Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„W cieniu iskier”, to już trzecia część opowieści o losach Renaty.
Główna bohaterka wyjeżdża do pracy jako opiekunka osób starszych. Jedzie w ciemno z nadzieją, że wytrzyma 2 umowne miesiące. Życie, jak to zwykle bywa, pisze spontaniczne scenariusze, a bunt dziewczyny, związany z nieplanowanymi wydarzeniami, wyzwala w niej sporo nieprzewidywalnych emocji i decyzji, które niekiedy same ją zaskakują. Łącznikiem trzech części powieści są bohaterowie i miejsca wydarzeń: małe pomorskie miasteczko w Polsce i Gelsenkirchen w Niemczech, w Zagłębiu Ruhry.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W cieniu iskier
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Grażyna Kamyszek
Projekt okładki: Agnieszka Kazała
Zdjęcia: Zbigniew Kazała
Modelka: Alicja Maciejak
Skład i łamanie: WLBP
Korekta: Ewa Pałczyńska-Winek, Ewa Kwidzińska (ByTuByli)
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
ISBN: 978-83-66945-64-7
Mojej kochanej wnuczce, Mai
DRODZY CZYTELNICY!
Mam nadzieję, że pamiętacie Renatę Sadzik, którą poznaliście w powieści „Zobaczyć iskry”, a potem w kontynuacji zawartej w drugiej części „Zatrzymać iskry”. Być może niektórych z Was zainteresowały losy bezrobotnej nauczycielki, germanistki, która po bezskutecznym poszukiwaniu pracy w kraju zdecydowała się na wyjazd do Niemiec, by tam zatrudnić się jako opiekunka osób starszych. Pojechała w ciemno. Starała się nie pamiętać o tym, że ma dyplom magistra filologii germańskiej, że w Polsce była cenionym nauczycielem wspinającym się dzielnie po drabince awansu zawodowego.
Kiedy się traci pracę, traci się bezpieczeństwo i stabilizację, a poczucie beznadziei najłatwiej utopić w kieliszku czegoś mocniejszego, no a potem to już „równia pochyła”. Renata była bardzo blisko, aby nabrać alkoholowego rozpędu i jak nieudolny skoczek narciarski pokiereszować swoje życie. Na szczęście stało się inaczej. Przypadek sprawił, że któregoś dnia stanęła przed swoim podopiecznym, emerytowanym niemieckim prawnikiem, Martinem. I tu rozpoczyna się nowy rozdział jej życia, na który sama patrzy z ogromnym zdziwieniem. Z rezygnacją ulega iluzji swojego podopiecznego, nazywającego ją Ryfką. Zaczyna wmawiać sobie, że wytrzyma czas pracy określony w umowie i po dwóch miesiącach wróci do Polski. Ale jej plany weryfikuje roztargniony i nieprzewidywalny chochlik, szykujący dla Renaty zupełnie inny scenariusz. Nieoczekiwanie spotyka swoją drugą połówkę – Thomasa, zostaje jego żoną i spadkobierczynią majątku starego prawnika. Wypełnia prośbę swojego najlepszego przyjaciela, Maćka i rzuca kamiennym talizmanem o niemiecki bruk, dostrzegając sens w swoim pogmatwanym życiu.
W drugiej części powieści, której nadałam tytuł „Zatrzymać iskry”, nasza bohaterka zostaje mamą bliźniąt. Jej życie stabilizuje się, ale tęsknota za rodziną, przyjacielem i krajem daje o sobie znać w trudnych momentach przebywania na obczyźnie. Czuje się jak banita wygnany z kraju, którego jedynym przewinieniem była nieudolność w znalezieniu pracy. Mimo dostatku i ustabilizowanej sytuacji materialnej, nie potrafi w pełni zasymilować się ze środowiskiem, w którym przyszło jej żyć. Jest emocjonalnie rozchwiana, a jej zmienność nastrojów negatywnie odbija się na otoczeniu. Nostalgia, niczym nieuleczalna choroba, dominuje nad jej uporządkowanym życiem. Ktoś może o niej pomyśleć z przekąsem: „Co za idiotka, ma wszystko i jeszcze marudzi”, ktoś inny z drwiną w głosie może jej podpowiedzieć: „Wracaj do kraju i szlifuj bruk, aż iskry będą sypały się spod butów”. Czy należy ją ganić za to, że nie docenia przychylności losu i ciągle szuka dziury w całym? Czy może należy ją cenić za to, że nie zapomina o ludziach i miejscach bliskich jej sercu? Że jej mała ojczyzna ciągnie ją do siebie, oferując w zamian pogmatwane życiorysy innych?
Trzecia część powieści, której nadałam tytuł „W cieniu iskier”, powstała na wyraźną prośbę moich czytelników, odczuwających spory niedosyt w opowiedzianej przeze mnie historii. Sami odbiorcy sugerowali mi rozwinięcie i zakończenie niektórych wątków, co uczyniłam na kartach tej książki. Mam nadzieję, że sprostałam zadaniu, ale to już pozostawiam Waszej ocenie.
Życzę miłych chwil z moimi bohaterami.
Grażyna Kamyszek
Rozdział I
Po nieoczekiwanym odejściu Maćka, moje życie w Niemczech, z dala od najbliższych, nabrało nieco innego wymiaru. Zastanawiałam się często, co ja tu robię, w Gelsenkirchen, w Zagłębiu Ruhry, w jednym z największych w Europie okręgu przemysłowym zachodniej części Niemiec, w Nadrenii Północnej Westfalii, między rzeką Ruhr i Lippe. Kiedy znajomi w Polsce pytali mnie, gdzie mieszkam, podawałam trudne nazwy i miałam niekiedy wrażenie, że recytuję wierszyk na imieninach cioci, oczekując zasłużonych oklasków, a wcale nie liczyłam na entuzjazm słuchaczy. Informację przekazywałam sucho, encyklopedycznie, bez cienia emocjonalnego zaangażowania. Miałam świadomość, że nie powinnam w ten sposób myśleć i postrzegać przyjaznego mi otoczenia, ale był to dla mnie ciągle obcy kraj, mimo że stworzyliśmy tu z Thomasem ciepły, rodzinny dom, wypełniony miłością i gwarem naszych dzieci.
Tęsknota za rodziną i moim miasteczkiem, podsycana wspomnieniami z dzieciństwa, wywoływała u mnie przygnębienie i wiele znaków zapytania. Karmiłam się wątpliwościami jak świeżym chlebem, kupionym w małej osiedlowej polskiej piekarence. Pachnący bochen wzmagał apetyt na kolejną kromkę, którą smarowałam grubą warstwą tęsknoty, aby postawić kolejny znak zapytania: „Co ja tu robię, do cholery?! Dlaczego opiekuję się niemieckimi Hildami, Irmami, Wernerami, tudzież Wolfgangami, zamiast uśmiechać się do Julek, Danusiek czy Tomków i Bartków w polskiej szkole?” Częstym podsumowaniem moich przemyśleń było stwierdzenie: „Co za popieprzony świat”. Najgorsze, że w tym świecie odnajdowałam siebie, trzydziestoparoletnią kobietę, jako istotę beznadziejnie głupią, o wielkich pokładach indolencji, której niezaradność życiowa w znalezieniu pracy w Polsce, była wyjątkowo widoczna tu, w Niemczech, kiedy zmieniałam niektórym staruszkom pampersy. Co ja tu robię...? Moje wątpliwości niczym wędrowne ptaki wracały do miasteczka w Polsce, gdzie oczami wyobraźni przechadzałam się znajomymi uliczkami, a także odwiedzałam miejsca przywołujące wiele wspomnień, tych dobrych i tych złych.
Dawna szkoła, niegdyś moje miejsce pracy, przekształcana na nowoczesny hotel mający spełniać światowe standardy, za każdym razem wywoływała we mnie złość. Najchętniej omijałabym ją szerokim łukiem, ale chcąc cokolwiek załatwić w centrum, należało przejść obok niej. Za każdym razem, gdy widziałam ten pokiereszowany budynek, odradzał się we mnie najwyższy poziom podkurzenia. Wolałam przywoływać w pamięci miejsca, o których wiedziałam, że na pewno są takie same, niezmienione urzędniczą ręką ważnego decydenta, bo cóż można byłoby zrobić na przykład z moimi ukochanymi jeziorami, aby zaspokoić czyjeś chore ambicje? Spuścić z nich wodę, by przekonać się, co kryje dno? A z amfiteatrem w parku? Zburzyć i zamiast niego postawić kolejny market handlowy? A z cmentarzem? Można go było zrównać z ziemią, a resztki szczątków przenieść w jakieś bliżej nieokreślone zapadlisko, żeby ewentualny deweloper miał teren pod budowę domów. To były, na szczęście, niedorzeczne pomysły mojej wyobraźni. A wszystko to przez niewybaczalną likwidację szkoły jako instytucji oświatowej i budynku, będącego wizytówką i chlubą naszego miasta. Za każdym razem, gdy o tym myślałam , przed oczami jawił mi się nasz ukochany dyrektor, Stanisław Orzeł, znany bardziej jako Wąsacz, który walkę o budynek przypłacił ciężką chorobą.
O amfiteatr i cmentarz byłam dziwnie spokojna. Wiedziałam, że jeśli wrócę nawet po wielu latach, zastanę je niepokonane, a szmer jezior dotykających mulistego brzegu i stado łabędzi proszące o kolejny kęs chleba, wyciszą mój niepokój. Wiedziałam także, że na pewno zastanę w tym samym miejscu więzienie znane w całym kraju chociażby z faktu, że swego czasu „gościło” znanych ludzi, ale tam nie ciągnęło mnie w jakiś szczególny sposób.
Byłam także spokojna o skupisko dębów, których zapewne nikt nie odważyłby się tknąć, bo były pomnikiem przyrody wpisanym w historię miasta. Zawsze podziwiałam, z jaką dumą i wyniosłością patrzyły z góry te wspaniałe drzewa na toczące się życie, codzienną bieganinę mieszkańców, głośne rozmowy i szum przejeżdżających samochodów.
Odkąd pamiętam, dęby, świadkowie naszego przemijania, były tu od zawsze. Dawno temu ocieniały starą karczmę, do której bardzo często zaglądał mój pradziadek, przechylając z kompanami kufel piwa po ciężkiej pracy w kuźni. W dni wypłaty prababcia musiała pilnować swojego męża, aby nie zostawił całej pensji pod dębami, bo tak się zatracał w przechylaniu piwska, że któregoś dnia, niedopilnowany przez swoją połowicę, wrócił do domu bez butów i marynarki, którą ktoś życzliwy powiesił następnego dnia na furtce. Kieszenie marynarki, przeszukane kilkakrotnie przez prababcię, nie oddały upragnionego portfela z całomiesięczną pensją. Babcia Zofia, będąca wtedy małą dziewczynką, odważyła się i weszła do karczmy z nadzieją naiwnego dziecka, że znajdzie gdzieś portfel z pieniędzmi ojca, ale nic takiego się nie stało. Pamięta, że przeraził ją gwar podniesionych głosów i smród wszechobecnego piwska zmieszanego z tumanami siwego dymu tytoniowego. Podeszła do kontuaru, za którym gruby jegomość napełniał kolejne kufle i zapytała cieniutkim głosikiem, czy ktoś nie znalazł portfela z pieniędzmi tatusia, bo wczoraj chyba go tutaj zgubił. Karczmarz uśmiechnął się pobłażliwie, położył na ladzie cukierka i kazał jej wracać do domu.
Od tamtego incydentu pradziadek rzadziej zaglądał na piwko. Miał ogromny żal do swoich kompanów o nieuczciwość, ale nie zrezygnował zupełnie z przyjemności i od czasu do czasu moczył spragnione usta w białej piance, wystającej ponad brzeg szklanego naczynia. To było ponad jego siły, a wszelkie zaklęcia i obietnice poprawy spełzły na niczym.
Babcia Zofia twierdziła uparcie, że zamiłowanie do tego napoju odziedziczyłam po jej ojcu, a moim pradziadku, co było półprawdą. Owszem, miałam w swoim życiorysie kilka alkoholowych wpadek, ale przesadą było szukanie powiązań genetycznych z moim przodkiem. Tylko wrodzona złośliwość babci mogła pokusić się o taką interpretację moich niewinnych wyskoków na niewielkim „gazie”. Szkoda, że nie zapamiętałam mojego pradziadka, nawet na starych fotografiach nie rozpoznaję jego twarzy, a ponoć powinnam, bo gdy zmarł, byłam kilkuletnią dziewczynką, ale trzy- lub czteroletnie dziecko nie wszystko koduje w zakamarkach pamięci.
Z czasem karczmę, niecne miejsce pradziadkowych ekscesów, zburzono, a dębom wyznaczono nowe zadanie. Miały odtąd stać na rondzie, strzegąc bezkolizyjnego ruchu na skrzyżowaniu, znalazły się bowiem na kolistym placu, od którego rozchodziły się promieniście dwie ulice.
Babcia Zofia uważała je za drogowskaz będący wskazówką, w którym kierunku należy pójść, aby wybrać właściwą drogę. Idąc główną ulicą w stronę ronda z dębami, można było pójść w prawo lub w lewo. Kiedy byłam małą dziewczynką, babcia zawsze mi powtarzała, abym wybrała lewą stronę, bo ta wiodła do dworca kolejowego, skąd można było wyruszyć w świat, poznać życie, zdobyć wykształcenie i wrócić jako doświadczony młody człowiek z dyplomem w ręce. Wybierając prawą stronę, istniała groźba otarcia się o więzienie, którego gmach górował w tej części miasta. To był straszak kierowany pod moim adresem, a należało go odczytać – jeśli będziesz niegrzeczna i nie będziesz się uczyła, zamkną cię w więzieniu. Często słyszałam taką przestrogę z ust babci i ojca. Nie przejmowałam się proroctwami, uznając je za szczyt głupoty dorosłych ludzi. Wprawdzie wybierałam kierunek rekomendowany przez nich, ale tylko po to, aby poznać życie w jeziornych chaszczach podczas szkolnych wagarów, przechylając butelkę taniego wina, podawanego sobie z ust do ust niczym fajkę pokoju i utrwalanego najgorszym gatunkiem papierosów, w które zaopatrzeni byli koledzy z klasy. Kiedy zaciągałam się dymem papierosowym, udawałam osobę doświadczoną w paleniu, a w gruncie rzeczy nie znosiłam ani zapachu, ani cierpkiego smaku, który na długo pozostawiał uczucie nieświeżego oddechu, ale czegóż nie robi się dla szpanu. Nie chciałam uchodzić za wymuskaną lalunię, gorszącą się upodobaniami ogółu. Weszłam między wrony, więc krakałam jak one, a że śmierdziałam jeszcze przez dwa dni jak stara popielnica, to nie miało znaczenia. Liczyło się uznanie, które działało jak balsam: „Z tej Renaty to równa babka, nie zakabluje matce (zastępcy dyrektora szkoły), bo sama musiałaby na siebie donieść”. Nie przypominam sobie, aby między nami krążyły narkotyki, ale po zachowaniu niektórych osób, co uświadomiłam sobie dużo później, doszłam do wniosku, że musiało być coś bardziej „dopalającego”. Nie pytałam i nie dociekałam. No i co z tego, kiedy i tak czułam się wyobcowana i często spychana na aut, z którego rzadko udawało mi się zająć ważną pozycję w klasowej hierarchii.
Wracając z wagarów, nie szliśmy zwartą grupą, lecz przemykaliśmy do swoich domów pojedynczo lub parami. Niektórzy kierowali się w stronę dworca, nie po to, aby ruszyć w wielki świat, ale chyłkiem dotrzeć pod swój adres i udawać zmęczenie szkolną harówką. Inni, tak jak ja, wracali w kierunku dębów. A one? Patrzyły na nas z dobrotliwym przymrużeniem zielonych liści, jakby rozumiały prawa młodości. Miałam do dębów, świadków mojego dzieciństwa i młodości, szczególny szacunek. Przemijały razem z nami, z Wąsaczem i z Maćkiem, których nie było już wśród żywych. Ilekroć mijałam rondo wypełnione grubymi dębowymi pniami, tylekroć spoglądałam ku górze, aby dostrzec, czy nie pojawiły się kolejne suche gałęzie, świadczące o niezbyt dobrej kondycji drzew. Z roku na rok przybywało ich coraz więcej, wzbudzając mój niepokój, wszak drzewa umierają w bezgłośnym oczekiwaniu, aż jakieś wrażliwe oko zauważy martwe odnogi żałośnie wołające o ratowanie tych jeszcze żywych.
Gdy w Niemczech myślałam o moim mieście i rodzinie, byłam przygnębiona i rozdrażniona. Nigdy nie rozumiałam tych, którzy za wszelką cenę chcieli uciekać ze swoich małych mieścin, plotkarskich grajdołów, jak je pogardliwie nazywali, do miejsc kuszących lepszymi perspektywami. Mnie nigdy nie ciągnęło do znanych metropolii. Wiedziałam, że po studiach wrócę do miasteczka i w nim będę budować swoje dalsze życie. Tutaj czułam się najlepiej, najpewniej i najbezpieczniej, a niepowtarzalna prowincjonalna atmosfera tkwiła w pamięci i oddychała wydarzeniami z dzieciństwa, pielęgnując je z ogromnym pietyzmem. Tylko tutaj można było z uśmiechem na ustach przyglądać się identycznym koszulom nocnym, które powiewały dumnie na małych balkonach. Wielkie grochy biły po oczach ostrymi kolorami, informując przechodniów, że akurat w domu towarowym była swego czasu dostawa tanich, ale jakościowo dobrych tekstyliów. Na naszym balkonie też suszyły się od czasu do czasu kolorowe grochy. Upolowane z trudem przez babcię, walczącą dzielnie w kolejce o przydziałowe dwie sztuki, powiewały triumfalnie, nadymając się dumnie jak kolorowe balony.
Podobnie rzecz się miała z męskimi koszulami. Pamiętam, jak w kościele liczyłam panów, którzy mieli na sobie to samo odzienie. Pamiętam także wściekłą minę babci i ostrego kuksańca, przywołującego mnie do porządku, gdy szczerzyłam swoje szczerbate uzębienie i krztusiłam się ze śmiechu na widok mężczyzn paradujących dostojnie, aby przyjąć komunię świętą. Wyglądali jak drużyna sportowców jednakowo ubranych w kraciaste koszule. Byłam tym widokiem bardzo rozbawiona.
Wśród moich znajomych byli i tacy, którzy przyjechali do naszego miasteczka z wielkich metropolii. Wskoczyli tylko na chwilę, zboczyli z drogi i zostali już na zawsze, jak nasz ukochany Wąsacz, prowincjonalny wojownik, walczący bezskutecznie o przetrwanie szkoły.
W Niemczech brakowało mi wszystkiego, co wiązało się z małomiasteczkowymi klimatami. Tęskniłam i z tego powodu często byłam rozdrażniona. Sama czułam się z tym źle, bo otoczenie obdarzało mnie uśmiechem, miłym słowem, a ja w zamian odwdzięczałam się chmurną miną. Zanudzałam ich nostalgicznymi smętami, bo tak niektórzy odbierali moją tęsknotę.
Huśtawkę emocjonalną zauważył nie tylko mój mąż, ale i kobiety, których pracę nadzorowałam. Przejęłam obowiązki Lizy Neumann i jak cerber pilnowałam jej interesu. Niektóre z pań najwyraźniej bały się kontaktu ze mną. Czyżbym była gorsza od Gośki, dawnej pracownicy Frau Lizy, na widok której niejedna opiekunka drżała lub stawała na baczność, wyczekując w bezruchu nieuzasadnionej reprymendy? Uświadomiła mi to któregoś dnia Iza, moja prawa ręka. Ona miała kontakt z paniami zatrudnionymi przeze mnie. Często mnie zastępowała, więc zbierała informacje na mój temat. Oj, nie były miłe.
– Co się z tobą dzieje, Renata? Dziewczyny skarżą się, że jesteś wyniosła i apodyktyczna. Czyżbyś miękki mięsień, jakim jest serce, zamieniła w ukochany kamień? Mówisz, że pukasz do drzwi kamienia, tego od Maćka, mówisz, że potrafisz przeniknąć do jego wnętrza, słyszysz bicie serca swojego nieżyjącego przyjaciela, a sama zachowujesz się, jakbyś cała była z granitu. Zastanów się nad sobą. Tylko Benek się nie skarży. Czyżbyś go faworyzowała? Przepraszam cię za moje uwagi, ale nie jesteś taka sama, jak kiedyś. Jeśli krytykuję twoje zachowanie, to robię to wyłącznie dla twojego dobra. Gdzie się podziała ta empatyczna, wrażliwa dziewczyna, która kiedyś była dla mnie podporą w trudnych chwilach? Widzę, że coś cię gnębi i nie radzisz sobie sama ze sobą. – Szczery niepokój w głosie Izy wywołał u mnie poczucie lekkiego zażenowania i wstydu.
– Mówisz jak moja mama. Czy ja rzeczywiście jestem aż tak okropna? Ja się chyba nie nadaję do zarządzania ludźmi, a poza tym ciągnie mnie do Polski. Ty bywasz w domu częściej ode mnie. Święta Bożego Narodzenia spędzałaś z bliskimi, a ja z chorymi dziećmi i mężem. Opłatkiem dzieliliśmy się przed monitorem komputera. To nie było miłe. Dawno nie byłam w domu, może dlatego tak się zachowuję. Wam udzielam urlopów, a sama tkwię na miejscu jak niewolnica. Mam poczucie krzywdy i tyle. A poza tym dobija mnie przedłużająca się zima. Już postanowiłam, że jak tylko zrobi się cieplej, biorę dwutygodniowy urlop i wyjeżdżam z dziećmi do rodziców. Thomas, o dziwo, wyraził zgodę na mój wyjazd. On mnie tylko zawiezie, a potem wróci po nas. Nastaw się psychicznie na dłuższe zastępstwo za mnie. Panie odpoczną od mojej skrzywionej gęby. Obiecuję, że wrócę odmieniona. Naładuję akumulatory dobrą energią, nałykam się wilgotnego powietrza znad jezior, ze cztery razy pokłócę się z ojcem, wysłucham utyskiwań babci o nietrwałości polskich korzeni, przytulę się do mamy, odwiedzę Wąsacza i Maćka, no i wrócę.
– Nareszcie mówisz jak człowiek! I tak trzymać! Żyj nadchodzącą wiosną, ciepełkiem i nie czekaj na kwitnienie magnolii. W Polsce też można je podziwiać. A tymczasem wyprzedź wiosnę i postaraj się przyozdobić twarz promiennym uśmiechem. Nie strasz już tych biednych kobiet, one są naprawdę w porządku. A poza tym, Reniu, myślę, że trochę przesadzasz z tą swoją tęsknotą. Przecież to wszystko masz tutaj, na wyciągnięcie ręki: podobne budynki, jeziora, park, a także balkony z kolorowymi rzeczami. Niejeden człowiek chciałby mieć takie życie, jakie masz ty, tylko najgorsze, że nie potrafisz z niego odpowiednio korzystać.
– Możesz nie kontynuować? Już znam na pamięć twoje argumenty, a ja wiem najlepiej, czego mi w życiu potrzeba. Nie tylko chodzi o tęsknotę, ale też o to, że codziennie przebywam z ludźmi starymi, myślę jak oni, zachowuję się jak oni, przejmuję ich sposób i tempo chodzenia, wysłuchuję niekończących się opowieści o chorobach, a ich pogmatwane życiorysy wracają do mnie w snach! Nieraz mam ochotę pieprznąć to wszystko w diabły, spakować się i wrócić do Polski, znaleźć pracę w szkole i robić to, co daje mi satysfakcję! Myślę też o moich rodzicach, szczególnie o mamie i widzę, jak chodzi od okna do okna z nadzieją, że może zrobię im niespodziankę i nagle zjawię się przed domem z ukochanymi wnukami. Ona też za nami tęskni, niby jest przeciwna mojemu powrotowi ze względu na dobro Thomasa, ale w głębi duszy chciałaby mieć nas blisko siebie, na wyciągnięcie ręki, na wspólne wypicie kawy i spacer. Ty zarobisz i wrócisz, a ja, wszystko na to wskazuje, że zostanę tu na wieki wieków amen! – przerwałam niezbyt grzecznie Izie, a ona tylko nieznacznie się uśmiechnęła.
– Widzę, że masz dzisiaj niezbyt dobry dzień. Już kilka razy proponowałam ci, abyś tak zorganizowała sobie czas, aby zapewnić opiekę dzieciom i wyjść gdzieś z Thomasem, do kina, teatru czy gdziekolwiek. Ja chętnie poszłabym z kimś na pyszną kolację, aby choć przez chwilę mieć odmianę w codziennym kieracie. Ty doskonale wiesz, jak ciężko jest każdego dnia. Codziennie to samo, jak przy taśmie na akord, nerwowo odhaczam wykonane czynności i biorę się za następne, ale pocieszam się, że w moim domu wszystko to robiłam za darmo, a tu przynajmniej rzetelnie mi płacą. A tobie radzę skontrolować swoje pretensje. Zobacz, jak żyją inni i otwórz szerzej oczy przede wszystkim na siebie. Idź do fryzjera, bo twoje włosy aż proszą się o nożyczki. Zobaczysz, od razu poczujesz się lepiej.
– Nie dobijaj mnie! Twierdzisz, że za bardzo angażuję się w powierzone zadania?
– Reniu, zakończmy ten temat. Masz dzisiaj zły dzień, więc nie prowokujmy ostrych osądów, które niepostrzeżenie wylecą z naszych ust. A co u Frau Lizy? Wraca czy nadal rozkochana w Nowym Jorku? – Iza bezpiecznie narzuciła inny temat rozmowy.
– Na razie pozostanie u córki. Podobno z oddaniem zajmuje się wnukiem. Kilka dni temu wrócił jej mąż, Klaus. Telefonował do mnie z informacją, że Liza zawita na dobre za kilka miesięcy, ale z pewnością przyleci nieoczekiwanie któregoś dnia, aby skontrolować interesy swojej firmy. Na pewno wyznaje zasadę, że „pańskie oko konia tuczy”. Nie musi się o nic martwić, dostaje regularne raporty od księgowej, więc wie, że rzetelnie ją zastępuję – odpowiedziałam z dumą w głosie, na co od razu zareagowała Iza.
– Twoja rzetelność ma niekiedy skamieniałe oblicze, ale popracujemy nad tym… ‒ Przytuliła mnie po matczynemu, a ja nie broniłam się przed jej uściskiem.
Dobrze, że miałam przy sobie Izę. Ufałam jej bezgranicznie. Była dla mnie po trosze mamą, przyjaciółką, a przede wszystkim powiernicą. Bez skrępowania zwierzałyśmy się sobie z najróżniejszych, nawet tych najbardziej intymnych zdarzeń naszego życia, ale najważniejszy był jej obiektywny osąd niektórych moich zachowań. Zmuszał do refleksji i przyhamowania lawiny narzekań z mojej strony. Ładowała mi do głowy tyle mądrych rad, że gdyby to był wielki gar, na pewno by wykipiał od nadmiaru morałów. Często się spierałyśmy o mój stosu- nek do Thomasa. Uważała, że wykorzystuję jego dobroć, lojalność, a przede wszystkim miłość i szukam zaczepki, aby go sprowokować. Drażniło ją, że często wzniecam pożar, by potem wymusić, na Bogu ducha winnym Thomasie, przeprosiny. Przypadkowo była świadkiem takich scen i potrafiła je obiektywnie ocenić z korzyścią dla mojego męża, twierdząc, że rzadko się zdarza, aby taką rozchwianą naturę, której byłam reprezentantką, można było spokojnie znosić i zamiast dać po gębie, pocałować. W moich relacjach z Izą najważniejsze było to, że nie obrażałyśmy się na siebie i mimo burzliwej wymiany zdań, potrafiłyśmy chwilę później rozmawiać, jakby się nic nie stało, jakbyśmy otworzyły okno na oścież i dokonały całkowitej wymiany powietrza, tego stęchłego na świeże, przynoszące nowe, zdrowsze spojrzenie na nasze problemy. Iza miała dużo racji w krytycznym spojrzeniu na moją tęsknotę, ale w jednym się z nią nie zgadzałam; tutaj nie było tych samych jezior, parku, skupiska dębów, budynków… Po prostu nie było!
Rozdział II
Swoje myśli często kierowałam do początków mojej „niemieckiej kariery”, kiedy jako opiekunka osób starszych, poznałam pracujące tu Polki: Zuzannę, Ewelinę i Ślązaczkę Basię, po której ślad zaginął, odkąd zakończyła pracę u Frau Lizy. Gdy Liza powierzyła mi zastępstwo w prowadzeniu firmy, sama zdecydowałam o zatrudnieniu młodziutkiej dziewczyny, Marioli Czar i długoletniego przyjaciela Maćka, Benka. Co do Benona, miałam poważne obiekcje, a okazało się, że to Mariolka była powodem moich zmartwień.
Z Zuzą moje więzy przyjaźni nie były tak głębokie jak z Izą, może dlatego, że była dużo młodsza ode mnie. Dziewczyna miała margines swoich tajemnic i strzegła ich pilnie, posuwając się do kłamstw i niedomówień. A mimo to często o niej myślałam, wyzwalając spore pokłady tęsknoty, bo była ważnym łącznikiem z minionymi latami, kiedy razem zaczynałyśmy pracę, nieco zagubione, zmagające się z codziennymi problemami i niepewnością jutra.
Później to ona była blisko mojego ukochanego Maćka. Myślałam nieraz o niewdzięcznym cherubinku. Chciałabym wiedzieć, jak jej się żyje u boku Hansa Schmidta. Czy nadal są razem? Może wąskousty w złotych okularkach ma już kogoś innego, a porzucona Zuzka potrzebuje pomocy? Gdyby jednak tak było, tobym z pewnością o tym wiedziała. Zazwyczaj jest tak, że nie szukamy wsparcia bliskich, gdy dzieje się wszystko po naszej myśli. Gdy nagle coś się wali, odbudowujemy zrujnowane mosty, przypominamy sobie zarośnięte ścieżki przyjaźni i przedzieramy się w gąszczu zapomnienia, często z pochyloną głową, aby mniej widoczne były łzy na smutnej twarzy.
Próbowałam zlokalizować adres Zuzy i Hansa Schmidta w Monachium. Odnalazłam tylko siedzibę kancelarii z numerami telefonów i faksu. Ustalenie dokładnego miejsca zamieszkania nie było zbyt trudne w dzisiejszych czasach, ale na razie odłożyłam niewiedzę na później.
Któregoś dnia miałam ochotę zadzwonić do kancelarii i umówić się na rozmowę telefoniczną z dawnym współpracownikiem Martina. Wymyśliłam sobie, że próba kontaktu mogłaby dotyczyć pytań związanych ze spadkiem po nim. W głowie układałam sobie scenariusz naszej ewentualnej rozmowy, szczególnie części związanej z pytaniami o Zuzę.
Wyobraźnia podpowiadała mi następujący przebieg konwersacji:
– Chciałabym, jeśli pan pozwoli, zapytać o moją przyjaciółkę, Zuzannę, z którą nagle straciłam kontakt. Wiem, że jest z panem. Proszę mi powiedzieć, jak się miewa? Czy wszystko u niej w porządku?
W odpowiedzi mogłabym usłyszeć:
– Skoro Zuzanna milczy, to znaczy, że ma ku temu uzasadnione powody. Proszę, aby nie zakłócała pani jej spokoju żadnymi telefonami i próbami osobistego kontaktu. Nie życzę sobie tego zarówno ja, jak i Zuzanna. Czy jasno się wyraziłem? Żegnam panią!
W tym momencie uruchomiłby się uśpiony najwyższy lub mały poziom podkurzenia i zapewne bluzgnęłabym jakimś niewybrednym epitetem, gdyby nie przyrzeczenie złożone po śmierci Maćka. Któregoś dnia, z ręką położoną na środku serca wyrytego na kamieniu, zajmującym honorowe miejsce w holu naszego domu, ślubowałam uroczyście, że będę panować nad emocjami i przestanę przeklinać. Zrobiłam to nie tylko z myślą o Maćku, ale także o naszych dzieciach, których pierwszymi, o zgrozo, mogłyby być słowa: „ o kuwa mać”.
Mogłabym więc nieco stonować dalszą część rozmowy ze Schmidtem i brzmiałaby ona tak:
– Nie rozłączaj się, wąskousty w złotych okularkach. Przyznaj się, co zrobiłeś z moim cherubinkiem? Jak ją omotałeś? Może już nie żyje?! Może udusiłeś ją podczas miłosnych igraszek? Przyznaj się, ty stary erotomanie!
W odpowiedzi usłyszałabym dźwięk odkładanej słuchawki.
Tak sobie roiłam o rozmowie ze Schmidtem. Przekładałam ją na bliżej nieokreślony czas. Próbowałam zasięgnąć opinii Thomasa i Izy. Oboje odradzali mi grzebanie w cudzym życiu. Nie do końca byłam przekonana co do ich zdania.
Próbowałam zrozumieć motywy postępowania Zuzanny i powoli zaczęłam ją rozgrzeszać. Zazdrościła mi męża i dostatku, którego nieoczekiwanie stałam się posiadaczką. Nieraz skarżyła się na morderczą pracę w markecie spożywczym. Niepewność jutra i wizja szlifowania bruku w poszukiwaniu lepszego zajęcia, przerażały ją. Skorzystała z okazji, która mogła się już więcej nie trafić. Hans Schmidt, swoją metrykalną dojrzałością, intratnym zawodem i licznymi koneksjami, mógł zapewnić Zuzi dostatnie życie. Poszła jak w dym. Jeśli nawet wiedziałabym o tym i próbowałabym odwieść ją od zamiaru poświęcenia swojego młodego życia facetowi zaliczającemu kolejne dziewczyny, zapewne niczego bym nie wskórała. To był jej wybór, być może efekt pomysłu, który zrodził się w głowie Zuzy podczas przyjęcia ślubnego w zamku na wodzie. Już wtedy Schmidt nie odrywał od niej wzroku, mimo że towarzyszyła mu młodziutka partnerka. Widziałam, z jaką swobodą, na uboczu w holu restauracji, Zuza rozmawiała z prawnikiem. Myślę, że już wtedy zrodził się pomysł połączenia młodości z dojrzałością, a naprędce skonstruowany biznesplan był korzystny dla obojga. Wymagał tylko czasu i cierpliwości na wyjście z cienia. Wyszedł nieoczekiwanie, brutalnie drwiąc z więzów przyjaźni, pozostawiając na wiele miesięcy uczucie żalu. Obiecałam sobie, że zrobimy kiedyś z Thomasem wycieczkę do Monachium, chociażby po to, aby zwiedzić miasto, które jak dotąd znałam tylko z mapy i telewizji. Dzieci podrosną, więc będzie można zwiedzać kraj, swobodnie przemieszczać się w poszukiwaniu ciekawych miejsc, no i Zuzy.
Łącznikiem z dawnym życiem była Ewelina, którą swego czasu ponownie zatrudniła Frau Liza, ulegając szczerym łzom skruszonej kobiety. Ewelina pokazała mi, jak bardzo zawistni mogą być ludzie, uznawani przez nas za bliskich. Przekonałam się o tym na własnej skórze, kiedy oskarżała mnie o uwiedzenie Martina w celu przejęcia jego majątku. Pamiętam, jak bardzo bolały jej słowa, szczególnie sugestia, że ojcem moich dzieci jest ten stary prawnik. W jej ocenie byłam dziwką mającą wytyczony cel – zdobycie majątku schorowanego Niemca. Długo nie mogłam otrząsnąć się z oskarżeń. Kiedyś widziałam w Ewelinie zapracowaną kobietę, tyrającą bez opamiętania, skrzętnie liczącą każde euro, odmawiającą sobie najdrobniejszych przyjemności, by jak najwięcej zawieźć do Polski, dla dzieci. Szanowałam ją za to, ale od tamtego incydentu nie mogłam przełamać swojej niechęci, czego dowodem był bardzo wyraźny dystans, wyznaczony przeze mnie niczym linia demarkacyjna. W głębi duszy było mi nieswojo, gdy Ewelina prawiła mi komplementy; robiła wszystko, aby zniwelować odległość między nami, a ja odwzajemniałam się obojętnością, którą równie dobrze można było odebrać jako wywyższanie się i niechęć bratania się z ludem harującym. Moja asekuracja miała swoje uzasadnienie, nie chciałam być któregoś dnia obrzucona obelgami, które zatrują na długo moje poczucie wartości.
Ewelina opiekowała się całodobowo pewną staruszką, panią Irmgardą. Często do nich zaglądałam, aby kontrolować moją pracownicę i przy okazji porozmawiać o dawnych czasach z panią Irmą, bo tak kazała zwracać się do siebie leciwa dama. Pochodziła z Tczewa. Pokazywała mi stare albumy, a na nich budynki i ludzi, których czas pokrył grubą warstwą niepamięci. Z trudem odnajdywałam w nadwiślańskim mieście dawne domy i ulice zmienione nie do poznania. Znałam miejscowość dość dobrze, ale nie mogłam skojarzyć wielu miejsc ze starych fotografii. Kiedy tylko pojawiałam się w drzwiach mieszkania, pani Irma odkładała wszystko, aby pochylić się ze mną nad albumami i kolejny raz opowiadać historię swojego życia. Stawało się to dla mnie uciążliwym rytuałem, a dla pani Irmy okazją do ćwiczenia pamięci. Nie wiedziałam, jak powstrzymać narastającą sympatię starszej pani do mojej osoby. Byłam traktowana jak łącznik z dawnym życiem, obiekt zwierzeń, któremu, ku pamięci, należało przekazać jak najwięcej informacji.
Niektóre fakty były ciekawe, chociażby te związane ze szkołą handlową noszącą nazwę Berufs- und Berufsfachschulen Handelsschule – Zawodowa Szkoła Handlowa, do której uczęszczała w Tczewie (dawnym Dirschau) pani Irma. Dokument ten zainteresował mnie głównie z tego powodu, że byłam z zawodu nauczycielką, wypełniającą niegdyś świadectwa promujące uczniów do klas wyższych, a także świadectwa maturalne. Ciekawe były ówczesne oceny, jakże odmienne od dzisiejszych.
Na dawnym niemieckim świadectwie z 1943 roku widniały następujące kryteria, którym zostali poddani uczniowie: prowadzenie się, spostrzegawczość, pilność, porządek, nauka o państwie, język niemiecki, nauka o prowadzeniu przedsiębiorstwa handlowego, korespondencja, matematyka kupiecka, księgowość, ekonomia, język angielski, pisanie na maszynie (pani Irma osiągała dwa uderzenia na sekundę), stenografia (120 sylab w minucie), pismo techniczne, wychowanie fizyczne, gospodarstwo domowe. Pod spodem, jak na każdym świadectwie, widniała pieczęć szkoły i podpisy oraz funkcje nauczycieli. Te przedostatnie były nieczytelne, ale z zainteresowaniem analizowałam skład komisji egzaminacyjnej. Byli to: przewodniczący komisji, przedstawiciel rządu, dyrektor szkoły, rektor, dyplomowany nauczyciel handlu, wychowawca, przedstawiciel kuratorium, radca naukowy, nauczyciel gimnazjalny dla przemysłu.
Konfrontacja historii ze współczesnością wywołała u mnie lekki uśmiech, szczególnie przy kryteriach dotyczących oceny w zakresie prowadzenia się, pilności czy porządku. We współczesnej polskiej szkole byłaby to ogólna ocena z zachowania.
Mimo sympatii, jaką darzyła mnie pani Irma, starałam się nieco ograniczać wizytowanie domu, w którym pracowała Ewelina, bo rozmowy z tą leciwą osobą stawały się nużące. Żeby nie urazić staruszki, organizowałam kontrole w taki sposób, aby zbiegały się z ćwiczeniami rehabilitacyjnymi prowadzonymi przez Olka. Wtedy nie miała ona możliwości, aby kolejny raz rozkładać albumy i wspominać swoją młodość. Miała do mnie o to pretensje, ale niewiele sobie robiłam z jej wyrzutów. Nie chciałam kolejny raz zostać powiernicą cudzej przeszłości, tak jak w przypadku pani Edel. Nie chciałam być częścią życia niemieckich staruszków, mimo że i tak odgrywałam ważną rolę w ich codziennym bytowaniu.
Była jeszcze Mariola Czar, młodziutka dziewczyna, którą zatrudniłam, gdy razem z Frau Lizą szukałyśmy nowych pracowników w Polsce. Podjęła rozmowę ze mną w trzeciej osobie, a ja zastanawiałam się wtedy, dlaczego to robi. Okazało się, że chciała mi się po prostu przypodobać. Dziewczyna wytrzymała tylko miesiąc, mimo że zgodnie z umową, powinna pracować dwa miesiące. Mariolce wydawało się, że potrafi gotować, sprzątać i opiekować się starszą osobą. Nie potrafiła żadnej z tych czynności wykonać należycie. Bardzo to przeżywała, bo świadomość swoich niedoskonałości doprowadzała ją do łez. Chciałam jej pomóc, ale nie mogłam wszystkiego robić za nią, więc zaproponowałam skrócenie umowy do jednego miesiąca. Przyjęła to z ogromną ulgą i chyba ze szczęścia popłakała się, mając w perspektywie rychły powrót do Polski. Nie każdy nadaje się do tej pracy. Lepiej to sobie uświadomić zawczasu i ewentualnie spróbować później. W sumie była to bardzo miła, wrażliwa dziewczyna, ale niezbyt dojrzała, aby sprostać powierzonemu zadaniu. Niestety, nieraz trzeba zacisnąć zęby i zatkać nos, aby nie narazić się swoim podopiecznym. Jeśli pada, to lepiej powiedzieć, że zaraz zaświeci słońce, a jeśli śmierdzi, to przywołać w pamięci zapach fiołków lub róż i udawać, że to aromat kwiatów zwala z nóg.
Miałam ogromny kłopot, aby nagle zatrudnić nową opiekunkę. Przez jakiś czas sama zajmowałam się staruszką, aż któregoś dnia zadzwoniła do mnie Anna z informacją, że w holu domu seniora na tablicy ogłoszeń, ktoś powiesił kartkę informującą o chęci podjęcia pracy. Od razu podjechałam do Anny, aby zapoznać się z ofertą, która brzmiała tak: „Poszukuję pracy. Mogę sprzątać, robić zakupy, asystować podczas spacerów, opiekować się starszą osobą lub dzieckiem, zajmę się także ogrodem. Pochodzę z Polski. Mam 35 lat. Znam język. Mój numer kontaktowy…”
Treść anonsu biła desperacją i wołaniem o ratunek. Zadzwoniłam pod wskazany numer i skorzystałam z oferty, zatrudniając nową panią. Rozmawiałam z nią po niemiecku, chcąc sprawdzić, jak sobie radzi. W mojej ocenie wypadła nieźle. Od razu widać było, że kobieta jest obyta z niemieckim rynkiem pracy, więc nie musiałam jej zbyt szczegółowo wprowadzać w zakres obowiązków.
Po śmierci podopiecznej, która zbiegła się z wygaśnięciem umowy o pracę, jej dotychczasowy pracodawca nie miał chwilowo niczego do zaoferowania. Kobieta nie chciała wracać do Polski, zamieszkała u koleżanki i chwytała się na czarno każdej nadarzającej się okazji, aby przetrwać posuchę na niemieckim rynku pracy. Najczęściej sprzątała mieszkania, a za mycie okien i pranie firan ustalała oddzielną stawkę i tak udało jej się przetrwać „czarny” miesiąc, wypełniony codziennym stresem. Była szczęśliwa, że ktoś odpowiedział na jej ofertę.
Miałam nadzieję, że mnie nie zawiedzie, tak jak nie zawiódł mnie Benek. Mimo dużych oporów, aby go zatrudnić, ze względu na jego ogromną sympatię do alkoholu, zrobiłam to. Był przecież przyjacielem Maćka, więc musiałam dać mu kredyt zaufania.
W moim niemieckim środowisku szczególne miejsce zajmowała Anna. Mimo chęci ograniczenia zażyłości ze staruszkami, nie mogłam traktować jej grzecznościowym „Guten Tag” lub „auf Wiedersehen”. Jej należała się szczególna uwaga z mojej strony, chociażby z powodu więzi, jakie łączyły mnie z Martinem, dlatego odwiedzałam Annę dość często w domu seniora i zabierałam na wspólne spacery po parku lub na cmentarz. Od czasu do czasu towarzyszyła nam druga „moherowa panienka”, pani Edel. Zauważyłam ze smutkiem, że pani Edelgarda nie jest już taka, jak dawniej. Kiedy wspominałam o ewentualnym wyjeździe do Polski, do babci Sofii, patrzyła na mnie ze zdziwieniem, jakbym jej proponowała lot balonem, a po chwili pytała: „Kto to jest Sofija, czy ja ją znam?”
Bardzo się zmieniła. Nie miała w sobie dawnej radości życia, była apatyczna i dziwnie daleka. Anna twierdziła, że Edel ma teraz nową przyjaciółkę, demencję, której oddaje się bez pamięci. Nie mogłam pojąć, jak szybko mogą z człowieka uchodzić soki zwane energią, aktywnością i wolą życia, a oczy, niegdyś pełne blasku, przybierać mgliste łąkowe opary.
„Moherowe panienki” zajmowały w moim życiu szczególne miejsce, ale wyznaczyłam sobie priorytety i to one sprawiały, że moje myśli coraz częściej kierowały się na północny wschód. Mój spokój burzyła nie tylko tęsknota za krajem, ale niedokończone sprawy, które zostawiłam niczym eurosieroty, bez matczynego wsparcia. Łopotały nad głową i tłukły natrętnie w moje myśli, domagając się czujności, czy przypadkiem nie przegapiam czegoś ważnego nie tylko dla mnie, ale także dla moich bliskich.
Po śmierci Maćka nie mogłam sobie darować, że zajęta swoimi sprawami, stałam się małym karzełkiem, który swoimi lilipucimi oczkami widział wyłącznie czubek własnego miniaturowego noska. Do tej pory, a minie niebawem rok od dramatycznych scen w hospicjum, w kaplicy cmentarnej i nad leśnym jeziorkiem, miałam wyrzuty sumienia, że coś przeoczyłam, że mogłam dać innym więcej. Od pewnego czasu towarzyszyło mi nieodparte wrażenie, że piętrzą się przede mną podania petentów, oczekujących ode mnie pomocy, a ich prośby wymagają ode mnie altruistycznej postawy, tylko dlatego że miałam większe możliwości niż oni. Galopada myśli w mojej głowie spędzała mi sen z powiek.
Nagle zapragnęłam poznać notatki Maćka złożone w garażu mojego ojca. Jan Sadzik coraz częściej dawał mi do zrozumienia, że powinnam coś zrobić ze schedą po moim przyjacielu, bo zaczynają mu przeszkadzać kartony przywiezione przez Benka. Mój ojciec, jak zwykle przesadzał, ale wyobrażałam sobie, jak bardzo nadwerężona została jego pedanteria widokiem trzech kartonowych pudeł, niepasujących gabarytowo do zgrabnych skrzynek z narzędziami, do równiutko poskładanych ściereczek, z których każda miała swoje ważne przeznaczenie, do licznych słoiczków z najróżniejszymi pierdołami, oklejonych białą taśmą z informacją o ich zawartości i ustawionymi w porządku alfabetycznym. Jego nadmierne zamiłowanie do pedanterii, w moim odczuciu, miało znamiona niegroźnej choroby psychicznej. Zasięgnęłam w tej sprawie informacji u szacownego doktora o powszechnie znanym nazwisku ‒ Internet. On mi wyjaśnił, że perfekcjonizm może być zaletą, ale nadmiernie ambitne i moralizujące przywiązanie do szczegółu psychologia określa jako osobowość anankastyczną (obsesyjno-kompulsyjną). Skrajny perfekcjonizm to, zdaniem psychologów, dewiacja. Osoba taka nie potrafi się wyluzować, ciągle moralizuje, a jej przywiązanie do szczegółu znacznie utrudnia kontakty interpersonalne.
Tak więc rozpracowałam mojego ojca. Na razie jego drobiazgowość i zamiłowanie do porządku były znośne, traktowane z przymrużeniem oka, ale kto wie, jakie demony w przyszłości wyzwoli. W domu pedanteria ojca była przyczyną wielu konfliktów z mamą i babcią.
Najczęściej scenki rodzajowe odbywały się w kuchni, gdzie asystował przy sporządzaniu posiłków. Nie mógł zbyt długo znieść widoku na przykład brudnej łyżki odłożonej tylko na chwilę, aby móc z niej ponownie skorzystać. Moment nieuwagi babci lub mamy sprawiał, że łyżka dokładnie umyta przez ojca i wytarta ręcznikiem wędrowała do szuflady, wywołując u krzątających się w kuchni pań złość graniczącą z furią. Awantury były całkiem ciekawe, a argumenty obu stron jeszcze bardziej interesujące. Nieraz, kiedy jeszcze mieszkałam z rodzicami, słyszałam odgłosy kłótni dobiegające z kuchni. W końcu obie panie wywiesiły na drzwiach kuchennych kartkę, której napis nie budził wątpliwości, kto jest adresatem: Osobom nieupoważnionym wstęp wzbroniony. Każde nieuzasadnione wtargnięcie będzie surowo karane. Kartka ta wisi dumnie do dzisiaj. Przyznam, że często korzystałam z zakazu wstępu, wyłącznie z lenistwa. Dziękowałam Bogu, że trafił mi się mąż taki jak Thomas, którego zarówno bałaganiarstwo, jak i zamiłowanie do porządku mieściło się w granicach akceptacji niezbyt pedantycznej żony.
Nurtowała mnie także szczątkowa wiedza o bracie Maćka. Benek odwiedził go w zakładzie karnym i był poruszony łzami kryminalisty, który na wieść o śmierci brata, nie potrafił ukryć wzruszenia. Postanowiłam odszukać go i porozmawiać nie tylko o Maćku. Nie znałam nawet jego imienia, nie wiedziałam, gdzie odbywa karę, ale tych informacji z pewnością udzieli mi Benek.
Powinnam wreszcie zajrzeć do bankowego sejfu i zobaczyć, co takiego zdeponował Martin. Thomas kilkakrotnie przypominał mi o wyprawie do banku, a ja ciągle odkładałam wizytę na bliżej nieokreśloną przyszłość. Byłam zbyt zaabsorbowana dziećmi i obowiązkami powierzonymi przez Lizę. Kiedyś na pewno tam zajrzę. Mój kontakt z depozytem ograniczał się do otwierania domowej kasetki i sprawdzenia, czy leży na swoim miejscu „kluczyk szczęścia”, jak nazywałam niewielki metalowy przedmiot, będący przepustką do skarbca. Z tego co mówił mój stary przyjaciel, w banku zostały zdeponowane jakieś kosztowności po rodzicach, schowane w piwnicy domu tuż przed zawieruchą wojenną, a potem odnalezione w chaosie tworzącej się nowej, europejskiej rzeczywistości. Martin spieniężył część kosztowności, aby żyć i móc studiować prawo. Być może, gdyby doskwierała mi bieda, pierwsze kroki skierowałabym do banku, aby z wypiekami na twarzy, drżącymi rękami przeglądać depozyt i snuć plany na przyszłość. Nie miałam takiej potrzeby, więc bardzo rzadko myślałam o wizycie, tym bardziej, że siedziba banku znajdowała się w dość odległym miejscu od naszego domu.
Nasze dzieci chowały się zdrowo i hałaśliwie. Codziennie rano zawoziliśmy je do żłobka. Nie protestowały, lubiły towarzystwo innych dzieci, a był to konglomerat różnych narodowości, a co za tym idzie, różnych odcieni karnacji i rysów twarzy. Tutaj można było dojrzeć, jak bardzo wymieszały się nacje poszukujące lepszego życia dla siebie i swoich dzieci. Ania i Martin ciemnym kolorem skóry przypominali o korzeniach amerykańskiego dziadka, Johna Parkera, który poza gorącymi wspomnieniami kochliwej Gudrun Krause, matki Thomasa, nie miał nic wspólnego z naszą rodziną. Mieszkał sobie gdzieś w dalekiej Ameryce bez świadomości, że jego geny rozwijają się w małych rozrabiakach, których hebanowe, poskręcane czupryny przemieszczały się z ogromnym temperamentem po pomieszczeniach naszego domu. Odkąd, około roczku, postawiły pierwsze kroki, nasze popołudniowe życie skupiało się wyłącznie na śledzeniu czarnych łebków. Jedynym ratunkiem dla udręczonego wzroku był kojec, z którego zazwyczaj dochodził ryk wypełniający każdy kąt domu. Oj, nie było łatwo! W takich sytuacjach tatuś Thomas wymyślał na podłodze najróżniejsze wygibasy, z których sam czerpał wiele radości, a mama Renata urzędowała przy garach. Radziliśmy sobie, ale z rozrzewnieniem myślałam o mamie, której pomoc w niektórych sytuacjach, szczególnie gdy dzieci zaliczały standardowe choroby, bardzo by się przydała. Rodzice i babcia Zofia tęsknili za nami, ale nasze spotkanie możliwe było dopiero wiosną. „Jeszcze kilka tygodni i pojedziemy do dziadków” – obiecywałam małym rozrabiakom.
Rozdział III
Benek, przyjaciel Maćka, a teraz także i mój, był ważnym polskim ogniwem, dlatego odnosiłam się do niego ze szczególną estymą. Nie wiedział o tym, że traktowałam go jak pępowinę, której egoistycznie nie chciałam odciąć. Nie wypominał mi, że nurzam się w tęsknocie. Ceniłam go za benedyktyńską cierpliwość w wysłuchiwaniu moich smętów. Często go odwiedzałam nie tylko ze swoich egoistycznych powodów terapeutycznych, ale także z obawy o jego skłonność do alkoholu. Benek opiekował się emerytowanym, częściowo sparaliżowanym nauczycielem języka angielskiego. Dojazd do niego zajmował mi pół godziny. Przemieszczałam się samochodem, nie wierząc w to, jak dobrze, bez lęku radzę sobie za kierownicą auta Martina. Nie zmieniłam samochodu. Uznałam, że nie ma takiej potrzeby, a poza tym miałam sentyment do tego pojazdu. To właśnie nim Martin uczył mnie jeździć, wpajał mi, że jestem dobrym kierowcą, tak ustalał trasę spacerów, żebym również wyjeżdżała na autostradę. Dzięki niemu pokonałam lęk i wyrzuciłam świdrujące w głowie słowa mojego ojca, które dudniły jak wyrok na sali sądowej:
– Jeździsz jak dupa z uszami, no, moja droga, kierowcy to z ciebie nigdy nie będzie.
Uwierzyłam i poddałam się, a Martinowi udało się odbudować moje zaniżone poczucie wartości.
Kiedy podjechałam pod dom, w którym pracował Benek, już z daleka zobaczyłam jego postawną sylwetkę. Mozolił się, wprowadzając podopiecznego na wózku inwalidzkim do bloku. Benek ucieszył się niezmiernie na mój widok.
– O, jak miło cię widzieć! Chyba umówiłaś się na randkę ze swoim mężem, bo za chwilę ma terapię z panem Wernerem.
– Nie miało go być o tej porze. Według harmonogramu powinien być za dwie godziny, ale to dobrze. On zajmie się ćwiczeniami, a my sobie pogadamy.
– Dzwonił z samego rana, bo jakiś zabieg mu wypadł i nie chciał tracić czasu, więc poprzekładał godziny terapii z pacjentami. Mam nadzieję, że dzisiaj nie masz w torebce alkotestu? – z kpiną w głosie zapytał Benek. ‒ A może zechcesz mnie obwąchiwać? Zaliczyłaś już szkolenie sensoryczne? Zdobyłaś certyfikat?
– A masz powody, żeby się bać? – odpowiedziałam pytaniem.
Kontrolowałam Benka, z początku raz w tygodniu, a potem rzadziej. Ciągle wypominał mi dmuchanie w alkotesty. Odkąd zaczął pracować u pana Wernera, a mijało już pół roku, trzy razy sprawdzałam jego trzeźwość i za każdym razem był czysty. Zdarzało się, że kazałam mu chuchnąć, ale wszystko to robiłam dla jego dobra. Wiedziałam, że nieraz wieczorkiem wypijał ze swoim podopiecznym małe piwko, ale to na wyraźną prośbę pana Wernera, który nie lubił sam delektować się złocistym płynem i dzielił go na dwie szklanki.
– Reniu, przecież wiesz, że panuję nad moją słabością, a poza tym nie byłem i nie jestem alkoholikiem, za jakiego mnie miałaś, więc nie mam z tym problemu. Uwierzyłem naiwnie jak dzieciak w siłę kamienia od Maćka. Popatrz, zawsze mam go przy sobie. Żebyś widziała, jakie piękne święta zorganizowałem moim dzieciom. Moja była żona łaskawie mi je powierzyła, chyba tylko dlatego, że chciała bez zbędnego balastu wyjechać ze swoim nowym absztyfikantem w góry. Zabrałem dzieci do moich rodziców, bo nie mam jeszcze odpowiednich warunków, żeby gościć je we własnym lokum, ale to się zmieni. Stać mnie było na prezenty i atrakcje świąteczne. Wróciłem tu z nadzieją, że wszystko będzie dobrze. Jestem ci bardzo wdzięczny za zaufanie, za pracę. Możesz być pewna, że nie zaprzepaszczę tego.
– No i sehr gut! Tak trzymać, a o kamiennym talizmanie jeszcze porozmawiamy. Pokaż, co pichcisz dzisiaj na obiadek, może się załapię.
– Pan Werner uwielbia ruskie pierogi. Zrobiłem zapas, żeby nie sterczeć w kuchni każdego dnia. Poporcjowałem, zamroziłem i raz w tygodniu są pierogi. Dzisiaj podam je z masłem i tartą bułką, do tego na deser budyń z owocami i obiad z głowy, a jutro mielone z ziemniakami i jakaś surówka. Pojutrze zrobię pizzę. Pan Werner twierdzi, że po mojej nie ma wzdęć. Sam siebie podziwiam, jaki ze mnie mistrz kuchni. Z dnia na dzień jestem lepszy. Najgorsza sprawa z pieczeniem ciast. Za diabła mi nie wychodzą, a pan Werner głośno marzy o drożdżówce, którą zawsze na niedzielę piekła jego świętej pamięci żona. Chciałbym mu kiedyś zrobić niespodziankę. Tymczasem odwiedzam pobliską cukiernię i stamtąd przynoszę coś słodkiego, bo popołudniowa kawa w tym domu to rzecz święta. No i tak płynie nasze życie.
– Gotujesz jednodaniowe obiady?
– Pan Werner tak sobie życzy. Twierdzi, że dwa dania to za dużo jak na zwiotczały starczy żołądek. Jeśli gotuję zupę tzw. Eintopf, to tak gęstą, że łyżka stoi.
– Gdzie ty się tak nauczyłeś gotować?
– W moim rodzinnym domu. Podpatrywałem kulinarne czary mary mojej mamy, pytałem, notowałem i ciągle się uczyłem. Lubię dobrze zjeść. Rosły ze mnie chłop, więc muszę czymś napełnić moje cielsko. Żałuję, że po ogólniaku poszedłem na filologię polską, ale to przez Maćka. On mnie namówił, bo obaj nie radziliśmy sobie z przedmiotami ścisłymi. Mogłem wybrać technikum gastronomiczne, a nie liceum ogólnokształcące. Byłby większy pożytek nie tylko dla mnie, ale także dla innych. Człowiek często dokonuje chybionych wyborów, ale nie mam powodów do narzekań. Gdyby nie twoja pomoc, dalej dźwigałbym ciężkie worki w jakimś markecie ogrodniczym. Pan Werner to też poniekąd worek, który przenoszę z miejsca na miejsce, ale żywy, pogada z człowiekiem, uśmiechnie się i mimo swojego skąpstwa, piwem poczęstuje. O, widzisz, jak grzecznie siedzi na fotelu i liczy? Jego ulubionym zajęciem jest analiza cen zakupów w sklepach. Porównuje, zapisuje w oddzielnym notesie, by na koniec miesiąca dokonać bilansu wydatków. Osobliwy człowiek, ale każdy ma swoje słabości. Przyzwyczaiłem się do jego dziwactw, chociaż z początku czułem się jak więzień wypuszczony warunkowo za kradzież i codziennie kontrolowany z wątpliwej uczciwości.
Rozmawialiśmy po polsku, więc bez skrępowania mogliśmy dotykać tematu związanego z podopiecznym Benka. Wiedziałam, że na początku nie było tak sielsko-anielsko. Pan Werner zarzucał Benkowi, że wydaje zbyt dużo pieniędzy na zakup jedzenia. Miałam wrażenie, że Benek trochę schudł. Nie skarżył się, więc sądziłam, że wszystko jest w porządku, ale któregoś dnia zastałam obu rozgorączkowanych panów nad paragonami sklepowymi i zorientowałam się, czego dotyczył spór. Usiłowałam wytłumaczyć starszemu panu, że Benek musi mieć siłę, aby przenosić go z miejsca na miejsce i tym samym zapewnić komfort codziennego życia. Kiedy argumenty nie trafiały, musiałam wspomóc się interwencją syna, który bardzo szybko przekonał ojca o konieczności zwiększenia wydatków na jedzenie. Przeprosił Benka za tę niefortunną sytuację i w ramach rekompensaty za wszystkie niedojedzone dni, obdarował go kilkoma szeleszczącymi banknotami. Sprawa ucichła, jednak nawyk liczenia pozostał, ale już nie robił na nikim żadnego wrażenia.
Nagle usłyszeliśmy dźwięk dzwonka nad drzwiami do mieszkania.
– To na pewno Thomas. – Benek wyszedł do przedpokoju, aby po chwili ukazać się z moim brązowookim.
– Zaparkowałem obok twojego samochodu, więc zorientowałem się, że jesteś na górze. Co to? Niezapowiedziana kontrola? – Thomas mrugnął porozumiewawczo do Benka, a mnie obdarował całusem.
– Jeśli Benek przekupi mnie ruskimi pierogami, to wystawię mu dzisiaj celującą cenzurkę.
– A dla mnie też się coś znajdzie? – nadzieja w głosie Thomasa była rozbrajająca.
– Zajmij się panem Wernerem, a ja pierogami. Oczywiście, nakarmię was, stwory wygłodniałe, ale dyskretnie, żeby z żalu nie pękło serce Wernera. Mam zapas mrożonek, więc wystarczy dla wszystkich. Najpierw my z Renią się posilimy, a potem, po ćwiczeniach ja zajmę się panem Wernerem, a ty, Thomas, dyskretnie pierogami. Na końcu nakarmię mojego skąpca. Jak oczy nie widzą, to serce nie boli.
– Benek, czy mogę cię o coś zapytać? – zwróciłam się do kuchennego konspiratora, nakładającego mi kilka pysznie wyglądających pierogów.
– Zamieniam się w słuch.
– Wymyśliłam sobie, że kiedy będę wiosną w Polsce, zorganizuję wyjazd do więzienia, do brata Maćka. Dasz mi namiary?