Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeden cud dokonany po śmierci Jana Pawła II zdecydował o jego kanonizacji. Ale były także inne, jeszcze za życia Papieża.
Andreas Englisch wielokrotnie towarzyszył Ojcu Świętemu. Zbierał informacje i przyglądał się uzdrowieniom, jakie wydarzyły się za jego przyczyną. Na życzenie Papieża zachowywał wszystko w tajemnicy. Zgodnie z obietnicą po raz pierwszy napisał o tym dopiero po kilku latach od jego śmierci. Przedstawił fakty, o których wcześniej nie słyszeliśmy. Do obecnego wydania dodał rozdział poświęcony cudowi, który zdecydował o kanonizacji Jana Pawła II.
Andreas Englisch (ur. 1963) - niemiecki korespondent z Watykanu. W 1987 roku rozpoczął pracę w rzymskim biurze prasowym Springera, którym kierował od 1992 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
Rok wydania: 2014
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Watykan, Biuro Prasowe Stolicy Apostolskiej. Spotkanie z rzecznikiem prasowym JoaquÍnem Navarro--Vallsem, luty 1999 roku.
JoaquÍn wziął mnie na bok.
– Posłuchaj, Andreas, papież nie chce, abyś opowiadał lub pisał o tym, co tu widziałeś. O tych wszystkich rzeczach, jakie niektórzy nazywają nadprzyrodzonymi i jakie miały miejsce w obecności Jana Pawła II.
– Rozumiem – odpowiedziałem i zapewniłem: – Obiecuję, że nie pisnę ani słowa, dopóki On żyje ani kilka lat po Jego śmierci.
Dotrzymywałem obietnicy. Aż do teraz.
I odmienił oblicze świata
Watykan, plac św. Piotra, 8 kwietnia 2005 roku, piątek. Cyprysowa trumna z ciałem papieża Jana Pawła II stała dokładnie w tym samym miejscu, z którego przez ponad dwadzieścia lat Karol Wojtyła przemawiał do wiernych. Obok trumny siedział na krześle Mistrz Ceremonii Piero Marini, jak gdyby Zmarły miał skierować do niego jeszcze ostatnią prośbę: by poprawić mu ornat, potrzymać mikrofon albo podać szklankę z wodą, aby głos nie odmówił mu posłuszeństwa. Tego dnia arcybiskup Marini zrezygnował z przywileju asystowania Dziekanowi Kolegium Kardynalskiego Josephowi Ratzingerowi podczas mszy pogrzebowej Karola Wojtyły, sprawowanej na oczach całego świata. Owo zaszczytne zadanie przejął jego zastępca Enrico Viganò, a on sam tymczasem usiadł obok trumny, jak gdyby weszło mu w krew, że zarówno za życia, jak i po śmierci ma czuwać nad papieżem.
Piero Marini przez osiemnaście lat wygładzał każdą zmarszczkę na nieskończenie długim czerwonym dywanie, po którym na miejsce sprawowania mszy miał przejść Jan Paweł II. Sprawdzał każdy stopień schodów, by nie stanowił przeszkody dla papieża, który dawał z siebie wszystko aż do ostatnich chwil. Teraz od czasu do czasu spoglądał na trumnę z ciałem „Maratończyka”, przemierzającego całe życie w służbie Boga „zabieganego Ojca”, jak gdyby chciał się upewnić, że wiejący tego ranka na placu św. Piotra zimny wiatr Karolowi Wojtyle nie zaszkodzi. Siedział u jego boku tak samo jak w roku 1987 w Miami, kiedy podczas mszy nadciągnął tropikalny huragan, który potem pozrywał dachy z wielu domów. Wtedy udało mu się nakłonić papieża, by przerwał liturgię, i zanim huragan spustoszył miejsce, w którym była sprawowana, zdążyli się w porę schronić. Towarzyszył mu podczas tysięcy nabożeństw, więc i teraz siedział u jego boku, jak gdyby to nie był koniec, jak gdyby życie Karola Wojtyły wcale się nie zakończyło.
Nie tylko on miał tego dnia podobne odczucia, wielu ludzi nie mogło bowiem jeszcze do końca pojąć, że długa wędrówka Karola Wojtyły rzeczywiście dobiegła kresu. I ja również. Odkąd zaczęły się jego poważne problemy ze zdrowiem, gdy zdiagnozowano u niego chorobę Parkinsona, za każdym razem wieszczono papieżowi rychłą śmierć. A mimo to on dalej po prostu robił swoje. Media co rusz zapowiadały, że kolejna pielgrzymka będzie zapewne jego ostatnią, a mimo to on podróżował nadal. W razie potrzeby jechał na wózku inwalidzkim lub był wnoszony. Aby wsiąść na pokład samolotu, pozwalał wwieźć się na podnośniku niczym bagaż czy paczka. Nic nie było go w stanie powstrzymać.
Nawet kiedy stan jego zdrowia wydawał się beznadziejny, jak wówczas gdy wykryto u niego nowotwór jelita grubego, on znów zdołał stanąć na nogi. Tym razem jednak to już naprawdę był koniec. Siedziałem na trybunie dla prasy, a cały świat żegnał się z Karolem Wojtyłą. Nigdy jeszcze na pogrzeb jednego człowieka nie przybyło tyle głów państw, tylu królów i prezydentów. Człowieka, który wszak przyszedł na świat w rodzinie ubogiego podoficera armii austriackiej, w Wadowicach niedaleko Krakowa. Żadna angielska królowa, żaden amerykański prezydent ani żaden sowiecki dyktator nie zgromadzili na swoim pogrzebie takich tłumów, które po raz ostatni pragnęły oddać mu cześć.
Wówczas na placu św. Piotra siedział obok mój przyjaciel Francesco, który swoją posturą przypomina niedźwiedzia. Zawsze ma na sobie czarne spodnie z niezliczonymi kieszeniami i kurtkę, jakiej mogliby z powodzeniem używać nawet komandosi. Jest fotografem, targa z sobą zawsze jakieś czterdzieści kilogramów sprzętu i nie raz zdarzyło mu się bić o najlepsze ujęcie. Jest bardzo wysoki, więc kiedy stojąc w tłumie innych fotografów przed obiektem, którym zazwyczaj był papież, zdarzało mu się z plecakiem na ramionach gwałtownie obrócić do tyłu, cała reszta kolegów leżała na ziemi. Kiedyś helikopter, którym lecieliśmy wraz z orszakiem papieskim, omal się nie rozbił – od tego czasu spotykamy się w Rzymie regularnie i za każdym razem wznosimy toast za życie.
Wśród wiernych zgromadzonych na placu św. Piotra pojawił się nagle plakat z żądaniem „Santo subito!”, czyli „Ogłoście go natychmiast świętym!”. Wskazując ręką na ten napis, powiedziałem do Francesca:
– No to nawarzył sobie piwa. Teraz jeszcze ogłoszą go świętym.
Gdyby ten dzień nie był tak smutny, pewnie obaj wybuchnęlibyśmy śmiechem, teraz jednak nasze oczy napełniły się łzami. Zrobią z Wojtyły świętego – to byłby chyba największy żart Watykanu. Akurat z Karola Wojtyły.
– A pamiętasz – odezwał się Francesco – jacy wykończeni siedzieliśmy w samolocie, wracając z jego pielgrzymek? A przecież nawet w połowie nie pracowaliśmy tak ciężko jak on. I jak wtedy śpiewaliśmy: „Take off the cross, Boss, it’s over” („Zdejmij już krzyż, szefie. Fajrant”).
– Tak, pamiętam – odparłem. – Piliśmy i paliliśmy w samolocie Jego Świątobliwości, a on czasem brał do ręki mikrofon i wołał do nas ze śmiechem: „Hej, wy tam z tyłu, koniec zabawy”.
Rewolucja Karola Wojtyły
Każdy, kto słyszał o niekończącym się sporze Karola Wojtyły z Kurią Rzymską, czyli organem kościelnej władzy wykonawczej, wie, że przez długie lata skarżyła się ona na niedostateczną świętość papieża. Do momentu wyboru Wojtyły w roku 1978 Watykan postrzegał bowiem papieży jako dostojne, doskonałe, przypominające elfy istoty, bardziej duchowe, eteryczne niż cielesne, ukazujące się zwykłym śmiertelnikom tylko z rzadka i, niczym anioły, zastygłe w swojej majestatycznej doskonałości. W konfrontacji z taką właśnie wizją Karol Wojtyła jako papież przypominał raczej umorusanego zawodnika rugby. Kardynałowie z Kurii darli włosy z głów. Od samego początku spięcia wydawały się nieuniknione.
Zgodnie ze zwyczajem, po swoim wyborze na papieża Karol Wojtyła podjął u siebie kardynałów. Było przyjęte, że podczas audiencji papież siedzi, zaś kardynałowie przed nim klęczą. Jednak ów człowiek z Wadowic ani myślał trzymać się protokołu, a swoją decyzję uzasadnił, zaznaczając, że kardynałowie są przecież jego braćmi. Zmusił ich, żeby wstali i uścisnęli go, zamiast przed nim klęczeć (fot. 5). Niedługo potem doszło do kolejnego spięcia. Tym razem chodziło o lektykę, sedia gestatoria. Używali jej od tysiąca pięciuset lat wszyscy papieże, nawet poprzednik Wojtyły Jan Paweł I. Jednak Wojtyła, pomimo gromkich protestów Kurii, pozbył się owego antycznego mebla. Zamiast być noszonym ponad głowami wiernych, wolał do nich podejść, porozmawiać, pobłogosławić, a nawet przytulić. Tego jeszcze nie było. A potem, podczas owego legendarnego już lotu do Japonii, papież Jan Paweł II, serdecznie pozdrawiając po drodze innych gości i dziennikarzy, przeszedł do toalety. Od tamtej pory dla papieża została zarezerwowana łazienka w przedniej części samolotu. Pontifex, głowa Kościoła udająca się na oczach wszystkich za potrzebą – taki widok był dla większości kardynałów skandalem nie do zaakceptowania.
Aby lepiej to zrozumieć, przyjrzyjmy się choćby samochodom papieża Piusa XI. Znajdowała się w nich specjalna obrotowa tabliczka, za pośrednictwem której papież przekazywał kierowcy informację, dokąd ma jechać, w prawo czy w lewo, kiedy ma się zatrzymać lub zaparkować. Jeżeli na przykład na tabliczce pojawiało się: a casa, kierowca wiedział, że papież musi wracać do domu. Ten nader skomplikowany mechanizm miał na celu niedopuszczenie do bezpośredniej rozmowy papieża z szoferem. Byłoby to nie do pomyślenia, podobnie jak sytuacja, w której to szofer ośmieliłby się odezwać do Jego Świątobliwości.
Człowiek w pełni wolny
Postawa Karola Wojtyły jako papieża nie była ani kolejną fazą ewolucji papiestwa, ani też nowym jej rozdziałem. To był burzliwy, wręcz rewolucyjny przełom. Tego jeszcze nie było – żaden papież nie był dotąd „na wyciągnięcie ręki”, żadna z głów Kościoła nie demonstrowała, że jest takim samym człowiekiem jak wszyscy inni. Kiedyś podczas pobytu w Castel Gandolfo w tak zwanej Sali Szwajcarów czekali na Jana Pawła II wysocy dygnitarze. On tymczasem spacerował po parku i przyglądał się grającemu w piłkę małemu chłopcu, synowi ogrodnika. Sekretarze machali do niego, próbując gestami przekazać, że goście czekają i Jego Świątobliwość powinien już wracać. Ale papież stanowczo pokręcił głową, jak gdyby chciał im odpowiedzieć: „Przykro mi, nie mam czasu, teraz muszę pograć w piłkę”. I wymienił z malcem parę podań, wprawdzie tylko przez chwilę, jednak na tyle długą, by dać do zrozumienia, że to dziecko jest teraz dla niego dużo ważniejsze niż jakikolwiek termin. Papieski fotograf Arturo Mari zrobił wtedy parę przepięknych zdjęć (fot. 1).
Według przekonań watykańskich notabli Ojciec Święty nie powinien robić podobnych rzeczy i do tej pory tak było. Grozą wśród kardynałów z Kurii powiało też wówczas, gdy papież został przez jakiegoś intruza sfotografowany w basenie tylko w kąpielówkach. Zdawało się, że to sprawka samego diabła, ale Karol Wojtyła skomentował to ze spokojem: „No, jestem tylko ciekaw, która gazeta to opublikuje”. Nie sposób policzyć jego uchybień wobec obowiązującej dotąd w Watykanie wizji nieskazitelnej osoby papieża. Na przykład 14 maja 1999 roku nie mógł się powstrzymać i ku przerażeniu kardynałów z Kurii ucałował Koran. Nie miał też nic przeciwko temu, by dzieci urzędników z Castel Gandolfo bawiły się w chowanego, kryjąc się pod jego płaszczem (fot. 3). Karol Wojtyła był człowiekiem z krwi i kości, a tym, co go wyróżniało, była umiejętność kochania.
Pamiętam lot do Rio de Janeiro w październiku 1997 roku. Kilka dni wcześniej papież wziął udział w Spotkaniu Młodzieży w Bolonii, podczas którego wystąpił Bob Dylan, a on śpiewał razem z nim. Siedząc teraz w samolocie, powiedział:
– Dziś to ja będę zadawał pytania.
Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni. Czyżby miał nam coś za złe? Czy ostatnim razem zapytaliśmy go o coś, co mu się nie spodobało? On jednak zaraz dodał:
– Ja też śpiewałem w Bolonii.
– Wszyscy słyszeliśmy – potwierdziliśmy. Papież zaś zapytał:
– No więc chciałbym się dowiedzieć, jak wypadłem?
Wybuchnęliśmy śmiechem, a mój nieżyjący już przyjaciel i kolega po fachu Orazio Petrosillo powiedział:
– Nie wiedzieliśmy do tej pory, że Wasza Świątobliwość zna przeboje pop.
Jednak przez wszystkie te lata najgorszą zmorą watykańskiej Kurii była fundamentalna zasada Karola Wojtyły, by nie uchylać się przed żadną ryzykowną sytuacją. Papież, który uchodzi za wcielenie doskonałości, nie popełnia przecież błędów. Aby uniknąć błędów, należało jednak unikać wszelkiego rodzaju sytuacji umożliwiających ich wystąpienie. Każdą z niezliczonych papieskich podróży poprzedzała ta sama dyskusja. Czy podróż papieża nie zostanie wykorzystana do złych celów, czy nie zostanie potraktowana instrumentalnie? Czy naprawdę nie naraża się na niebezpieczeństwo, kiedy jako pierwszy papież w historii przekracza próg synagogi lub kościoła ewangelickiego albo modli się w meczecie? A może wynikną z tego problemy? Czy fakt, że w tamtą pamiętną Środę Popielcową 2000 roku poprosił o przebaczenie wszystkich złych uczynków wyrządzonych ludziom w imieniu Kościoła katolickiego, nie mógł wzbudzić protestów, a zarazem narazić go na niebezpieczeństwo? A czy nie było nazbyt ryzykowne, stojąc przed ścianą płaczu w Jerozolimie, przyznać się do istnienia odwiecznej nienawiści pomiędzy chrześcijanami a żydami i zapewnić, że już nigdy w imieniu Kościoła nie dojdzie do aktów przemocy wobec Żydów? Czy wszystkie te posunięcia nie godziły w godność papieża? Karol Wojtyła machał tylko ręką:
– Każdą z moich pielgrzymek traktuje się instrumentalnie – mówił. – Biorę to na siebie.
Ksiądz Stanisław Dziwisz, wieloletni sekretarz Jana Pawła II, późniejszy arcybiskup krakowski i kardynał, kiedy dochodziło do spięć, mawiał zawsze o swoim zwierzchniku: „Karol Wojtyła jest wolnym człowiekiem, człowiekiem przenikniętym wolnością”. Karol Wojtyła nie bał się ani Kurii, ani tego, że świat drwił sobie z jego wiary, a jego poglądy określał jako niedzisiejsze. Dalej robił swoje i nikt nie był mu w stanie zabronić okazywania miłości wszystkim ludziom na całej ziemi.
Kiedy Jan Paweł II zmarł, jego długoletni rzecznik Joaquín Navarro-Valls powiedział nam – wszystkim, którzy przez dziesięciolecia pracowaliśmy dla papieża – że zaprowadzi nas do trumny z Jego ciałem. W tym właśnie dniu zadzwoniła do mnie koleżanka żydowskiego pochodzenia, która pracowała dla jednej z amerykańskich stacji telewizyjnych:
– Zaprowadzą nas do niego, może poszedłbyś razem ze mną? Nie dam rady pójść tam sama.
Poszliśmy więc razem, trzymając się za ręce. Oboje płakaliśmy.
– Ale ty jesteś przecież żydówką.
– Tak – zaszlochała – ale Karol Wojtyła był wyjątkowy, był prawdziwym mężem Bożym. – Otarła łzy. – Co on z nami zrobił? – I sama zaraz odpowiedziała: – Myślę, że nas odmienił.
Dziś wiem, że miała rację.
Wtedy powiedziałem tylko:
– Tam na placu miałem wrażenie, że chcą go ogłosić świętym.
Na co odpowiedziała z uśmiechem:
– No to musi teraz odpokutować za Tucciego.
Ja również się uśmiechnąłem.
Narzędzie Boga
Roberto Tucci – szef Radia Watykańskiego w latach 1985–2001, jezuita z Neapolu, który przez wiele lat zajmował się organizacją papieskich podróży. Członek papieskiego orszaku, który bardzo przypominał Karola Wojtyłę. Człowiek nadzwyczaj skromny, który niechętnie przyjmował podziękowania i równie niechętnie pokazywał się publicznie. Człowiek, który ciężko pracował i potrafił wiele znieść. Był tym, który miał najtrudniejsze zadanie, czyli przygotowanie kolejnych pielgrzymek. Kiedy wszystko przebiegało tak jak trzeba, nikt nie pamiętał o Tuccim. Za to kiedy coś poszło nie tak, winą zawsze obarczano właśnie jego. Ale to mu odpowiadało, bo nie lubił, kiedy go chwalono. Roberto Tucci przychodził do nas, dziennikarzy, zawsze dopiero wtedy, gdy zrobił już wszystko, co do niego należało, kiedy już nic nie mogło pójść nie tak, kiedy Karol Wojtyła stał już przy ołtarzu, tłumy wiwatowały na jego cześć i zaczynało się nabożeństwo. A więc dopiero kiedy wszystko było na swoim miejscu i nie było już nic do poprawienia w ostatniej chwili, kiedy naprawdę wszystko było gotowe do przyjęcia papieża w Afryce, Ameryce czy jeszcze gdzie indziej, Roberto Tucci przysiadał się wreszcie do nas i razem z nami palił papierosy marki Belga. Przez całe swoje życie stał w cieniu i dokładnie takie było jego założenie. Cały blask miał bowiem otaczać papieża. Kiedy Karol Wojtyła postanowił nadać mu godność kardynała, bronił się rękami i nogami. Nie pragnął żadnych pochwał, pracował na chwałę Boga. Basta. Pod tym względem Roberto Tucci i papież Jan Paweł II byli do siebie bardzo, bardzo podobni. Za żadne skarby nie chcieli się wywyższać; Karol Wojtyła niezmordowanie powtarzał, że jest jedynie narzędziem w rękach Boga. Obaj wzdragali się przed osobistymi wyróżnieniami. W encyklice Ut unum sint Jan Paweł II pisał, że on sam nie chce być ważny, bowiem papież swoją posługą powinien przede wszystkim przyczyniać się do jedności wszystkich chrześcijan. Zaś Roberto Tucci nie chciał być żadnym księciem Kościoła, postrzegał siebie raczej, tak jak Wojtyła, jako prostego robotnika. Mimo to 21 lutego 2001 roku papież uczynił precedens, bo wyniósł do rangi kardynała szeregowego kapłana. W ten sposób Roberto Tucci został za czasów Jana Pawła II jednym z niewielu kardynałów, którzy nie uzyskali wcześniej święceń biskupich.
Po raz pierwszy zobaczyłem tego papieża na własne oczy jesienią 1987 roku. Obiecałem mojej matce, że przywiozę jej różaniec pobłogosławiony przez Ojca Świętego, pojechałem więc vespą po raz pierwszy na spotkanie do auli Pawła VI. Jan Paweł II poruszał się jeszcze wówczas sprężystym krokiem człowieka przyzwyczajonego do pokonywania pieszo nawet sporych odległości. Ledwie pojawił się w sali, rozległy się okrzyki. „John Paul Two, we love you”, skandowały masy, a on wziął do ręki mikrofon i odpowiedział: „John Paul Two loves you”, na co rozległy się oklaski. Kiedy nadszedł moment błogosławieństwa, prowadzący spotkanie zapowiedział, że można teraz wypakować różańce i inne przedmioty, które wierni przynieśli z sobą. Pomyślałem wtedy: „Co za nonsens! Czyli gdybym nie wyjął różańca z torby, nie uzyskałby błogosławieństwa?”. Patrzyłem później, jak po skończonej audiencji Karol Wojtyła szedł pośród tłumu, ściskając setki wyciągniętych dłoni. Z zakłopotaniem przyjmował wyrazy czci, kiedy ludzie rzucali się przed nim na kolana. Podnosił ich, a każdy jego gest zdawał się mówić: „Przecież nie jestem kimś nadzwyczajnym”. Tak, zupełnie inaczej wyobrażałem sobie tego papieża. Nad łóżkiem mojej babci aż do jej śmierci wisiała fotografia Piusa XII; papież siedział sztywno na swoim tronie, błogosławiąc coś niewidocznego na zdjęciu. Wyglądał jak posąg i w najmniejszym stopniu nie przypominał tego człowieka, idącego teraz przez aulę audiencyjną. Napierały na niego tłumy, tymczasem jemu najwyraźniej wcale to nie przeszkadzało, szedł dalej, ściskając dłonie i błogosławiąc wiernych. Przypominał mi raczej prostego proboszcza, który niezbyt dobrze czuje się w roli papieża. Nic w jego postawie nie wskazywało, że nadejdzie taki dzień, w którym będziemy czcić Wojtyłę jako niezwykłego papieża i jako świętego. W roku 1987 w Berlinie stał jeszcze mur, polska Solidarność nie obaliła jeszcze reżimu komunistycznego. Nic nie wskazywało, że dni władców sowieckiego imperium są już policzone.
Mieszkańcy Rzymu przyjmowali wtedy raczej ze zdumieniem fakt, że Watykanem rządzi papież z Polski, nie mogło być też mowy o jakichś szczególnych przejawach uwielbienia z ich strony. Wręcz przeciwnie, podczas moich pierwszych nieśmiałych rozmów w Watykanie, kiedy tylko pojawiał się temat Wojtyły, uderzała mnie ich irytacja. Większość biskupów i kardynałów miała mu za złe, że nieustannie jest w podróży. Przez pierwsze kilka tygodni wciąż słyszałem ten sam argument: święty Paweł był apostołem pielgrzymującym, natomiast święty Piotr, papież, powinien być na miejscu, w Rzymie. Jednak Karol Wojtyła najwyraźniej nie przejmował się krytycznymi uwagami kardynałów. Dostojnicy kościelni nie mogli nade wszystko znieść jego dominacji, narzekali, że nie jest dość kolegialny. Papież sam decydował o wszystkim. Karol Wojtyła stał się gwiazdą medialną, ulubieńcem telewizji, więc pozostali biskupi poczuli się odsunięci na dalszy plan. Szczególnie działał na nerwy pracownikom Sekretariatu Stanu – choć przyznawali to jedynie po cichu, czuli się przez niego pozbawieni realnej władzy. To tu powstawały przeraźliwie rozwlekłe raporty na temat sytuacji w poszczególnych krajach, nieszczędzące zaleceń, jakiego typu relacje należy utrzymywać z głowami państw. Oczywiście miały one swój sens tylko pod warunkiem, że papież nie ruszał się z Rzymu. Tymczasem Karol Wojtyła prędzej czy później leciał do któregoś z tych krajów, znanego sekretarzom jedynie z korespondencji, osobiście spotykał się z rządzącymi, sam negocjował to, co należało wynegocjować, a tym samym piętrzące się w kancelarii stosy raportów stawały się zbędne.
Tak więc nawet przy najlepszych chęciach trudno byłoby mi stwierdzić, że w Watykanie darzono Wojtyłę szczególną miłością i szacunkiem. Ja sam trwałem nadal przy swojej wizji papieża: ultrakonserwatywnego, żądnego władzy kościelnego hierarchy, chcącego narzucać reszcie ludzkości, jak ma żyć. Z mojej perspektywy jego nakaz, by zachować czystość aż do ślubu, wydawał się równie idiotyczny co jego poglądy na temat homoseksualizmu. W dzieciństwie byłem wprawdzie pobożnym chłopczykiem, który ochoczo służył do mszy, jednak jako młody reporter, po pięciu latach studiów w Hamburgu, miałem mu do zarzucenia to wszystko, co zarzucali mu wówczas młodzi katolicy – fundamentalną niechęć do ludzkiej cielesności, oderwane od życia przekonania, których przykładem był zakaz używania prezerwatyw, skutkujący raczej zwiększaniem niż zmniejszaniem nędzy na świecie. Uważałem papieża za nieprzejednanego moralistę, który nie dostrzegał współczesnych tendencji w rozwoju społeczeństwa i wolał raczej znów przywrócić stosunki rodem ze średniowiecza. Z takim właśnie wyobrażeniem rozpocząłem swoją pracę w Watykanie.
Do moich obowiązków należało między innymi towarzyszenie papieżowi podczas podróży. Myślałem wtedy, że będzie to zajęcie krótkoterminowe, planowałem bowiem, że zatrzymam się we Włoszech najwyżej na kilka miesięcy. Jeździłem więc za nim. Rozmawiałem z ludźmi, którzy spotykali go, kiedy na przykład udało mu się wymknąć za bramy Watykanu, by pojeździć na nartach. Wielu z nich jeszcze długo potem zastanawiało się, czy człowiek, który wraz z nimi szusował po zatłoczonych stokach, to naprawdę był papież. Wojtyła nigdy nie chciał się zgodzić na zamknięcie stoku ze względu na niego (fot. 4). Czy w ten sposób działał niechętny ludzkiej cielesności, zgorzkniały starzec? Rozmawiałem kiedyś z wieloletnim ministrem spraw wewnętrznych Włoch Francesco Cossigą1, który żalił mi się, że Karol Wojtyła urządzał sobie nocne spacery po ulicach Rzymu, i to bez ochrony, bo chciał przyjrzeć się z bliska swojemu miastu i diecezji. Policyjne patrole nieraz napotykały go na swojej drodze i zwracały się potem z pytaniem do ministra, co mają w takiej sytuacji zrobić. Nakazywał więc mieć go dyskretnie na oku, ale nie zakłócając jego spokoju. Czy w ten sposób zachowywał się ultrakonserwatysta? Widziałem, z jakim ogromem pracy radził sobie codziennie, pracował siedem dni w tygodniu i wydawał się w tym niezmordowany. Razem z nim odwiedzałem rzymskie parafie, widywałem go teraz często. I po jakimś czasie byłem gotów przyznać, że Karol Wojtyła naprawdę był w stanie zrobić wszystko dla spraw, w które wierzył.
A potem upadł mur berliński, ja zaś u boku Karola Wojtyły wyruszałem w niezliczone podróże lat dziewięćdziesiątych. Wystawiał się na upały w Afryce, przemierzał stepy w Azji, zaglądał do slumsów w Ameryce Łacińskiej, a ja przez cały ten czas usiłowałem dotrzymać kroku temu człowiekowi, który potrafił pracować po dwadzieścia godzin na dobę. On zdawał się nigdy nie odpoczywać, był już na nogach i modlił się, podczas gdy ja, o czterdzieści lat młodszy, dopiero usiłowałem zwlec się z łóżka i wlać w siebie dostateczną ilość kawy, aby przetrwać owe niekończące się dni pielgrzymki. Tymczasem on, nawet podczas wakacji, wstawał o świcie, bo uwielbiał patrzeć na wschód słońca. Przyciskał wtedy czoło do szyby i przyglądał się temu codziennemu spektaklowi. Odkryła to kiedyś ekipa sprzątająca w jego letniej siedzibie w Castel Gandolfo, bo na jednej z szyb w przestronnym Salonie Szwajcarskim odnalazła świadczący o tym ślad.
Obietnica
Muszę przyznać, że w tamtym czasie coraz trudniej przychodziło mi nie wierzyć w Boga. Karol Wojtyła na moich oczach zmieniał świat – na lepsze. To samo odczucie dostrzegałem też w oczach ludzi na całym globie. A przecież miał tylko dwie ręce i swoją wiarę. Jednak dawał jednoznacznie do zrozumienia, że to, co się wokół niego dzieje, jest dziełem nie jego, lecz samego Boga. Wciąż pamiętam jego słowa wypowiedziane w drodze do Gruzji, w dziesiątą rocznicę upadku muru berlińskiego: „To sam Bóg przyczynił się do upadku muru berlińskiego”. Jak jeden człowiek zdołałby sam przemienić świat w takim stopniu, jak to się działo wszędzie tam, gdzie pojawiał się Karol Wojtyła? Może miał rację, może faktycznie to Bóg działał za jego pośrednictwem? A może wmówiłem sobie też to emanujące w jego obecności ciepło, którego przecież tak wielu doznawało?
– Słuchaj, co to za uczucie? – zapytałem raz mojego przyjaciela, księdza Jarosława Cieleckiego, kapłana z papieskiego orszaku.
On zaś odpowiedział z przekonaniem:
– To doznanie da się łatwo wyjaśnić. Papież cię kocha, on kocha wszystkich ludzi, także tych, którym jest obojętny, a nawet tych, którzy go nie znoszą.
Im więcej czasu spędzałem w pobliżu Karola Wojtyły, tym częściej zadawałem sobie pytanie, czy rzeczywiście w otoczeniu tego człowieka dzieje się coś wyjątkowego, coś nadprzyrodzonego, czy też mam do czynienia z wytworem własnej wyobraźni. Zawsze kiedy go spotykałem, pojawiało się to życzenie: „Niech cię Bóg błogosławi, staruszku”. Sam nie wiem dlaczego. Na początku mojej pracy w Watykanie bardzo mnie to denerwowało, wykrzykiwałem sam do siebie w duchu: „Hej, daj spokój z tymi bzdurami! Przecież nie wierzysz w Boga! Co ten Wojtyła w sobie takiego ma?”. Przez długi czas wszystkie doniesienia o niezwykłych wydarzeniach mających miejsce w obecności papieża uważałem za kompletny wymysł – nawet wówczas, kiedy coraz częściej spotykałem ludzi całkowicie przekonanych o tym, że w jego pobliżu dzieje się coś osobliwego, coś cudownego. Oczywiście we mnie jako dziennikarzu i pisarzu tego rodzaju rzeczy budziły niesamowite zaciekawienie. Czy człowiek za życia może dokonywać cudów? Kiedy więc pojawiały się relacje ludzi, którzy twierdzili, że Karol Wojtyła w jakiś niewytłumaczalny sposób uzdrowił ich z nieuleczalnych chorób, kiedy pojawiali się świadkowie tych wydarzeń, szedłem ich tropem i gromadziłem fakty. Któregoś jednak dnia wziął mnie na stronę ówczesny rzecznik Watykanu JoaquÍn Navarro-Valls, spojrzał mi głęboko w oczy i powiedział:
– On tego nie chce.
– Czego? – zapytałem.
– On nie chce, żebyś badał te przypadki. Nie chce i koniec. Jeżeli zdarza się cud, to za sprawą Boga, a jeżeli ma to miejsce w jego otoczeniu, musi pozostać tajemnicą. Zgoda? Papież nie chce, by ktoś rozmawiał na ten temat, to znaczy o tym, co czasem wydarza się w jego obecności.
– OK, ale ja zbadałem już kilkadziesiąt przypadków, które, delikatnie mówiąc, wydają się bardzo niezwykłe.
– Zachowaj to więc, proszę, dla siebie, dopóki on żyje, bo nie chce, żeby ktoś uważał go za jakieś wyjątkowe zjawisko. Mówi, że jest zwyczajnym śmiertelnikiem. Zatem dopóki on żyje, nie pisz o tym, co tu widziałeś.
– Obiecuję – odparłem wtedy i dotrzymałem obietnicy.
Teraz jednak Kościół podjął decyzję o beatyfikacji Karola Wojtyły. Nadszedł więc czas, by opowiedzieć moją osobistą historię, jej poszczególne etapy. Przez ponad piętnaście lat pisałem o Karolu Wojtyle, o Janie Pawle II, o historycznej postaci, o geopolitycznych ideach tego Polaka, jednak nigdy nie napisałem o tym, co fascynowało mnie w nim najbardziej – czy to sam Bóg działał za pośrednictwem tego człowieka i czy w jego pobliżu można było poczuć obecność tego niepojętego Boga? Wiele lat mierzyłem się z tym pytaniem, a to, do czego doszedłem, nieraz wywołuje we mnie dreszcze i obawę, bo wreszcie muszę zmierzyć się z innym pytaniem: „A więc Bóg istnieje?”.
1 W latach 1985–1992 Francesco Cossiga był prezydentem Włoch. Wcześniej pełnił m.in. urząd premiera (1979–1980). Był też ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Giulia Andreottiego w latach 1976–1978 (przyp. red.).
Czy Bóg prowadzi kule?
Rzym, 12 maja 1981 roku. Tego dnia na lotnisku Fiumicino pojawił się poszukiwany listem gończym turecki terrorysta Mehmet Ali Agca. Przyleciał z Palma de Mallorca, a okoliczności jego przybycia będzie później wyjaśniać cała generacja włoskich śledczych. Agca znalazł się na hiszpańskiej wyspie, choć Interpol ścigał go za zabójstwo dziennikarza Abdi İpekçi, który kierował gazetą „Milliyet”. Został za tę zbrodnię skazany i osadzony w Kartal Maltepe, więzieniu o zaostrzonym rygorze, jednak 25 listopada 1979 roku udało mu się stamtąd uciec. Do dziś nie wiadomo jak. Agca posługiwał się niezbyt umiejętnie podrobionym paszportem na nazwisko Faruk Ozgün, mimo to zaryzykował podróż na chłodną o tej porze roku Majorkę, a tym samym przejście przez czterokrotną kontrolę paszportową. Jeszcze długie lata prokuratura będzie się zastanawiać, co tam robił. Przecież jeżeli miał ochotę na spacery po plaży, to równie dobrze mógł od razu przylecieć do Włoch, a na kąpiele w zatokach Majorki było w maju jeszcze za zimno. Prokuratura przypuszcza więc, że poleciał na wyspę, żeby spotkać się tam ze swoim zleceniodawcą, który polecił mu dzień po powrocie do Włoch, 13 maja 1981 roku, na placu św. Piotra zastrzelić papieża Jana Pawła II. Ale jeżeli Agca rzeczywiście spotkał się ze zleceniodawcą, to dlaczego na Majorce, a nie we Włoszech? Wówczas zapewne nie wystawiłby się tuż po zamachu na niebezpieczeństwo zdemaskowania i aresztowania. Do dziś wszystkie te pytania pozostają bez odpowiedzi, a ewentualne przypuszczenia nie znajdują potwierdzenia.
Zbrodnia doskonała
Mehmet Ali Agca, pomimo wyroku wieloletniego więzienia, nigdy nie zdradzi, kto zlecił mu to zabójstwo i skąd płynęły setki tysięcy dolarów finansujące jego długoletni pobyt we Włoszech przed zamachem, kto załatwił mu broń i kto kazał mu zameldować się 12 maja 1981 roku w pensjonacie Isa przy Via Cicerone, nieopodal placu św. Piotra. Do dziś nie wiemy także, czy tylko przypadkiem zatrzymał się akurat w hotelu mającym w nazwie arabski odpowiednik imienia Jezus. W dniu 13 maja 1981 roku opuścił pensjonat około godziny szesnastej, mając za pasem brytyjski pistolet typu Browning Automatic, kaliber dziewięć milimetrów, i wmieszał się w tłum czekający na audiencję papieża. Na miejsce ataku wybrał prawą stronę placu, w pobliżu wejścia do tak zwanej Spiżowej Bramy, obok której miał przejechać papież. Dziś w tym miejscu znajduje się pamiątkowa płyta.
Tego dnia papież około godziny siedemnastej wsiada do fiata campagnola – zwyczajnego samochodu terenowego, którym na audiencje jeździł już Paweł VI. Ta biała terenówka nie cieszyła się jednak dobrą opinią. Uchodziła za nadzwyczaj nieodpowiedni środek lokomocji. Paweł VI zlecił jedynie kosmetyczne przeróbki i wymianę dwóch twardawych siedzeń dla pasażerów. Jednak jeep, który dziś stoi w papieskich garażach, nadawał się raczej na górską wycieczkę dla skautów, a nie na wóz dla papieża. Fiat campagnola dociera więc na plac św. Piotra dokładnie o 17.05. Papież jak zwykle poleca kierowcy, by objechał plac dookoła. Co w tej samej chwili dzieje się w duszy Alego Agcy, zachowa on dla siebie na zawsze. Tego nie da się odtworzyć. Zbrodnia, którą za chwilę popełni, przejdzie do historii jako zbrodnia doskonała, ponieważ mimo wszelkich wieloletnich wysiłków wymiaru sprawiedliwości nie uda się wyjaśnić, kto za nią stał. Sędziowie pozostaną bezradni wobec faktu, że Agca zdawał sobie sprawę, że dokonując zamachu na papieża, resztę życia spędzi w więzieniu. Od samego początku jest bowiem jasne, że turecki zamachowiec nie będzie miał nawet cienia szansy ucieczki z placu św. Piotra, na którym kłębią się dziesiątki tysięcy wiernych, ale też są obecni watykańscy żandarmi i policjanci. Jest gotów, bez żadnego widocznego powodu, popełnić zbrodnię, która zniszczy także jego życie, i nikt nie dowie się dlaczego. Kiedy papież się zbliża, Ali Agca wyciąga pistolet i celuje w jego głowę. Jest godzina 17.22. Strzał okazuje się niecelny, a kula trafia w ramię zakonnicy. W panice Agca celuje niżej, w brzuch papieża, tym razem musi trafić. Naciska spust.
– Siedziałem wtedy w jeepie papieża, ale ani nie widziałem pistoletu, ani nie słyszałem strzału. Pamiętam tylko, jak nagle poderwały się wszystkie gołębie, raptem nad placem pojawiły się setki ptaków. Pewnie z powodu huku. Dopiero potem spojrzałem na papieża, który znajdował się tuż przede mną. Osunął się w dół. Nie zastanawiając się ani przez chwilę, zupełnie automatycznie nacisnąłem na spust migawki – tak opisywał mi tamten moment mój przyjaciel Arturo Mari, długoletni fotograf papieski.
– Papież zaczął się modlić, modlił się do Matki Boskiej, słyszałem, jak wzywał jej imienia – opowiadał mi sekretarz papieża ksiądz Stanisław Dziwisz.
Przerażona grupka osób towarzyszących, znajdująca się teraz przy postrzelonym papieżu, popełnia straszliwy błąd – zaledwie kilkaset metrów stąd, niedaleko drugiego końca Via della Conciliazione, znajduje się szpital Santo Spirito, który ma oddział ratunkowy. Jego lekarze byliby w stanie perfekcyjnie zająć się obficie krwawiącym papieżem. Jednak współpracownicy papieża wolą bezrefleksyjnie kierować się uświęconym od wieków zarządzeniem, że w przypadku zranienia lub choroby należy zawieźć Ojca Świętego do jego własnego szpitala, czyli do watykańskiej kliniki noszącej imię lekarza i księdza Agostina Gemellego. Ciężko rannego papieża wiozą więc z powrotem przez bramę Arco delle Campane, następnie przez park za kopułą Bazyliki św. Piotra aż do watykańskiej przychodni. Tam bowiem stoi dyżurująca w dzień i w nocy karetka.
– Pamiętam, że miała zepsute niebieskie sygnalizatory alarmowe – opowiadał mi potem ksiądz Dziwisz.
Papież zostaje ułożony w karetce, która pędzi następnie ulicami Rzymu. To zbyt długa podróż jak na ciężko ranną osobę. Papież spędza bowiem w karetce aż dwadzieścia minut. To błąd, który może zagrozić jego życiu.
Kiedy samochód dociera do kliniki Gemelli, wszyscy tracą głowę. Zamiast natychmiast zabrać papieża na salę operacyjną i uzupełnić niedobory krwi, pielęgniarze wiozą go do apartamentu papieskiego na dziesiątym piętrze. Dopiero tam, na górze, jedna z pielęgniarek, chcąc powitać papieża, orientuje się w powadze sytuacji. Dopilnowuje więc, by Wojtyła niezwłocznie został przewieziony z powrotem na dół na salę operacyjną. Kiedy wreszcie tam dociera, chirurdzy pod kierownictwem Francesca Crucittiego stwierdzają, że papież stracił już bardzo wiele krwi i jego życie jest w poważnym niebezpieczeństwie. Ksiądz Stanisław Dziwisz udziela mu ostatniego namaszczenia. Liczył się bowiem z tym, że Jan Paweł II może nie przeżyć.
Wtedy profesor Crucitti przystąpił do operacji, która miała potrwać blisko sześć godzin i zmienić cały dotychczasowy świat. Rozmowa, jaką przeprowadziłem z nim osiem lat później, należy do najważniejszych chwil w moim życiu. Wiedziałem, że tak będzie, jeszcze zanim do niego poszedłem, by zapytać, co działo się tamtej nocy, gdy ratował życie papieżowi. Wiedziałem, że zadam mu pytanie, które było w stanie diametralnie odmienić moje życie, że zapytam go: „Czy rzeczywiście może mi pan pokazać obraz dowodzący istnienia Boga?”. Jeszcze przed naszym spotkaniem profesor Crucitti dał mi do zrozumienia, że jak każdego lekarza obowiązuje go tajemnica i nie ma zamiaru zdradzać medycznych sekretów swoich pacjentów. Tyle że ja nie tego oczekiwałem. Kiedy się spotkaliśmy, szybko pojawiła się między nami nić sympatii. Byłem wtedy młodym człowiekiem, miałem dwadzieścia sześć lat. Łączyła nas jedna cecha – obaj pochodziliśmy z niezamożnych rodzin, jego matka, podobnie jak moja, zajmowała się domem, jego ojciec był szeregowym kolejarzem, mój zaś pracował jako stolarz w zakładach komunalnych w Werl. Francesco Crucitti zaszedł bardzo wysoko, choć nie była to droga łatwa. Teraz był znany na całym świecie. W końcu zadałem mu pytanie, które tak bardzo leżało mi na sercu:
– Czy tamto zdjęcie rentgenowskie pokazuje, że Bóg istnieje?
Spojrzał na mnie i zamyślił się, następnie raz jeszcze nakreślił na kartce papieru obraz ówczesnej sytuacji.
– Kula przeszyła brzuch papieża i rozszarpała fragment jelit, właściwie powinna była trafić w istotne dla życia i zdrowia narządy i naczynia krwionośne, przyjęła jednak bardzo osobliwą trajektorię.
– Dlaczego osobliwą?
– Wyglądało to tak, jak gdyby coś niewidzialnego zmieniło kierunek kuli, odsunęło ją od wszystkich organów, jak gdyby wykonała w ciele papieża zakręt, co przecież właściwie jest niemożliwe.
– Czy chce pan przez to powiedzieć, że jakaś niematerialna siła przesunęła trajektorię kuli i że papież umarłby, gdyby kula nie odbiła się w jego ciele o jakąś nieokreśloną przeszkodę? Co to było? Cud w ciele papieża?
– Jestem lekarzem, a nie teologiem, wiem jednak, co powiedział papież Jan Paweł II: „Czyjaś ręka strzelała, ale Inna Ręka prowadziła kulę”. Myślę, że miał rację. Kula nie miała prawa poruszać się zygzakiem. Coś zmieniło kierunek jej biegu.
Po wyjściu wiedziałem, że przede mną długa droga w poszukiwaniu odpowiedzi na owo decydujące pytanie wraz z jej wszystkimi konsekwencjami. Czy profesor Crucitti wmówił sobie coś, czy też naprawdę był świadkiem cudu? To pytanie do dziś nie daje mi spokoju.
Papież na wyciągnięcie ręki
Oczywiście po całym Rzymie rozeszła się pogłoska, że tylko na skutek cudu papież był w stanie przeżyć zamach. W Rzymie, do którego przyjechałem w roku 1987, mieszkało sporo ludzi niemających najmniejszych wątpliwości co do tego, że żyją w wyjątkowym okresie, gdy w Watykanie rządzi prawdziwy święty. Podczas audiencji generalnych roiło się od wiernych z całego świata, którzy nie tylko chcieli zobaczyć tego człowieka, ale przede wszystkim chcieli go dotknąć. Pielgrzymi, często księża, zakonnice lub zakonnicy, chorzy, ludzie w trudnej sytuacji życiowej, byli gotowi wiele znieść, byleby tylko móc dotknąć papieża. Mam wciąż przed oczami te audiencje, podczas których Karol Wojtyła, jeszcze w pełni sił, dziarskim krokiem szedł środkiem auli Pawła VI. A księża i pozostali pielgrzymi, pomimo wydawanych ostrym tonem przez straż watykańską nakazów, by pozostać na dole, próbowali co rusz przeskoczyć barierki. Widziałem młodych seminarzystów wskakujących na krzesła i jednym susem przesadzających przegrody, żeby dotknąć Jana Pawła II (fot. 8). On zaś przemierzał całą salę z anielską cierpliwością. Żandarmi nienawidzili tych momentów, zwłaszcza że kontrole wiernych przed wejściem do sali audiencyjnej były po prostu śmieszne. Zdawali więc sobie sprawę, że każda spośród owych tysięcy osób, które papież ściskał, błogosławił czy pozdrawiał, mogła mieć przy sobie rewolwer lub nóż. Tymczasem Karolowi Wojtyle najwyraźniej to nie przeszkadzało. Rozumiał, że ci wszyscy ludzie chcą go także dotknąć, że oprócz słuchania jego kazań pragną także uścisnąć jego dłoń albo chociaż musnąć jego sutannę. Nieraz zastanawiałem się nad tym, co nimi powodowało. Skąd brała się taka potrzeba? Co skłaniało, dajmy na to, mieszkańca Meksyku albo mieszkankę Filipin, by godzić się na te wszystkie niedogodności, pozwalać gwardzistom albo żandarmom na siebie wrzeszczeć lub nawet być odepchniętym, żeby tylko dotknąć papieskiej szaty? Niejednokrotnie widziałem, jak biała sutanna papieża, po jego przejściu pośród tłumu, była poplamiona czy nawet rozerwana. Wydaje mi się, że większość ludzi podświadomie myślała wtedy o tamtej scenie z Nowego Testamentu – oto mam być może jedyną w życiu szansę, by dotknąć świętego, nie mogę jej zmarnować.
Święty Marek opisuje ją w swojej Ewangelii następującymi słowami (Mk 5, 24-34):
[...] a wielki tłum szedł za Nim i zewsząd na Niego napierał.
A pewna kobieta od dwunastu lat cierpiała na upływ krwi. Wiele przecierpiała od różnych lekarzy i całe swe mienie wydała, a nic jej nie pomogło, lecz miała się jeszcze gorzej. Posłyszała o Jezusie, więc weszła z tyłu, między tłum, i dotknęła się Jego płaszcza. Mówiła bowiem: «Żebym choć dotknęła Jego płaszcza, a będę zdrowa». Zaraz też ustał jej krwotok i poczuła w [swym] ciele, że jest uzdrowiona z dolegliwości. A Jezus natychmiast uświadomił sobie, że moc wyszła od Niego. Obrócił się w tłumie i zapytał: «Kto dotknął mojego płaszcza?» Odpowiedzieli Mu uczniowie: «Widzisz, że tłum zewsząd Cię ściska, a pytasz: Kto się Mnie dotknął». On jednak rozglądał się, by ujrzeć tę, która to uczyniła. Wtedy kobieta podeszła zalękniona i drżąca, gdyż wiedziała, co się z nią stało, padła przed Nim i wyznała Mu całą prawdę. On zaś rzekł do niej: «Córko, twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju i bądź wolna od swej dolegliwości!»2
Szanse, by podczas audiencji generalnej dotknąć papieskiej szaty, zwłaszcza zimą, kiedy spotykał się z wiernymi w sali, były całkiem spore. Najważniejsze to przyjść bardzo, bardzo wcześnie, zająć miejsce tuż przy środkowym trakcie i nie ruszać się stamtąd za nic w świecie – no i przynieść z sobą jakiś prezent. Karol Wojtyła nie potrafił bowiem nie zatrzymać się przy tych, którzy chcieli mu coś podarować, nawet jeżeli były to tylko rysunki nagryzmolone przez maluchy. Był jeszcze jeden sposób, by zmusić papieża do przystanięcia – nie był w stanie odmówić dzieciom, które prosiły go o wpis do swoich modlitewników. Bywały takie dni, kiedy spotkania z wiernymi w sali audiencyjnej ciągnęły się bez końca.
Z czasem dowiedziałem się o dwóch kolejnych możliwościach spotkania z papieżem. Jedna automatycznie znajdowała się poza moim zasięgiem – to prywatna audiencja, na którą szansę mieli prezydenci państw, ważni politycy i inne VIP-y wszelkiej maści. Druga to zaproszenie na mszę poranną. Nabożeństwa odprawiane w prywatnej kaplicy papieża były wówczas owiane legendą. Każdy w Rzymie wiedział, że się odbywają i że papież rzeczywiście zaprasza na nie wąskie grono osób. Nikt jednak nie potrafił powiedzieć, kim są owi szczęśliwcy. Rzymscy księża prowadzili rozmowy na temat tych prywatnych mszy wyłącznie szeptem. Sprawując Eucharystię, papież miał dzień w dzień prosić Boga o cud.
Kościół pełen tajemnic
Dla mnie pozostawało całkowitą tajemnicą, co zrobić, żeby zostać zaproszonym na mszę poranną. A to, że mi się jednak w końcu udało, zawdzięczam jedynie temu, że pochodzę z małego miasteczka Werl w Westfalii.
Zanim zmieniłem się w zbuntowanego nastolatka, a potem studenta mocno gardzącego instytucją Kościoła, byłem bardzo pobożnym dzieckiem. Z zapałem służyłem do mszy, a stałym elementem mojego życia była wtedy wyprawa rowerem do kościoła parafialnego. Czułem dumę, że w moim rodzinnym Werl istnieją dwie tak duże świątynie, jak kościół parafialny pod wezwaniem św. Walburgi oraz kościół, który był celem okolicznych pielgrzymek. Tymczasem po przeprowadzce do Rzymu okazało się, czego nie mogłem z początku pojąć, że dookoła mnie w promieniu zaledwie kilkuset metrów znajdują się dziesiątki ogromnych, wiekowych świątyń. Miałem wówczas niewiarygodne szczęście – rzymskie centrum przypominało jeszcze jedną wielką wioskę. Dzisiaj mieszkają tu przybysze z Nowego Jorku czy Tokio, z Moskwy albo Rio de Janeiro, którzy zatrzymują się w Rzymie tylko na krótki moment, ale pragną mieszkać w ścisłym centrum i są gotowi zapłacić krocie za te kilka dni czy tygodni. Jedni pragną poczuć, jak to jest mieszkać w samym sercu Rzymu, inni przybywają tu dlatego, że dostali na krótki okres dobrą pracę. Najprawdopodobniej tacy bogaci klienci istnieli od dawna, lecz mieszkańcy Rzymu wynajmujący mieszkania w centrum po prostu nie wiedzieli przed wynalezieniem internetu, jak z nimi nawiązać kontakt. W tamtym czasie Włosi, których było na to stać, nie mając zbytniego zaufania do swojej narodowej waluty, kupowali właśnie mieszkania. Tym sposobem, zwłaszcza na starym mieście, wokół Koloseum, przy placu Hiszpańskim i w okolicach Watykanu, stało mnóstwo pustych mieszkań kupionych jako lokata kapitału. Ich rzymscy właściciele próbowali je wynajmować najczęściej za pośrednictwem barmana z najbliższej kafejki. Tymczasem teraz wszystkie te kwatery można sobie obejrzeć w internecie i wynająć za krocie. Szukając wtedy mieszkania, nie zdawałem sobie sprawy, jak niecodzienny widok przedstawiałem. Młodzi kawalerowie, tacy jak ja, mieszkali zazwyczaj przy mamusi – wszyscy bez wyjątku. Mimo długich miesięcy intensywnych poszukiwań nie byłem w stanie znaleźć ani jednego mieszkania do wynajęcia na spółkę z kilkoma najemcami, jakich pełno oferuje się na północy Europy.
Rezydowałem wtedy kątem u pewnego milczkowatego i ponurego młodzieńca w mieszkaniu, które odziedziczył po babci. Wszystko było tam stare, a posępności przydawały mu jeszcze ciągły deszcz za oknem i chłód, jaki panował w środku. Już wtedy Rzym odwiedzało rocznie przeszło dziesięć milionów turystów, chcących na własne oczy zobaczyć Koloseum. Rzymianie natomiast odwiedzali starożytny amfiteatr z zupełnie innego powodu. Znajdował się tam bowiem jeden z najlepszych punktów sprzedaży wina nalewanego prosto z beczki, vino sfuso. Parę kroków od Koloseum pewien starszy jegomość zdeponował oto w czymś na kształt piwniczki nieco beczek z winem, ustawił parę stolików i otworzył prowizoryczną knajpkę. Klienci przychodzili do niego z pękatymi gąsiorkami. Litr kosztował wtedy czterysta lirów, co odpowiadało dzisiejszym dwudziestu eurocentom. Starszy pan miał rozległe kontakty, zawsze udawało mu się kupić u rolników spod Rzymu i przywieźć swoją rozklekotaną renówką cztery beczki wina wybornej jakości, by następnie handlować nim w swoim małym przybytku.
Dziś byłoby to nie do pomyślenia. Lokale przy ulicy, które wtedy służyły drobnym sprzedawcom, należą teraz do luksusowych hoteli, widok na Koloseum ma swoją cenę. Pojechałem więc moją vespą zaopatrzyć się przy Koloseum w beczkowe wino. Dokładnie po przeciwnej stronie mieściła się kawiarnia. Mimo najlepszych chęci nie jestem dziś w stanie wyjaśnić, skąd wzięła się tam równie niepozorna, tania kafejka, skoro z jej stolików roztaczał się tak doskonały widok na Koloseum. Obecnie leży ona na szlaku lokali odwiedzanych szczególnie chętnie przez zamożnych gejów. Wtedy jednak należała do mężczyzny mogącego się poszczycić największym kartoflowatym nosem na świecie, który dziś prowadzi jedną z najdroższych restauracji przy Koloseum. To on powiedział mi, że w kamienicy obok jest mieszkanie do wynajęcia. W taki właśnie sposób znalazłem wreszcie swoje lokum w tej dzielnicy, początkowo przy Via di San Giovanni in Laterano, później, również dzięki namiarom z tego samego źródła, kilka kroków dalej przy Via Santissimi Quattro. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że dzięki informacjom od tego barmana miałem niewyobrażalną dziś szansę mieszkania za grosze w samym centrum Rzymu.
Jestem w Rzymie od roku 1987 i czasami z nostalgią spaceruję po moich dawnych rewirach. Wtedy okolice Koloseum dla takiego młodego człowieka nie były zbyt atrakcyjnym miejscem. Nie istniały jeszcze rozrywkowe bulwary. Za to fascynujące były kościoły.
Choć już od dawna przestałem się interesować wiarą katolicką, w głębi duszy nadal byłem dumny, że w moim rodzinnym miasteczku znajdowały się tak piękne, stare świątynie. Pamiętałem dobrze, że zanim stanęło się u stóp jednego z nich, trzeba było pokonać półgodzinną trasę rowerem. Tymczasem teraz, wychodząc z mojego mieszkania przy Koloseum, mogłem w ciągu niespełna dziesięciu minut dotrzeć do wspaniałych i niezliczonych świątyń. Ogromnie mi to imponowało, tym bardziej że większość z nich stanowiła przybytki pełne tajemnic – na przykład klasztor Santissimi Quattro Coronati, który znajdował się na końcu wąskiej uliczki, przy której mieszkałem. Była to warowna budowla, klasztor zaś należał do najważniejszych, w czasach gdy papieże rezydowali jeszcze na Lateranie, a pałac w Watykanie nie był jeszcze zbudowany. Dopiero po jakimś czasie odkryłem, że muszę ofiarować siostrom klauzurowym niewielki datek, aby w zamian otrzymać klucz do ich największego skarbu, jakim była kaplica, w której średniowieczni papieże podejmowali królów. Co za niezwykłe miejsce – jak gdyby czas cofnął się o tysiąc lat. A parę kroków dalej Santa Maria dei Monti. Moja tutejsza parafia. Starszy, ale bardzo żwawy proboszcz, który razem ze swoim niewidomym młodym wikariuszem, księdzem Andreą, potrafił wiele zdziałać. Kościół przy Via dei Serpenti zaciekawił mnie już choćby z tego względu, że znajdował się w pobliżu najbardziej dla mnie zagadkowego kościoła ukraińskich unitów. „Kim, do licha, są unici?”, myślałem. Czasami widziałem wychodzących stamtąd osobliwie ubranych mężczyzn o gniewnych spojrzeniach. Zachodziłem też w głowę, jak udało im się wydostać zza żelaznej kurtyny. Do moich ulubionych świątyń należała oczywiście także legendarna bazylika San Clemente. Można tam zejść do podziemi aż do poziomu starożytnego Rzymu i zobaczyć domostwo z tamtego okresu, a potem przejść do mitreum, miejsca kultu boga Mitry, gdzie do dziś stoją kamienne łoża, na których jakieś trzysta lat po narodzinach Chrystusa leżeli zwolennicy tej religii popularnej zwłaszcza wśród legionistów.
Jogging uprawiałem wtedy na terenach Circus Maximus. Biegłem przez wzgórze obok Koloseum i tam po raz pierwszy zobaczyłem zakonnice w dziwacznych niebieskawych habitach, które podlegały jakiejś Matce Teresie. Papież przekazał im część klasztoru pod wezwaniem św. Grzegorza Wielkiego. Podczas moich wędrówek trafiłem też w końcu na nieodległą Via delle Botteghe Oscure. Mieszkał tu światowej sławy kompozytor Ennio Morricone, człowiek, który dzięki swojej muzyce uczynił nieśmiertelnymi westerny Sergia Leone z udziałem Clinta Eastwooda. Lubił wcześnie wstawać i już o piątej rano udawał się, przecinając Piazza Venezia, do swojej ulubionej kawiarni.
Tam znajduje się również kościół pod wezwaniem św. Stanisława B.M., który w tamtych czasach, kiedy mur berliński trzymał się jeszcze mocno, owiany był konspiracyjną atmosferą. Dziś parkują przed nim drogie auta z Polski, a w dni świąteczne docierają tu na mszę rzesze pielgrzymów. Wtedy jednak świątynia stanowiła bazę starającej się nie rzucać w oczy wspólnoty Polaków, którym jakimś cudem udało się wydostać z PRL i którzy w tym miejscu mogli się wymienić cennymi informacjami na temat ojczyzny. Było też sporo Niemców wysiedlonych z Polski, którzy trafili najpierw do RFN, a później zdecydowali się na przyjazd do Rzymu. Zaprzyjaźniłem się z niektórymi, czemu sprzyjał fakt, że moi rodzice również pochodzili z terenów obecnej Polski, ze Śląska. Zwierzyłem im się z mojego największego marzenia, by choć raz móc wziąć udział we mszy sprawowanej przez papieża w jego prywatnej kaplicy – i jakiś czas później udało mi się je spełnić.
2 Tłumaczenie za: Biblia Tysiąclecia, wyd. V, Pallottinum, Poznań 2005 (przyp. tłum.).
Człowiek z Wadowic
Watykan, kwiecień 1989 roku, godzina 4.45. Wiosna była wyjątkowo deszczowa, teraz, o świcie, także lało obficie z niemal czarnego nieba. Tymczasem ja musiałem dostać się do Watykanu z mojego mieszkania w narożnej kamienicy przy Via Santissimi Quattro Coronati, leżącej ledwie parę kroków od Koloseum. Ale jak? Nie miałem własnego samochodu, dysponowałem tylko skuterem i teraz, mając na sobie czarny garnitur z modnymi wówczas, komicznymi watowanymi ramionami, z przerażeniem spoglądałem na strugi deszczu. Udało mi się wreszcie dostać zaproszenie, na które czekałem dwa lata, zaproszenie do owego miejsca w Watykanie, które wielu wierzących uznawało za miejsce cudów. Tymczasem teraz groziło mi, że wszystko przepadnie, bo okazałem się niewystarczająco rozgarnięty i po prostu nie wziąłem pod uwagę, że może zacząć padać, a wręcz lać jak z cebra. Liczyłem na to, że dojadę do Watykanu skuterem. Jednak nie dam rady przy tej pogodzie. Przyjechałbym przemoczony do suchej nitki.
Wziąłem prysznic i zacząłem wydzwaniać po taksówkę, ale w telefonie odzywały się tylko zaspane kobiece głosy informujące mnie, że nie ma żadnej wolnej taksówki, bo wszystkie są w trasie. Stanąłem więc przed drzwiami wyjściowymi z nie do końca uzasadnioną nadzieją, że może na postoju taksówek przy Koloseum pojawi się akurat jakiś samochód. Rzeczywiście stała tam taksówka, jej kierowca spał albo drzemał. Kiedy załomotałem w szybę, otworzył z niechęcią drzwi swojego fiata mirafiori o mocno zabrudzonym wnętrzu i włączył silnik.
– Do Watykanu – powiedziałem – Spiżowa Brama.
Tam mieliśmy się zebrać. Jeszcze nigdy nie byłem przy Portone di Bronzo, wcześniej nie wiedziałem nawet, że w ogóle istnieje. Wydawało mi się, że do Watykanu można się dostać przez bramę Cancello di Sant’Anna, czyli tamtędy, gdzie każdego dnia tysiące turystów fotografuje gwardzistów w szwajcarskich strojach. Nie wiedziałem też, że wejściem dla gości specjalnych była właśnie strzeżona dzień i noc Spiżowa Brama usytuowana na prawo od bazyliki watykańskiej. Aż do tego dnia nie miałem jeszcze okazji być za murami Watykanu. Jak każdy turysta zwiedziłem oczywiście Bazylikę św. Piotra czy watykańskie muzea, ale już nie ogrody. Taksówkarz wiózł mnie teraz przez uśpione miasto, a ja przez cały czas myślałem o tym, że sam byłem kiedyś posiadaczem fiata mirafiori, którego kupiłem za całe pięćset marek i który nieustannie się psuł. Miałem więc nadzieję, że ten egzemplarz, którym jadę, dotrze jednak do Watykanu na czas. Udało się. Nie miałem parasola, więc pobiegłem na miejsce pod osłoną kolumnady.
Zaproszenia na mszę poranną w papieskiej kaplicy nie zawdzięczałem temu, że byłem dziennikarzem. Jak się dość szybko zorientowałem, tego rodzaju zaproszenie było traktowane jako coś szczególnego. Wielu moich kolegów całymi latami czekało na stosowny moment, nim odważyli się w końcu zwrócić z pokorną prośbą o ten zaszczyt do rzecznika papieża JoaquÍna Navarro-Vallsa. I decydowali się na to niemal wyłącznie wtedy, gdy odwiedzały ich posunięte w latach matki. To im chcieli umożliwić uczestnictwo w prywatnej mszy sprawowanej przez papieża. Wędrował więc każdy z nich do biura Navarro-Vallsa, klepał formułkę, że od lat o nic nie prosił, ale teraz jest u niego stara matka, dla której wizyta w prywatnej kaplicy papieża byłaby wydarzeniem życia. Navarro często przystawał na ich prośby. Natomiast ja nie byłem w Rzymie jeszcze wystarczająco długo, rzecznik prawie mnie nie znał i prawie nie zauważał. Za to poznałem grupę pielgrzymów z Polski, którym zapadłem w serce ze względu na śląskie korzenie moich rodziców. To ich proboszczowi zawdzięczam, że mogłem przybyć na mszę razem z nimi. Z początku stałem przy Spiżowej Bramie zupełnie sam, marznąc w deszczu i chłodzie poranka, i próbowałem doprowadzić do porządku swoją fryzurę. Nagle z mroku wyłoniła się grupa z Polski, proboszcz podszedł do mnie natychmiast i nieskazitelną niemczyzną zapytał:
– Trzymałeś się naszych ustaleń, prawda?
Kiwnąłem głową. Musiałem mu obiecać, że przed mszą przez szacunek dla Hostii niczego nie będę jadł ani pił. Trzeba było obiecać, że się przyjdzie z pustym żołądkiem. Nie odważyłem się więc wypić nawet szklanki wody, z całkiem irracjonalnego strachu, że w jakiś tajemniczy sposób wyjdzie to na jaw.
Gwardziści szwajcarscy nadzwyczaj skrupulatnie sprawdzili list, który ksiądz miał z sobą. Gdy przeliczył naszą grupkę, ruszyliśmy w ciszy i zamyśleniu w górę schodami prowadzącymi na dziedziniec Świętego Damazego. Następnie przeszliśmy w prawo na niewielki dziedziniec pałacu Sykstusa V. Nie wiedziałem jeszcze, że należy on do najbardziej strzeżonych miejsc na świecie. Znajduje się tu bowiem wejście do windy prowadzącej bezpośrednio do papieskich apartamentów, a klucze do niej posiadał wtedy wyłącznie sekretarz papieża ksiądz Stanisław Dziwisz. Pojechaliśmy nią na górę. Mieszkanie papieża mieści się w tak zwanej trzeciej loggii, tuż za masywnymi drzwiami ze szlachetnego drewna. Pamiętam jeszcze ten staromodny system cyfr, które wyświetlały się przy wejściu, a ich kombinacja zależała od tego, która z osób w papieskim apartamencie była proszona do telefonu. Przeszliśmy przez dużą salę. Na biurku znajdował się przycisk, który kazał zamontować jeszcze Paweł VI. Papież mógł dzięki niemu w dyskretny sposób przywołać swojego sekretarza, gdy rozmowa z którymś z biskupów się przedłużała. Przemierzyliśmy salon lewą stroną i długim korytarzem dotarliśmy do papieskiej kaplicy. Szliśmy w ciszy.
Już chciałem wejść do środka, kiedy pewien młody ksiądz dał mi znak, że mam pozostać na miejscu. Dopiero wtedy go zobaczyłem. Papież Jan Paweł II leżał z rozłożonymi rękami na posadzce przed ołtarzem. Leżał na brzuchu niczym ogromny biały gołąb, jak gdyby chciał pokazać, że jest gotów na wszystko. W kaplicy panowała cisza. Po jakimś czasie papież podniósł się powoli i jedynym dźwiękiem, jaki się rozległ, było skrzypienie jego skórzanych butów. Założył szaty liturgiczne, a my bezszelestnie zajęliśmy miejsca w ławkach. Światło wpadające przez kolorowe szkło w oknach kaplicy przydało naszym bladym z niewyspania twarzom jakiegoś niezwykłego blasku. Dopiero później dowiedziałem się, że z kaplicy można było wejść na taras usytuowany na dachu, gdzie architekci popełnili niedawno katastrofalny błąd. Otóż jest tylko jeden punkt, z którego snajper może mierzyć do papieża, gdy ten znajdzie się na owym tarasie. Jest nim wierzchołek kopuły Bazyliki św. Piotra. Aby nie dopuścić do podobnej sytuacji, specjaliści ustawili na tarasie ogromne, ważące tony ściany ze szkła pancernego, których ciężar sprawił, że cały pałac zaczął osiadać, a szyby w oknach pękać.
Tylko z Bogiem
Do kaplicy weszła teraz zakonnica w wysoko upiętym welonie, z naręczem kartek podeszła do klęcznika, który był chyba przeznaczony dla papieża, otworzyła pulpit i włożyła do środka kartki. Nie miałem pojęcia, co to może być.
Nigdy nie zapomnę, jak Jan Paweł II odprawiał mszę – jak gdyby nas tu wcale nie było. Tego ranka, jak każdego innego, spotykał się przede wszystkim z samym Bogiem, a dopiero potem z naszą gromadką. Przyglądałem się, jak nieskończenie długo klęczy przed ołtarzem zatopiony w modlitwie. Miałem wrażenie, że tylko on jeden czuł, że w tym pomieszczeniu znajduje się jakiś konkretny byt, którego istnienia nikt poza nim, a przynajmniej tak intensywnie, nie potrafi odczuć. Wiedziałem, co zwykł odpowiadać na pytanie, czy widział kiedyś Matkę Boską: „Nie, ale czuję jej obecność”.
Czy rzeczywiście łączyła go jakaś szczególna i wyjątkowa relacja z Bogiem? Cały Watykan spekulował na ten temat. Papież tą swoją dosyć konkretną łącznością z Bogiem wprawiał w konsternację głównie Sekretariat Stanu, o czym można się było przekonać najdobitniej, gdy w Polsce ogłoszono stan wojenny oraz w całym burzliwym roku poprzedzającym to wydarzenie. Zimą 1980 roku prezydent Stanów Zjednoczonych Jimmy Carter osobiście poinformował Jana Pawła II o tym, że Związek Radziecki gromadzi przy wschodniej granicy Polski wojskowe oddziały pancerne. W pełnej mobilizacji były też oddziały armii NRD, gotowe w każdej chwili wkroczyć na terytorium Polski. Papież w liście do Leonida Breżniewa, przywódcy ZSRR, ostrzegł go, że zezwalając swoim wojskom na wkroczenie do Polski, zrówna się z hitlerowcami. Atak został powstrzymany. Jednak zimą 1981 roku, w nocy z 12 na 13 grudnia, kontrolę w Polsce przejęła polska armia i ogłoszono stan wojenny. Watykański Sekretariat Stanu oczekiwał od polskiego papieża wskazówek, jak w zaistniałej sytuacji prowadzić dalsze kontakty dyplomatyczne z Polską, na co Jan Paweł II udzielił zdumiewającej odpowiedzi: „Zaczekajmy na znak od Boga, potem będziemy już wiedzieli, co robić”. Czyżby wszechwieczny Bóg, wysyłając jakiś znak, miał naprawdę mieszać się do wewnętrznej polityki Watykanu? Karol Wojtyła właśnie to miał na myśli.
Ten fakt najwyraźniej pokazuje różnicę między nim a jego następcą. Jan Paweł II był święcie przekonany, że Bóg interweniuje w losy świata, i to w licznych przypadkach, że jest on Bogiem aktywnym, skutecznym i namacalnym, Bogiem sprawiającym cuda. Natomiast Benedykt XVI, zapytany 12 września 2008 roku, w jakim duchu pielgrzymuje do Lourdes, odpowiedział: „Oczywiście nie jedziemy tam w poszukiwaniu cudów. Pragnę tam znaleźć miłość Matki, która jest prawdziwym uzdrowieniem wszystkich chorób”.
Karol Wojtyła potrafił w jakiś nieuchwytny dla innych, bezpośredni sposób komunikować się z Bogiem. Jak choćby u stóp góry Synaj, gdzie 26 lutego 2000 roku chciał pomodlić się w tamtejszym prawosławnym klasztorze Świętej Katarzyny. Myślę, że podczas żadnej innej ceremonii z jego udziałem nie byłem tak blisko niego. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, on na podeście, ja obok. Wystarczyło, żebym wyciągnął rękę, aby go dotknąć. Stało się tak oczywiście tylko dlatego, że na ceremonię, która odbywała się na środku pustyni, przybyło zaledwie kilkadziesiąt osób. Karol Wojtyła siedział nieruchomo przez dobrych kilka minut. Wszyscy czekali na jego przemówienie, on tymczasem nie robił nic. Milczał. Czekał na Boga. Niedaleko od miejsca, gdzie siedział, Bóg ukazał się Mojżeszowi jako krzew gorejący, zaś Eliaszowi pod postacią wichru. Teraz modlił się tu Jan Paweł II jako pierwszy papież w historii, jako pierwszy następca świętego Piotra. Więc Bóg zapewne znów się ukaże, nawiąże kontakt z tym człowiekiem z Wadowic – papież wydawał się o tym przekonany.
Mrugnął do mnie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Czekaj tylko, On przyjdzie”. Ale po czym to poznamy, zapytałem w duchu i popatrzyłem na papieża, który modlił się i czekał. Od czasu do czasu rzucałem mu pytające spojrzenia: „I co?”. On zaś jak gdyby dawał mi wzrokiem do zrozumienia: „Czekaj cierpliwie. ON przyjdzie”. Potem Jan Paweł II nagle zupełnie się zmienił. Jak gdyby coś w niego wstąpiło, coś wielkiego, coś, czego ja nie byłem w stanie dostrzec. W jednej chwili poczułem lekki wiatr, a na niebie nad pustynią pojawił się mały obłoczek. Widziałem, jak Karol Wojtyła się modli. Cokolwiek się tu zdarzyło, zdarzyło się w nim, nie na zewnątrz. Nie sposób było tego przeoczyć. Miałem wrażenie, jak gdyby rozmawiał z kimś, kogo widział tylko on, kto pojawił się znikąd. Najbardziej zdumiewające w tym momencie było jednak coś innego. Jego oczy. Kiedy znów na mnie spojrzał, dostrzegłem w nich bezbrzeżną radość. Kiwnął do mnie i powiedział:
– Widzisz, ON przyszedł. Po raz pierwszy w historii papież odwiedził Synaj, a ON przyszedł i nas pozdrowił.
Ów konkretny sposób komunikowania się z Bogiem miał w sobie coś zaskakującego, coś szokującego, wręcz szalonego. Rzadko kiedy doświadczyłem tego tak wyraźnie jak w Hawanie [25 stycznia 1998 – przyp. red.]. To był szary, ponury dzień. Reżim Fidela Castro wysłał do obywateli sygnał, że jeżeli wybiorą się na mszę z papieżem, mogą nawet stracić pracę. Mimo to na miejsce przyszło trzysta tysięcy osób, zbyt wiele, by wszystkich szykanować. Chcąc zrobić papieżowi na złość, zamiast krzyża ustawiono wizerunek Che Guevary. W czasie mszy chmury na niebie się rozstąpiły. Zerwał się silny wiatr i zupełnie niespodziewanie zaświeciło słońce. Papież przerwał przemówienie. Spojrzał na jaśniejące teraz błękitem Morze Karaibskie, po którym hulał wiatr. I zamiast kontynuować kazanie, powiedział:
– Myślę, że to bardzo, bardzo znaczący wiatr.
Widział w nim Ducha Świętego. Jednak czy rzeczywiście w kapryśnej aurze Karaibów, gdzie wszystko zmienia się w okamgnieniu, można upatrywać znaku od Boga? Jednak Karol Wojtyła był właśnie taki, dokładnie taki. Widział Boga i jego znaki wszędzie wokół siebie. Nie wierzył w przypadek.
Ten sam człowiek, owego ranka w kwietniu 1989 roku, obudził się w końcu z „transu” i powitał gromadkę gości, rzucając im radosne spojrzenie. To było bardzo serdeczne powitanie, czułem jednak wyraźnie, że w tym momencie Karol Wojtyła zaczyna swoją pracę. Gdyby mu na to pozwolono, pewnie zostałby tu na cały dzień, żeby się modlić. Podejmowanie gości było już jego pracą. Nie dał jednak po sobie poznać, że właściwie nie pozwalamy mu na dalszą rozmowę z Bogiem. Mimo to nietrudno było zauważyć, że jest to z jego strony poświęcenie. „Dlaczego to sobie robi?”, pomyślałem wtedy w duchu. Dlaczego nie robi dalej tego, co chce? Przecież jest głową Kościoła, nie musi skoro świt wpuszczać obcych ludzi do swojej prywatnej kaplicy. A potem przez cały dzień znosi jeszcze te setki tysięcy ludzi. Po co? Tymczasem odpowiedź była widoczna jak na dłoni, była wypisana na jego twarzy, znajdowała się w tym miejscu i wszędzie dookoła niego. Ten człowiek nie chciał niczego dla siebie, nie pragnął żadnych przywilejów i żadnych luksusów. Meble w apartamencie papieskim stały tam już za Pawła VI, Wojtyła wzbraniał się przed kupnem nowych, choć te były już stare i sfatygowane. Jego sutanna była w wielu miejscach pocerowana, nosił niezbyt markowe buty, a na nadgarstku tani zegarek. Po drodze do kaplicy zauważyłem maszynę do pisania, której najwyraźniej używał. Była tak stara, że każde rzymskie biuro już dawno wyrzuciłoby ją na złom. Ten papież chciał dawać, nie brać. To była bodaj najbardziej zdumiewająca cecha tego człowieka: bez końca miał co dawać, jego wewnętrzne zasoby wydawały się niewyczerpane, wciąż i wciąż potrafił dawać coś innym.
Wreszcie nadszedł moment, na który tak długo czekałem. Papież otworzył pulpit klęcznika i wyjął kartki, schowane tam wcześniej dla niego. Wydawało się, że teraz zatopił się w modlitwie, zanurzył się w Bogu, widziałem, jak jego usta poruszają się bezgłośnie. Choć spodziewałem się, co teraz nastąpi, było to dla mnie coś kompletnie niezrozumiałego. Papież modlił się za ludzi znajdujących się w beznadziejnej sytuacji, którzy zwrócili się do niego o wstawiennictwo, za nieuleczalnie chorych, za zrozpaczonych, za narażonych na śmiertelne niebezpieczeństwo z powodu wojny i za tych, którzy drżeli o życie swoich umierających dzieci. Wszystkie te największe, skoncentrowane jak w pigułce nieszczęścia lądowały co rano na klęczniku papieża, a on zwracał się do Boga z prośbą, by złagodził ludzkie cierpienia albo sprawił, by zupełnie zniknęły poprzez cud.
Byłem pod wrażeniem modlącego się papieża, który złożył ręce, ale nie tak jak do modlitwy, tylko jak gdyby zwracał się do Boga z błaganiem. Zafascynowany patrzyłem na to, co mogłem sobie najwyżej wyobrazić, a czego nawet przy najlepszych chęciach nie byłem w stanie pojąć. Dlaczego Bóg miałby wysłuchać raczej prośby tego człowieka modlącego się w rzymskiej kaplicy aniżeli modlitwy gospodyni domowej siedzącej w autokarze turystycznym? Skąd brało się przekonanie ludzi, że Bóg otworzy się raczej na papieża w Watykanie niż na jakąkolwiek inną modlącą się osobę? Czy nie było to zbyt zuchwałe? Nie z perspektywy Kościoła katolickiego, który wierzy, że Bóg ustanowił tego człowieka swoim przedstawicielem na ziemi. Papież musiał więc wychodzić z założenia, że Bóg patrzy mu na ręce bardziej niż komukolwiek innemu, w końcu był on pasterzem całej boskiej wspólnoty. Czy papież był jednak w stanie przekonać Boga, by zechciał uczynić cud? Czy naprawdę gościłem w miejscu, w którym istniało coś w rodzaju kanału komunikacyjnego z niebem? Czy papież naprawdę potrafił tutaj, choć w innym wymiarze, komunikować się z owym nieuchwytnym i niepojętym Bogiem, czy też należało to raczej uznać za jakiś straszny zabobon, a przynajmniej niedorzeczność? Postanowiłem wtedy, że spróbuję to zbadać – i niekiedy mam poczucie, że mi się udało. Jedno na zawsze utkwiło mi w pamięci. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem człowieka modlącego się tak intensywnie jak Karol Wojtyła.
Pierwszy ślad
Na jedną z osób zaproszonych wraz ze mną na mszę poranną u papieża natknąłem się w roku 1995. To był ksiądz. Biegł wtedy w strugach deszczu w dół Via della Conciliazione, zatrzymałem więc auto i pomachałem w jego stronę. Kiedy wsiadł, zauważyłem, że sprawił sobie nowiutką sutannę, w której prezentował się nadzwyczaj konserwatywnie, ale i nadzwyczaj elegancko.
– Dokąd cię zawieźć? – zapytałem.
– Do domu. Dziękuję, że się zatrzymałeś. Głupi deszcz. Dzisiaj rano byłem na mszy porannej u Ojca Świętego – powiedział znaczącym tonem.
Zdawałem już sobie wtedy sprawę, jakie to musiało mieć dla niego znaczenie. Przede wszystkim był to rodzaj referencji. Na zaproszenie na mszę w prywatnej kaplicy papieskiej nie mieli co liczyć księża sprawiający kłopoty. Zaproszenie takie oznaczało bowiem ni mniej, ni więcej: „Wszystko w porządku”.
– Nawet nie wiesz, o czym rano gadaliśmy.
– No, rzeczywiście, nie mam pojęcia.
– Może nie do końca gadaliśmy, tylko szeptaliśmy.
– A więc o czym mówi się w najświętszej ze wszystkich kaplic?
– O cudzie – powiedział. – W Rzymie zdarzył się cud.
– Jaki cud?
– Nie mam pojęcia. I prawdę mówiąc, nic więcej nie wiem. Ale chodzi o cud, wielki cud. Jedno, co wiem na pewno, to to, że zdarzył się on któremuś z księży diecezji rzymskiej.
– Jesteś pewien?
– Tak, wszyscy byli bardzo poruszeni. Dziękowali Bogu za ten cud.
– A papież?
– Papież nie wspomniał o nim ani słowem. Wiadomość o cudzie w Rzymie wyszła od jego zaplecza, no wiesz, od ludzi z jego otoczenia.