk­nych

jak on

lub pięk­niej­szych od niego

ale był grzeczny

tkliwy

rycer­ski

i zawsze zdo­by­wał

cho­ciaż cza­sem mógłby bez tego

dopiąć celu

więc o ile chcesz

tak jak on

zdo­by­waj serca kobiet

i nie zra­żaj się trud­no­ściami

Zacznij od wła­snej żony.

Andrzej Bursa

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Wstęp do auto­te­ra­pii

Mój dom wydaje mi się nie­kiedy utkany z barw i świa­tła — naj­wię­cej jest brą­zów i róż­nego rodzaju czer­wieni. Struga zło­ta­wego bla­sku spływa z czer­wo­nych dachó­wek na miękką, puszy­stą zie­leń łąki, a na cegla­nych ścia­nach tu i ówdzie migocą maleń­kie żółte plamki, które przedarły się przez gęste listo­wie sta­rej gru­szy. Takie odno­szę wra­że­nie, gdy świeci słońce, a jezioro przed domem stara się odbi­jać błę­kitne niebo, ale czyni to bez­sku­tecz­nie i jest zazwy­czaj ciem­no­zie­lone. Oczy­wi­ście, wszystko ina­czej wygląda w dzień pochmurny albo jesie­nią, wcze­sną wio­sną czy zimą, lecz dla niniej­szej opo­wie­ści ma to nie­wiel­kie zna­cze­nie. Ani pora roku, ani moje oso­bi­ste wra­że­nia nie odgry­wają tu bowiem żad­nej roli.

Mój dom stoi w pew­nym odda­le­niu od innych domów w wio­sce. W pobliżu jest ogromny las, który cią­gnie się czter­na­ście kilo­me­trów i za nim znaj­duje się naj­bliż­sza sta­cja kole­jowa. Dom zbu­do­wano na skar­pie nad jezio­rem, dłu­gim na trzy­dzie­ści kilo­me­trów. Jezioro oddziela od domu dość spora połać bagien, zazwy­czaj rudych i zamglo­nych, tylko latem zie­lon­ka­wych i roz­brzmie­wa­ją­cych gwa­rem pta­sich gło­sów. Z dwóch stron ogra­dza moją posia­dłość wysoki płot ze świer­ko­wych szta­chet, z trze­ciej są owe bagna i jezioro, a z czwar­tej — kanał, pro­wa­dzący do małych leśnych jezio­rek. Na brzegu kanału zbu­do­wa­łem han­gar na łódkę i jacht oraz maleńką przy­stań. Aha, w stajni przy żło­bach, gdzie kie­dyś stały konie, potul­nie drze­mią dwa moje samo­chody: tere­nowy „łazik” i wóz oso­bowy skoda, zazwy­czaj uży­wany przez moją żonę.

O jach­cie i dwóch samo­cho­dach wspo­mi­nam na wstę­pie, podob­nie jak celowo uży­wam okre­śle­nia „posia­dłość”, aby nasi kry­tycy mogli naostrzyć swoje ołówki. Zauwa­ży­łem bowiem, że są oni bar­dzo wraż­liwi na tego rodzaju „wystrój” powie­ści i autora zaraz posą­dzają, że pisze powieść „szez­lon­gową” lub z wyż­szych sfer. Współ­cze­sna powieść nie powinna roz­gry­wać się na jach­cie albo w samo­cho­dzie, ale przed budką z piwem, w knaj­pie, w mozol­nej wędrówce z biura do kolegi i z powro­tem do domu, gdzie jest nie kocha­jąca żona i gro­mada roz­wy­drzo­nych dzieci. Jacht, samo­chód, willa nad jezio­rem mogą być użyte tylko w saty­rycz­nej powie­ści z życia dorob­kie­wi­czów i pry­wat­nej ini­cja­tywy, podob­nie jak strzelbę na ramie­niu powi­nien nosić tylko dyrek­tor jakie­goś wiel­kiego zakładu pracy i to taki, któ­rego wkrótce usuną za mal­wer­sa­cje.

W klu­bie żeglar­skim „Kotwica”, do któ­rego należę, nie ma żad­nego dorob­kie­wi­cza, lecz tylko ludzie, któ­rzy bar­dzo kochają żeglar­stwo. Jachty wybu­do­wali wła­snymi rękami albo wyre­mon­to­wali stare łajby. Co roku wio­sną wielu z nich, podob­nie jak ja, każde wolne popo­łu­dnie spę­dza w han­ga­rze; czy­ści, odna­wia, odma­lo­wuje swój jacht. Latem na moim jezio­rze aż roi się od moto­ró­wek i jach­tów, ni­gdy jed­nak — stwier­dzam to ze zdu­mie­niem — nie spo­tka­łem na żad­nym z nich przed­sta­wi­ciela pry­wat­nej ini­cja­tywy, dorob­kie­wi­cza czy kogoś w tym rodzaju. Nie spo­tka­łem także żad­nego kry­tyka lite­rac­kiego i co dziw­niej­sze — pisa­rza.

W kole auto­mo­bil­klubu, do któ­rego należę — także sami inży­nie­ro­wie, kilku maj­strów, ośmiu robot­ni­ków, pię­ciu przed­sta­wi­cieli tak zwa­nych wol­nych zawo­dów i urzęd­ni­ków nie­zbyt wyso­kiej rangi. A w kółku myśliw­skim „Słonka”, do któ­rego nie należę, ale które poluje w lesie koło mojego domu — kie­row­nik POM-u, bry­ga­dzi­sta, czte­rech ślu­sa­rzy, trzech leśni­czych, dwóch leka­rzy, czte­rech urzęd­ni­ków z urzędu gmin­nego i agro­nom gminny oraz kilku mili­cjan­tów. Gwoli ści­sło­ści muszę dodać, że w pro­mie­niu czter­dzie­stu kilo­me­trów od mojego miej­sca zamiesz­ka­nia jest tylko dwóch przed­sta­wi­cieli pry­wat­nej ini­cja­tywy: pan Bogu­mił Pro­stek, mały przed­się­biorca budow­lany i pan Sta­ni­sław Kar­nicki, wła­ści­ciel nie­wiel­kiego warsz­tatu tak zwa­nej mecha­niki pojaz­do­wej. Żaden z nich nie ma ani jachtu, ani willi nad jezio­rem. Pan Pro­stek posiada żuka, któ­rym dowozi mate­riały budow­lane, a Kar­nicki tylko moto­cykl. Co robią z pie­niędzmi, tego nie wiem. Kie­dyś zapy­ta­łem pana Prostka, dla­czego nie kupi sobie jachtu. Spoj­rzał na mnie ze zdu­mie­niem. „A po co mi takie wariac­two? Mnie wystar­czy, jak sobie poleżę na tra­wie nad wodą”. Nie mam więc poję­cia, dla­czego jacht, samo­chód, dom nad jezio­rem mają być sym­bo­lem dorob­kie­wi­czo­stwa, a nie umi­ło­wa­nia jakie­goś stylu czy trybu życia? Co do mnie, przed dzie­się­cioma laty sprze­da­łem czte­ro­po­ko­jowe miesz­ka­nie w wiel­kim mie­ście i za tę sumę kupi­łem dom na wsi, a zostało mi jesz­cze pie­nię­dzy na jacht. Dom nie ma wody bie­żą­cej i kana­li­za­cji. Moja żona, która jest inspek­to­rem szkol­nym od języka rosyj­skiego i kon­tro­luje dwa­na­ście gmin w naszym woje­wódz­twie, codzien­nie wyjeż­dża w teren i do tego potrzebny jej jest samo­chód. Nie­kiedy, gdy kon­trola trwa dłu­żej, już nie wraca do domu, nocuje u któ­rejś z nauczy­cie­lek.

To są, rzecz jasna, wiel­kie nie­do­god­no­ści, ale rekom­pen­sują mi je bli­skość wody i jacht, a zimą wspa­niały las, żona moja zaś ma świa­do­mość, że czuję się tutaj szczę­śliw­szy niż w mie­ście. Dla­tego nie bar­dzo rozu­miem, dla­czego kry­tyk lite­racki, który mieszka w War­sza­wie w cztero- lub pię­cio­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu z łazienką i cen­tral­nym ogrze­wa­niem — a war­tość takiego miesz­ka­nia dwu­krot­nie prze­wyż­sza war­tość całej mojej posia­dło­ści, jachtu i samo­cho­dów — uważa, że nie on, ale ja jestem przed­sta­wi­cie­lem jakie­goś współ­cze­snego high life.

Nie lubię kry­ty­ków lite­rac­kich, to prawda. Będzie to zro­zu­miałe, gdy wyja­śnię, że jestem pisa­rzem. I niech wam to wystar­czy.

Życie moje jest bar­dzo pro­ste. Latem wstaję bar­dzo wcze­śnie i po małym spa­ce­rze zasia­dam na kilka godzin do stołu w swej pra­cowni z oknem na jezioro. Po połu­dniu wypły­wam na wodę albo wyjeż­dżam po zakupy do mia­sta swoim sta­rym, kupio­nym od woj­ska gazem. Zimą bie­gnę rano do drwalni, rąbię drwa, roz­pa­lam w pie­cach, potem wyno­szę brudną wodę, a przy­no­szę czy­stą ze studni. Do pracy sia­dam wtedy z pew­nym opóź­nie­niem, ale za to dłu­żej spa­ce­ruję po lesie, dłu­żej też trwa podróż do mia­sta przez zaspy i po ośnie­żo­nej dro­dze. Zimą wyjeż­dżam więc rza­dziej, a jeśli trzeba — swo­jego sta­rego gaza oddaję żonie, gdyż ma on przedni i tylny napęd, co pozwala mu prze­by­wać nawet wyso­kie zaspy śnieżne. Tak więc w grun­cie rze­czy nie ma mi czego zazdro­ścić, mimo że mam dom nad jezio­rem, dwa samo­chody i jacht. Ale ja kocham to swoje życie, choć cza­sem zasta­na­wiam się, czy ta bli­skość lasu nie oddzia­ły­wuje w jakiś spo­sób na moją psy­chikę i czy nie ma racji mój ulu­biony pisarz Ernst Wie­chert, gdy powiada, że las otę­pia i ogłu­sza, jest owym wiel­kim cza­ro­dzie­jem, który zasta­wia sieci i chłod­nymi dłońmi wybiera z ich oplo­tów ludz­kie serca.

Lubię jed­nak las, wodę, lubię roz­mowy z ludźmi, wizyty przy­ja­ciół, kocham swoją pracę, swoją żonę, swo­jego syna, córkę. Mógł­bym powie­dzieć, że jestem chwi­lami nawet bar­dzo szczę­śliwy, ale nie­kiedy — szcze­gól­nie przed połu­dniem, gdy widzę listo­no­sza brną­cego do mnie przez zaspy śniegu albo pod­jeż­dża­ją­cego pod dom z bez­tro­skim dzwo­nie­niem rowe­ro­wego dzwo­neczka — mam ochotę scho­wać się do sto­doły, uciec gdzieś. Ogar­niają mnie dziwne uczu­cia, z któ­rych domi­nu­ją­cym jest lęk. Wiem, że powi­nie­nem owe uczu­cia jakoś opi­sać i prze­ka­zać innym, bo uczciwe zwie­rze­nie każ­dego czło­wieka może nie­kiedy stać się świa­dec­twem epoki, ale nie mogę ich tak po pro­stu prze­ka­zać w for­mie suchej rela­cji, bo nie oddał­bym w ten spo­sób pre­cy­zyj­nie nastroju swo­ich myśli i uczuć.

Pewien kry­tyk lite­racki mówi, że nie lubi ksią­żek o pisa­rzach. Ja też nie prze­pa­dam za takimi książ­kami. Mógł­bym boha­tera tej histo­rii uczy­nić leka­rzem, nauczy­cie­lem pol­skiego lub roz­ko­cha­nym w lite­ra­tu­rze agro­no­mem, ale od pew­nego czasu przede wszyst­kim cenię facho­wość, że nie powiem — zawo­dow­stwo. O medy­cy­nie naj­bar­dziej lubię mówić z leka­rzem, o lesie — z leśni­czym, o robie­niu butów — z szew­cem, a o lite­ra­tu­rze — z pisa­rzem. Ponie­waż zapra­gną­łem napi­sać powieść o odpo­wie­dzial­no­ści pisar­skiej — takiej samej prze­cież god­nej uwagi spra­wie jak każda inna — za boha­tera wzią­łem pisa­rza, któ­remu przy­da­łem wła­snego życia, wła­snych rysów, wpro­wa­dzi­łem do swego domu i kaza­łem mu zasiąść do mojej maszyny do pisa­nia.

Będzie więc w mej książce mowa o prze­róż­nych kło­po­tach dnia codzien­nego, a może nawet więk­szych i mniej­szych dra­ma­tach, a także o jach­tach, samo­cho­dach, koniach pod wierzch, Weima­rach, Frank­fur­tach i Pary­żach; cały ów „galan­te­ryjny wystrój”, któ­rego tak nie cier­pią kry­tycy. I, jak to okre­ślił zapewne traf­nie jeden z nich — „pożal się Boże, Europa czę­sto po pol­sku żenu­jąco pro­win­cjo­nalna”.

***

Od dzie­się­ciu lat miesz­kam na wsi, a jed­nak o wsi nie napi­sa­łem ani słowa, co bar­dzo dziwi mojego przy­ja­ciela Pio­tra, reży­sera tele­wi­zyj­nego. Od lat bowiem Piotr ma nadzieję, że napi­szę dla niego sce­na­riusz fil­mowy albo wido­wi­sko. Odwie­dza mnie zresztą bar­dzo czę­sto, ponie­waż o dzie­sięć kilo­me­trów ode mnie znaj­duje się dom pracy twór­czej TVP, jest lądo­wi­sko heli­kop­te­rów, któ­rymi tu przy­la­tują różni sławni ludzie z War­szawy. Mają do dys­po­zy­cji leśni­czówkę, prze­ro­bioną na wykwintny pen­sjo­nat, cztery konie pod wierzch, przy­stań jach­tową. Piotr przy­jeż­dża do mnie zazwy­czaj na koniu, któ­rego pusz­cza wolno na mojej puszy­stej łące, a sam roz­ma­wia ze mną lub z żoną, je obiad lub kola­cję i potem wraca do domu tele­wi­zji. Ktoś mi kie­dyś napo­mknął, że Piotr jest być może kochan­kiem mojej żony, ale ta sprawa nie ma dla mnie zna­cze­nia. Nie­za­leż­nie bowiem czy powie­dział prawdę, czy też nie, czło­wiek kul­tu­ralny nie powi­nien zanadto wni­kać w drobne szcze­góły. Podob­nie sądzi moja żona i być może dla­tego nasze mał­żeń­stwo trwa już ponad dwa­dzie­ścia lat, a Piotr — któ­rego zapewne nazwie­cie non­kon­for­mi­stą — żenił się pię­cio­krot­nie. Sądzi­cie, że jestem hipo­krytą? Być może. Mię­dzy kłam­stwem a prawdą jest dużo miej­sca na róż­nego rodzaju pół­prawdy, ćwierć­prawdy i mikro­prawdy. To one pozo­stają naszym chle­bem powsze­dnim.

— Mógł­bym napi­sać o swo­jej wsi — wyja­śniam cier­pli­wie Pio­trowi — ale nie wydaje mi się, aby to było komu­kol­wiek potrzebne. Czy­ta­łem „Kono­pielkę”, znam prozę Kawalca, oglą­dam w tele­wi­zji kon­flikty współ­cze­snej wsi i dla­tego mam świa­do­mość, że moja wieś nie może słu­żyć za kanwę sce­na­riu­sza lub wido­wi­ska. Po pierw­sze — jest, jak się to mówi, deskami zabita, czter­na­ście kilo­me­trów od sta­cji kole­jo­wej, trzy­dzie­ści pięć kilo­me­trów od naj­bliż­szego mia­sta, które kie­dyś było sie­dzibą powiatu. Dwa razy na dzień prze­jeż­dża tędy auto­bus, a zimą kursy są w ogóle zawie­szone, bo mamy drogi pią­tej kolej­no­ści odśnie­ża­nia. Ale posia­damy na poczcie cen­tralkę tele­fo­niczną i dzie­więt­na­ście nume­rów. Jeśli chcę zapro­sić na kola­cję agro­noma lub leśni­czego, to nie muszę do nich iść, tylko po pro­stu dzwo­nię. Jeśli chcę kupić świeże ryby na kola­cję, to dzwo­nię do ryba­czówki i zama­wiam lesz­cza albo lina. W sto­do­łach znaj­dziesz samo­chody; pra­wie każdy ma tu cią­gnik. Cóż jesz­cze dodać?

Oglą­da­łem w tele­wi­zji film, w któ­rym w małej spo­łecz­no­ści szy­ka­no­wano dziew­czynę z nie­ślub­nym dziec­kiem, wybito kamie­niami szyby w jej domu. Tu też są takie, co mają dzieci nie­ślubne, ale nikt im szyb nie wybija, nie obrzuca wyzwi­skami ani nie wyklina z ambony. Jest tu nawet taka, która ma ośmioro nie­ślub­nych dzieci, każde z innego ojca i to nie­wia­do­mego pocho­dze­nia. Wyobraź sobie, że to wła­śnie u niej, ze względu na dość pokaźny dom, jaki posiada, odby­wają się lek­cje reli­gii. Zapy­ta­łem o tę sprawę naszego pro­bosz­cza. „Wszy­scy jeste­śmy grzesz­ni­kami” — odpo­wie­dział mi ksiądz. I zapewne ma rację. Ow­szem, są tu kobiety, które wykrzy­kują w skle­pie: „To ja sobie odma­wiam trze­ciego dziecka, bo mi nie star­czy na owoce i na ubranka, a taka fun­duje sobie ośmioro. Potem jej dzieci zabie­rają do domu dziecka i utrzy­mują z naszych podat­ków”. Inne kobiety powia­dają z zazdro­ści: „Takiej to dobrze. Dogo­dzi sobie z róż­nymi chło­pami, ile chce, a gmina jesz­cze jej daje zapo­mogi. Baba ani myśli pra­co­wać, jak my. Cho­dzi jak ta łania, a my jeste­śmy zaty­rane”. Czy chcesz, żebym zro­bił o tym sce­na­riusz fil­mowy albo wido­wi­sko? Albo może mam opi­sać swo­jego przy­ja­ciela leśni­czego, który ni­gdy nie ma drewna do kuchni. Ile­kroć do nich przyjdę, jego żona o tym wspo­mina, a on obie­cuje: „Mam prze­cież depu­ta­towe szczapy w lesie, jutro wezmę cią­gnik i przy­wiozę”. Ale nie przy­wozi, bo cią­gle coś czyta. Ostat­nio stu­diuje Heideg­gera i Kier­ke­ga­arda. Jego żona porą­bała wresz­cie deski, z któ­rych zamie­rzał zro­bić regały na książki, więc przy­wiózł przy­czepę drewna. Mokre, na wpół spróch­niałe. Cóż jesz­cze ci opo­wie­dzieć, drogi mój przy­ja­cielu? Pew­nego dnia w mojej wsi powie­sił się dwu­dzie­sto­letni chło­pak, syn zamoż­nych i bar­dzo reli­gij­nych gospo­da­rzy. Podobno zako­chał się bez wza­jem­no­ści i ta nie­szczę­sna miłość zapro­wa­dziła go na strych i zarzu­ciła pętlę na szyję. Wyobraź sobie roz­pacz i hańbę rodzi­ców, któ­rych syn miał zostać pocho­wany w lewym rogu cmen­ta­rza. Spła­kani przy­szli do mnie, abym coś zara­dził. Poje­cha­łem więc z wizytą do pro­bosz­cza, zaopa­trzony w psy­chia­trię wiel­kiego Esqu­irola, w któ­rej ten wielki lekarz twier­dzi, że każde samo­bój­stwo jest wyni­kiem zabu­rzeń psy­chicz­nych o cha­rak­te­rze trwa­łym lub chwi­lo­wym. Pro­boszcz odpi­sał sobie sta­ran­nie tekst Esqu­irola i poje­chał do biskupa, a potem nie­szczę­snego chło­paka pocho­wano w miej­scu należ­nym chrze­ści­ja­ni­nowi. Na gro­bie chłopca jest teraz piękny pomnik, mogę ci go poka­zać, jeśli masz ochotę… Nie, mój drogi, wy woli­cie pre­zen­to­wać wła­sne wyobra­że­nia o wsi, dra­ma­tyczne histo­rie o bied­nych dziew­czy­nach z nie­ślub­nymi dziećmi, o strasz­nych dzie­więt­na­sto­wiecz­nych kon­flik­tach w zwa­śnio­nych rodzi­nach pol­skich Kapu­let­tich. A prze­cież żadna dziew­czyna w mojej wsi nie wyj­dzie za mąż za tego, kogo jej wyzna­czą rodzice, lecz za tego, któ­rego poko­chała lub z któ­rym zaszła w ciążę. Niech­by tu który ojciec tylko mruk­nął synowi, że nie podoba mu się dziew­czyna, z którą on chce się oże­nić, nie pozwa­lał mu się rzą­dzić w gospo­dar­stwie albo nie obie­cał samo­chodu w nie­da­le­kiej przy­szło­ści. Zosta­nie sam na gospo­dar­stwie. Wasze filmy i wido­wi­ska wieś ogląda jak bajkę sprzed lat. Dla was wieś pol­ska albo jest patriar­chalna, pełna odwiecz­nych i pro­stych cnót, albo jawi się jako kłę­bo­wi­sko zwie­rzę­cych namięt­no­ści. Tym­cza­sem w moim wyobra­że­niu nie ma tu ani bieli, czerni i czer­wieni, ale sza­rość, banal­ność. Ow­szem, nie ukry­wam, że oglą­dam i wiel­kie dra­maty, któ­rym Szek­spir mógłby nadać prze­ogromny wymiar, ale przy­się­gam, żaden z nich cię nie zain­te­re­suje, bo nie mie­ści się w waszym dzie­więt­na­sto­wiecz­nym sche­ma­cie. Prze­cież nie zain­te­re­so­wała cię histo­ria o chłopcu, któ­rego chciano pocho­wać jak psa w lewym rogu cmen­ta­rza? Matka tego chłopca była nową Anty­goną, a pro­boszcz Kre­onem. Nie przy­cho­dzi ci tu na myśl, że być może owa bez­tro­ska kobieta, która ośmioro dzieci oddała do domu dziecka, a wła­śnie cho­dzi w ciąży z dzie­wią­tym, jest współ­cze­sną Medeą? Medeą „żenu­jąco pro­win­cjo­nalną”…

I Piotr staje się smutny, ponie­waż nie chcę pisać sce­na­riu­sza. Wsiada na konia i odjeż­dża do domu pracy twór­czej, a potem heli­kop­te­rem wraca do War­szawy.

A ja — gdy nie ma mojej żony, bo znowu musiała zano­co­wać w tere­nie — idę z wizytą do leśni­czego, aby poroz­ma­wiać z nim o egzy­sten­cja­li­zmie albo do agro­no­mówki, aby poflir­to­wać z żoną agro­noma, jest to bowiem dość ładna i młoda dziew­czyna, z zawodu nauczy­cielka. Jeśli jej mąż jest aku­rat w domu, roz­ma­wiamy o tym i owym, a Zosia parzy spe­cjal­nie dla mnie przy­go­to­waną her­batę z pię­ciu gatun­ków, bo taką lubię, i spo­gląda na mnie z czu­ło­ścią. Tak samo jest zresztą, kiedy jej męża nie ma w domu, tylko że wów­czas od czasu do czasu bąknę coś w tym rodzaju: „A wie pani, pani Zosiu, że leśni­czy lada dzień przy­wie­zie do paśnika w 138 oddziale świeże i pach­nące sianko dla jeleni i saren?” A wtedy pani Zosia spusz­cza oczy, ma na policz­kach rumieńce. Długo mil­czy, aż wresz­cie odpo­wiada: „Ach, nie musimy się tak śpie­szyć, prawda?” Kiwam głową ze zro­zu­mie­niem: „Powie­dział­bym nawet, że pośpiech wcale nie jest wska­zany”. Jej się bowiem cią­gle wydaje, że znowu zdoła poko­chać swo­jego męża, a ja mam świa­do­mość, że to nie jest prawda. Prę­dzej czy póź­niej spo­tkamy się w paśniku, choć jej mąż ma dwa­dzie­ścia pięć lat, a ja liczę sobie czter­dzie­ści pięć. Nie można bowiem poko­chać drugi raz męż­czy­zny, któ­rego w wieku sie­dem­na­stu lat obda­rzyło się miło­ścią wielką i roman­tyczną, a który po ślu­bie obna­żył swoją małość, swój ego­izm. Im bar­dziej się takiego czło­wieka kochało, tym bar­dziej się go nie­na­wi­dzi. Agro­nom Adam uważa bowiem, że kobietę zdo­bywa się tylko raz w życiu, a potem bie­rze się ją za żonę i trwa z nią w związku mał­żeń­skim. Agro­nom Adam zapłod­nił swoją sie­dem­na­sto­let­nią żonę w noc poślubną, ale powiada: „Skoro chcia­łaś mieć dziecko, to się nim opie­kuj, bo ja tego nie lubię”. Agro­nom Adam zapłod­nił swoją żonę jesz­cze trzy­krot­nie, ale ponie­waż trudno jed­no­cze­śnie wycho­wy­wać dzieci, uczyć w szkole i kon­ty­nu­ować zaocz­nie stu­dia, jego żona musiała już trzy­krot­nie usu­wać płód. Gdy Zosia ma dni płod­no­ści, kła­dzie się spać w dru­gim pokoju, ale i to nie pomaga, bo mąż bie­rze ją siłą. Zofia drży przed każ­dym sto­sun­kiem i mówi mu o tym, ale on powiada: „Tak żyją wszyst­kie kobiety, zresztą możesz się skro­bać, to prze­cież nie tak bar­dzo boli”. A tym­cza­sem agro­nom Adam lęka się zasiąść na fotelu den­ty­stycz­nym, choć ma nie­mal wszyst­kie zęby zepsute. Kiedy mu mówię, że z takimi zębami nie będzie się podo­bał żad­nej kobie­cie, odpo­wiada, że mu na tym nie zależy, bo nie zamie­rza żony zdra­dzać. Gdy ona ma do niego pre­ten­sję, dziwi się: „O co ci cho­dzi? Nie piję, nie palę, nie uga­niam się za dziew­czynami. Czy inne mają takich mężów?” I rze­czy­wi­ście, bar­dzo mało jest męż­czyzn, któ­rzy nie piją, nie palą, nie uga­niają się za dziew­czynami. Czę­sto także szep­cze do niej nawet przy mnie: „Ach, jak ja cię bar­dzo kocham, Zosiu. Jesteś moim jedy­nym szczę­ściem”. Ale ona wtedy odsuwa się od niego i ma mocno zaci­śnięte usta. Zauwa­ży­łem, że to zaci­śnię­cie ust i twardy wyraz twa­rzy gosz­czą u niej coraz czę­ściej. Dla­tego wiem, że chwila, kiedy spo­ty­kamy się na pach­ną­cym sia­nem paśniku w oddziale 138, jest już bar­dzo bli­ska. Ale, oczy­wi­ście, nie musimy się do tego śpie­szyć.

Teraz godzi się jesz­cze wspo­mnieć o Roza­lii, która ma dwa­dzie­ścia osiem lat, jest roz­wódką z pię­cio­let­nią córeczką i pra­cuje jako zoo­tech­nik w odle­głej o pięć kilo­me­trów stad­ni­nie ogie­rów. O Roza­lii męż­czyźni mówią: „To dziwka”, a kobiety opo­wia­dają, że spała z dyrek­to­rem stad­niny, wszyst­kimi inży­nie­rami, zoo­tech­nikami, masz­ta­le­rzami i wete­ry­na­rzami. Każdy, kto nosi spodnie, tak mówią, jest obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia Roza­lii. Jest ona ładna, wysoka, szczu­pła, o śnia­dej twa­rzy, czar­nych oczach i dłu­gich kru­czych wło­sach Cyganki.

Roza­lia ma swo­jego umi­ło­wa­nego ogiera o imie­niu Mars i nie­mal codzien­nie jeź­dzi na nim polnymi i leśnymi dro­gami w dłu­gich butach i obci­słych spodniach — zawsze z gołą głową. Być może wie, o któ­rej godzi­nie i jaką drogą spa­ce­ruję po lesie, bo nie­kiedy — zresztą powiedzmy od razu dość rzadko — sły­szę na leśnej dro­dze tętent kopyt jej konia. „Dzień dobry panu” — mówi do mnie z wyso­ko­ści sio­dła, ścią­ga­jąc cugle. „Dzień dobry pani” — odpo­wia­dam uprzej­mie. I tak zazwy­czaj przez długą chwilę sto­imy na dro­dze, ona na koniu, ja obok z sękatą laską w ręku. Potem napo­myka coś o pogo­dzie, jakiś czas roz­ma­wiamy o tym i o owym; odjeż­dża, obda­ro­wu­jąc mnie miłym uśmie­chem. Ostat­nim razem zapy­tała, dla­czego nie jeż­dżę konno. „Wyglą­dałby pan wspa­niale w sio­dle, jak boha­ter fil­mów o Dzi­kim Zacho­dzie”. Odpo­wie­dzia­łem: „To wszystko jest bar­dzo piękne i ładne, pani Roza­lio. Ale nie wie pani zapewne, że bar­dzo wielu z tych prze­pięk­nych kawa­le­rzy­stów i synów Dzi­kiego Zachodu, sze­ry­fów i rewol­we­row­ców, w rze­czy­wi­sto­ści miało nie­kiedy wiel­kie kło­poty z kobie­tami. Na sio­dle łatwo u męż­czy­zny o trau­ma­ty­za­cję jąder. Pani też radzę, jeź­dzić bokiem, zwy­cza­jem daw­nych ama­zo­nek”.

Wyznam wam bowiem, że tak na co dzień jestem czło­wie­kiem nieco try­wial­nym, lubię tro­chę poświn­tu­szyć, oglą­dać kolo­rowe zdję­cia roze­bra­nych kobiet, pokle­puję żonę po poślad­kach i jak mi się zda­rzy jakiś kło­pot, klnę nie gorzej od naszego kowala.

***

Moja matka była przez całe życie zachwy­cona moim ojcem. Dzie­liła ich dwu­dzie­sto­let­nia róż­nica wieku, ja już doro­słem, on się posta­rzał, ona pozo­stała młoda i ładna, ale prze­cież bez prze­rwy budził w niej ogromny zachwyt, co mnie aż tro­chę iry­to­wało. Ongiś podobno nawet bar­dzo nabożna, wkrótce po ślu­bie prze­stała cho­dzić do kościoła, bo uznała, że czło­wiek nie powi­nien wie­rzyć w dwóch bogów, skoro jeden zasia­dał przy stole, gła­dził ją po gło­wie, kładł się obok niej w łóżku.

Byłem zazdro­sny o jej sto­su­nek do ojca, mnie trak­to­wała bowiem zupeł­nie ina­czej. Posztur­chi­wała w plecy i nie było szy­der­stwa, któ­rego by mi oszczę­dziła. Na przy­kład bez prze­rwy powta­rzała: „Hen­ryku, maru­dzisz jak stary kawa­ler”. Pew­nego razu usły­szał to mój ojciec i powie­dział do matki: „Po pierw­sze, Cesiu, nie wszyst­kie stare panny i sta­rzy kawa­lerowie są marudni i dzi­waczni. Po dru­gie: zapewne nie oże­nili się, ponie­waż mieli trud­no­ści w nawią­zy­wa­niu kon­tak­tów ero­tycz­nych i mię­dzy­ludz­kich, czyli zacho­wy­wali się ina­czej niż wszy­scy. Innymi słowy, dla­tego zostali sta­rymi kawa­lerami, że byli dzi­waczni, a nie dla­tego są dzi­waczni, że pozo­stali sta­rymi kawa­lerami”.

Matka wyglą­dała na zgnę­bioną, ponie­waż sądziła, że nie ma nic pięk­niej­szego nad mał­żeń­stwo, które jest czyn­ni­kiem zba­wien­nym dla kobiety i męż­czy­zny. „Nie masz racji, Cesiu — rzekł jej mój ojciec — mał­żeń­stwo nie zdziała cudów. Nie zmie­nia czło­wieka ani na lep­sze, ani na gor­sze. Z mojej prak­tyki lekar­skiej wynika, że trud­no­ści zwią­zane z part­ner­stwem po pro­stu potę­gują w czło­wieku ist­nie­jące w nim cechy główne. Jeśli męż­czy­zna był oszczędny i opie­kuń­czy, to naresz­cie ma się o co trosz­czyć i zabie­gać. Jeśli lubił alko­hol, to lubi go jesz­cze bar­dziej. Jeśli był roz­rzutny, to jest roz­rzutny jesz­cze bar­dziej. Jeśli był wład­czy, to jest wład­czy jesz­cze bar­dziej, bo naresz­cie ma kim wła­dać”.

Myślę dziś, że moja matka wcale nie była taka głu­pia, jak to myśleli zna­jomi ojca. Po pro­stu ojciec mój ode­brał jej świa­to­po­gląd. Nie prze­szka­dzało to jej jed­nak kar­cić mnie bez ustanku, pouczać, posztur­chi­wać, nawet wtedy, gdy byłem już stu­den­tem i spro­wa­dza­łem sobie dziew­czyny. Któ­re­goś wie­czoru spra­wi­łem taką przy­jem­ność Jolce, że jęk miło­sny doszedł chyba aż do kuchni, w któ­rej urzę­do­wała moja matka. Od tego dnia ni­gdy już nie sztur­chała mnie ani nie skar­ciła i nie czy­niła zło­śli­wych uwag. Zapewne uznała, że w domu jest dwóch męż­czyzn.

Moja matka już nie żyje — umarła w trzy lata po pogrze­bie ojca. Na raka, ale wszy­scy mówili, że z tęsk­noty za mężem. Nie zaprze­czam temu, bo wielu ludziom potrzebna jest świa­do­mość, że można umrzeć z tęsk­noty za kimś kocha­nym. Zresztą, może to prawda i ja także w miarę upływu lat zaczy­nam po tro­sze w to wie­rzyć. Przy­jem­nie jest myśleć, że miłość może być tak wielka i wspa­niała.

Otrzy­ma­łem wycho­wa­nie sta­ranne, choć bar­dzo surowe.

W każdą nie­dzielę był uro­czy­sty obiad rodzinny. Do stołu poda­wała matka i naj­lep­sze kąski kła­dła na tale­rzu ojca, potem zgod­nie z hie­rar­chią wieku otrzy­my­wa­li­śmy i my, trzej syno­wie. Ja byłem średni, więc dosta­wały mi się kąski śred­nie i taki już zapewne „średni” pozo­sta­łem. Za ode­zwa­nie się przy stole bez zgody ojca w naj­gor­szym razie dosta­wało się po twa­rzy, a w naj­lep­szym — szło się z tale­rzem do kuchni. Ponie­waż czę­sto usi­ło­wa­łem zabie­rać głos w róż­nych spra­wach, czę­sto też dosta­wa­łem po buzi albo jadłem w kuchni. Na sta­rość tro­chę zmą­drza­łem, rza­dziej zabie­ram głos nie pytany.

Swoje dzieci wycho­wuję podob­nie, uwzględ­nia­jąc jed­nak to, że czasy się zmie­niły i wolno mło­dzieży zabie­rać głos nawet wtedy, gdy nikt jej o to nie prosi. Pozwa­lam także mieć synowi i córce odmienne zda­nie w wielu kwe­stiach. Ale nie zno­szę jed­nego: cham­stwa. Gdy mój syn w fer­wo­rze dys­ku­sji ze mną — a był już przed maturą — powie­dział: „Co ty tam wiesz, ojcze” — ude­rzy­łem go w twarz, a było to na spa­ce­rze w lesie. Przy­szedł do domu z pię­cioma czer­wo­nymi śla­dami na policzku. „Co ci się stało?” — zapy­tała go matka. „E, nic, gałąź mnie ude­rzyła” — mruk­nął i poma­sze­ro­wał do swo­jego pokoju. To był zresztą ostatni raz, kiedy go ude­rzy­łem. Co do córki, nie zro­bi­łem tego ni­gdy i chyba ma rację moja żona, która uważa, że ją roz­piesz­czam i trak­tuję na zupeł­nie innych pra­wach niż syna. Ale w córce widzia­łem zawsze przy­szłą kobietę, a uwa­żam, że kobiety powinny mieć inne prawa niż męż­czyźni.

Współ­cze­sne zasady peda­go­giki iry­tują mnie, a nakazy dok­tora Spo­cka po pro­stu śmie­szą. Może dla­tego, że naprawdę czy­ta­łem Freuda, Adlera i Junga. Part­ner­stwo? Wyznaję, że nawet nie wiem, co ten ter­min ozna­cza. Gdyby mnie mój syn klep­nął w plecy i zapy­tał: „Jak się masz, stary”, to zna­la­złby się pod sto­łem. Jaki on dla mnie part­ner, skoro to nie on mnie, ale ja jego utrzy­muję? Nie mogę brać sobie za part­nera chłopca, który jest w któ­rejś tam kla­sie liceum, albo nawet tak jak teraz, na czwar­tym roku medy­cyny. Niech wprzód zdo­bę­dzie wykształ­ce­nie i wie­dzę o świe­cie, niech założy rodzinę, która się będzie trzy­mała kupy, wtedy sobie popart­nerujemy. A jak na razie, to mogę co naj­wy­żej wysłu­chać jego trosk i kło­po­tów, powie­dzieć mu o wła­snych, ale i tak postą­pię zgod­nie ze swoim prze­ko­na­niem.

Jed­nego tylko prze­strze­ga­łem, czego nie mogę powie­dzieć o mojej żonie: nie wyła­do­wy­wa­łem na dzie­ciach złego humoru, nie kara­łem bar­dziej lub mniej w zależ­no­ści, czy byłem wesół czy smutny, i sta­ra­łem się być spra­wie­dliwy i wyro­zu­miały. Nie omi­ja­łem także tema­tów dra­stycz­nych, odpo­wia­da­łem na wszyst­kie naj­in­tym­niej­sze pyta­nia zarówno syna jak i córki. Moi przy­ja­ciele zarzu­cali mi czę­sto, że jestem despotą, tyra­ni­zuję oto­cze­nie, wycho­wuję dzieci jak małpki, i w ogóle życie mojej rodziny jest katu­szą i upo­ko­rze­niem. Tak na przy­kład, na moim stole w pra­cowni stoi zawsze mały dzwo­ne­czek. Ile­kroć pra­cuję — a piję przy pracy mocną her­batę — po pro­stu leciu­teńko dzwo­nię. Na sygnał dzwonka nową szklankę wnosi mi żona albo syn, albo córka, a czyn­ność ta uzna­wana była zawsze za wiel­kie wyróż­nie­nie. Pamię­tam jak dziś swego sied­mio­let­niego syna, gdy z wiel­kim nabo­żeń­stwem przy­nosi szklankę her­baty i bez­sze­lest­nie sta­wia na stole. Jeśli byłem na niego obra­żony, matka go ostrze­gała: „Nie idź, bo ojciec ode­śle her­batę”. Pro­sił: „Nie, mamo, bła­gam cię, ja to jed­nak zro­bię. Tato jest tak zajęty, że nie zauważy, kto mu przy­niósł”. „Ty go nie znasz, wszystko widzi” — wzdy­chała matka i pozwa­lała mu zanieść her­batę. Zgod­nie z jej prze­wi­dy­wa­niami, odsy­ła­łem go do kuchni. Potem zaczy­nała się cicha inter­wen­cja matki, że chło­pak to tak bar­dzo prze­żywa i wtedy uda­wa­łem, że nie dostrze­gam, kto mi posta­wił na stole szklankę her­baty. Podobno w kuchni była wtedy ogromna radość: „Ojciec wziął her­batę, nie gniewa się już na mnie”. Zawsze byłem prze­ko­nany, że dziecko musi sobie zasłu­żyć na miłość ojca, w ten spo­sób bowiem uczy się zdo­by­wać miłość i sza­cu­nek innych ludzi.

Co cie­kawe, mój syn gdy przy­go­to­wy­wał się do egza­minu na medy­cynę i całe dnie i noce ślę­czał nad książ­kami, „wypo­ży­czył” sobie z mej pra­cowni dzwo­ne­czek i ośmie­lił się zadzwo­nić. Żona i córka wpa­dły do jego pokoju: „Co ty sobie wyobra­żasz, smar­ka­czu, że jesteś ojcem? Niech ci żona kie­dyś przy­nosi her­batę, jeśli będzie chciała, albo syn czy córka, jeśli ich będziesz miał”. Ale ja byłem innego zda­nia. Zapa­rzy­łem synowi her­batę, potem sam mu ją zanio­słem. „Jed­nego od was wszyst­kich wyma­gam — oświad­czy­łem — sza­cunku dla wła­snej i cudzej pracy. Nie ma pracy waż­nej lub mniej waż­nej, jeśli ktoś wkłada w nią całe swoje serce”. I to było w moim domu zwy­cza­jem, że kiedy pisa­łem, nikt nie miał prawa włą­czyć radia i tele­wi­zora. Ale kiedy się uczyli mój syn albo córka, albo gdy żona przy­go­to­wy­wała jakiś refe­rat, także gasi­łem radio i wyłą­cza­łem tele­wi­zor. Osta­tecz­nie można prze­cież iść na tele­wi­zję do zna­jo­mych. Nie wiem, może to wła­śnie jest part­ner­stwo rodzi­ców i dzieci?

Pew­nego dnia posze­dłem do tak zwa­nej „kolumny”, gdzie miesz­kają robot­nicy leśni. U nie­któ­rych panuje wielka bieda na sku­tek pijań­stwa męż­czyzn i nie­rób­stwa kobiet. Popro­si­łem, aby trzy­na­sto­letni chło­piec odpłat­nie umył mi samo­chód. Odpo­wie­dziano mi: „E, panie, on jesz­cze zdąży się w życiu napra­co­wać”. Mój syn musiał myć nie tylko moje, ale i cudze samo­chody. Co roku przy­naj­mniej dwa tygo­dnie waka­cji poświęca na narą­ba­nie drewna na całą zimę. Przez okno swo­jej pra­cowni widzę go, jak wychu­dły, ocie­ra­jąc pot z czoła, roz­wala sie­kierą na pieńku cięż­kie bier­wiona i potem lekko kule­jąc nie­sie drwa pod sto­dołę. Wtedy nie mogę pisać, gryzę zębami palce i łzy zama­zują kształt odbi­tych na papie­rze czcio­nek. Albo­wiem mój syn ma tylko jedną stopę i nosi pro­tezę. To się stało bar­dzo dawno. Wybacz­cie, że nie będę się o tym roz­wo­dził, nie będę opi­sy­wał okresu, gdy cho­dził o kulach i patrzył, jak inne dzieci grają w siat­kówkę, kopią piłkę, bie­gają, tań­czą, jeż­dżą na rowe­rach. Niech pozo­sta­nie moją tajem­nicą, ile razy, tam w lesie, gdy nikt mnie nie widzi, przy­ku­cam nagle, jakby mnie ktoś kop­nął w brzuch, zasła­niam twarz i skur­czony tak trwam bar­dzo długo. Ale potem wra­cam i jestem wobec niego tak samo surowy i wyma­ga­jący, jakby był taki jak inni. Awan­tu­ruję się, gdy nie umyje samo­chodu, nie oczy­ści jachtu, nie nanie­sie wody ze studni albo źle ułoży drewno. Ni­gdy ani z nim, ani z żoną, ani z córką, ani z nikim obcym nie roz­ma­wiam o jego sto­pie, jak­bym tego nie chciał przy­jąć do wia­do­mo­ści. Ale i on, i ja, i moja żona, i córka wiemy, że to nie­prawda.

Kiedy mój syn miał szes­na­ście lat, podo­bała mu się bar­dzo córka dyrek­tora stad­niny, ład­niu­teńka blon­dynka o nie­bie­skich oczach. Pew­nego wie­czoru, gdy w mroku sta­li­śmy z synem na ganku, drogą obok mojego domu prze­cho­dziła ta dziew­czyna wraz ze swoją zna­jomą, zapewne przy­jezdną. Sły­sze­li­śmy, jak powie­działa: „A tu mieszka pisarz. Ma syna. Ale wiesz, to kuter­noga”.

Uda­łem, że tego nie sły­szę. To samo zro­bił mój syn. Zawo­łał do dziew­cząt: „Halo, dokąd idzie­cie?” I kule­jąc poszedł z nimi na spa­cer w stronę lasu. A ja wró­ci­łem do swo­jej pra­cowni, zapa­li­łem świa­tło, potem sie­dzia­łem długo sku­lony przy swo­jej maszy­nie. Różne myśli i słowa przy­cho­dziły mi do głowy, ale wresz­cie po pro­stu napi­sa­łem:

Synu! Czło­wiek był istotą naj­go­rzej przy­go­to­waną do życia, a prze­cież posiadł cały świat. Admi­rał Nel­son miał tylko jedno oko, tak samo Kutu­zow. Beetho­ven był głu­chy. Demo­ste­nes się jąkał. Wie­dzia­łeś, jak bar­dzo boję się wody, a prze­cież — jak twier­dzisz — sta­łem się dobrym żegla­rzem. Mówi­łeś, że pra­gniesz w przy­szło­ści zostać leka­rzem. Nie możesz być tylko leka­rzem. Musisz być wiel­kim leka­rzem. A wtedy wszy­scy zapo­mną o two­jej nodze, naj­pięk­niej­sze kobiety będą ubie­gać się o twoje względy. Być może wiel­kość i siła czło­wieka kryje się w jego sła­bo­ści.

Twój ojciec

Wycią­gną­łem tę kartkę z maszyny, zanio­słem do jego pokoju i poło­ży­łem mu na łóżku.

Myślę, że zna­lazł tę kartkę i że ją prze­czy­tał. Ale nie mówi­li­śmy o tym ni­gdy.

***

Teraz opo­wiem o mojej żonie, Bar­ba­rze, która mimo swych czter­dzie­stu lat jest jesz­cze kobietą bar­dzo ładną, śred­niego wzro­stu, o puszy­stych ruda­wo­blond wło­sach, piw­nych oczach, jasnej cerze. Szyję ma gładką jak młoda dziew­czyna, pełne policzki i tylko płyt­kie zmarszczki w kąci­kach oczu, a to pew­nie dla­tego, że czę­sto się śmieje. Wyglą­dam przy niej jak ponury, chudy, przy­gar­biony aste­nik z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem na twa­rzy. Nikomu nie wydaje się praw­do­po­dobne, że to ja nauczy­łem ją weso­ło­ści, bo kie­dyś Bar­bara była zupeł­nie inna. Ma tę weso­łość przede wszyst­kim w swo­ich oczach i w bar­dzo kobie­cych ruchach, co spra­wia, że gdy na nią patrzę albo ona patrzy na mnie, nawet naj­więk­sze moje pro­blemy stają się odro­binę mniej­sze i jakby zno­śniej­sze.

Gdy ją pozna­łem przed dwu­dzie­stu laty, była nie­zwy­kle piękną kobietą, kel­nerką w kawiarni, do któ­rej przy­cho­dzi­łem jako począt­ku­jący pisarz, aby spo­tkać się z innymi począt­ku­jącymi pisa­rzami. Bar­bara do dzie­sią­tego roku życia prze­by­wała w Związku Radziec­kim, dokąd jej rodzice schro­nili się przed hitle­row­cami, i bie­gle mówiła po rosyj­sku. Zachę­ci­łem ją, aby zapi­sała się na rusy­cy­stykę. Oddzielny roz­dział i chyba przy innej oka­zji poświęcę dra­ma­tom i trud­no­ściom, jakie musi prze­żyć młody pisarz, gdy jego żona uczęsz­cza na wyż­sze stu­dia, a w domu jest dwoje dzieci.

O kobie­tach wiem sporo, bo Bar­bara nie była moją pierw­szą miło­ścią, zda­rzały mi się także flirty pod­czas naszego mał­żeń­stwa. Jestem zda­nia, że nie­które kobiety są jak instru­ment o jed­nej stru­nie. Jak­kol­wiek dotyka się tej struny, wydaje tylko jeden, zawsze taki sam dźwięk i ton; nawet sam mistrz Kulka nie zagrałby na tej stru­nie kon­certu Paga­ni­niego. A bywają kobiety, które przy­po­mi­nają instru­ment o set­kach strun jak for­te­pian czy kla­we­syn. Czło­wiek pozba­wiony słu­chu i umie­jęt­no­ści wybrzdąka jed­nym pal­cem jakąś tam melo­dyjkę, ale niech no zjawi się wir­tuoz, a usły­szysz muzykę całego świata. Słu­chasz i pła­czesz. Słu­chasz i śmie­jesz się. Słu­chasz i wydaje ci się, że ula­tu­jesz nie wia­domo dokąd. Słu­chasz i masz uczu­cie, że roz­ma­wiasz z Bogiem. Z mojej żony wykro­iłem pisar­skim skal­pe­lem kilka postaci kobie­cych do swo­ich ksią­żek i sztuk teatral­nych: św. Joannę d’Arc, słodką idiotkę, damę pew­nego dworu, kokietkę, Marię Anto­ninę, matronę rzym­ską i dziewkę uliczną. A myślę, że jak się jej bli­żej przyj­rzę, znajdę w niej kogoś jesz­cze.

Kłó­cimy się rzadko, prze­waż­nie o dzieci, ich wycho­wa­nie. Nie­kiedy wydaje mi się, że nie rozu­mie mnie dosta­tecz­nie głę­boko i nie stara się wejść w świat moich pisar­skich nie­pew­no­ści i lęków. Nie­kiedy także po pro­stu bawi mnie lub iry­tuje, szcze­gól­nie gdy oka­zuje zazdrość albo z upo­rem i wbrew oczy­wi­sto­ści twier­dzi, że jestem nie­zwy­kle przy­stojny i wszyst­kie kobiety, jakie spo­ty­kam, stare i młode, chcą wejść do mojego łóżka. Jej zazdrość też jest chwi­lami jakaś dziwna, jak gdyby nie­praw­dziwa. Gdy wra­cam z podróży zagra­nicz­nej albo po pro­stu nieco dłu­żej prze­by­wam na wodzie lub w lesie, potem już w łóżku zaczyna wypy­ty­wać: „Powiedz mi prawdę, zdra­dzi­łeś mnie? Tam, za gra­nicą, mia­łeś jakąś dziew­czynę. W paśniku byłeś z Zosią, prawda? Wiem, że ona się w tobie pod­ko­chuje”. Kie­dyś gor­li­wie zaprze­cza­łem, ale stwier­dziłem, że i tak mi nie wie­rzy, a poza tym była z tego powodu jakby tro­chę roz­cza­ro­wana. Przy­znaję się więc teraz do zdrad praw­dzi­wych i tych wyima­gi­no­wa­nych, czę­ściej oczy­wi­ście wyima­gi­no­wa­nych, bo praw­dzi­wych byłoby za mało. A ona wtedy leży cicho obok mnie i wzdy­cha: „No tak, rozu­miem. Taki męż­czy­zna jak ty nie może być wła­sno­ścią tylko jed­nej kobiety. One czują, że ty jesteś kró­lem penisa”. Śmie­je­cie się? Ja też z tego się śmieję, ale przy­znaję, że przy­jem­nie słu­chać takich słów, nawet jeśli są nie­praw­dziwe. A zresztą, jak się tak nad tą sprawą bli­żej zasta­no­wić, to mimo swego wieku wcale nie jestem chyba naj­gor­szy, skoro moja żona tak twier­dzi, a prze­cież nie wy, ale ona powinna o tym wie­dzieć naj­le­piej. Leżę obok jej cie­płego ciała, roz­my­ślam o „królu penisa”, prężę dum­nie swoją chudą klatkę pier­siową, a ona powiada: „Dziś, pod­czas wizy­ta­cji w Bobrow­ni­kach, mło­dziutki nauczy­ciel zbli­żył się do mnie i rumie­niąc się rzekł: »Jaką ma pani piękną broszkę na pier­siach. Czy mogę ją obej­rzeć?« I wyobraź sobie, Hen­ryku, on doty­ka­jąc tej broszki, dłoń zatrzy­mał na mojej piersi”. Mru­czę z obu­rze­niem: „I co ty na to?” „A nic. Niech się prze­kona, jakie mam twarde piersi, choć mia­łam dwoje dzieci. No, zobacz, sam się prze­konaj, czy nie mam racji?” To mówiąc roz­pina nocną koszulę i wyj­muje je na wierzch, abym mógł dotknąć. I tak się to u nas zaczyna, dość czę­sto zresztą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki